Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kraków w twierdzy czy twierdza w Krakowie? Nowa książka wybitnego historyka
Z fortu Kościuszko nadaje popularna rozgłośnia radiowa, w forcie Kleparz publiczność bawi się na koncertach, w Skale mieści się obserwatorium astronomiczne, a w forcie Krzesławice – dom kultury. Jednak większość z około stu obiektów składających się na dawną Twierdzę Kraków budzi przede wszystkim zainteresowanie miłośników historii wojskowości, a szkoda, bo jest to fenomen na skalę europejską.
Twierdza powstała w drugiej połowie XIX wieku na rozkaz cesarza Franciszka Józefa.
W swojej najnowszej książce Andrzej Chwalba pasjonująco opisuje otoczony wieńcem habsburskich murów Kraków na tle innych europejskich miast warownych (Antwerpii, Breslau czy Wilna), podkreślając jednocześnie jego wyjątkowy charakter – ze względu na bogate kulturowe i historyczne dziedzictwo dawnej stolicy.
Czy faktycznie miasto pozostawało w cieniu twierdzy, czy było wręcz przeciwnie? Czy możliwe było bezkonfliktowe wpasowanie jej militarnego charakteru – z dobrodziejstwem inwentarza: znaczną liczbą żołnierzy i ich obyczajami, rozrywkami wyższych i niższych lotów – w krakowską tkankę kulturową? Czy krakowianie potrafili odkryć korzyści z symbiozy z twierdzą, czy też stale była drzazgą w ich oku?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 435
6 / Żołnierze i cywile
SYMPATYCZNE AUSTRIACKIE MIASTO
Polityka austriacka w kwestii przetargów czy szerzej: źródeł zaopatrzenia dla wojska, była tak prowadzona, aby minimalizować możliwe zadrażnienia, a tym bardziej konflikty z lokalnymi społecznościami. Zasadniczo zmierzała do pozyskiwania sympatii miejscowej ludności, niezależnie od narodowości i wyznania. Na przełomie XIX i XX wieku w Europie dobiegał końca proces kształtowania się nowoczesnych narodów. Coraz atrakcyjniejsze stawały się idee nacjonalistycznej wyłączności i narodowego egoizmu. Nawet partie socjaldemokratyczne nie były w stanie skutecznie przeciwstawić się idei solidarności narodowej, choć oficjalnie głosiły hasła międzynarodowej solidarności robotników. Elity narodów pozbawionych własnej państwowości coraz odważniej prezentowały potrzebę jej posiadania. Zainteresowanie ideami narodowymi, zwłaszcza w wersji nacjonalistycznej, przyprawiało o ból głowy zarówno polityków Austrii i Węgier, jak i samego cesarza, gdyż wspólne państwo Habsburgów było tworem wielonarodowym. Mieszkało w nim jedenaście narodów, z których każdy artykułował własne interesy. Obecni byli także Żydzi, ale w Wiedniu nie uznawano ich za naród, lecz jedynie za odrębną wspólnotę wyznaniową. Niemcy austriaccy i Węgrzy nie stanowili połowy mieszkańców państwa. Ludność niemieckojęzyczna w Przedlitawii (Austrii) należała do mniejszości. W tej sytuacji strategicznym celem rządowego Wiednia było umacnianie postaw lojalistycznych wobec państwa i dynastii w takim zakresie, aby wojsko cieszyło się sympatią i zaufaniem jako „nasza armia”.
Podczas wielkiej próby dziejowej, a była nią Wielka Wojna, Polacy, Ukraińcy i Żydzi z Galicji generalnie nie zawiedli władz austriackich i nie zdradzili państwa ani armii, niemniej dowództwo wojskowe oceniało to inaczej. W istocie zarzut nielojalności można było postawić jedynie nielicznej społeczności rusińskiej, sympatykom prawosławia i Rosji.
