Fat City - Leonard Gardner - ebook
NOWOŚĆ

Fat City ebook

Leonard Gardner

3,0

34 osoby interesują się tą książką

Opis

Amerykański klasyk na miarę Stonera wreszcie w polskim przekładzie.

W jednym z rolniczych miast na kalifornijskiej prowincji przecinają się losy dwóch mężczyzn. Przypadkowy sparing w klubie YMCA skłania młodszego z nich, by spróbować szczęścia w boksie, a starszego do wznowienia szybko przerwanej kariery. Ernie i Billy, tak jak wielu innych, dali się skusić obietnicą lepszego życia, ucieczki od harówki za marny grosz, od miłosnych rozczarowań, szarzyzny obskurnych spelun. Zmagania na ringu jednak tylko na chwilę pozwalają zapomnieć o codzienności. Leonard Gardner bez sentymentów i efekciarskich klisz przedstawia ciemne oblicze sportu i zwykłej, szarej Ameryki.

Powieść Leonarda Gardnera z 1969 roku, nominowana do National Book Award i niemal od razu przeniesiona na ekran przez Johna Houstona (Zachłanne miasto), zyskała uznanie wielu wybitnych pisarzy, m.in. Joan Didion, Joyce Carol Oates, Raymonda Carvera, Patricka deWitta i Denisa Johnsona, dla którego autor Fat City stał się niekwestionowanym mistrzem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Leonard Gardner

Fat City

Przełożył Tomasz Antosiewicz

1

Mieszkał w hotelu Coma, nazwanym może na cześć założyciela miasta, jakiegoś pioniera czy kartografa Kalifornii albo dawno już nieżyjącego imigranta z Włoch, który założył tylko sam hotel. Kimkolwiek był patron tego miejsca, nie przynosiło mu ono chluby, a Billy Tully nie myślał długo tam zabawić. Wyprane rzeczy trzymał w walizce na komodzie na wypadek szybkiej przeprowadzki do lepszej kwatery. Odkąd zostawiła go żona, w półtora roku pięć razy zmieniał hotel. Wyglądał przez okno na karłowate Stockton – osiemdziesięciotysięczne miasto pośród mokradeł, potoków i żyznych pól delty rzeki San Joaquin: miał widok na biurowce, iglice kościołów, kominy, wieże ciśnień, zbiorniki gazu i niskie dachy budynków mieszkalnych wyrastające sponad nagich drzew wzdłuż kompletnie płaskich ulic. Pod jego oknem przechodnie sunęli po trotuarze między barami i sklepami monopolowymi, kafejkami, lumpeksami i tanimi hotelikami. Gołębie w kolorze asfaltu dziobały coś w rynsztokach, przefruwały między budynkami, spacerowały po gzymsach i gruchały na parapecie Tully’ego. Pokój był wysoki i kiszkowaty. Na tapecie między metalowymi prętami łóżka widniał ciemny ślad tłustych włosów. Roleta była podarta, żarówka ledwo świeciła, a do tego najwyraźniej wszyscy sąsiedzi mieli kłopoty z płucami.

Billy Tully był fryturowym w jadłodajni przy Main Street. Młodzieńczo rumianą twarz znaczyły bruzdy wokół ust. Grzbiet nosa miał wklęśnięty. Łuki brwiowe pocięte były przy skroniach cienkimi, zachodzącymi na siebie bliznami. Włosy miał gęste, rude, ścięte u góry po wojskowemu, po bokach dłuższe i zaczesane za uszy. Był niski i krępy, o potężnym torsie, ani gruby, ani chudy czy też szczególnie umięśniony. Typ grubokościsty, bez nadmiaru tłuszczu. Tym, co nadawało muskularny wygląd jego ubranej sylwetce, był mocny kark, efekt lat ćwiczeń, podnoszenia dziesięcio- i dwudziestofuntowych ciężarów przyczepionych do korony na głowie, wypracowany w jednym celu – aby zamortyzować siłę uderzeń.

Odkąd zostawiła go żona, Tully nie stoczył żadnej walki, ale ostatniej nocy uderzył człowieka w Ofis Inn. Nie pamiętał już dokładnie, o co poszło, i niewiele nad tym rozmyślał. Interesowało go tylko, co ta sytuacja mówi o nim samym. Położył tamtego jednym ciosem. Uznał więc, że zbyt wcześnie zakończył karierę. Miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat.

