Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Korea, lata 70., poznajemy małą dziewczynkę San, która od matczynego łona doświadcza odrzucenia. Nie pomaga nawet niemowlęcy kocyk w wyblakłe różyczki, symbol niemocy i wołania o czułość. W wieku 22 lat, wiedziona dążeniami do realizacji pisarskiej pasji, marzy o pracy w wydawnictwie, lecz posadę otrzymuje kto inny. Kwiaciarnia staje się miejscem, w którym uczy się języka kwiatów i doświadcza pierwszych damsko-męskich relacji, rozczarowujących onieśmieloną San swoją interesownością i szorstkością.
Fiołki Shin Kyung-sook to przejmująca opowieść o dziecku, które tkwi w każdym z nas i o przenikliwej samotności, którą niesie się przez życie. Niezwykle sensualna, intensywna, a jednak kryjąca w sobie tajemniczą, koreańską powściągliwość. Napisana tak plastycznym językiem, że jej literackość zapiera dech. Odczuwamy, dostrzegamy i wdychamy aromaty, a to bogactwo przeżyć nie pozostawia czytelnika takim samym. Odkryłam ją dla siebie w zachwycie i jestem przekonana, że Was także urzeknie swym niespotykanym pięknem.
Monika Parda Żyj bardziej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Shin Kyung-sook
Fiołki
Shin Kyung-sook
Fiołki
Z koreańskiego przełożył
Łukasz Janik
1.Tam, gdzie rośnie minari
Mała dziewczynka.
Pewien lipcowy dzień, pora deszczowa, dom z zamkniętymi drzwiami. W ciemnym pokoju babka trzyma w rękach nowo narodzoną dziewczynkę, matka zamyka oczy, żeby nie patrzeć na dziecko. Już wie, co będzie się działo w domu, w którym właśnie urodziła córkę. Nikt się z niej nie ucieszy. Mała więc nawet nie sili się, żeby głośno zapłakać. Jeszcze w łonie swojej matki poczuła, że zamiast czułości dostanie od niej tylko zamknięte oczy. Dom wypełnia jedynie dźwięk lipcowego monsunu. Pies chowający się pod gankiem kuli łapy pod siebie. Czy mała słyszy deszcz spadający na podwórze? Wkrótce zasypia. Tej nocy jej własny ojciec obrzuci ją tylko przelotnym spojrzeniem.
Depresja poporodowa przeciąga się. Marzenia matki przesłonił niemowlęcy kocyk w wyblakłe różyczki. Miasto, wysokie obcasy, restauracje ze szklanymi drzwiami. Windy, lśniące wystawy perfum i pereł, kolorowe sukienki. Dopiero w zaawansowanej ciąży odłożyła marzenia o wielkim świecie i siadała na brzegu ganku, wyszywając wyblakłe różyczki na kocyku, w którym spać miało jej dziecko. Dziewczynka leży teraz na nim i ssie swoją piąstkę. Nie wychodzą z domu. Mija pora deszczowa, po niej tajfuny. W końcu pod wiejskimi murkami zakwitają dziwaczki, a małe chryzantemy dodają całości żółtego koloru. Dopiero wtedy młoda matka odżywa, jakby te jesienne kwiaty były kluczem do jej duszy.
Wioską od niepamiętnych czasów rządzi klan o nazwisku Yi. Są właścicielami ziemi uprawnej i okolicznych lasów. Mieszkają w okolicy od tak dawna, że ich głos ważniejszy jest od innych. Zajmują centrum wioski, nie ma tam pośród nich nikogo o innym nazwisku. Wszyscy są dla siebie ciotkami i wujkami, dzielą ich co najwyżej dwie linie pokrewieństwa. Przyjezdnym wolno się osiedlać dopiero pięćdziesiąt metrów od centrum wioski. Na pierwszy rzut oka wszystko sprawia wrażenie jednej całości, istnieje jednak w wiosce wyraźny, choć niepisany podział na starych i nowych. Ci nowi stawiają swoje domy za przyzwoleniem lub przy cichej obojętności klanu Yi. To ludzie, którzy po wojnie koreańskiej nie mieli gdzie się udać, tacy, którym nie wyszło w miastach, czasem po prostu zwykli tułacze.
Ta historia nawet nie zasługuje na własną opowieść. Zaczyna się, kiedy matka dziecka wychodzi za jednego z przyjezdnych i przeprowadza się do wioski. Tutejsi mieszkańcy pracują albo w polu, na ziemi klanu Yi, albo służą w ich domach. Wszyscy z wyjątkiem męża nowo przybyłej – ten pracuje w fabryce butów w mieście J, godzinę jazdy autobusem od wioski. Mała dziewczynka przez całe swoje dzieciństwo nie dowie się, czy jej ojciec był tam kierownikiem, czy szeregowym pracownikiem. Ilekroć pytała o to babkę, ta raz odpowiadała, że dyrektorem, innym razem, że zwykłym szewcem. Nikt nigdy nie mógł dojść do tego, czym mężczyzna zajmował się w pracy. Tak czy inaczej, jasne jest, że jej ojciec nie miał nic wspólnego z pracą w polu, głównym zajęciem sąsiadów.
W tamtych czasach raczej nie widywało się mieszkańców wsi na motocyklach w kaskach na głowach. Ludzie mogli już zapomnieć o babce, która nie przebierała w słowach, o matce czy o samej nawet dziewczynce. Nie mogli jednak zapomnieć jej wysokiego ojca o dziarskim spojrzeniu i tego, jak codziennie rozrywał ciszę poranka, jadąc do fabryki. Nie dało się wyrzucić z pamięci tego, jak ten nieziemski hałas i błyskające światła mknęły pośród świtu niczym dzikie zwierzę. Klanowi Yi nie podobał się ten dźwięk przeszywający sam środek wioski, nie mogli jednak tak po prostu zakazać mu przejazdu, zdawali się zupełnie bezradni. Jemu, w przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców, nie mogli mówić, co ma robić. Z resztą on i tak by się tym nie przejął. Ktokolwiek wspomniałby choćby słowem, wstydził się po chwili własnego oburzenia. Najłatwiej było po prostu dać sobie spokój. Zdarzało się, że niektórzy po cichu kopiowali jego styl: brylantynę we włosach, skórzane rękawiczki, skórzaną kurtkę, którą nosił zimą. Na równi jednak z motocyklem zainteresowanie wzbudzała żona mężczyzny. Była naprawdę piękna. Łatwo było o to w tak zapadłej dziurze, ale jej delikatna, jasna cera odwracałaby głowy, gdziekolwiek by się pojawiła. Jej czarne włosy lśniły lekko w słońcu, oczy, nos, usta umieszczone na pięknej twarzy w idealnej harmonii zachwycały mijających ją ludzi. Miała w sobie tę wzruszającą, przejmującą właściwość wspólną wszystkim kobietom, których figura i ruchy układają się w idealnej równowadze, jakby płynęły wdzięcznie w przestrzeni. Tragizm obecny był jednak nie tylko w jej fizycznym wyglądzie, przenikał także jej życie. Z pokolenia na pokolenie jej rodzina przekazywała sobie sady jabłkowe – trzydzieści arów. Tak było do czasu, gdy jej ojciec popadł w długi przez hazard i wszystko stracił. Wynajęli w górach chatkę, która kiedyś służyła innym rodzinom do obrzędów ku czci przodków. Dziewczyna musiała zrezygnować z gimnazjum, do którego dopiero co się dostała.
Marzyła o pracy w żeńskiej szkole, ale zamiast tego czekało ją tylko dorastanie w tej wynajętej kwaterze. Wszyscy w rodzinie robili, co mogli, aby stanąć na nogi, ale mimo całego ich oszczędzania i skromnego życia nie mogli wydostać się z biedy. Jedynym wyjściem było znaleźć sobie męża. Mężczyzna, którego poślubiła, nie miał wcale zamiaru jej porzucać. Wręcz przeciwnie, od samego początku sprawiał wrażenie, jakby miał pozostać przy niej, nawet gdyby nosiła w sobie cudze dziecko. Kiedy jednak urodziła się San, jej ojciec, mąż jej matki, z sobie tylko znanego powodu zaczął się oddalać.
Czy ta historia wydaje się wyjątkowa? Wcale taka nie jest. Pokolenia kobiet cierpiały i marniały bez powodu, porzucone w jakichś chałupkach, tak jak matka San. Kiedy kwiaty zdobiące podwórza zaczynają więdnąć, mąż i ojciec ostatni raz wsiada rankiem na motor i odjeżdża do miasta J. Nie wraca przez przeszło dziewięć lat. Wioska powoli odzwyczaja się od dźwięku przejeżdżającego motocykla. Oszołomiona kobieta zostaje sama z dzieckiem i teściową. Nie mają ziemi do uprawy, jedyne, co jej zostaje, żeby zadbać o córkę i babkę, to iść do miasteczka i uczyć się fryzjerstwa. Nawet to do niej pasuje, bo zawsze przyciągała uwagę swoją urodą. Nikogo nie dziwi więc, kiedy jej dłonie zaczynają pachnieć farbą do włosów. Nie stać jej na to, żeby otworzyć własny zakład, chodzi więc od domu do domu z wałkami, nożyczkami i szczotkami. Tnie, układa i farbuje kobietom włosy za niewielkie pieniądze. Nie jest szczęśliwa, ale to wcale nie z powodu pracy, nie z powodu jej tułaczki od drzwi do drzwi z torbą pełną akcesoriów. To przez teściową, z którą bez przerwy jest na ścieżce wojennej. Kłócą się podczas jedzenia, przy studni, w kuchni, na ganku. Melodia ich sprzeczek to dla San druga kołysanka. Przy takich dźwiękach rośnie dzień po dniu.
I pewnego dnia, słuchając kłótni tamtych dwóch, mała wychodzi z domu i idzie na spotkanie z Namae. Te dwie przyjaciółki zawsze znajdują sobie jakąś rozrywkę. Zmiatają mrówki w szpary w podłodze i podpalają je, kijami strącają ze sznurków suszące się pranie sąsiadów.
Na południowym krańcu wioski, wzdłuż grobli, jest miejsce, gdzie rośnie dzikie minari. To spora połać terenu, gdzie wioska otwiera się na zewnętrzny świat. Stare, wielkie pole, starsze może niż sama osada. Wiosną dzikie minari kiełkuje tam w błocie, przez co wioska wydaje się otoczona trawiastymi równinami. W lipcu i sierpniu pole pokrywa się białą pierzyną, kiedy minari zakwita, ale zanim to nastąpi, zieleń przypomina mieszkańcom tej bezbarwnej wioski, że zawsze przychodzi nowy początek. Kiedy minari podrasta, ludzie przychodzą zewsząd i pełni zapału zbierają je. Nie odstraszają ich nawet pijawki, to pole zawsze obradza. Pobliska świątynia co roku wysyła kogoś w dzień urodzin Buddy, żeby zebrał trochę na jedzenie dla mnichów, dzieciom podaje się smażone łodygi w ich pierwsze urodziny, aby ich życie było równie długie.
Matka San używa minari do robienia kimchi. Kiedy San wraca ze szkoły cała mokra od deszczu i dostaje gorączki, matka parzy dla niej minari i każe jej wypić gorzki napój. Inne kobiety w wiosce chętnie podchwytują ten pomysł i parzą liście rośliny swoim dzieciom na bóle głowy czy problemy z trawieniem. Wieczorami gotuje się łodygi i podaje z gotowaną wołowiną, papryką, smażonym żółtkiem pociętym w paski i orzeszkami pinii. Dzieci marudzą, to dla nich za gorzkie, ale dorośli chętnie wracają do smaku dzieciństwa. Nieliczni, którzy z wioski wyjechali, wracają zawsze, żeby skosztować znowu smaku miejscowego minari. Po sezonie ludzie z wioski rozsypują na polu kompost i kurze odchody, choć nikt im nie każe tego robić. San zawsze się tam włóczy, kiedy matka i babka się kłócą i kiedy nigdzie nie może znaleźć Namae. Nawet kiedy po roślinach nie ma już śladu, dziewczynka siedzi na szczycie grobli ponad polem pełnym mułu.
Szkoła znajduje się po drugiej stronie wzgórza, trzeba do niej iść na piechotę cztery kilometry. Autobus kursuje tylko dwa razy dziennie. Co rano dzieci zbierają się przed wioskowym magazynem, skąd całą grupą wyruszają w drogę przez mostek, potem ścieżką przez las akacjowy, a na końcu na drugą stronę wzgórza. Dzieci z klanu Yi śmigają na swoich rowerach, ale reszta wymyśla sobie gry i wyzwania, które stoją przed nimi po drodze: kto pierwszy dobiegnie do mostku, kto zgarnie więcej gliny na mokradłach, kto zbierze najwięcej szyszek w lesie. Kiedy schodzą ze wzgórza i widzą już budynek szkoły z czerwonej cegły, ścigają się wszystkie do bramy.
Po lekcjach, w drodze powrotnej, kiedy mijają sklep papierniczy i pilnujące go agresywne stado gęsi, dzieci są cicho, potem odżywają na nowo. Grają w „papier, nożyce, kamień”, żeby zdecydować, kto poniesie pozostałym plecaki przez najbliższy kilometr. Namae przegrywa, San bierze od niej połowę tobołków. Namae odwdzięcza się uśmiechem, San reaguje tak samo. Pozostałym dzieciom jest już lekko, biegną więc przed siebie i wzniecają kurz. Chcą już mieć drogę za sobą. Dziewczyny człapią przed siebie w chmurze pyłu, stąpają ciężko jak umęczeni pielgrzymi. Obok nich przejeżdża motocykl i pokrywa je kolejną chmurą kurzu. Z tyłu, uczepiona kierowcy, siedzi kobieta. San ruchem ręki odgania pył od twarzy i wpatruje się tęsknie w niknący pojazd, który jest już na wysokości biegnących przodem dzieci. Je także pokrywa chmurą pyłu i jedzie dalej. Po chwili już tylko go słychać. San jednak nadal nie może oderwać oczu od miejsca, w którym zniknął za horyzontem. Myśli o swojej babce, zrzędliwej staruszce prześladowanej przez dźwięk motorów. Gdy je usłyszała, wybiegała zawsze z domu, nieważne, czy siedziała w pokoju, czy akurat kłóciła się z synową. Oblizywała spierzchnięte wargi i mówiła: „Wy to możecie zapomnieć, ale po mnie to on na pewno przyjedzie”. Widać wtedy było, jak bardzo się starzała.
Namae, objuczona tobołkami, idzie w kierunku grobli opasającej pola. W takich chwilach jest bardzo szczęśliwa. Kiedy jej ojciec się upija, ma w zwyczaju włazić do jednego z onggi – wielkich ceramicznych beczek na kiszonki ustawionych wzdłuż murku w ich ogródku. Kiedy jest już w środku, zaczyna śpiewać. Nikt nie wie, dlaczego to robi, dlaczego musi akurat śpiewać, siedząc w glinianym onggi. Jego głos odbija się echem we wnętrzu i nie sposób rozpoznać, co akurat śpiewa, wszystko zlewa się w jeden bełkot. Nie przestaje, dopóki nie zaśnie ze zmęczenia. Namae przykuca wtedy przy furtce albo na ganku i szlocha, załamując ręce. Ale ta Namae, maszerująca teraz w kierunku grobli, niosąca na plecach trzy tornistry, to nie ta sama dziewczyna. Namae nie jest z klanu Yi, ma na nazwisko So, nazywa się So Namae. Tak samo jak San też nie jest z klanu Yi. San ma na nazwisko Oh, Oh San. Dzieci z klanu Yi mają zawsze lepiej i to tylko dlatego, że mają odpowiednie nazwisko. A ponieważ San wychowuje się bez ojca, dzieci z klanu Yi patrzą na nią wyjątkowo pogardliwie. Kiedy zdarza się im bawić razem, porzucają San bez namysłu, widząc swoich ojców. Krzyczą wtedy głośno „Tato!” i tulą się do nich trochę na wyrost. Między sobą posługują się tylko imionami, jak Sa-ok albo Kwi-sun. Jednak kiedy zwracają się do San, zawsze dodają jej nazwisko, wołając ją: „Oh San”, podkreślając dobitnie dzielące ją od nich klasowe różnice. Z Namae jest tak samo, zawsze mówią do niej: „So Namae”. Było to więc pewnie nieuniknione, że dwie dziewczynki z gorszych rodzin połączy przyjaźń i że w swoim towarzystwie będą się do siebie zwracać samymi tylko imionami. Ojciec Namae, kiedy jest trzeźwy, jest najukochańszym rodzicem. Codziennie rano, zanim dzieci idą do szkoły, czesze córce włosy, spina je w kucyk i przerzuca do przodu przez jej ramię. O tym obliczu swojego ojca Namae nigdy nie opowiada San. Tak jak San nie wspomina pewnych faktów o swojej matce w rozmowach z Namae. San słyszała ojca Namae, jak śpiewał, siedząc w onggi, a Namae widziała, jak matka i babka San zaciekle się kłócą. To, że każda z nich ma się czego wstydzić, tylko je do siebie zbliża, tak samo jak to, że obie wyraźnie nie pasują do tłumu. Namae smuci się, kiedy jej pijany ojciec śpiewa, siedząc w glinianej beczce. Mówi, że jej matka nie mogła tego wytrzymać i w końcu zmarła. I że ona sama też tak pewnie skończy.
– Dlaczego twój tata tam włazi i śpiewa?
– Mówi, że inaczej niczego nie słyszy, nawet kiedy słucha uważnie.
– Nawet kiedy słucha uważnie?
– Dokładnie tak!
Kiedy ojciec się zmęczy, zasypia. W takie noce mała Namae przynosi z domu koc i przykrywa go. Sama zasypia obok, z twarzą przyklejoną do poszkliwionej beczki. Nawet kiedy San jest tuż obok, Namae nic nie mówi, nie odgania jej. Dwie dziewczynki, które nic nie znaczą. San śpi przytulona do Namae, która z kolei opiera się o gliniane onggi.
Namae ciągnie plecaki przez groblę, a potem na mały cmentarzyk porośnięty zielskiem. Chyba wpadła na jakiś pomysł, bo ponagla San gestem dłoni. San waha się, spogląda na oddalające się dzieci i schodzi w dół grobli. Namae zostawiła plecaki przy trawiastym kopczyku nagrobnym i leży na jego szczycie na brzuchu. San widzi w oddali wioskę, przed nimi jeszcze kawał drogi. Podchodzi bliżej, Namae chwyta ją za rękę.
– Posłuchaj mnie teraz!
Leżą obie na kopcu, uszy przycisnęły do jego delikatnej krzywizny. Ich nosy wypełnia zapach ziemi i trawy.
– To grób mojej mamy – mówi Namae. – Ona jest teraz naszym opiekuńczym duchem. Będzie na nas uważać zawsze i wszędzie.
Pewien majowy dzień.
Matka chwyta za nożyczki. Babka, jak nakręcana zabawka, trajkocze bez przerwy, że jej syn odszedł i już nie wróci, bo jego żona jest oziębła. Nożyczki w ręku matki wyglądają przerażająco. San nie może znieść napięcia, wskakuje w buty i wybiega przez furtkę w ogródku. Wyłożona kamieniami ścieżka rozciąga się żałośnie w promieniach słońca. Pies ze zwieszonym ogonem przechadza się leniwie. Dachówki, gdzieniegdzie czerwone, gdzie indziej niebieskie, leżą nieruchomo na horyzoncie. Z otwartych bram wyglądają pojedyncze drzewa. Ziele, ignorując wszelkie zasady, porasta miejscami drogę. Gałęzie drzewa kaki u sąsiadów rozciągają się ponad murkiem przyozdobione białymi kwiatami. San ogarnął przymus rozbicia się o coś, pragnie tylko się roztrzaskać. Opiera się o murek, nad którym góruje drzewo, pociera o niego twarzą. Rozdrapuje sobie czoło i zaczyna krwawić. Boi się tego, co zrobiła, i zaczyna biec, krew spływa jej z czoła na policzki. Chce tylko być jak najdalej, najlepiej, gdyby nigdy już nie wróciła.
Pole minari jest zielone. Nadchodzi lato. San biegnie, pot miesza się z krwią. Zbiega do rowu i przemywa twarz garściami wody. Czoło pali żywym ogniem. San wspina się na szczyt grobli, skąd widać całe pole, siada zrezygnowana. Wije się niemalże w nagłym przypływie dojmującej samotności. Tego dnia nikt nie zbiera minari. Czy to z powodu palącego słońca? Ponad polem i drogą sunie smutne, niebieskie niebo. San przykłada dłoń do czoła i sprawdza, czy zostają na niej jeszcze ślady krwi. Dłoń jest czysta, ale czoło nadal piecze. Do oczu napływa jej pot. Kładzie się i przykłada ucho do ziemi. Patrzy na rozciągające się niżej pole. Co usłyszy, jeśli będzie słuchać bardzo uważnie? Czy usłyszy, o czym myślał jej ojciec, kiedy opuszczał ich trójkę zaraz po jej narodzinach? Uczucia babki, która naskakiwała na matkę co i rusz? Gniew matki trzymającej w ręku błyszczące ostrze? Mruga oczami, zieleń sączy się jej do oczu jak gorycz. Przymyka powieki, czoło pali ją w promieniach słońca.
Otwiera oczy, kiedy coś łaskocze jej twarz. Przed nią kuca Namae w białej koszuli i niebieskich szortach. W ręku ma źdźbło trawy, którym dotyka twarzy San. Przez jedno z ramion ma przerzucony starannie zapleciony warkocz. Dziewczyny patrzą sobie w oczy. Namae jest rozbawiona, San pogrążona w smutku. Namae patrzy jeszcze przez chwilę w oczy San, po czym bierze jej twarz w dłonie i pyta:
– Co ci się stało?
San nie odpowiada.
– Wywaliłaś się?
Mała San boi się odpowiedzieć. Jak miałaby opisać żar, który ją trawił, kiedy przykładała głowę do muru? Albo to pragnienie, żeby w coś uderzyć? To samo, które nadal odczuwa w sercu. Nie odpowiada, zamiast tego wyrywa trawę z ręki Namae i dźga nią przyjaciółkę prosto w nos. Namae zaskoczona odchyla głowę, traci równowagę i spada w dół grobli. Słychać plusk, wzruszony muł matowi wodę w strumieniu. Namae się podnosi, oczy i nos ma czerwone od zachłyśnięcia się wodą, wyciąga szybko rękę w kierunku San i wciąga ją do wody, zanim ta zdąży zareagować. Zimna woda kłuje San w rozdrapane czoło, spada jej jeden z butów, który Namae próbuje szybko chwycić. Dziewczyny stawiają buty na szczycie grobli i zaczynają się nawzajem ochlapywać wodą. Zarośla tańczą, dziewczyny bawią się w najlepsze, raz po raz się przewracając. Wkrótce usta mają sine jak wyblakły atrament. Rana na czole San, o której na chwilę udało jej się zapomnieć, piecze mocno, promieniując bólem aż po nos. Dziewczyny wspinają się na groblę, patrzą na siebie i chichoczą. Woda kapie im z ubrań i włosów. Trzęsą głowami, żeby choć trochę się wysuszyć, krople wody uderzają je w twarze. Namae waha się przez chwilę, patrząc na swoje przemoczone ubranie, po czym zdejmuje niebieskie spodenki, wyżyma je i rozkłada na trawie. Po niej San robi to samo ze swoją spódniczką we wzorek z kroplami deszczu, zostawiając ją na słońcu do wyschnięcia. Następne w kolejce są biała koszula Namae i żółta bluzka San. Potem, z pewnym ociąganiem, Namae zdejmuje majtki, otrzepuje je i rozkłada na ziemi. San to samo robi ze swoimi. Obie nagie układają się na ziemi obok siebie i przypominają teraz parę pałeczek. Kiedy nie mają już na sobie mokrych ubrań, słońce zaczyna je rozgrzewać. San myśli, że zazieleniona grobla jest jak lustro, kiedy patrzy na ciało Namae, identyczne z jej własnym. Jeśli sięgnie dłonią do zarumienionego czoła swojego odbicia, zaboli tak samo jak jej własne. Czarne oczy, dokładnie takie same jak jej, warkocz opadający na drobne ramię, delikatne policzki, na których woda już wyschła, wąski mostek nosa. San pociesza się, że ciało Namae jest tak samo chude, pospolite i nieeleganckie jak jej własne.
– Zobacz! – krzyczy Namae, wskazując na niebo. – Patrzy na nas!
Namae chichocze, podpierając się rękami. Odsłania przy tym plecy, na które San patrzy z zaciekawieniem. Na swoich drobnych, wygiętych plecach Namae ma zieloną plamę z trawy, delikatnie i zmysłowo leżącą wśród bieli jej skóry. Nie myśląc wiele, San wyciąga rękę, żeby jej dotknąć. Namae odwraca się nagle. Ich oczy spotykają się.
– Widziałaś!
San nie odzywa się zaskoczona.
– Widziałaś moje znamię, przyznaj się! – Jej głos się załamuje. – Nikt nie miał go nigdy zobaczyć. Zapomniałam o nim… – Jej oczy wypełniają się gniewnymi łzami.
San uśmiecha się szeroko. Czyli to dlatego Namae nigdy, przenigdy nie kąpała się razem z innymi.
– Myślałam, że to plama z trawy – mówi.
– To wcale nie jest śmieszne! – odcina się Namae.
– Ale naprawdę! – tłumaczy San. – Jest bardzo ładne, daj popatrzeć.
– Nie!
Namae pokazuje język i przywiera plecami do ziemi. Dziewczyny, w miarę jak coraz bardziej schną, mają wrażenie, że ich ciała robią się lekkie i puszyste. Namae, która wcześniej zarzekała się, że już nigdy nie pokaże nikomu pleców, odwraca się i kładzie na boku. San robi to samo i w zasięgu wzroku ma znamię na plecach przyjaciółki. Jest piękne.
„Ona ma coś, czego ja nie mam” – myśli San i robi jej się przykro. Ta jedna plamka, ukryta na plecach, sprawia, że ona i jej przyjaciółka już nie są identyczne.
Dziewczyny podpierają głowy na dłoniach i patrzą ponad polem, ich oczy wypełnia przestwór minari. Zieleń faluje. Jak to możliwe, że świat może być tak spokojny? Na drodze pusto, w rowie nic się nie dzieje, tak samo na polu. Gdzie się wszyscy podziali?
Leżą na brzuchach i machają stopami w powietrzu, kiedy nagle uderzają się nawzajem kostkami. Namae, nie wstając, podciąga kostkę do siebie i masuje ją. San siada z bólu i chwyta się za stopę. Spogląda na leżącą obok niej zwiniętą Namae, jej znamię, zielone na tle białej skóry, jest lekko wygięte. San powoli wyciąga rękę i dotyka go, wodząc palcami po jego obrzeżu. Namae wzdryga się, ale nie protestuje, wstrzymuje oddech. W tej niespodziewanej ciszy San ogarnia wielki smutek, nadchodzi do niej falami od strony pola.
– Masz coś, czego nie ma nikt inny.
Namae puszcza kostkę i głaszcze San po zranionym czole.
– Bardzo boli?
San nie odpowiada.
– Dlaczego to sobie zrobiłaś?
Namae dmucha delikatnie w czoło San. Wraca przymus rozbicia się o coś, ten niekontrolowany impuls, który wydawało się, że już przygasł. Ręka, która dotykała znamienia na plecach Namae, wędruje teraz ku jej szyi. Delikatna bryza porusza trawą, minari wygina się na wietrze. San zbiera się na płacz, kiedy Namae nagle przyciąga ją do siebie i obejmuje. Kiedy ich ciepłe ciała przylegają do siebie, San czuje przypływ samotności, jest pewna, że będzie ją odczuwać już zawsze. Ich miękkie wargi stykają się, ich palce splatają na krótką chwilę. Namae siada prosto i klepie San po plecach, ale San przyciąga ją z powrotem do siebie. Obejmują się niezdarnie, patrząc sobie w oczy, i kładą się na trawie.
Kiedy San znowu otwiera oczy, słyszy kwakanie przepływających opodal kaczek. Jest sama. W miejscu, gdzie wcześniej do wody wpadła Namae, bawią się teraz białe kaczki z żółtymi dziobami. San wpatruje się w puste miejsca między swoją spódniczką w krople deszczu, żółtą bluzką i białymi majtkami. W miejsca, gdzie wcześniej leżały: biała koszula, niebieskie spodenki i majtki Namae.
Ubiera się i siada, wpatruje w minari. Dlaczego Namae zostawiła ją samą? Ogarnia ją nagły lęk. Na niebie nie ma ani jednej chmury. Widać tylko falującą zieleń, jest jej coraz więcej. Panuje niepokojąca cisza. Nad drogą pojawia się chmura czerwonego pyłu, po czym niknie pośród pola. San siedzi na grobli, aż milkną kaczki i nastaje zmierzch. Ktoś z wioski przyszedł zebrać trochę minari i woła ją po imieniu, ale ona nie reaguje. Równie dobrze mogła przecież wcale nie usłyszeć. Wstaje w końcu, mimo piekącego czoła i bolącej kostki, i schodzi z grobli. Idzie w kierunku domu Namae. Pali się w nim światło, ale jest cicho, przy ganku stoją tylko buty przyjaciółki. Obok studni, pod murkiem, stoi wielkie gliniane onggi, to samo, do którego wczołguje się ojciec Namae. Naczynie jest otwarte, rozdziawia swoje usta w ciemniejące niebo. San nie jest w stanie zawołać przyjaciółki, stoi tylko w miejscu. Namae nie wychodzi z domu. San podchodzi powoli do onggi i gramoli się do środka, ściany naczynia są zimne jak lód. Zwija się w kłębek i nasłuchuje, ale wokół niej jest tylko zimno i ciemno.
– Ach! – wzdycha przestraszona. Robi to cicho, ale onggi potęguje każdy odgłos.
Zaskoczona zatyka dłonią usta i wstrzymuje oddech. Słyszy, jak otwierają się drzwi i Namae zakłada buty. San zamyka mocno oczy, choć i tak siedzi w całkowitej ciemności. Chodź do mnie, kochana, chodź i zabierz mnie z tego mroku. Nasłuchuje każdego kroku Namae, której cień wkrótce ją przykrywa.
– Wyłaź! – krzyczy.
San siedzi skurczona z zamkniętymi oczami. Nie rusza się.
– No wyłaź, mówię!
San w końcu wychodzi. Namae odpycha ją od siebie.
– Idź stąd! – krzyczy, po czym pospiesznie wraca do domu, zdejmuje buty i znika w słabym świetle. Ale gdzie ma pójść San? Do kogo? Czuje w sercu, że jeśli teraz pójdzie, nigdy już nie zobaczy Namae. Tak się nie może stać.
Zapomniałaś o mnie? Tak szybko?
Tak nam było ciepło przy polu minari. Piękne zielone znamię zdobiło twoje plecy. Twoje policzki… tak delikatne. Twoja drobna dłoń czule dotykała mnie w czoło.
Onggi stoi, jak stało, gapi się tępo i obojętnie. Po jakimś czasie Namae otwiera drzwi i patrzy na podwórze.
– Idź stąd! – krzyczy do San, kiedy ją zauważa.
San nie rusza się z miejsca, na co Namae wybiega z domu, podbiega do niej i uderza ją pięścią w pierś.
– Dobrze! – mówi, po czym obraca się na pięcie i odchodzi.
San próbuje coś powiedzieć, ale nie umie. Idzie tylko za Namae do kuchni. Ta, zaskoczona, wychodzi tylnymi drzwiami na drugą stronę domu. Im bardziej San stara się coś powiedzieć, tym jakby mocniej jej usta się zamykają. Namae wraca do kuchni. Przygryzając dolną wargę, chwyta za nóż leżący na desce do krojenia i każe San wyjść na zewnątrz. Biegnie do kurnika na końcu podwórza, otwiera z impetem drzwiczki i wyciąga jednego z ptaków ze środka, trzymając go za skrzydła. To czerwony kogut. Jedną ręką trzyma szamoczącego się ptaka, a drugą wyciąga nóż w stronę San. San, nie wiedząc, co robić, po prostu go bierze.
– Za mną! – rozkazuje Namae.
Prowadzi San w stronę wielkiego kamienia koło studni, na którym kładzie koguta.
– Utnij mu głowę!
San nie rusza się.
– No dalej! Utnij mu głowę!
San nadal nic nie robi.
– Nie dasz rady?
Kiedy San nadal tylko stoi w miejscu, Namae krzyczy:
– W takim razie wynocha!
San nie rusza się ani odrobinę.
– No już! Won!
San ma wrażenie, że wszystko dokoła niej zaczyna się zacieśniać. Robi jej się słabo, nieomal wypuszcza z ręki nóż. Twoje białe plecy ukryte za białą koszulą, a na nich to zmysłowe zielone znamię. Twoje miękkie usta, twoje ciepło. San nie spodziewała się tego, kiedy wodziła palcem po plecach przyjaciółki. Nie wie, co ma teraz zrobić, czuje się otępiała. Twoje ciepłe ciało, żebra unoszące się nad wgłębieniem brzucha, delikatnie falujący język. Gdzie skrywałaś tę zdradę? Ale jeśli wtedy będę mogła być z tobą, jeśli to oznacza, że mnie nie opuścisz… San zamyka oczy. Unosi nóż. Nie ma już odwrotu. Wbija ostrze w szyję koguta i pociąga nim.
Cały świat zamarł.
Obie dziewczyny patrzą jak przez mgłę. Głowa koguta toczy się po ziemi. Krew na ścianie studni. Namae w szoku osuwa się na ziemię, trzymając kurczowo wierzgające ciało koguta. San odrzuca nóż, Namae wyrzuca bezgłowego ptaka. Krew pokrywa je obie, studnię, dzban, murek. Namae, zataczając się, oddala się od San, krzyczy na nią, wspinając się na ganek, po czym, nie zdejmując butów, zamyka się od środka w domu.
Matka San w końcu ciska nożyczkami w babkę.
Babka jest ranna w czoło, co sprawia, że ojciec San musi pojawić się w wiosce. Przyjeżdża już nie na motorze, ale samochodem. Z dwójką nowych dzieci i nową kobietą. Czyn matki San, podniesienie ręki na własną teściową, zostaje uznany za niewybaczalny. Po latach poświęceń kobieta bez emocji i protestów podpisuje papiery rozwodowe, co czyni ją pierwszą rozwódką w wiosce. Rodzina zostaje podzielona. San jest od tej pory już tylko córką swojej matki. Ojciec i babka wypędzają je obie, sprzedają dom i wyjeżdżają do innej wioski z nową rodziną. Kiedy wszystkiego jest dla niej zbyt wiele, San szuka towarzystwa Namae, jest jednak za każdym razem przepędzana. Namae rzuca w nią kamieniami nawet w te noce, kiedy jej ojciec śpiewa w beczce. Krzyczy do San, żeby się nie zbliżała. Z chwilą, kiedy założyły na siebie wysuszone ubrania, ich uczucia się rozminęły. San poczuła, że będzie kochać Namae bardziej niż samą siebie. Namae poczuła, że było to zerwanie przysięgi, jaką zawarły na grobie jej matki. Na zawsze pożegnała się z San.
Matka i córka wynajmują w końcu pokój w dużym domu w wiosce. Matce San zdarza się teraz wybuchać śmiechem bez wyraźnej przyczyny. San nie zapuszcza się nigdzie dalej poza dom czy szkołę – aż do dnia, kiedy wyjeżdżają z wioski na zawsze. Co najwyżej można ją czasem zauważyć, jak przykłada ucho do grobu w drodze do domu, wpatruje się w kury i kaczki na podwórzu albo siedzi godzinami na grobli z widokiem na minari.
2. Potrzebna kobieta do kwiatów
Wczesnym latem kwiaciarnia aż kipi świetlistą zielenią.
Okna otwarte szeroko na ulicę. Chodnik cały mokry, jakby ktoś spryskał go wodą z węża ogrodowego, zastawiony doniczkami. Są w nich fikusy, figi, rapisy. Kiedy podenerwowani przechodnie mijają przybytek, ich marsowe miny topnieją. Wzdychają wtedy lekko na widok soczystej zieleni, wielkokwiatowych rozwarów, wiaderek pełnych goździków i irysów.
Nikt nie spodziewa się takiej oazy tutaj, dokładnie naprzeciwko parkingu Centrum Sztuki im. Króla Sejonga, gdzie daje chwilę wytchnienia od zgiełku ulicy.
Restauracja serwująca podwójne porcje sushi lub zawijanego omleta gyeran-mari na taśmie jeżdżącej wokół lady, piekarnia sieci Paris Baguette, miejsce z kimbapem ledwo mieszczące trzy stoliki i malutka restauracja serwująca ryż gotowany w tradycyjnym kamiennym garze, sklep całodobowy, szkoła języków obcych, sklep papierniczy, fotograficzny i mała księgarnia wciśnięta w lukę między budynkami. Do tego jeszcze restauracja podająca spaghetti, kawiarnia Cztery Pory Roku i pomiędzy tym wszystkim kwiaciarnia rozsądnych rozmiarów, sprawiająca wrażenie, jakby tam nie pasowała, jak przeniesiona z innego świata.
„Potrzebna kobieta do kwiatów”.
San oddycha z ulgą, widząc, że ogłoszenie nadal wisi na szklanych drzwiach. Dwa dni wcześniej odeszła spod kwiaciarni, nie wchodząc do środka. Budynek skąpany jest w słońcu, w którym błyszczy też asfalt i mosiężna klamka na pobliskich drewnianych drzwiach. Ta świeżość nowego lata wkrótce ustąpi miejsca lejącemu się z nieba żarowi. Zrobi się parno, słońce będzie nie do zniesienia, ludzie będą się bali, że klapki ugrzęzną im w miękkim asfalcie.
Dwa dni wcześniej San – z budki telefonicznej po drugiej stronie ulicy – po raz pierwszy zauważyła kwiaciarnię. Dzwoniła do wydawnictwa, w którym miała rozmowę o pracę dziesięć dni wcześniej. Jej szkoła podyplomowa wysyłała ją na rozmowy do rozmaitych agencji, ale nigdzie jej nie chcieli. Ogłoszenie wydawnictwa zauważyła w gazecie w chwili, kiedy właściwie się już poddała. Mieli oddzwonić. Po tym, jak nie odzywali się przez dziesięć dni, San zdecydowała po długim namyśle, że sama ich zapyta. Nie spodziewała się wiele, widziała już na rozmowie, że brak doświadczenia w zawodzie działa na jej niekorzyść. Nie myliła się. Oparła się bezsilnie o ścianę budki, kiedy usłyszała w słuchawce, że nowa pracownica do redakcji tekstów zaczęła pracę cztery dni wcześniej.
Naprawdę chciała dla nich pracować.
Wydawnictwo było blisko metra i miało na drzwiach zdjęcia jej ulubionych pisarzy. Jeśliby ją przyjęli, poznałaby tych pisarzy i pracowałaby z nimi nad ich tekstami. Ale najbardziej chyba pociągało ją w tym niedostępnym dla niej miejscu to, że wydawnictwo mieściło się nie w nowoczesnym szklanym biurowcu, ale w domu z cegły z podwórzem. Jej niedoszły pracodawca zlokalizowany był na zwykłym osiedlu.
Przy głównej ulicy wyrastały nowe budynki, ale wydawnictwo uchowało się jeszcze w starym piętrowym domu w stylu zachodnim umoszczonym wygodnie pomiędzy dwoma nowszymi. Przez całą rozmowę kwalifikacyjną San zerkała na magnolię rosnącą na podwórzu, na które prowadziła szeroko otwarta brama. Drzewo było tak duże, że z łatwością widać je było zza rogu. Stał pod nim parasol – to tam pracownicy spotykali się w czasie przerwy na kawę. Na wiosnę musiało pokrywać się całe płatkami białych kwiatów, teraz jednak zieleniło się obficie, zakrywając niebo i pobliskie domy.
San żałowała, że nie pochwaliła się tym, co potrafi. Nie miała wprawdzie wymaganego doświadczenia, była jednak w stanie pisać na klawiaturze z prędkością pięciuset znaków na minutę. Był to jeszcze jeden powód, dla którego perspektywa pracy w wydawnictwie wydawała się tak kusząca. Podręczniki do pisania maszynowego w szkole podyplomowej były tak nudne, że San szybko przerzuciła się na prawdziwą literaturę. Zbiór opowiadań Wspomnienie starej koszuli przepisała tyle razy, że znała tę książkę praktycznie na pamięć. Zdjęcie jej autorki zdobiło zresztą drzwi wydawnictwa. Po zakończonej rozmowie raz jeszcze spojrzała na parasol stojący w cieniu wielkiej magnolii. Marzyła o tym, że któregoś dnia i ona będzie tam siedzieć z kubkiem kawy.
Czekanie przygnębiało ją, starała się więc codziennie podnosić jakoś na duchu. Mieszkała obok kancelarii premiera. Jeśli rankiem śpiewały tam ptaki, odbierała to jako znak, że tego właśnie dnia odezwą się do niej z wydawnictwa. Źródełko w parku Samcheong było pełne i z łatwością mogła nabrać w dłonie świeżej, czystej wody – to też był znak. Nawet kiedy mijał dziesiąty dzień od rozmowy, nadal pocieszała się, że jest szansa. Kiedy jednak rozczarowana więdła w budce telefonicznej, jej wzrok przykuła witryna kwiaciarni. Wyszła z budki i przeszła przez szeroką ulicę, jakby sklep ją przyzywał. Ostre słońce pastwiło się nad nią, zakłuło w oczy, kiedy tylko wyszła z cienia. Nieważne. Stanęła w końcu przy letnich kwiatach w niebieskim wiaderku i zielonych drzewkach zajmujących połowę chodnika. I wtedy dopiero poczuła, że upał ją wykańcza.
„Potrzebna kobieta do kwiatów”.
Robiło jej się słabo, czytała jednak starannie wykaligrafowane słowa. Włosy miała upięte skromną, kasztanowobrązową spinką tuż nad karkiem pokrytym delikatnym meszkiem. Miała na sobie sukienkę w kolorze wody.
Odwróciła się nagle, jakby w szoku. Ktoś postronny, widząc jej szybkie kroki, mógłby wtedy pomyśleć, że coś jej się nagle przypomniało, coś bardzo pilnego, albo że ktoś ją gonił. Po chwili jednak zatrzymała się. Przyłożyła dłoń do czoła, jakby chcąc osłonić się przed upałem, i wzięła głęboki oddech. Letnie powietrze zaciskało się wokół niej. Stała i myślała o tym, że przecież potrzebuje pracy. W głowie nadal dźwięczał jej pozbawiony emocji głos kobiety z wydawnictwa mówiący, że nowa dziewczyna zaczęła już pracę.
San jeszcze przed chwilą niemal biegła, teraz odwróciła się i wolnym krokiem wróciła pod kwiaciarnię. Patrzyła na niebieskie wiaderko stojące przy szklanych drzwiach, pełne białych pąków, okrągłych, nabrzmiałych, czekających tylko na odpowiedni moment, żeby się w pełni rozwinąć. Obok niego widziała mniejsze, a w nim bukiety róż i gipsówki. Wewnątrz sklepu mężczyzna w średnim wieku ścierał kurz z liści sagowca, był sam.
San chciała pracować nad redakcją tekstów. Dwa lata wcześniej rzuciła pracę w salonie fryzjerskim, żeby pójść na kurs. Wszyscy mówili, że zgłupiała, miała przecież taki talent, że mogłaby wkrótce otworzyć własny salon. Ona jednak nie mogła znieść myśli, że miałaby spędzić w salonie fryzjerskim choćby jeden dzień więcej.
Dwa lata kawałków włosów obcych ludzi uczepionych całego jej ciała. Wszędzie –