Przed wybuchem wojny rządowy Wiedeń używał całego zestawu instrumentów, aby budować atmosferę wzajemnego zaufania między cywilami a wojskiem. Rządowi i armii szczególnie zależało na wzmacnianiu lojalistycznych nastrojów w Krakowie i sympatii do żołnierzy ze względu na rolę twierdzy w strategii militarnej Austro-Węgier. I rzeczywiście to się udało – w Krakowie obie strony, polska i austriacka, cywilna i wojskowa, wypracowały dobrosąsiedzkie relacje. We Lwowie te stosunki już się tak dobrze nie ułożyły, a Przemyśl był przykładem poważnych konfliktów, wzajemnych oskarżeń, wezwań do bojkotu towarzyskiego oficerów, a nawet rozpraw sądowych przeciwko nim.
Jednak pierwsze lata obecności wojsk austriackich w Krakowie nie wskazywały, że za dwie–trzy dekady stosunki między cywilami i wojskowymi staną się tak poprawne. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych austriaccy wojskowi i krakowscy cywile stanowili dwa równoległe, nieprzylegające do siebie światy. Celem ówczesnych władz austriackich było nie pozyskiwanie nowych poddanych, lecz jak najszybsze zacieranie odrębności i tożsamości Krakowa oraz upodobnianie go do wielu innych miast monarchii. Kraków, siedziba garnizonu i twierdzy, miał przybrać charakter miasta austriackiego, co nie znaczy, że chciano na szeroką skalę prowadzić politykę germanizacyjną. Nie o to chodziło. Zmierzano do tego, aby drogi rozwojowe miasta były zbieżne z austriacką polityką, aby mieszkańcy w sensie mentalnym stawali się Austriakami.
Władzy nie zależało na upodmiotowieniu miejscowych poddanych. Dlatego marginalizowano polskie środowiska opiniotwórcze. Taka polityka wynikała również z ówczesnego charakteru Austrii jako państwa biurokratycznego i policyjnego, w którym nie było miejsca na samorządy i wolności polityczne. Trzeba jednak dodać, że polskie elity nie mogły być partnerem władzy nie tylko ze względu na politykę austriacką, lecz i z powodu własnej słabości. Były nieliczne i słabo zorganizowane. Jednocześnie coraz bardziej widoczne stawały się w Krakowie środowiska niemieckojęzyczne reprezentujące różne sektory służb państwowych. Osoby niemieckojęzyczne – co nie oznacza wyłącznie Niemców austriackich, gdyż do grupy tej należeli także Czesi, Słoweńcy i Chorwaci – byli urzędnikami, sędziami, a nawet profesorami uniwersytetu.
À LA WIEDEŃ
W ślad za wojskiem austriackim do Krakowa przybywały niemieckie firmy usługowe, rzemieślnicy, kupcy, hotelarze i restauratorzy, którzy na miejscowy rynek wprowadzali nowe produkty. Zaczęły powstawać filie austriackich domów mody, sklepów i hurtowni. Niektóre otrzymały status „ck uprzywilejowanych” lub „cesarskich”. Oferowały produkty cywilom i wojsku. Swoje siedziby miały m.in. w rejonie ulic Stradomskiej i św. Gertrudy ze względu na to, że w tym rejonie pracowała i mieszkała niemieckojęzyczna klientela wojskowa. Można nawet było spotkać się z opinią, że narodziła się tam austriacka dzielnica.
Właściciele polskich i żydowskich firm usługowych oraz sklepów nie mogli ignorować pojawienia się nowej, wojskowej i cywilnej klienteli. Musieli zacząć walkę o pozyskanie jej zaufania, dostosowując ofertę usługową i handlową do nowych oczekiwań, gustów, smaków, estetyki. Dlatego coraz częściej sprowadzali towary bezpośrednio z Austrii, najlepiej z Wiednia, gdyż to, co wiedeńskie, miało najwyższą cenę i cieszyło się największym zaufaniem klientów, i to nie tylko niemieckojęzycznych, ale też polskich i żydowskich. Rzemieślnicy niejednokrotnie się reklamowali w ten sposób, że oto powrócili z Wiednia, zatem uzyskali znak Q, dzięki czemu mogli swoimi produktami uszczęśliwiać krakowskich klientów. Najlepsze zegarki, biżuteria, modne stroje, przybory toaletowe, walizy i torby były rodem z Wiednia, nawet jeśli nie były. Pojawiły się: sernik wiedeński, śniadania po wiedeńsku, jaja po wiedeńsku, w piekarniach kajzerki, torty oraz ciasta Pischingera, a w restauracjach serwowano Wiener Schnitzel. Upowszechnianie się produktów austriackich wspomagało proces wrastania mieszkańców Krakowa i Galicji w habsburski organizm państwowy, pomimo że nie wynikało to ze świadomie i celowo podjętych działań.
Jednocześnie wojskowi byli dobrymi klientami sklepów i magazynów. Zyskiwali dzięki temu właściciele, ale zadowolona była też gmina miejska. Michał Baczkowski szacuje, że w latach 1868–1913 na utrzymanie, używki i przyjemności wojskowi wydali w mieście co najmniej 20 milionów koron. W sklepach, punktach usługowych i szynkach wojskowi zostawiali po 200–300 tysięcy koron rocznie, a w najlepszych latach nawet po 500–600 tysięcy koron.
FILIŻANKI, KUFLE I TALERZE
Ludność niemieckojęzyczna przybywająca do Krakowa w latach czterdziestych, pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych upowszechniła kawiarnie i życie kawiarniane. Kawiarnie zaczęły stopniowo zastępować popularne dotychczas cukiernie. „Dzisiaj kawiarnie zakładane na wzór wiedeński coraz zwiększają swoje lokale i nabierają okazałości w porównaniu z dawnymi izbami kawiarnianymi” – pisał w 1857 roku „Czas”, co czynił nie bez satysfakcji. Oczywiście największym wzięciem cieszyła się Kaiser Kaffee, którą podawano już nie w szklankach, jak jeszcze do niedawna było w zwyczaju, lecz w porcelanowych filiżankach. Zgodnie z oczekiwaniami oficerów i urzędników w kawiarniach dbano o czystość, elegancję i stosowny wystrój. Wyposażano je w wiedeńskie meble i duże lustra, a w oknach wieszano firany i portiery, czyli ciężkie zasłony z grubej tkaniny. Na wzór wiedeński zaczęli się w nich pojawiać klienci przychodzący o stałej godzinie i zamawiający to samo co zwykle (Stammgast). „Komuż z inteligencji, komuż nie jest znana kawiarnia i cukiernia Hendricha Rehmana, cywilni czy wojskowi, czy starzy, czy młodzi, kobiety ładne, brzydkie, wszystko się schodzi” – pisał w 1886 roku „Czas”, chętnie rejestrujący zmiany na mapie Krakowa. W późniejszych latach kawiarnia Rehmana w Sukiennicach została przejęta przez Jana Noworolskiego, a w 1910 roku otrzymała atrakcyjną dekorację. Obok niej istniały tak popularne kawiarnie, jak Paon, Pod Gruszką, Pod Aniołkiem, Esplanada, Jama Jana Michalika czy cukiernia i kawiarnia Maurizia. Pod koniec lat osiemdziesiątych już osiemdziesiąt kawiarni zapraszało klientów.
Przybywało też piwiarni, a piwo sprzedawano na wzór wiedeński na kufle, sidle i halby. Kraków, podobnie jak inne miasta monarchii, stawał się pod każdym względem kolejną lokalną wersją Wiednia. Udział w tym, i to niemały, miało wojsko austriackie, zwłaszcza oficerowie, na których w wielu kwestiach się wzorowano. Przy stolikach obok siebie, a nieraz i razem, siedzieli wojskowi oraz krakowianie.
Piątkowski – Cukiernia Warszawska z grotą fantastyczną, wodospadem i efektami świetlnymi, Kraków, ul. Floriańska 24.
Z myślą o coraz bardziej zróżnicowanej klienteli zakładano nowe restauracje, a stare modernizowano. Nie tylko wyżsi oficerowie, ale i publiczność krakowska oraz przyjezdna ceniła sobie m.in. restaurację u Hawełki. „Być w Krakowie i nie zaglądać do Hawełki to tak, jak być w Rzymie i nie widzieć papieża” – komentował Włodzimierz Gałecki, przyszły minister. Nowy wystrój otrzymały traktiernie, czyli jadłodajnie, odwiedzane m.in. przez niższych rangą oficerów i urzędników wojskowych.
OBCY WŚRÓD SWOICH
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych niemieckojęzycznych cywili było coraz mniej, gdyż albo wyjechali w związku z polonizacją służb cywilnych, albo ulegli akulturacji w środowisku polskim, stając się Polakami. Pod tym względem lata te różniły się od dekad wcześniejszych. W latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych to niemieckojęzyczna społeczność Krakowa była głównym partnerem austriackiego wojska. Wspólnie wypracowali własne formy życia towarzyskiego, sposoby obchodzenia dni świątecznych oraz zabawy. Dbali o stoliki karciane i stoły bilardowe w lokalach. Ważną rolę odegrała w tym niemiecka Resursa Powszechna, która organizowała m.in. wyjazdy poza Kraków do okolicznych miejscowości, czyli tzw. wyjazdy plenerowe. Polacy udawali się w inne miejsca. Wzajemnie sobie nie przeszkadzano, a separowanie się odpowiadało obydwu nacjom. Zresztą przedstawiciele zwycięskiego mocarstwa reprezentujący cesarza i jego autorytet nie mieli szczególnej ochoty na fraternizowanie się z poddanymi. To, że Polacy nie byli zapraszani na imprezy organizowane przez kręgi niemieckojęzyczne, wynikało również z tego, że z reguły nie znali języka niemieckiego, wojskowi i urzędnicy zaś – polskiego. A nie wszyscy oficerowie znali francuski, który mógł być użyteczny we wzajemnych kontaktach. Krakowianie, poza wyjątkami, nie zabiegali o udział przedstawicieli wojsk okupacyjnych we własnych imprezach. Zbyt dobrze jeszcze pamiętali rok 1846, powstanie krakowskie i rabację oraz krwawe zduszenie polskiego ruchu wolnościowego podczas Wiosny Ludów. Pamięć o represjach nadal pozostawała żywa. Nie należało do dobrego tonu „zabieganie o łaskę” u okupanta. Niemniej, jak wspominali świadkowie, na niektóre zabawy składkowe zaczęto zapraszać oficerów sztabowych i głównodowodzącego załogą twierdzy – przede wszystkim, jak się można domyślać, ze względów koniunkturalnych. Uznawano, że lepiej ich poznać i się z nimi zaznajamiać, niż omijać z daleka, gdyż mogą być użyteczni w załatwianiu bieżących spraw.
Był jeszcze jeden wzgląd – natury, nazwijmy to, praktycznej – dla którego zapraszano oficerów na zabawy publiczne: słynęli bowiem jako świetni tancerze. Cesarski oficer musiał mieć umiejętności w zakresie konwersacji na podstawowym poziomie oraz powinien był biegle poruszać się na parkiecie, gdyż ważną część życia wojskowych stanowiły bale. Za najlepszych tancerzy uchodzili oficerowie kawalerii pochodzenia arystokratycznego. „Dużo się przyczynili do uświetnienia zabaw tanecznych” – pisała Kietlińska.
Z czasem niewyszukana i swobodna atmosfera resursy niemieckiej zaczęła przyciągać polską publiczność, spragnioną dobrej zabawy. Bywali tam przedstawiciele zwłaszcza niższych i średnich warstw społecznych. Jednak wchodzenie w tryby niemieckiej zabawy i rozrywki jeszcze nie stało się powszechne. Raczej były to jednostkowe przypadki. Niemniej, bywając na niemieckich imprezach, oswajano się z obcymi oficerami, podoficerami i urzędnikami. Początkowo Polacy przyjmowali rolę widzów i z ciekawością obserwowali, jak się zachowują i jak tańczą obcy. „Wojskowi niższych stopni mieli swoje bale, bądź ogólnożołnierskie, bądź poszczególnych rodzajów broni [...]. Odbywały się w resursie niemieckiej i gromadziły do stu par, tańczących wszystkie ówczesne tańce” – pisała Estreicherówna.
Klęski wojsk austriackich w wojnie z Piemontem i Francją, a następnie Prusami spowodowały zmianę polityki rządowego Wiednia oraz wojska wobec ludności cywilnej monarchii. Władze austriackie zrozumiały, że postawa wojsk cesarskich podczas wojny w znacznym stopniu zależy od nastrojów ludności cywilnej, choćby dlatego, że spośród niej rekrutują się żołnierze, więc trzeba zabiegać o jej względy. Rozpoczęcie przez monarchię ery wolnościowej po 1860 roku i przyznanie krajom koronnym swobód było podyktowane także tą świadomością i faktycznie ułatwiło pozyskiwanie przychylności cywili. Władze wojskowe zachęcały oficerów i żołnierzy do nawiązywania dobrych kontaktów z ludnością cywilną. Galicja, która weszła w erę autonomiczną, nie mogła być wyjątkiem, tym samym nie mógł nim być Kraków. „Kiedy Austriacy w 1866 roku wzięli od Niemców w skórę pod Sadową [...], poczęła i wojskowość zbliżać się do cywilów [...]. Oficerowie [...] nie byli już odsuwani od progu domów prywatnych, zwłaszcza że przecież dużo Polaków w armii austriackiej służyło” – pisała Kietlińska. Jednak pierwsze próby nawiązania przez oficerów relacji towarzyskich w środowiskach opiniotwórczych Krakowa nie zawsze przynosiły oczekiwane owoce m.in. ze względu na ograniczenia językowe. Zdecydowana większość oficerów nie znała języka polskiego. Dlatego trudno było oczekiwać, aby niemieckojęzyczni oficerowie bywali na zebraniach literackich, na spotkaniach stowarzyszeń kulturalnych, artystycznych czy odczytach naukowych, nawet gdyby ich to interesowało, gdyż tam królował język polski. Z kolei na imprezach organizowanych przez wojsko, ale otwartych dla polskich cywili, barierę dla wielu stanowiła nieznajomość niemieckiego. Była to jednak wyłącznie przeszkoda techniczna, więc możliwa do pokonania. Wystarczyło, aby po krakowskiej stronie zaistniała chęć komunikacji i integracji. I pojawiła się – w latach siedemdziesiątych. Wcześniej, zwłaszcza w latach pięćdziesiątych, takiej woli po polskiej stronie nie było, co jest zrozumiałe, gdyż wojskowi reprezentowali zaborczą władzę. Zatem trudno było z dnia na dzień przyjąć oficerów, tak jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Co prawda, polskie środowiska nie sformułowały postulatu bojkotu przedstawicieli obcej władzy, niemniej to się rozumiało samo przez się, że w komitywę z nimi wchodzić nie wypada. Dlatego oficerowie narzekali, że czują się źle w obcym mieście, że są traktowani jak trędowaci, a jeśli już się z nimi nawiązuje kontakty, to ze względu na interesy. „Nawiązanie stosunków towarzyskich z Polakami było sprawą trudną [...]; jeśli już, to tylko na gruncie spraw osobistych. Musiało się być poza tym albo szlachcicem, albo też kawalerzystą” – wspominał austriacki oficer Emil Ratzenhofer.
Niemniej czas leczył rany, a przyjazne gesty Wiednia w stronę polskich poddanych, potwierdzone przyznanymi wolnościami i autonomią, pozwalały na stopniowe usuwanie barier i budowanie mostów. Coraz częściej to krakowianie zapraszali, a nawet zabiegali o obecność wojska na lokalnych imprezach, co centralę wiedeńską musiało zadowalać, gdyż w ten sposób umacniano autorytet armii wśród ludności, a jednocześnie rozbudzano nastroje lojalistyczne i wiernopoddańcze.
Krakowianie byli zainteresowani udziałem oficerów przede wszystkim w uroczystościach publicznych, świętach organizacji, stowarzyszeń i instytucji obywatelskich miasta, gdyż to podnosiło ich rangę. Obecność oficerów i cywili w przestrzeni publicznej pozwoliła jednym i drugim na nawiązanie nie tylko oficjalnych, ale też niejednokrotnie osobistych kontaktów. Krakowianie mogli oczekiwać, że dzięki temu będą mogli łatwiej uzyskać awans służbowy, zamówienie rządowe czy awans w wojsku.
WEJŚCIE NA SALONY
Po dwóch–trzech dziesięcioleciach od powstania twierdzy obecność oficerów, i to nie tylko Polaków, na krakowskich salonach już nie dziwiła. Kiedy brakowało czwartego do zyskującego na popularności brydża, zawsze można było liczyć na zaprzyjaźnionych oficerów. Wzajemne kontakty ułatwiała coraz lepsza znajomość języka niemieckiego wśród warstw wykształconych. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przedstawiciele polskiej klasy politycznej oraz inteligencji w Krakowie znali już na tyle dobrze język niemiecki, że mogli się łatwo komunikować z oficerami. Zresztą trudno było załatwić ważny interes w Wiedniu czy prowadzić korespondencję urzędową bez znajomości języka państwowego.
Powszechna w pierwszych dwóch dekadach praktyka ignorowania oficerów stopniowo zaczęła zanikać, i to nie tylko ze względów pragmatycznych. Polskie lokalne elity zaczęły zaliczać przynajmniej niektórych oficerów, zwłaszcza wyższych stopniem, do sfer kulturalnych. Przyglądano się ich obyciu towarzyskiemu, pochodzeniu oraz znajomości reguł savoir-vivre’u i na tej podstawie podejmowano decyzje o ewentualnym zaproszeniu ich do domu. Najtrudniej było otrzymać zaproszenie ze strony licznych w Krakowie rodzin arystokratycznych, z których prawie każda prowadziła własny salon. Wówczas uważano to za coś oczywistego. „To, co nosi nazwę salonu – [to] środowisko towarzyskie, w którym nie tylko obowiązują pewne formy obejścia, ale gdzie panuje ton wytworzony przez gospodarzy” – pisała Alina Świderska. Salony to były instytucje ekskluzywne, elitarne, ceniące dobre wychowanie, kulturę osobistą i znajomość światowych manier. Każdy miał swoją wyjątkową i własną publiczność. Obcych nie zapraszano. Spotykano się i bawiono w swoim sosie, swoi ze swoimi. Salony stanowiły zamknięty świat, zwany koterią salonową. W konwersacji posługiwano się językiem polskim albo francuskim. Uczestnicy niektórych salonów bieglej władali francuskim niż polskim. Niemieckiego nie używano, gdyż nie był to język salonu. Na początku XX wieku tu i ówdzie prowadzono rozmowy także w języku angielskim. Na spotkania w salonach arystokratycznych tylko wyjątkowo zapraszano osoby pochodzenia nieszlacheckiego, takie jak lokalni politycy, wyżsi urzędnicy czy profesorowie uniwersytetu. Zdaniem gospodarzy salonu goście ci winni byli uznawać to za wielki zaszczyt i honor. Artystów teatralnych, zwanych komediantami, śpiewaków, malarzy i muzyków nie zapraszano, chyba że w roli „firmy” świadczącej usługi. Nie byli godni równego traktowania z bywalcami salonu. O arystokracji pisano: „wyniośli, nieprzystępni”. Także w klubach arystokratycznych, jak choćby w Towarzystwie Rolniczym czy w towarzystwie ubezpieczeniowym „Florianka”, swoi spotykali się ze swoimi. Tam nie można było liczyć na poufałość i odstępstwo od sztywnych reguł i etykiety. Wśród bywalców salonu arystokratycznego austriaccy oficerowie stanowili rzadkość, do wyjątków zaś należeli ci, którzy pochodzili z arystokratycznych rodzin, dobrze notowanych w Wiedniu, lub byli Polakami. Kontusz szlachecki, zgodnie z zasadami salonowego patriotyzmu, wyraźnie kontrastował z oficerskim mundurem. Poza tym w opinii gospodarzy salonu oficerowie nie reprezentowali zbyt wysokiego poziomu, gdyż znali się głównie na kwestiach techniczno-wojskowych, które z kolei nie interesowały gospodarzy ani arystokratycznych gości. Brakowało wspólnych tematów, tym bardziej że oficerom nie wolno było zabierać głosu na tematy polityczne. Armia z definicji pozostawała cesarska. Z uprawiania polityki wojskowi byli oficjalnie wykluczeni. Pułkownik Roman Żaba podkreślał, że „idea dynastyczno-austriacka [...] do wojny była jedyną ideą, dla której się służyło [...]; nie uchodziło austriackiemu oficerowi ani podoficerowi robić polskich demonstracji”. Zatem dyskusje na bieżące tematy, tak atrakcyjne w męskim towarzystwie, byłyby utrudnione w wypadku uczestnictwa apolitycznych strażników bezpieczeństwa państwa i Franciszka Józefa I. Bodajże najsilniejszą przeszkodą w szerszym udziale oficerów w życiu arystokratycznych salonów było jednak często ich niskie pochodzenie społeczne i przeciętne wykształcenie. Coraz więcej pojawiało się oficerów z rodzin mieszczańskich, inteligenckich, a nawet plebejskich. Jest zrozumiałe, że nie mogli być partnerami polskich arystokratów, nie mogli liczyć na zaproszenie do Potockich, Tarnowskich, Czartoryskich, Wielopolskich, Stadnickich czy Pusłowskich. Podobnie było w innych miastach monarchii – arystokraci nie dopuszczali do poufałości z oficerami o niskim statusie społecznym i pozbawionych towarzyskiej ogłady.
Natomiast krakowscy arystokraci chętnie spotykali się z oficerami poza salonem, w sytuacjach, w których nie wypadało być nieobecnym. Trudno sobie wyobrazić imprezy charytatywne i kwesty – na rzecz ubogich, chorych, pogorzelców czy powodzian – bez pań z arystokracji, z którymi współdziałały dla wspólnej sprawy żony wyższych oficerów, najczęściej pochodzenia szlacheckiego. Ale choć kobiety się ze sobą stykały, nie przekraczały wyznaczonej przez siebie granicy poufałości. Podobnie mężczyźni. W związku z tym arystokraci i oficerowie, nawet gdy byli obok siebie, nie byli razem.
Nie tylko salony arystokratyczne, ale także salony mieszczańskie nie zabiegały o dobre kontakty z oficerami, co wynikało nie tyle z powodów politycznych czy ideowych, ile z ekskluzywności i zachowawczości środowisk mieszczańskich, przyzwyczajonych do obcowania ze sprawdzonymi po wielokroć osobami, rodzinami i środowiskami. Mieszczański Kraków dobrze się bawił sam ze sobą. Mieszczanie i inteligenci krakowscy byli dosyć nieufni wobec przybyszów z innych miast Galicji czy zaborów. Zasadniczo przyjmowali ich jako obcych, czyli niepożądanych. W tej grupie zaś szczególne miejsce mieli oficerowie. Na temat hermetyczności krakowskiego środowiska mieszczańskiego wiele już napisano i nie ma potrzeby przyglądania się temu bliżej. Karol Rolle, przyszły prezydent Krakowa, a wówczas mieszkaniec Podgórza, pisał o nawiązywaniu kontaktów w mieście Kraka, że „nie jest to tak łatwym, bo społeczeństwo krakowskie jest bardzo zamknięte, mieszczaństwo polskie niechętnie dopuszcza do siebie przybyszów”.
Natomiast oficerowie byliby chętnie widziani podczas zabaw karnawałowych, m.in. z uwagi na ich taneczne umiejętności, lecz w Krakowie w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych brakowało sal balowych. Najbardziej znana mieściła się w Hotelu Saskim. W późniejszym okresie urządzano bale i „wieczory tańcujące” w sali dzisiejszego Starego Teatru, w salach „Sokoła”, Sukiennic, czyli Muzeum Narodowego, oraz w salach hoteli, takich jak Grand Hotel, Pod Różą i tuż przed wojną Hotel Francuski. W 1867 roku, za prezydentury Dietla, zorganizowano pierwszy bal w magistracie, na którym byli obecni wyżsi oficerowie. Podczas kolejnych prezydenckich balów również ich zapraszano.
Zdarzało się, że wyższych oficerów pochodzących z austriackich rodzin arystokratycznych zapraszano na bale w pałacu Pod Baranami u Potockich. Było to miejsce wyjątkowe, najwyżej usytuowane w hierarchii towarzyskiej Krakowa i najbardziej snobistyczne. Potoccy wyznaczali standardy zachowań krakowskich elit tego czasu. Jeśli oni zdecydowali się zaprosić oficerów pod swój dach, to oznaczało, że innym także wolno było zapraszać oficerów na własne salonowe spotkania. Poza balami popularnością cieszyły się seanse spirytystyczne. Praktyki okultystyczne były wówczas modne, toteż często organizowano je także w Krakowie. Niejednokrotnie odbywały się z udziałem oficerów, nie tylko polskich.
Austriaccy oficerowie, nawet jeśli byli goszczeni w salonach, niekoniecznie wystawiali dobrą cenzurkę polskim gospodarzom. W oficerskich wspomnieniach nie brakowało na ten temat opinii ironicznych czy wręcz sarkastycznych. Oficerów miały drażnić duma i wyniosłość polskich arystokratów, ekskluzywność, pozerstwo, sztuczność, a także nadużywanie alkoholu.
O obecności oficerów we wspólnych przedsięwzięciach i wydarzeniach w przestrzeni publicznej pisały krakowskie dzienniki na czele z „Czasem” i „Nową Reformą”. Informowały, ale raczej nie komentowały. Natomiast w zapiskach źródłowych z tego czasu, w korespondencji, dziennikach, wspomnieniach oraz kronikach rodzinnych i parafialnych znajdujemy niewiele informacji o udziale austriackich oficerów w polskim życiu towarzyskim, publicznym i prywatnym. Być może Polacy nieco wstydzili się tych kontaktów, a przynajmniej uważali je za coś, czym nie wypada się chwalić nawet w pisanych na bieżąco dziennikach i korespondencji.
W niektórych polskich źródłach brak jakichkolwiek informacji na temat istnienia twierdzy i garnizonu w Krakowie, wielokrotnie cała uwaga skupiała się na lokalnych oraz rodzinnych sprawach i interesach. Ale jeśli już pisano o wojsku, to relacje polsko-austriackie oceniano pozytywnie. Niewiele znajdujemy opinii z tego czasu, że świadomie i celowo nie zapraszano oficerów austriackich do domów ze względów patriotycznych, gdyż byli przedstawicielami zaborczej władzy.
Przygotowania do przeglądu wojsk na krakowskim Rynku.
Źródła ilustracji
Muzeum Krakowa: s. 184.
POLONA: s. 174.