Zszedł ze schodów, na których – pomimo kauczukowej nawierzchni – prawie codziennie udawało się komuś wyłożyć. Udał się do klubu YMCA spróbować sił na worku treningowym. Szybko przemierzał chłodne ulice z przyjemnym uczuciem wracania do żywych po rannym kacu.

Rozebrał się w szatni w podziemiu przy szumie dobiegającym z basenu. Miał cztery wydziergane w wojsku tatuaże, które teraz napawały go odrazą: nad sutkami leciały dwie niebieskie jaskółki, wokół lewego nadgarstka wił się zielony wąż, na wewnętrznej stronie prawego przedramienia sztylet przebijał różę. Ubrany w jasnoniebieskie szorty i szary podkoszulek, na miękkich skórzanych podeszwach bezszelestnie poszedł korytarzem w stronę, z której dochodziły odgłosy wściekłego boksowania w worek. Gdy znalazł się w salce na końcu korytarza, wysoki, szczupły, spocony chłopak spojrzał na niego, ostatni raz uderzył w worek i usiadł na ławce obok sztang bezładnie porozrzucanych na spękanej betonowej podłodze. Nikogo więcej w salce nie było. Tully zaczął od wymachów ramion, pokręcił szyją, zrobił przysiad i podniósł się z niepokojem, bo usłyszał, że głośno mu strzeliło w kolanie, świadomy, że chłopak cały czas czeka w bezruchu. Tamten po fazie żywiołowej aktywności przy worku zastygł na ławce, wgapiony w ścianę. Przyjął postawę kogoś, kto woli nie zwracać na siebie uwagi. I tak oto Tully z przekory zaprosił go na sparing, mimo że przyszedł tylko poćwiczyć na worku.

Nachmurzony chłopak szybko wstał.

– Walczysz zawodowo?

Tully widział, że tamten patrzy na jego łuki brwiowe.

– Walczyłem. Teraz jestem kompletnie bez formy. Tylko się powygłupiamy, mogę ci pokazać parę rzeczy, okej? Nie zrobię ci krzywdy.

Chłopak z ponurą miną poszedł po rękawice. Tully kontynuował rozgrzewkę. Ciężko dyszał, gdy tamten wrócił. Bez słowa założyli rękawice i weszli na ring. Gdy tylko Tully wyciągnął ręce, by dotknąć rękawic, chłopak odskoczył czujnie. Tully ruszył za nim z pobłażliwym uśmieszkiem. Później nie czuł nic poza desperacją, tak szybko wszystko się potoczyło: bomby na nos, strzały na szczękę i między oczy, wysoka sylwetka zwodziła go, śmigała po ringu w sposób niemożliwy, gdy on robił uniki, chował się za gardą, próbował wyjść z kontrą. W napadzie szału rzucił się, wymachując cepami jak w ulicznej bijatyce, i złożyła się pod nim noga. Zaczął skakać po ringu, sycząc z bólu.

Tak to się skończyło. Zgarbiony Tully złapał się za naciągnięty mięsień łydki i z grymasem bólu spytał przez zaciśnięte zęby:

– Jak ty się w ogóle nazywasz?

Chłopak trzymał się drugiej strony ringu.

– Ernie Munger.

– Ile walk stoczyłeś?

– Ani jednej.

– Jaja se robisz. Ile masz lat?

– Osiemnaście.

Tully ostrożnie zrobił krok.

– No, chłopaku, masz to coś. Wiem, co mówię, walczyłem z Ferminem Soto. Dawniej nikt mnie tak nie obijał. Nie mogli mnie trafić. Próbowali, ale zawsze byłem gdzie indziej. Powinieneś się zająć boksem.

– No nie wiem. Przyszedłem tak tylko, z głupa. Trochę potrenować.

– Nie zmarnuj najlepszych lat. Idź do klubu bokserskiego Lido i pogadaj z moim menedżerem.

Pod natryskami Tully cieszył się, że sam nie poszedł do Lido. Obok niego strumień wody lał się Erniemu Mungerowi na głowę. Ramiona chłopaka były szerokie, klatka piersiowa płaska i nieowłosiona, talia wąska, ręce i nogi długie i smukłe. Patrząc na tę twarz, Tully żałował, że nie miał okazji czysto w nią trafić. Była proporcjonalna i dziecinna, czoło szerokie i wysokie, nos wydatny. W szatni przepasany ręcznikiem Tully wyciągnął ze sportowej torby flaszkę taniego wina i wiedząc, jak niestosowne jest to w YMCA, pociągnął łyk pod osłoną metalowych drzwiczek kabiny, żeby Ernie nie widział. Wentylator pod sufitem nadaremno zmagał się z odorem potu, mydlin i zaśmierdłej odzieży sportowej.

Tully pokuśtykał na górę i ruszył z powrotem w stronę hotelu, klnąc po cichu nogę. W szarości dnia zachodziło słońce, barwiąc na różowo płaskie chmury nad opustoszałą stocznią, gdzie dwa wielkie dźwigi chyliły się na tle nieba. Wiatr gonił rynsztokami liście i papiery. Przy pomostach portu jachtowego kołysały się łodzie. Dalej w głębi kanału, pięćdziesiąt mil od morza, przy silosie cumował samotny frachtowiec.

Na Center Street panował niewielki ruch. W Harbor Inn połowę stolików mieli wolną. Tully usiadł ostrożnie przy barze, chwytając się jego krawędzi.

Zjadł marynowaną nóżkę wieprzową prosto z serwetki, popijając portwajn ze szklanki, naprzeciwko informacji:

PROSIMY NIE PLUĆ NA PODŁOGĘ TYLKO iść SPLUWAĆ DO MUSZLI KLOZETOWEJ

Dziękujemy

Właśnie pogryzał smażone skórki wieprzowe z torebki, gdy dosiadła się znajoma para. On – Murzyn z zakolami, rozczesanym wąsem i twarzą zgnębionego obiboka. Ona – biała, w wieku Tully’ego, z cienkimi kreskami narysowanymi kredką w miejscu brwi i ze złamanym nosem, przypominającym jego własny.

– A ty co, domu nie masz? – spytała go.

– Dopiero co tu wpadłem.

Odwróciła się do swojego towarzysza.

– A tamten na co czeka? Przecież wie, że tu jesteśmy. Możesz coś zrobić, żeby przyszedł i nas obsłużył?

– Wyluzuj trochę. Zaraz przyjdzie.

– Pewnie, tchórzliwy sukinsynu, weźmiesz stronę każdego przeciw mnie. – Gapiła się przed siebie, podparłszy głowę rękami. – Chcę słodką sherry. – Potem znów zwróciła się do Tully’ego: – Mnie i Earla łączy coś naprawdę cudownego. Żaden mężczyzna nie zasługuje, by ktoś go kochał tak, jak ja kocham Earla. Nie mogłabym bez niego żyć. Gdyby mnie opuścił, po prostu nie dałabym rady. Ale myślisz, że podniósłby głos, żeby mi zamówić drinka? Nie. Siądzie sobie i pozwoli, żeby tamten nas olewał.

– Idzie – zauważył Earl.

– Żadna w tym twoja zasługa.

Tully przesunął nogę, krzywiąc się z bólu. Wydał z siebie cichy jęk i kobieta na niego spojrzała.

– Skurcz – wyjaśnił. Nie drążyła, ale i tak zaczął opowiadać, co mu się przytrafiło, kiedy akurat chciał się za siebie wziąć i wrócić do formy.

– Earl? – rzuciła przez ramię.

– Aha.

– Facet jest bokserem.

– Serio?

– Jezu Chryste. Po co ci o tym mówię? Co ty tam wiesz o boksie.

– Nie za wiele.

– No właśnie. Niepotrzebnie zawracam ci głowę. Po co w ogóle otwierałam usta? Wybacz. No i o co ci chodzi? Mówiłam, że mi przykro. Czego jeszcze chcesz?

Earl spojrzał w kierunku lustra, na rząd ponurych twarzy spoglądających na salę.

– Słucham cię, maleńka.

– No popatrz, a nie widać. – Z westchnieniem podniosła kieliszek. – Zastanawiam się czasem, jak ja w ogóle z nim wytrzymuję. Bo oni to są zasadniczo nieufni. Nie wiesz nawet, co ja dla niego robię, ale jemu to zwisa i powiewa. Gówno dla niego znaczysz, jeśli nie jesteś czarny jak on. Wiem, nie pasuje mu, że z tobą gadam. A ja muszę się komuś wygadać.

– Tamten dzieciak może kiedyś skosić sporo szmalu – ciągnął Tully. – To urodzony sportowiec.

– Jak się nazywa? – spytał Earl z twarzą bez wyrazu, wychylając się przed kobietę.

– I tak byś nie wiedział, kto to, jakby ci powiedział.

– Tylko się pytam.

– Musi zaraz wszystko wiedzieć. Teraz się nie będzie odzywać. Wściekły jest. Wtrąca się, a potem jest obrażony. Chciałam o tym posłuchać.

– Nie ma tu nic więcej do opowiadania. Tyle. Dzieciak ma naturalny dar, to wszystko. Trafia się taki raz na milion. – Tully był w rozrywkowym nastroju, skinął po następną kolejkę.

– Jest taki cholernie skwaszony. Dobrze mi się gada, a jego to gryzie. Nie rozumiem, czemu się nie mogę trochę zabawić. Niech tam siedzi i kiśnie, mam to gdzieś. Może on tak chce, ale czemu miałabym i ja? Uważam, że każdy ma prawo żyć własnym życiem. Więc chrzanić wszystkich. – Wyprostowała się, jej głos stał się donośniejszy. – Chcę coś powiedzieć. Chcę wznieść toast za tego pana. Będę się streszczać, tylko kilka słów. Twoje zdrowie. Niech Bóg cię błogosławi i prowadzi cię we wszystkich twoich bojach.

Gdy wzniosła kieliszek, nikt nie obrócił głowy. Spoglądała na Tully’ego przenikliwie dużymi, ciemnymi oczyma, póki on także, zakłopotany, z nagłym erotycznym zainteresowaniem, nie podniósł kieliszka.

– Oma?

– Czego?

– Nic.

Obróciła się.

– Na miłość boską, no czego chcesz? Nie wolno mi nawet z nikim pogadać?

– Nie bronię ci.

– Nie, nie bronisz. Wcale, po prostu siedzisz tam ze zbolałą miną, nie odzywasz się, dopóki nie zacznę się dobrze bawić. Mam dość twojego skomlenia. Moja wina, że jesteś taki wyobcowany? Może byś zaczął własnego nosa pilnować? I tak właśnie z wami jest. Wszyscyście warci mniej niż pierd na wietrze. Do diabła z wami. – Wstała ze stołka i odeszła w głąb sali.

Zażenowany Tully studiował powypalaną papierosami powierzchnię blatu. Przy jego dłoni stanęła szklanka portwajnu.

– Dzięki.

– Nie ma sprawy – powiedział Earl. – Jestem, jaki jestem, nikogo nie zgrywam. Ty się może dobrze bijesz, ja tapiceruję.

– Tak to już jest.

– Jeden ma muskuły, drugi ma żelastwo. Na jedno wychodzi.

Pili w milczeniu. Kiedy wróciła, Tully wstał i wyszedł. Przeciął ciemną ulicę do swojego hotelu i pokuśtykał po schodach. Na łóżku przy słabym świetle, słysząc pokasływania z korytarza, wiedział już, że przecenił talent Erniego Mungera. Przecenił, by dalej wierzyć we własne ciało, ale stracił refleks – tyle – i czuł, że jego życie zbliża się do kresu. Kiedyś wierzył, że lata pięćdziesiąte przyniosą mu wielkość. Dekada prawie się skończyła, podobnie jak on. Przewrócił się na bok. Na wytartym linoleum leżały magazyny „True Confessions” i „Modern Screen”. Kiedyś nawet by nie pomyślał, że mogą go zainteresować, ale czytając o uwodzeniu i zdradzie, cudzołóstwie, rozwodach i rozczarowaniach gwiazd, odnajdywał smutny cień dawnej miłości.

Tully poznał przyszłą żonę w Newby’s, knajpie dla zmotoryzowanych, przysadzistym białym budynku pomalowanym w czarne kropki, w cieniu drzew morwy pośrodku morza asfaltu. Żeby ją zobaczyć, co wieczór zajeżdżał tam żółtym buickiem cabrio, nie przejmując się plamami po spadających owocach na lakierze. Kelnerka w obcisłych czarnych spodniach i białej bluzce prezentowała się zjawiskowo. Nie potrafił się skupić na niczym innym. Wystrojony w drogie ciuchy, w zwycięskim ciągu, czuł, że musi ją mieć. Był dumnym mężem, zwłaszcza w te wieczory, gdy razem wybierali się oglądać lokalne walki. Kiedy przy jego boku wkraczała na trybuny, w białym czy pomarańczowym wełnianym sweterku albo w wydekoltowanej kiecce na cieniutkich ramiączkach, w szpilkach bez pięty, z wysokim kokiem kasztanowych włosów, na widowni rozlegały się żywiołowe okrzyki i gwizdy. Zaczynał już nawet tego oczekiwać, kiedy niósł jej płaszcz. To był najlepszy okres w jego życiu, choć jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy. Wszystko przeminęło, nie dając czasu do namysłu, gdy liczył, że będzie jeszcze lepiej. Nie zdawał sobie sprawy, że umiejętności i lokalna sława to wszystko, co było mu dane. Jego menedżer również nie był tego świadomy, kiedy załatwiał mu rywali na poziomie krajowym. Wiedza ta została bezlitośnie wbita Tully’emu do głowy w kilku walkach. Miotał się wtedy, chybiał i zataczał się, ledwie widząc przez zapuchnięte oczy. Później szukał u żony jakiegoś bliżej nieokreślonego wsparcia, troskliwego zrozumienia dla swojego bólu i tego, jak w swoim odczuciu poświęcał się dla niej. Daremnie oczekiwał wyrazów uznania dla tego rytuału męskości. Czekał i pił. Po sześciu miesiącach stoczył jeszcze jedną walkę; znokautował go ktoś zupełnie bez znaczenia. Później zaczął marzyć o kimś, kto mógłby przywrócić mu tamto poczucie pełni i swobody, które towarzyszyło mu po ślubie, ale nie dało się tego odzyskać. Teraz już wiedział, że błędem było w ogóle łudzić się, że to możliwe. Tym właśnie sposobem ją stracił – szukając tego czegoś. Bez niej nie potrafił podnieść się rano z łóżka. Stracił robotę w fabryce opakowań i znalazł inną, jako kierowca ciężarówki. Kiedy i z niej go wyrzucili (ciężarówka z setką skrzynek moreli leżąca bokiem w rowie), stracił samochód. Czasami sprowadzał sobie do pokoju przygodne dziewczyny, ale żadna nie stanowiła choćby namiastki żony, więc nienawidził ich wszystkich.

Odkąd dostał złowrogie papiery, w których figurował jako pozwany, jak gdyby jego uchybienia małżeńskie stanowiły przestępstwo, jedyne wieści na temat byłej żony pochodziły od jej brata, Bucka, którego Tully spotkał pewnego wieczoru przy ulicy El Dorado, pod eskortą dwóch żandarmów. Jej brat był matem i wyglądało, że paradował po mieście z rozpiętym kompletem trzynastu guzików od spodni. Tully podbiegł do niego wypytać, co się dzieje z Lynn. Żandarmi kazali mu odejść, wywiązała się sprzeczka, a Buck, to oporny, to znów posłuszny, powiedział, że Lynn wyszła za barmana z Reno. Wiadomość ta wstrząsnęła Tullym, choć nie do końca w nią uwierzył. W tamte pełne melancholii noce czuł, że przetrwa tylko wówczas, jeśli się pogodzą, i nie dopuszczał myśli, że Lynn mogłaby pokochać innego.

Za drzwiami zapiszczały podeszwy. Rozpamiętując stare dylematy i pomyłki, Tully spojrzał na czasopisma. W końcu sięgnął po „Modern Screen” i oparł głowę między prętami łóżka. Na okładce magazynu widniała przesadnie uśmiechnięta gwiazdeczka w kostiumie kąpielowym, z dorysowanymi ołówkiem kropkami na piersiach i kreską w kroku. Z korytarza wciąż niósł się kaszel. Nadszedł czas, aby zmienić hotel.

2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tomasz Antosiewicz – absolwent Politechniki Krakowskiej, urbanista – miłośnik Krakowa i Warszawy. Czytelnik opowiadań. Tłumacz z zamiłowania, ukończył kurs przekładu PTWK. Maruda. Mąż Agnieszki, tata Adama, pańcio Riki.

Tytuł oryginału: Fat City

Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik

Redaktor prowadzący: Michał Michalski

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Projekt okładki: Łukasz Piskorek

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Maryna Wirchanowska

Korekta: Aleksandra Marczuk-Radoszek, Anna Smutkiewicz, Krzysztof Cieślik

Copyright © 1969 by Leonard Gardner

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025

© Copyright for the Polish translation by Tomasz Antosiewicz, 2024

Published by arrangement with Lester Literary Agency & Associates

Seria Cymelia Wydanie pierwsze, Warszawa 2025

ISBN 978-83-68191-20-2

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek