Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy. Tom 1 - Mai Corland - ebook

Five Broken Blades. Pięć pękniętych ostrzy. Tom 1 ebook

Corland Mai

0,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Król musi umrzeć.

Tylko jak zabić nieśmiertelnego?

Królestwo Yusanu cierpi pod rządami króla-boga, Joona. Możni bogacą się ponad miarę, biedni cierpią głód i niewolę. Czara goryczy już dawno się przelała.

Piątka nieznajomych odpowiada na wezwanie. Są wśród nich najemnik szukający odkupienia, zabójczyni walcząca o wolność, książę wygnany za dawne zbrodnie.

Każde z nich jest śmiertelnie niebezpieczne. Każde z nich posługuje się kłamstwem równie sprawnie, co bronią. Każde z nich skrywa własny sekret.

By zaspokoić żądzę zemsty, pięcioro kłamców i morderców musi sobie zaufać.

Ale po koronę sięgnie tylko jedno z nich.

Niech zwycięży najlepszy…

Kłamca.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 544

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Five Broken Blades

Copyright © 2024 by Meredith Ireland

All rights reserved.

This edition is published by arrangement with Alliance Rights Agency

c/o Entangled Publishing, LLC

Projekt okładki: Elizabeth Turner Stokes

Mapa: Elizabeth Turner Stokes

Zadruk brzegów: Juho Choi

Ilustracje wykorzystane na okładce: © Shutterstock/boonchai sakunchonruedee, © Shutterstock/Anton Mykhailovskyi

Layout: Jennifer Valero

Copyright © for the translation by Bartłomiej Nawrocki

Redakcja: Marta Tojza

Korekta: Marta Stochmiałek

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright for the Polish edition © 2024 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-8266-444-7

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

www.instagram.com/wydawnictwojaguar

www.facebook.com/wydawnictwojaguar

www.tiktok.com/@wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2024

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Royo

Miasto Umbria, Yusan

Złoto za krew – to moje hasło reklamowe i życiowe motto.

Kupiec powoli odlicza złote mun, ręce w rękawiczkach trzęsą się przy kolejnych monetach. Jest ode mnie trochę wyższy, ale za to ja jestem od niego dwa razy szerszy w barach.

– Szybciej. Nie mam całego dnia – rzucam.

Podskakuje na dźwięk mojego niskiego głosu, dwa brązowe mun z brzdękiem upadają na ziemię. Patrzy, jak monety toczą się dalej, i zastanawia się, czy nie rzucić się za nimi w pogoń. Na Dziesięć Piekieł. Zdechnę tutaj.

W końcu wsuwa mi pieniądze do ręki, płacąc za złamany nos i nogę. Potem spieprza gdzie pieprz rośnie, wieczorny wiatr targa jego obszytą futrem peleryną. Może i bycie najemnikiem to niezbyt szlachetny sposób na życie, ale bogaczom też sporo brakuje.

Przeliczam złoto, stąpając ciężko między budynkami pokrytymi sadzą. Jest wszystko. Wsypuję monety do sakiewki i chowam ją do wewnętrznej kieszeni kapoty. Moja ostatnia ofiara jęczy w ciemnej alejce za moimi plecami. Jeśli dalej będzie tak wyć, do rana haele oskubią go do kości. A tamten bogaty kutas nie zapłacił mi za morderstwo.

– Możesz się już przymknąć? – pytam.

Skomlenie cichnie.

– Dziękuję bardzo.

Mężczyzna milczy. Albo to moje dobre maniery, albo coś bardzo go boli.

Zastanawiam się, czy wrócić i mu pomóc. Za każdym razem się nad tym zastanawiam. Ale to nie moja sprawa. Nie mój problem, co się dzieje z moimi zleceniami po wykonanej robocie. Ani dlaczego kupiec w ogóle chciał wysłać taką wiadomość.

To droga donikąd. A ja muszę być gdzie indziej.

Chucham, żeby ogrzać zesztywniałe łapy. Jest kurewsko zimno. Mróz ściął brukowaną ulicę, a odpływy zaczęły już zamarzać. Ostatnie badylaste drzewa rosnące w ciasnym mieście od dawna stoją gołe. Zima w Umbrii zawsze przychodzi szybko. Ale tak to już jest ze śmiercią.

Powinienem prawdopodobnie kupić sobie ciepłe rękawice, ale ściska mnie w dołku na samą myśl o wydaniu choćby jednego srebrnego mun. Każdy grosz się liczy, zresztą i tak nie potrzebuję tego drogiego szajsu.

Na Calowej rozstępują się przede mną dwie dobrze ubrane pary. Futra, mufki i drogie czapki. Wystrojeni jak szczury na otwarcie kanału. Obchodzą mnie szerokim łukiem, a potem biegną dalej, jakbym mógł sprzedać im jakiegoś syfa. Zakładam, że jeśli mój rozmiar kogoś nie przestraszy, blizna na gębie zrobi swoje. Ludzie trzymają się z daleka.

I dobrze.

Ze stęknięciem otwieram barkiem ciężkie drewniane drzwi Piwnej Rzeźni. Bywałem w czystszych i przytulniejszych miejscach z lepszym żarciem, ale tamte lokale nie są dla mnie. W szynku jest ciepło, ale nie gorąco, i głośno, ale bez harmidru. Niczego więcej nie potrzebuję. Piwna Rzeźnia to dom. Od dziesięciu lat robię tu interesy. Jakoś krótko po piętnastych urodzinach zacząłem przyjmować zlecenia przy stoliku w kącie. Miałem wtedy czterdzieści funtów mięśni mniej i twarz bez blizny. Wszyscy wiedzą, co tu robię, ale ponieważ zapewniam im bezpieczeństwo, przymykają na to oko.

Siadam na moim stołku na końcu baru. Yuri zauważa mnie i nalewa mi piwa. Równie dobrze może być po czterdziestce, co po sześćdziesiątce. Kto go tam wie, łysą pałę. Nie należy do rozmownych i bardzo go za to cenię.

Posyła mi kufel po wyślizganym blacie. Szkło jest prawie że czyste.

– Ktoś cię szukał.

Unoszę brew i wychylam łyk piwa. Ktoś zawsze mnie szuka – żebym się z kimś pobił, kogoś skrzywdził, innego zabił. To akurat żadna nowość.

– No i?

Yuri przerzuca sobie ścierkę przez ramię, nachyla się do mnie.

– Dziewczyna.

Odstawiam szklankę. Serce wali mi głucho i podchodzi do gardła. Cofam je siłą woli i udaję, że w ogóle mnie to nie obchodzi.

– Jak wyglądała?

– Ładna – stwierdza Yuri. Niezbyt pomocny opis. Zaciskam pięść i wbijam w niego wzrok. Otwiera szeroko oczy i pociera nos, złamany jakiś czas temu przez kogoś innego. Zaczyna bełkotać: – Jakoś tak mojego wzrostu, duże brązowe oczy, włosy czarne, chyba krótkie. Mniej więcej w twoim wieku, po dwudziestce. Czerwony płaszcz, aksamitny.

Przełykam ślinę, trawiąc jego słowa. Wysoka dwudziestoparoletnia dziewczyna, która o mnie rozpytuje, to rzeczywiście coś niezwykłego. Dochodzę też do wniosku, że „ładna” faktycznie robi różnicę, bo nie przypominam sobie, kiedy ostatnio szukała mnie ładna dziewczyna. Może chce, żebym dał nauczkę jej byłemu chłopakowi albo zemścił się na innej. Tyle że ja nie krzywdzę kobiet.

– Zatrzymała się Pod Czarnym Trzewikiem – dodaje Yuri.

To chyba najlepsza knajpa w całej Umbrii. Czyli ma pieniądze i nie jest stąd, a jednak z jakiegoś powodu wiedziała, że powinna szukać właśnie mnie. Tutaj. Cuchnie kłopotami.

– Nie jestem zainteresowany.

Yuri wzrusza ramionami.

– Jak tam sobie chcesz.

Odchodzi, by obsłużyć innego klienta. Facet wygląda staro jak na swój wiek, siedzi na stołku cztery kroki ode mnie. Kontakt wzrokowy nawiązuje tylko z Yurim, więc przyszedł, żeby napić się w samotności. Czasem człowiek czuje się mniej samotny, kiedy utopi smutki w tej samej beczce piwa, co inni. Kiedy rozpłynie się w tłumie bywalców, nawet jeśli nie odezwie się do nikogo słowem. Przeważnie to właśnie ja.

Ale tego wieczoru nie mogę zniknąć. Żołądek podpowiada mi, że to będzie jedna z tych nocy, których nie zapomnę, nieważne, ile wypiję. Po co więc prosić się o jutrzejszy ból głowy?

Dopijam piwo, zostawiam męty na dnie. Odsuwam stołek, nogi szorują po lepkich deskach.

– Zbieram się.

– Już? – Yuri unosi brwi. Wygląda tak, jakby to, czego nie ma na głowie, znalazło się na jego twarzy.

Ma prawo się dziwić. Normalnie zamówiłbym kilka piw, usiadł w swoim kącie i czekał, aż wpadnie następna robota. Kłopoty zawsze wiedzą, jak mnie znaleźć. Zwykle dzieje się to szybko, ale czasem trwa aż cztery piwa. Tego wieczoru wystarczyło jedno.

– Łeb mi pęka. – Stukam się palcem w skroń, jakby nie wiedział, gdzie mam głowę. Ale to kłamstwo. A po jego paciorkowatych, świdrujących oczach widzę, że ni w ząb mi nie wierzy. Ale przytakuje.

– Dobrej nocy, Royo.

Gdy robię krok w kierunku wyjścia, dzieje się coś dziwnego. Odnoszę wrażenie, jakby moje serce zgubiło rytm. Kątem oka, przysięgam, dostrzegłem czerwoną smugę. Mrugam szybko, rozglądam się, patrzę w lustro wiszące nad barem. Nic. Tylko moja twarz, blizna i ogolony czerep. Żadnej czerwieni w zasięgu wzroku. Kręcę głową. Naprawdę nie jestem dzisiaj sobą. Im szybciej stąd pójdę, tym lepiej.

Z Piwnej Rzeźni wychodzę z powrotem na zimną ulicę. Niedługo będę musiał sprawić sobie nowe sznurowadła, pewnie też znowu załatać skórę. Ale buciory jeszcze na trochę mi starczą.

Jak słowo daję, kiedy byłem w szynku, na zewnątrz zrobiło się jeszcze zimniej. W powietrzu pojawiają się małe obłoczki pary. Kolejny raz dmucham w dłonie i ruszam przed siebie.

Pięć przecznic w złym kierunku później mijam Pod Czarnym Trzewikiem. Nie mogę się powstrzymać. Zwalniam i wpatruję się w okna, przez które widać światła lamp. Ciekawe, czy… kręcę głową.

Co ja wyrabiam? Czego tu w ogóle szukam?

Przyspieszam, by jak najszybciej stąd odejść. To zbyt podejrzane. Zbyt dziwne. Mój instynkt nigdy się nie myli, a blizny, które noszę, to pamiątki po tych wszystkich razach, kiedy go nie posłuchałem. Ostatni kosztował mnie wszystko. Nie popełnię już tego samego błędu.

Od chałupy położonej w biedniejszej części miasta dzieli mnie piętnastominutowy marsz aleją Avalonu. Gdy wychodzę z dzielnicy biznesowej, budynki robią się mniejsze i bardziej wynędzniałe. Umbria stacza się po równi pochyłej, od kiedy król Joon doszedł do władzy – byłem wtedy jeszcze dzieckiem. Zresztą cały ten kraj schodzi na psy.

Ulica zakręca, po mojej lewej pojawia się rzeka. Można by pomyśleć, że spacer nad wodą to coś przyjemnego, ale nie w Umbrii. Płynie tu jedynie syfiasta Sol. Ludzie opróżniają nocniki i wyrzucają śmieci prosto do wody. A kiedy podejdzie się na tyle blisko, żeby usłyszeć fale rozbijające się o brzeg, robi się jeszcze zimniej. Zimno przenika cię do kości.

Próbuję zachować czujność, pilnować otoczenia. W Umbrii czai się zbyt wiele niebezpieczeństw – gangi, ludzie tacy jak ja, ptaki hael – żeby błądzić z łbem w chmurach. Ale trudno mi się skupić. Jestem… rozkojarzony.

To wina Yuriego. Prowadzi mordownię, nie pocztę. Powinien trzymać jęzor za zębami.

Ale tak naprawdę nie jestem zły na niego. Tak naprawdę myślę o niej. Kiedy Yuri powiedział, że to była dziewczyna, chwyciłem się nadziei. A nadzieja to wyszczerbiona, pordzewiała brzytwa. Nadzieja potrafi poskładać marzenia z potłuczonego szkła tylko po to, by rzeczywistość mogła przyjść i rozwalić je jeszcze raz. Nadzieja to najokrutniejsza ze wszystkich kar. A bez nadziei wiem jedno: to nie ona, głupcze. To nie może być ona. To nigdy nie będzie ona.

Bo sam ją zabiłem.

ROZDZIAŁ DRUGI

Euyn

Miasto Outton, Ugór

Polują na mnie.

Przemykam lekko przez outtoński targ, śmiejąc się pod nosem, bo los zakpił ze mnie okrutnie. Sam byłem niegdyś cenionym myśliwym, zdaniem króla – najlepszym łowcą w Yusanie. A dziś tutaj, na pustyni w Ugorze, to ja stałem się zwierzyną.

Robię krok w bok i wykorzystuję stertę drewna jako zasłonę, by zniknąć z oczu prześladowcom. Spędziłem trzy lata, próbując uniemożliwić im zgarnięcie dwudziestu tysięcy złotych mun nagrody za moją głowę. Przynajmniej to niedorzeczne kłębowisko gawiedzi zwane rynkiem na coś się przyda.

Targ w Outtonie wygląda, jakby ktoś rozstawił go w jedną noc, mając do dyspozycji byle jakie deski i strzępy materiałów ocalone z tonącego statku, a następnego ranka zdecydował, że niech już lepiej tak zostanie na kolejne sto lat. Zastanawiam się, czy w Yusanie sprawy mają się podobnie – czy wszystkie targowiska są brudne i sklecone naprędce? Moja stopa nie postała nigdy na żadnym rynku, za sprawunki odpowiadała służba. Służący spełniali w zasadzie każde nasze życzenie. Ale to już nie jest moje życie. To tylko życie, o którym nie umiem zapomnieć.

Przechodzę obok straganu ze skórami, którymi handluje jakiś opryskliwy typ. Kiwa mi głową, więc odpowiadam mu tym samym. Widziałem go już wcześniej, ale nie wiem, jak ma na imię. Nie pytałem i nie zapytam, o ile on nie zapyta pierwszy.

Kiedy dociera do niego, że nic dziś nie kupię, ignoruje mnie i ściskając nóż w dłoni, wraca do wypatrywania złodziei. Bez króla sprawiedliwość w Ugorze wymierza się na własną rękę.

Czuję, że jestem obserwowany. Oglądam się szybko przez lewe ramię, by sprawdzić, czy mnie śledzą. Czysto.

Mijam rozwrzeszczany drób i aromatyczne przyprawy. Goździki i kardamon pachną oszałamiająco; powłóczę butami po piachu. Udaję, że zastanawiam się nad kupnem suszonych daktyli, by tym razem móc obejrzeć się przez prawe ramię. Wciąż czysto. Typowy obrazek: zmęczone kobiety w zgrzebnych sukienkach niosą towary na głowach, a brodaci mężczyźni szukają zarobku lub chcą zarobić w pysk. Dzieci widuje się tu rzadko, a te, które gdzieś mi mignęły, to brudni, mali kieszonkowcy.

Tylko że dzisiaj nie boję się o moją sakiewkę, lecz o własną głowę.

Serce tłucze mi się w piersi, usta zaś mam tak wyschnięte jak ziemię pod nogami. Ale to nie przez słońce. Rzecz w tym, że jestem celem, na zewnątrz, w świetle dnia. Mimo szczerych chęci nadal nie umiem wmieszać się w pospólstwo. Zapuściłem brodę, na czarne włosy naciągam kaptur; tunikę i spodnie mam pokryte ulicznym pyłem jak wszyscy, a jednak nie ma we mnie nic pospolitego.

Dwie kobiety podnoszą wzrok, kiedy je mijam. Odwracam się w poszukiwaniu zagrożenia, skanuję wzrokiem dachy budynków z wypalanej gliny. Ale nie, one po prostu patrzą na mnie. Bo moje rysy i zachowanie są zbyt delikatne, jestem za wysoki. Tkwię w Ugorze przeszło trzeci już rok i wciąż nie nauczyłem się chodzić przygarbiony jak oni. Moje ramiona nie chcą opaść pod ciężarem codzienności. Gdy próbuję udawać, ładna gospodyni zawsze mruży oko i pyta, czy „nie dałem dzisiaj w kubek” – tak mówią tu na pijanych.

Powinienem zostać w oberży aż do zmierzchu, kiedy to lepiej wychodzi mi wmieszanie się w tłum. W oberży jestem bezpieczny – na tyle, na ile w ogóle mogę być bezpieczny. Sprawdziłem każdy kąt, obmyśliłem każdą możliwą drogę ucieczki. Za zasłoną ukryłem drabinę sznurową na wypadek, gdybym musiał szybko ulotnić się z pokoju na piętrze. Im wyżej, tym goręcej, ale przez okno na parterze byłoby zbyt łatwo dorwać mnie we śnie. Nie żebym jakoś dużo sypiał. Podkrążone oczy stanowią tego najlepszy dowód. Kiedy już zdarzy mi się odpłynąć, pod poduszką trzymam zatruty sztylet, a pod łóżkiem – kuszę. W umywalni ukryłem miecz. Przy drzwiach i oknach zastawiłem pułapki. Jeśli mogę tego uniknąć, nie wychodzę, zwłaszcza w ciągu dnia. Ale nie mogłem zignorować czerwonej koperty, którą dziś rano znalazłem pod drzwiami.

Książę Euyn Hali Baejkin

Stadnina. Pierwszy dzwon.

Mam dla Ciebie propozycję.

Książę Euyn. Książę. Euyn.

Wpatrując się w wiadomość jak zaklęty, poczułem, jak na żołądku ciąży mi liche śniadanie: zimna kiełbasa i czerstwa bułka. Wiedzą, kim jestem. A nikt nie powinien tego wiedzieć – książę Euyn został stracony trzy lata temu. Kiedy potężni ludzie chcą cię zabić, najlepiej, żeby uznali, iż dopięli swego. Teraz posługuję się imieniem Donal.

Ściskam kopertę w kieszeni. Znaleźli mnie. Tylko kto?

Przez ostatnie sześć dzwonów kilkukrotnie przyszło mi do głowy, że to może być zasadzka. Skanuję ponownie tłum, wypatrując czarnych strojów królewskich asasynów. Może i byłby to dar od mojego kochanego starszego brata – wyrwać mnie w końcu z tego limbo. Zabić mnie, jak przystało na mężczyznę. Problem w tym, że ja chcę żyć – a przynajmniej nie godzę się na śmierć. A król Joon sam wprost nie zleciłby mojej egzekucji; nie zrobił tego już ostatnim razem, zamiast tego zdał się na zabójczą potęgę żywiołów.

O co więc chodzi?

Kto to przysłał? Jestem paranoikiem, ale na logikę wiem, że to nie asasyni z pałacu – oni nie zostawiają bilecików wizytowych. Wolą poderżnąć ci gardło, zanim zdążysz pisnąć.

Szaleństwo. To szaleństwo odpowiedzieć na to zaproszenie. Całym sobą chcę zawrócić. Wycofać się. Ale by zdobyć odpowiedzi, mogę iść tylko w jednym kierunku – przed siebie.

Tumany kurzu wzbijają się spod moich butów, kiedy wychodzę z bezładnego targu. Pył jest tu wszechobecny. Próby zachowania czystości są kompletnie pozbawione sensu. Co ja bym dał za kąpiel w pachnących olejkach w Pałacu Qali, za nieskazitelne korytarze z zimnego marmuru lub chociaż cień drzew w królewskich ogrodach, gdzie w lecie służący rozpylali chłodną mgiełkę i wachlowali nas piórami. Zamiast tego jestem skazany na słońce, piaskowe węże i pustynne sępy krążące mi nad głową.

Przypatruję się śladom stóp, choć przez rynek przewija się zbyt wielu ludzi, bym mógł zrobić z tego jakiś użytek. Ale nasze wysokie wojskowe buty zostawiają charakterystyczne odciski, więc sprawdzam to na wszelki wypadek.

Upał daje się we znaki, gdy zmierzam w kierunku stadniny; poprawiam kaptur, oglądając się za siebie po raz nie wiem który. Nic. Nic poza falującym powietrzem i targującym się gminem. Ale „nic” nie oznacza bezpieczeństwa – po prostu jeszcze nie dostrzegasz zagrożenia. W Yusanie polowałem na każde żywe stworzenie i mało które wiedziało, że się zbliżałem.

Jestem już prawie w stadninie, kiedy zauważam kolejną czerwoną kopertę. A potem trzymającą ją rękę. I już wiem, że jest za późno.

ROZDZIAŁ TRZECI

Sora

Miasto Gain, Yusan

Łąka wygląda pięknie o tej porze roku. Muskam delikatną, ozdobioną biżuterią dłonią wysoką trawę. Zielone źdźbła są śliczne i wrażliwe, a jednocześnie twarde i ostre. Jak ja.

Nie pamiętam dokładnie, od czego zaczęły się te lekcje zbieractwa, a już na pewno nie kiedy nabrały regularności. Ale co tydzień spotykam się z pięciorgiem dzieci, zmuszonych do żebrania, na łące poza okazałymi murami miasta. Pomiędzy tym miejscem a lasem rośnie zaskakująco wiele dzikich owoców i słodkich jagód, które nadają się do spożycia. W gorętsze dni chowamy się z dziećmi w cieniu drzew, gdzie przekazuję im wiedzę na temat jadalnych korzeni, ale nie ośmieliłabym się pójść o krok dalej. Nie mogę.

– Sora, a ten? – pyta Gli. Trzyma w dłoni poznaczonego plamami grzyba. Drobna twarzyczka z zajęczą wargą spogląda na mnie z nadzieją. Gęste loki rozczesała najlepiej jak potrafiła.

Gli ma dziewięć lat, czyli tyle, ile ja miałam, kiedy mnie zabrano. Cóż, nie zabrano… sprzedano.

Moi rodzice otrzymali pokaźną sumę za swoją najstarszą córkę. Moi byli rodzice. Podobnie jak te dzieci, ja też jestem sierotą. Ale w przeciwieństwie do nich nie jestem wolna.

Wpatruję się w linię horyzontu. Czasem myślę o ponownym wbiegnięciu między drzewa, tym razem gotowa na to, co czeka w lesie Xingchi. Mogłabym uciec z Gainu i nigdy nie wrócić. Może udałoby mi się dotrzeć aż na północ i schronić w Khitanie. Ale potem przypominam sobie o posiadanym przez nich zabezpieczeniu. O powodzie, który nie pozwala mi odejść.

– Sora? – dopytuje Gli.

Wciąż patrzy na mnie swoimi wielkimi brązowymi oczami, czekając na odpowiedź. Odpycham od siebie natrętne myśli i wracam do chwili obecnej.

– Nie, nie, moja mała – odpowiadam. Zakładam długie czarne włosy za ucho i pochylam się, by obejrzeć jej znalezisko. – Widzisz te plamki? Pamiętasz, co znaczą?

Daję jej chwilę, żeby mogła przypomnieć sobie lekcję z ubiegłego tygodnia.

Gli marszczy czółko, broda opada jej na pierś.

– Trucizna.

– Zgadza się.

Gładzę ją po policzku i łagodnie unoszę jej podbródek. Skórę ma ciemniejszą od mojej północnej karnacji. Jest bliska łez. Życie nieczęsto wybaczało jej błędy. Ja mogę.

– Przypomniałaś sobie, choć zapomniałaś. To równie cenne, co od razu znać odpowiedź – pocieszam ją. – Może nawet cenniejsze, bo teraz zapadnie ci w pamięć. – Wyjmuję grzyb z jej rączki. – Nie zbieramy tych trujących.

Uśmiecha się pomimo popełnionego przez siebie błędu, na co również reaguję uśmiechem. A potem Tao, który ma pięć lat i chyba nigdy nic nie zbiera, tylko przez cały czas trzyma mnie za rękę, odciąga mnie, by pobiec za motylem. Daję się porwać, unosząc rąbek kolorowej sukienki. Dzieciństwo trwa krótko, a Yusan nie oferuje biednym zbyt wielu przyjemności. Jeszcze mniej ma ich dla zabójców takich jak ja.

Ale jasne promienie rozświetlają łąkę, popołudnie jest ciepłe, dzieci chichoczą, a motyle unoszą się na łagodnym wietrze. Powietrze pachnie ziemią i dzikim kwieciem z nutką Morza Zachodniego. Słońce wkrótce zniknie, zastąpione przez ulewne deszcze pory monsunowej. Próbuję rozkoszować się słonecznymi dniami. Zapamiętać je.

Staram się dostrzegać to, że w tym królestwie wciąż istnieje dobro. Że jestem jedną z tych, którym się poszczęściło. Przeżyłam. My przeżyłyśmy.

Ledwie kończymy dzisiejszą lekcję, kiedy na skraju łąki pojawia się postać. Dreszcz przebiega mi po kręgosłupie, plecy same się prostują. Wszędzie poznałabym tego czarnego rumaka i tę sylwetkę. To Hrabia. I bogowie, jak ja go nienawidzę. Życzyłam mu śmierci dobrze ponad tysiąc razy. Ale niestety bogowie nie spełniają życzeń dziewczyn takich jak ja.

Wydaje mi się, że uchodzi za atrakcyjnego, ale majątek i status podnoszą wartość potężnych mężczyzn w ludzkich oczach. Jest starszy ode mnie o dwadzieścia pięć lat, a serce ma czarne niczym bryła węgla. Ja widzę go takim, jaki jest.

– Dobrze, dzieci. Za tydzień o tej samej porze? – pytam.

– Tak, pani Soro – odpowiadają chórem.

– Dobrze. – Uśmiecham się, ale lodowatymi palcami poklepuję Gli po ramieniu. – Zbierajcie się już.

Jeśli Hrabia byłby w podłym nastroju, potrafiłby schwycić któreś dziecko i poderżnąć mu gardło. Nie spotkałaby go za to żadna kara. Wiem to, bo widziałam, jak zrobił to wiele lat temu. Chcę, żeby dzieci jak najszybciej znalazły się od niego możliwie daleko. Ale te maluchy wychowała ulica. Wyczuwają niebezpieczeństwo i znikają w kilka sekund.

Uśmiecham się do opustoszałej łąki, po czym idę w stronę rumaka. To koń bitewny, który stratowałby mnie, nawet na mnie nie patrząc. Podobnie jak jego jeździec. Mój uśmiech znika, gdy podchodzę bliżej.

Hrabia zawsze przygląda mi się swoimi brązowymi oczami jak wystawie w domu słodyczy. Jakby się zastanawiał, gdzie teraz mnie nadgryźć. Ale to nie pożądanie, lecz posiadanie. Jestem jego własnością, wraz z ciałem i duszą.

Pozdrawiam go niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy.

– Mój panie.

– Dobrze wyglądasz, Soro. – Uśmiecha się, ponownie oglądając mnie od stóp do głów, na wypadek gdyby umknęło mi to za pierwszym razem. – Doprawdy nigdy nie zrozumiem, czemu zaprzątasz sobie głowę tymi zawszonymi smarkaczami.

Patrzę na niego. Nie zadał pytania, więc nie mam obowiązku odpowiadać. Nie jestem tu po to, by umilać mu czas konwersacjami.

Hrabia wzdycha i wyciąga dłoń w rękawicy, by wręczyć mi bilet z nabazgranym na nim nazwiskiem. Tak właśnie otrzymałam kolejny cel. Kolejną osobę do zabicia. Duszę, którą mam skraść.

I nie mam wyboru.

Morderstwo to sposób na zwrócenie Jego Łaskawości wszystkich złotych mun, które dał moim byłym rodzicom. Pieniędzy, których nie szczędził na moją edukację i szkolenie. Szkolenie, o które nigdy nie prosiłam, a po którym zostały mi niezliczone i w większości niewidzialne blizny. Każde zabójstwo odejmowane jest od mojej ceny i wysokich odsetek, których naliczanie rozpoczęło się dwanaście lat temu, gdy zostałam sprzedana.

Ale muszę spłacić dług, bo inaczej moją młodszą siostrę, Daysum, czeka niewyobrażalne cierpienie. A to jedyna rodzina, jaka mi pozostała. Jest pod jego „kuratelą”, co stanowi ładniejsze określenie więzienia. Kiedy mnie kupował, wziął ją jako zabezpieczenie.

– Kiedy?

– Dziś wieczorem, Soro – odpowiada Hrabia. Na opalonej twarzy pojawia się lodowaty chłód. To jego prawdziwe oblicze, zdradzające jawne okrucieństwo. – Jego ciało powinno ostygnąć do świtu. Jeśli tak się stanie, będziesz mogła spotkać się jutro ze swoją siostrą na jeden dzwon.

Odjeżdża i zostawia mnie samą na łące. Groźba jest jasna. Zawiedź mnie, a nigdy więcej nie ujrzysz Daysum.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Royo

Miasto Umbria, Yusan

Kiedy jestem pod drzwiami, ni chuja nie czuję już palców. Inni ludzie – głupi, naiwni ludzie – chodzą z rękami w kieszeniach, ale mnie nie stać na podobną głupotę. Nie stać mnie na czas potrzebny na wyswobodzenie rąk ani na otrzymanie ciosu, którego bym uniknął, gdybym zrezygnował z ogrzania sobie dłoni.

Ale wróciłem już do domu. Dom to dość średnio chroniąca przed wiatrem szopa położona na tyle blisko Sol, że czuć smród rzeki. Za to czynsz wynosi jeden złoty mun co dwa miesiące, więc nigdzie się stąd nie wybieram.

Przed wejściem do środka rozglądam się w poszukiwaniu oznak włamania. Okna zamknięte na głucho. Wyblakłe deski dokładnie tam, gdzie powinny być. Usatysfakcjonowany, otwieram kolejne trzy zasuwy, pakuję się do środka i zapalam kaganek.

W chałupie mam prawie tak zimno jak na zewnątrz. Kiedy wychodzę, nie zostawiam rozpalonej kozy, bo to zwyczajna strata pieniędzy. Ale dzisiaj trochę tego żałuję. Potrzebuję ciepła i trzaskających płomieni.

Dorzucam do pieca, który budzi się z powrotem do życia, i ogrzewam dłonie przy tlących się węglach. Trwa to kilka minut, ale w końcu rozgrzewam się na tyle, że mogę się zabrać do swojego rytuału.

Wystrój mam raczej ubogi: stół, dwa krzesła, duże siedzisko przy kozie, łóżko, umywalnia. Wstaję i upewniam się, że zasłony w oknach są szczelnie zaciągnięte, po czym odsuwam łóżko spod ściany. Podważam deskę w podłodze. Pod deską kryje się schowek, który sam wykopałem. W schowku zaś kryje się najcenniejsza rzecz, jaką posiadam. Worki pełne złotych mun.

Wyciągam sakiewkę z kieszeni. Piętnaście złotych monet. Pięć z dzisiejszej roboty. Sześć zgarnięte rano z wczorajszego zlecenia. Cztery z zakładu, który wygrałem w dzielnicy hazardowej.

Piętnaście złotych monet. W Umbrii to więcej niż przyzwoity miesięczny dochód, ale ja potrzebuję więcej. Zawsze potrzebuję więcej.

Omiatam wzrokiem dziesięć schowanych worków. W każdym mieści się pięć tysięcy złotych mun. Uskładanie takiej sumy zajęło mi dziesięć lat. Okrągła dekada gróźb, hazardu, łamanych kości, ocierania się o śmierć i krwi. Tyle krwi. Ale prawie warto zobaczyć taką ilość złota upchanego w tak ciasnej przestrzeni. Czuję ogarniające mnie ciepło. Dumę. Bezpieczeństwo. Rzeczy, które można kupić za pieniądze. A potem przypominam sobie, że to ledwie połowa sumy, której potrzebuję.

Ostrożnie podnoszę najmniejszy worek. Dorzucam urobek z dzisiaj i podliczam od nowa: dwieście pięć złotych mun. Tulę tobołek jak dziecko, mając nadzieję, że urośnie tłusty i duży jak rodzeństwo, a potem z czułością składam materiał i kładę obok braci.

Codzienne liczenie skończone, zamykam więc schowek i myję się przed pójściem do łóżka. Gdy wszystko stoi z powrotem na swoim miejscu, chwytam pustą sakiewkę. Muszę wymyślić, jak ją znowu napełnić. Jutro. Jeszcze więcej krzyków, jeszcze więcej krwi, jeszcze więcej zakładów. Cokolwiek przyniesie mi złoto.

Dopiero kiedy chowam sakiewkę do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyczuwam tam jakąś kartkę. Wyciągam ją. To biały bilet ze złotym obramowaniem, wypisany eleganckim pismem.

Royo

Dziś wieczorem, Pod Czarnym Trzewikiem

Mam dla Ciebie zlecenie

Raz po raz obracam kartonik. Skąd się tam wziął? I kiedy? Rozglądam się, choć przecież wiem, że jestem sam. Mimo to sprawdzam, bo to niemożliwe – nikt nie da rady podejść tak blisko mnie. Ale jakimś cudem temu komuś się udało.

Przetrząsam gruntownie chałupę i w końcu nabieram pewności, że nikogo w niej nie ma. Wciąż trzymam w dłoni ulubione ostrze, tak na wszelki wypadek. Robię jeszcze jeden obchód i dostrzegam w lustrze w umywalni swoje rozgorączkowane spojrzenie. Oczy mam żółtobrązowe, ale teraz wydają się raczej czarne. Jak szczecina na moim łbie.

Muszę się uspokoić i pomyśleć. Drzwi są zamknięte; nikt przy nich nie majstrował. Bilet nie pojawił się, kiedy przeliczałem złoto. To musiało być w mieście. Albo jak wracałem do domu, albo jak byłem w szynku. Momentalnie przypominam sobie czerwoną smugę w Piwnej Rzeźni, tamto dziwne uczucie. Nic mi się nie przywidziało. Ktoś dobrał mi się do kieszeni.

Nie, nie dobrał. Złoto zostawił. Zamiast tego podrzucił ten bilet.

Wiem o tylko jednej osobie, która zatrzymała się Pod Czarnym Trzewikiem. Dziewczyna, która mnie szukała. Pomyślałbym, że to zbieg okoliczności, ale do zbiegów okoliczności potrzebne jest szczęście, a tego w Umbrii brakuje. Zwłaszcza mnie.

Nie jest dobrze. Jest nawet w chuj, kurwa, źle.

Chodzę w kółko po ciasnej izbie, ściskając bilet w dłoni. Gołe ściany wydają się za ciasne, a zamiast ostrego mrozu czuję, że zrobiło się tu jak w saunie. Twarz mam rozpaloną, pot spływa mi po szyi. Ciężkie kroki dudnią na pozdzieranej drewnianej podłodze.

Jakim cudem?

Nikt nie potrafi zbliżyć się do mnie na tyle, by mnie okraść. Jestem czujny, zawsze. A już na pewno od dnia, w którym przecięto mi mordę na pół. Jakim więc sposobem ktoś podrzucił mi tę kartkę tak, że się nie zorientowałem? I kto? Jeśli to ta dziewczyna, o której opowiadał Yuri, mam jeszcze więcej pytań.

Tyle że to przecież nie ma znaczenia. Powinienem odpuścić. Powinienem od razu spalić ten bilet. Mój instynkt wrzeszczy, że ta wiadomość oznacza tylko kłopoty.

Ale muszę się dowiedzieć, jak do tego doszło. Bo przy swoim wzroście pięciu stóp i dziesięciu cali oraz dwustu trzydziestu funtach żywej wagi od lat nie czułem się tak narażony na cios. Jeśli ktoś potrafi włożyć mi wiadomość do wewnętrznej kieszeni, równie dobrze może poderżnąć mi gardło. Muszę się więc dowiedzieć jak. A przede wszystkim dlaczego.

Narzucam kurtkę i wychodzę w noc.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Sora

Miasto Use, Yusan

Patrząc wstecz, mam wrażenie, że zgubiło mnie moje własne oblicze.

Przyglądam mu się w złoconym zwierciadle wiszącym w umywalni. Prosty nos, twarz w kształcie serca, nienaganna cera, fiołkowe oczy. Hrabia przemierzał całe królestwo w poszukiwaniu doskonałości, młodych dziewczyn, które rozkwitną i wyrosną na oszałamiająco piękne kobiety. Na nic były mu dzieci oszpecone jak Gli czy chorowite jak Daysum. Nie przeżyłyby szkolenia. Sama ledwie je przeżyłam.

Upewniam się, że idealnie pomalowałam usta krwistoczerwoną szminką, i osuszam je jedwabną chustą. W tej willi wszystko jest satynowe i złocone. Pachnie tu czystością, goździkami i drewnem sandałowym. Szlachetnie urodzeni zawsze mają wspaniałe prywatne umywalnie, podczas gdy pospólstwo skazane jest na brudne publiczne łaźnie i rzekę. Ale nie tutaj. Nie oni. Bo to my kontra oni. Oni mają wolność. My nie.

Jest mi łatwiej, gdy gardzę moimi ofiarami.

Nie, okłamuję sama siebie. Który to już raz?

Opieram się o marmurowy blat. Nic mi tego nie ułatwi. Ale albo ten człowiek, albo Daysum. A kiedy przypominam sobie ten drobny szczegół, nie mam już wyboru, którego mogłabym dokonać, ani litości, którą mogłabym okazać. Muszę doprowadzić to do końca.

Poprawiam woalkę skrzącą się na moich prostych włosach. Czuję się głupio, nosząc ją dla zachowania skromności, podczas gdy moja suknia wieczorowa jest niemal przezroczysta, ale staram się nie myśleć ani o sukni, ani o niczym innym. Powinnam mieć tyle myśli i uczuć, co ostrze. Stal wykuta w jednym tylko celu: by odbierać życie mężczyznom. Tego mnie nauczono. I to jedyny sposób na przetrwanie nocy takich jak ta.

Drżącymi dłońmi naciągam krawędź woalki. To dziwne. Przestały drżeć wiele lat temu, po kilku pierwszych zabójstwach. Wystawiam palce przed siebie. Trzęsą się tak, że zdobiące je pierścienie przypominają rozmazane smugi. Klejnoty należą oczywiście do Hrabiego, ale on chce, żebym nosiła je na znak jego szczodrości. Obydwoje wiemy, że zdarłby je z mojego truchła, zanimbym ostygła, ale biżuteria pasuje do roli kurtyzany, którą odgrywam.

Wypuszczam powietrze i zamykam oczy. Kiedy rozchylam powieki, dłonie przestają drżeć. Jestem gotowa zrobić to, co musi być zrobione.

Otwieram drzwi.

Czeka na mnie, kiedy wracam do pokoju; przysiadł na krawędzi łóżka niczym wygłodniały drapieżnik. Lampy płoną słabym światłem, drzwi są zamknięte. Jak mniemam, Maricelus Silla stracił już zainteresowanie grą pozorów w rodzaju kolacji przy świecach.

Zdążył rozpiąć koszulę i odsłonić tors oraz obwisły brzuch. Spodnie ma luźne, jego pożądanie widać jak na dłoni.

Umykam spojrzeniem w bok.

– Dziękuję za przemiły wieczór, mój panie.

– Podejdź bliżej, Milo – nakazuje.

Często posługuję się tym imieniem. Imieniem kurtyzany przejeżdżającej przez miasto w drodze do Tamneki. Maricelus jest przekonany, że wpadł na mnie przypadkiem, gdy akurat wychodził ze spotkania z innymi lordami.

Z rezerwą kiwam głową i zbliżam się małymi krokami. Krój sukni uniemożliwia inne ruchy. Zakładam, że o to właśnie chodzi – w ten sposób Hrabia przypomina mi, że nie mogę uciec. Poświęcam chwilę, by ponownie życzyć mu śmierci, na wypadek gdyby bogowie akurat tym razem słuchali.

Maricelus uśmiecha się i przyciąga mnie do siebie, gdy tylko znajduję się w zasięgu jego łap. Próbuję się nie wzdrygać, kiedy mnie obmacuje. Zamykam oczy, jakby sprawiał mi przyjemność, bo gra to jedyna obrona, jaką mam. Nie mogę ukryć broni w sukni tak przejrzystej jak ta. Brak mi siły. A Niebiosa wiedzą najlepiej, że jeśli krzyknę, nikt mi nie pomoże. Pod drzwiami komnaty stoi strażnik, ale jego zadaniem jest chronić Maricelusa. Nie mnie. Muszę pozwolić szlachcicowi wziąć to, co chce, podobnie jak wszystkie dziewczyny przede mną.

Kolacja kwaśnieje mi w żołądku. Zbiera mi się na wymioty. Ale muszę wytrzymać.

Chwyta mnie za odsłoniętą talię i rzuca na łóżko. Ląduję na drogim materacu z pierza, dokładnie tam, gdzie chce mnie mieć. Powietrze ulatuje spomiędzy moich umalowanych ust. Włazi na mnie. Moje kończyny drętwieją, zdjęta strachem czuję mrowienie, jak zwykle w takich momentach. Czuję jego wargi na swoich. Sprawdza, jak smakuję, jakbym była dojrzałym owocem, a jego łapska błądzą pod moją suknią.

Leżę nieruchomo i pozwalam mu na wszystko. Opór sprawia jedynie, że robią się brutalni. Przywykli do tego, że świat nagina się do ich woli. Złamią cię, jeśli nie zrobisz tego samego.

Dlatego nie walczę.

Pozwalam mu się całować. Nie ma znaczenia, że pocałunek pozostaje nieodwzajemniony. To nigdy nie ma dla nich znaczenia. Ściąga spodnie, czuję jego jęzor w moich ustach. Dyszy z rozkoszy.

– Wybrałem najsłodszy nektar – mruczy. I wtedy wytrzeszcza oczy. Strach przemyka po jego obliczu, gdy nagle dociera do niego, że nawet szlachetnie urodzeni są śmiertelni.

Z jego ust dobiegają jedynie głuche stęknięcia, bo język zdążył mu już spuchnąć. Teraz się krztusi. Próbuje krzyczeć, gdy trucizna ungu wnika do jego krwiobiegu. Znam to uczucie: jakby milion maleńkich dłoni rozszarpywało ci każdy mięsień z osobna. Ale zamiast krzyku z jego gardła wydobywa się jedynie skomlenie. Błaga oczami, szepcze o pomoc. Ale czy sam zlitowałby się nade mną, gdybym to ja błagała? Kwiat, który tak ochoczo zerwał?

Odwracam wzrok. Dla mnie jest już martwy.

Upada na plecy, z trudem łapiąc powietrze. Ungu powoduje potwornie bolesną śmierć, która dodatkowo nie należy do najszybszych. Pamiętam, jak umierały po niej dwie dziewczyny. Były sparaliżowane. Pamiętam duszności po zaledwie mikrodawce, sztywność kończyn, pierwotny strach wywołany bezradnością i poczuciem bycia uwięzionym w umierającym ciele. Sama pewnie nie wybrałabym tej trucizny, ale Hrabia zażądał, bym użyła jej tej nocy. „Ungu” zostało napisane po drugiej stronie biletu wizytowego.

Pochylam się i szepczę imię hrabiego Seoka, żeby Maricelus wiedział, komu się naraził. Żeby wiedział, dlaczego umiera. Uważam, że w ten sposób wyświadczam im przysługę. Rozwiązuję ich ostatnią zagadkę.

Mężczyzna skręca się z bólu tak, że aż trzęsie łóżkiem, ale nie może wstać. Kończyny powoli mu sztywnieją. Wkrótce będzie mógł już tylko mrugać. A kiedy zostanie całkowicie sparaliżowany, dopiero wtedy pozna prawdziwy ból. Widziałam ten przebłysk w oczach dziewczyn, które zmarły od ungu. Niewypowiedziana agonia. Żuchwy powykrzywiane tak, że aż powypadały ze stawów.

Gdy Maricelus sztywnieje, wstaję i poprawiam suknię. Jego męczarnie mogą trwać nawet jeden dzwon. Ale minął już moment, w którym antidotum mogłoby go uratować. Naciągam koc, otulam nim mężczyznę i gaszę światło.

Maricelus Silla równie dobrze mógłby już nie żyć. Misja numer osiemnaście dla Hrabiego wykonana. Jutro zobaczę się z Daysum. Będziemy się śmiały, szyły i spacerowały po ogrodzie, jakbyśmy nie były więźniarkami. Jakbyśmy były damami w bogatej willi.

Delikatnie otwieram drzwi i zdejmuję płaszcz z haka na ścianie, gdzie wcześniej go odwiesiłam.

– Skończył ze mną – oznajmiam.

Strażnik kiwa głową i bez skrępowania omiata wzrokiem moje ciało, kiedy przywdziewam płaszcz. Naciągam kaptur.

Wychodzę. Gdy docieram do końca uliczki prowadzącej do willi, rozdzieram dół odrażającej sukni i biegnę do konia, którego ukryłam tu wcześniej. Prawdopodobnie nie znajdą Maricelusa aż do świtu, ale tak naprawdę mogliby odkryć go w każdej chwili, a ja już kiedyś popełniłam ten błąd i pozwoliłam sobie na opieszałość. Wiele dzwonów zajęło mi wtedy pozszywanie się i zmycie z siebie całej tej krwi.

Cwałem wypadam z Use i zmieniam konie w połowie drogi. Na wypoczętym rumaku przejeżdżam galopem resztę trasy biegnącej wzdłuż wybrzeża do Gainu.

Dopiero za miejskimi murami odczuwam pewnego rodzaju ulgę. Jestem w domu, a przynajmniej pod ochroną Hrabiego. Mieszkam w należącej do niego niewielkiej chatce w cichej i spokojnej dzielnicy kwiatowej. Lilie i peonie kwitną na całej ulicy i w koszach pod moimi oknami. Drzwi są pomalowane na żywy morski kolor, a ściany pobielane.

Odprowadzam konia do stajni na tyłach i wchodzę do domu. W środku opieram się o zamknięte drzwi i wypuszczam powietrze. Udało się. Bogowie pozwolili mi przetrwać kolejną noc.

Zapalam lampę oliwną, bo ciemność będzie panować jeszcze przez kilka kolejnych dzwonów. Kropek, mój pręgowany kot, ociera mi się o kostki. Głaszczę go. Miękkie futro i ciche miauczenie przypominają mi, że jestem u siebie. Kropka nie obchodzi, co robię w nocy, czyje życie odbieram. Chce jedynie być głaskany i od czasu do czasu zjeść makrelę. W zamian za to daje mi poczucie spokoju i towarzystwo, którego desperacko potrzebuję. Mieszkałam kiedyś z dziewiętnastoma innymi dziewczynami. Na początku. Potem umierały, jedna po drugiej, aż w końcu zostały nas tylko trzy. I wtedy, w wieku osiemnastu lat, przeprowadziłam się tutaj.

Z długim westchnieniem odwieszam płaszcz. Porwaną suknię i woalkę ściągam z siebie i wrzucam do ognia. Tkanina zajmuje się od rozżarzonych węgli, materiał znika w krótkim rozbłysku.

Rzucam się na łóżko, wycieńczona do tego stopnia, że omal nie zauważyłabym bileciku leżącego na poduszce.

Przyjdź do mnie, gdy wrócisz.

Ze złości zaciskam pięści i przeklinam to wszystko na Królestwo Piekieł. Czego jeszcze ode mnie chce? Wkrótce nastanie świt. Zastanawiam się, czy nie wrzucić kartonika do ognia i nie powiedzieć, że go nie widziałam, ale to wykluczone. Hrabia nie pozwala się ignorować.

Zakładam proste spodnie i zgrzebną koszulę, której nie znosi, po czym jadę do jego posiadłości. Co do zasady, większości szlachetnie urodzonych nie stać na wille w obrębie miasta, ale Hrabia jest najbogatszym człowiekiem w całym Gainie. Zasady nigdy go nie dotyczą.

Podkowy konia stukają o brukowaną drogę prowadzącą do rezydencji Hrabiego. Otoczona murem posiadłość rozpościera się na całym wzgórzu, mimo panującej w Gainie ciasnoty.

Jeżdżę tą drogą od trzech lat, od kiedy zaczęłam dla niego mordować. Seok dowiedział się o trucicielkach w trakcie jednej ze swych podróży poza granice królestwa i postanowił stworzyć własne.

Nazwał to szkołą dla niechcianych dziewcząt i zatrudnił Madame Iseul jako naszą wychowawczynię i dyrektorkę, ale tak naprawdę to Hrabia wszystko kontrolował. Hrabia, który kupił nas i drugi komplet dzieci na zakładników. Hrabia, który irytował się, gdy kolejne dziewczyny konały w tragicznych okolicznościach: kolejna zaprzepaszczona inwestycja, kolejna dziewucha niezdolna do zniesienia coraz to większych dawek egzotycznych trucizn. To Hrabia poderżnął gardło tej, która jako jedyna odważyła się zbuntować. To Hrabia był odpowiedzialny za śmierć mojej miłości.

Madame Iseul tylko przyglądała się z boku, wykręcając dłonie, kiedy nas torturowano i mordowano. Nienawidziłam jej za milczenie i bierność. Gdy dorosłam, zrozumiałam jednak, że była takim samym pionkiem jak ja.

Gdy teraz wracam myślami do Madame Iseul, pamiętam, że była dla nas dobra, chociaż nie musiała. Trzymała nas za ręce, kiedy zwijałyśmy się z bólu i cierpiałyśmy. Uczyła nas wszystkiego i kupowała słodycze z własnej pensji, żeby uczynić nasze życie cokolwiek znośnym. Wyprowadzała nas na dziedziniec w słoneczne dni.

Teraz, kiedy tylko mogę, sama kurczowo chwytam się dobroci i życzliwości, zaczynam więc rozumieć, że ona robiła to samo. Świat będzie próbował odebrać ci twoje człowieczeństwo, odrzeć cię z niego, ale ostatecznie to ty zdecydujesz, czy się go trzymać, czy odpuścić.

Podjeżdżam na koniu pod wielkie mahoniowe wrota willi z białego kamienia. Po obydwu stronach znajdują się otwory strzelnicze, za którymi czają się strażnicy uzbrojeni w kusze. Zanim zdążę zadzwonić, Irad wybiega w piżamie. Trzyma w ręku lampion.

– Czego? – pyta poirytowany. Jego zwykle doskonale ułożone siwe włosy sterczą o tej porze w każdym kierunku, a górną połowę piżamy ma źle zapiętą. Irad pracuje jako zarządca domu Hrabiego i dlatego wydaje mu się, że jest nade mną, choć nie do końca rozumiem dlaczego. Hrabia mógłby zastąpić go jutro z samego rana, podczas gdy ja jestem niemal nie do zastąpienia. Tylko trzy z nas uszły z życiem z jego szkoły. Hana została zamordowana niecały rok później. Sun-ye jest oprócz mnie jedyną trucicielką w całym Yusanie.

– Ty mi powiedz. Zostałam wezwana – odpowiadam, zsiadając z konia. Migam mu przed nosem biletem.

Kiwa głową, nakazuje służącemu zabrać mojego konia i prowadzi mnie do środka.

Hrabia czeka na mnie w gabinecie. Siedzi za szerokim biurkiem z ciemnego drewna ubrany w szlafrok i jedwabną piżamę. Kosztowne lampy gazowe świecą tak jasno, jakby był środek dnia, i jak zwykle pachnie tu eukaliptusem i skórą. Hrabia wygląda nienagannie jak na tak nieludzką porę.

Staję przed jego biurkiem ze skrzyżowanymi ramionami.

– Soro. – Zerka na mnie, po czym wraca do pracy. Zawsze podpisuje dokumenty albo przegląda księgi rachunkowe. Każda pozycja bez wątpienia oznacza jakąś biedną duszę, która do niego należy. Tym właśnie jesteśmy, linijkami w jego rejestrze.

– Wiesz, że wszystko zrobione – odzywam się. – Po co tu jestem?

– Wybaczę ci twój język, bo jestem pewien, że przemawia przez ciebie zmęczenie. Usiądź.

Wskazuje obite krzesło, a ja opadam na nie z głośnym westchnieniem.

– Mój panie? – cedzę przez zaciśnięte zęby.

Uśmiecha się, rozbawiony. Ma równe brwi i nos, który niestety nigdy nie był złamany. Składa palce w piramidkę; w świetle lamp pierścienie lśnią onyksem, opalem i złotem.

– Tyle nienawiści do człowieka, który cię karmi. Ciebie i twoją siostrę. Powiedz mi, Soro. Czy chciałabyś się ode mnie uwolnić?

Wzdycham w myślach. Zadał pytanie, więc muszę odpowiedzieć, nawet jeśli jest ono retoryczne. Takie są zasady.

– Przecież znasz odpowiedź.

Uśmiecha się ponownie.

– Mam dla ciebie zlecenie.

Unoszę brwi. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek zażądał dwóch śmierci w tak krótkim odstępie czasu. Nigdy następnego dnia. Normalnie mija przynajmniej miesiąc, zanim podsunie mi nowe nazwisko.

– Kolejne? – upewniam się.

Kiwa głową.

Czekam, ale nie wręcza mi biletu. Ogarnia mnie niepokój, od którego zaczynam drżeć. Cieszę się, że gruba koszula skrywa gęsią skórkę.

– Kto jest celem? – dopytuję.

– Król Joon.

Wybucham ostrym śmiechem, odrzucając głowę do tyłu. Ale oblicze Hrabiego jest niczym wykute w kamieniu. To niemożliwe, by mówił poważnie, ale nie rozumiem, czemu żartuje ze zdrady.

Uśmiecham się.

– Chcesz, bym zabiła króla Yusanu?

– Tak.

Opieram się na krześle i zakładam nogę na nogę.

– Wiesz, że mógłbyś trafić do lochu za samą tę rozmowę.

Przechodzi mi to przez myśl. Naprawdę zastanawiam się nad tym, czy nie pójść do żołnierzy stacjonujących na murach Gainu i nie powiedzieć im, że Hrabia planuje zamach na króla. Myślę o radości, jaką poczułabym na widok Seoka zakutego w łańcuchy, zabieranego przemocą na tortury i egzekucję.

– Och, zapewne. Ty za to wiesz, że w razie mojej śmierci lub zniknięcia dług twój i twojej siostry przeszedłby na lorda Sterlinga – mówi. – Daysum skończyła osiemnaście lat i jest atrakcyjna. Stanowiłaby wspaniały dodatek do każdego z jego domów rozkoszy.

Podrywam się tak szybko, że krzesło upada na podłogę.

– Powtórz to jeszcze raz, a nie ujrzysz kolejnego wschodu słońca.

Lord Sterling jest bratem Hrabiego i skrajnie obrzydliwym człowiekiem.

Patrzę z góry na Seoka, trzymając się krawędzi biurka. To ślub i obietnica. Tak samo obiecałam sobie, że zobaczę go dławiącego się trucizną, zanim udam się na spotkanie z Bogiem Piekieł.

Hrabia, całkowicie niewzruszony, rozpiera się w skórzanym fotelu.

– Wiesz, Soro, w innych okolicznościach byłaby z ciebie prawdziwa hrabina. Jesteśmy do siebie tak podobni.

– Czy teraz nie dostanę kolacji? – Zdaję sobie sprawę, że stąpam po cienkim lodzie, bo nie wiem, ile pyskowania zniesie Hrabia, ale najwyraźniej musiałam zaskarbić sobie jego przychylność zabójstwem Maricelusa. Nie wspominając o jego niedorzecznym planie. – Odpowiedź brzmi: nie. Nie dam rady zabić boga króla. Nie mam pojęcia, dlaczego marnujesz na to mój sen.

Hrabia kręci głową.

– Nie jest bogiem. To tylko człowiek.

Wytrzeszczam oczy. Już samo to jest bluźnierstwem. Cały Yusan wierzy, że Joon to bóg król. Jego ród rządzi tym krajem od tysiąca lat – zbliżamy się do obchodów millennium. Kto jak kto, ale ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że niektórzy ludzie są nietykalni. Patrzę właśnie na jednego z nich.

– Jeśli ktokolwiek może go zabić, jesteś to ty. – Hrabia uśmiecha się znacząco.

– Muszę jednak odmówić próby królobójstwa – odpowiadam.

– Zrób to, a twój dług zostanie wymazany.

Co? Mrugam, niezdolna wykrztusić nawet słowa. Moje tętno przyspiesza, przekrzywiam głowę na bok. Powiedział coś niemożliwego. Nie, czegoś tu nie rozumiem. Może się przesłyszałam, bo gorzej słyszę na lewe ucho.

– Znajdź sposób na zamordowanie króla, a ty i twoja siostra będziecie wolne – wyjaśnia. – Wasze długi zostaną skreślone z moich ksiąg. Będziesz mogła zabrać Daysum i obie rozpoczniecie własne życie, gdzie tylko będziecie chciały.

Kręcę głową raz po raz, serce łomoce mi w piersi tak mocno, że trudno mi zachować równowagę. Dzwonienie w uszach, które pojawia się i znika, zagłusza teraz wszystko. To… to niemożliwe. Nie da się zabić króla, podobnie jak niemożliwe jest, by Hrabia zaoferował mi wolność. Nigdy, nawet raz, nie wspomniał o takiej możliwości. Mogę nienawidzić go do cna, ale Hrabia zawsze dotrzymuje danego słowa. Nigdy nie składa gróźb ani obietnic bez pokrycia.

Mówi poważnie. Ale dlaczego?

W ten sposób Sun-ye zostałaby jego jedyną trucicielką. Przynajmniej milion złotych mun wydanych na szkołę trucizn i tylko jedna zabójczyni? Taki interes nie ma najmniejszego sensu, a Seok jest przecież przede wszystkim człowiekiem interesu.

Stoję nieruchomo, całkowicie zamroczona. Hrabia wyciąga kartkę z biurka i pokazuje mi podpisany aneks do naszych kontraktów – po śmierci króla Daysum i ja nie będziemy nic winne Hrabiemu. Nasza podległość dobiegnie końca. Dokument został potwierdzony przez sędziego pokoju. Oczywiście urzędnik musiał pomyśleć, że to jedynie sposób na określenie daty, nie zaś zlecenie zabójstwa monarchy. Wszystkie kontrakty są zawierane i opodatkowane przez króla Joona.

Przebiegam dłonią po oficjalnej pieczęci Yusanu, wyczuwam pod palcami nierówne wężowe łuski.

– Co ty będziesz z tego miał?

– Och, Soro. Powinnaś wiedzieć, że nie pyta się o takie rzeczy.

Zrywa się, jego ręka mknie w moją stronę tak szybko, że nie mam jak wykonać uniku. Hrabia uderza mnie w twarz wierzchem dłoni. Pozbawiona równowagi upadam na biurko, twarde drewno pozbawia mnie tchu. Policzek szczypie, oko puchnie, ale nie będzie śladu. Takie ciosy wymierza Hrabia. Zimne, wykalkulowane. Siada z powrotem, jakby do niczego nie doszło.

Prostuję się i ściskam krawędź blatu, wyobrażając sobie, że to jego gardło. Gdybym miała dłuższe paznokcie, pewnie zostałyby po nich ślady. Czekam, aż przestanę widzieć gwiazdy, aż strach ustąpi i wyrzucę z siebie pragnienie, by odpowiedzieć mu pięknym za nadobne. Za wszystko, co zrobię, a co nie spodoba się Hrabiemu, odpowie Daysum. Wiem o tym aż nazbyt dobrze.

Spoglądam mu w oczy.

– A jeśli umrę, próbując to zrobić, co wtedy stanie się z Daysum?

Wzrusza ramionami.

– Twoje próby na nic mi się zdadzą. Jeśli polegniesz, a Joon umrze, będzie wolna. Jeśli on przeżyje, a ty zginiesz, nie będzie nikogo, kto mógłby spłacić jej dług. Uważam, że wtedy będzie musiała spłacić go sama. Po jednym kliencie na raz.

Na biurku Hrabiego leży nóż do kopert. Myślę o tym, by dźgnąć go w pierś i przycisnąć usta do jego warg. Nie miałam kiedy zetrzeć zatrutej szminki, a na moich wargach zostało wystarczająco dużo trucizny, by zabić dwóch dorosłych mężczyzn. Wtedy Seok poczułby choć ułamek bólu, który znosiłam, i – modliłabym się o to – doświadczyłby części mojego cierpienia. Ale dopóki obowiązuje nasz układ, Daysum jest bezpieczna, a widziałam, jaką lord Sterling ma na nas chrapkę. Wiem, że najpierw sam sprawdza wszystkie dziewczyny. Mnie nie ośmieliłby się tknąć, bo nikt nie wie, czy moje ciało samo w sobie nie stało się trujące. Ale z przyjemnością dwukrotnie skosztowałby Daysum. A ja nie mogę na to pozwolić. I nie pozwolę.

– Obyś umierał powoli – mówię, wpatrując się w Hrabiego.

– Idź, odpocznij. Daysum będzie na ciebie czekać, gdy wybije trzeci dzwon.

– Jak rozkażesz. – Dygam przed nim i odwracam się do wyjścia.

– A, jeszcze jedno – zatrzymuje mnie.

Zamieram w napięciu. To nie wszystko. Oczywiście, że to nie wszystko.

– Tiyung będzie towarzyszył ci w drodze do Tamneki – mówi. – Wyjedziesz pojutrze.

Podnoszę głowę i wbijam wzrok w kasetony na suficie. Tiyung to syn Hrabiego. Jego jedyny dziedzic. Okrutny jak ojciec, tylko że bezużyteczny, co czyni go prawdopodobnie najgorszym człowiekiem we wszystkich trzech królestwach. Mówię „prawdopodobnie” tylko dlatego, że nigdy nie byłam w Khitanie ani w wyspiarskim państwie Wei.

– Nie byłoby łatwiej po prostu mnie zabić? – pytam.

W głosie Hrabiego pobrzmiewa obojętność:

– Byłoby, ale jesteś najcenniejszą rzeczą, jaką posiadam. Tiyung będzie miał przy sobie twój kontrakt i spali go, gdy ci się powiedzie. A potem wróci do Gainu, by uwolnić twoją siostrę.

Innymi słowy, mogłabym zamordować jego syna i spalić kontrakt sama, ale musiałabym poświęcić życie Daysum. Nigdy nie myśleć już o tym, że ktoś codziennie gwałci ją w domu rozkoszy. Nigdy więcej nie martwić się o to, kim się stanie. Hrabia doskonale wie, że prędzej umrę. Zawsze dopilnuje, bym miała coś do zyskania i wszystko do stracenia.

– Zrób to, Soro. Cały Yusan na tym skorzysta. Ale ty i twoja siostra w szczególności.

A ponieważ ostatnie słowo jak zwykle należy do niego, wychodzi z gabinetu, pozostawiając mnie samą z jedną tylko myślą: jakim cudem w jego rachunkach życie dwóch dziewczyn równa się życiu boga króla?

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Euyn

Miasto Outton, Ugór

Wasza Książęca Mość. – Mikail wita mnie dworskim ukłonem w obskurnej stadninie. Smród końskiego łajna powala na kolana równie skutecznie, co widok znajomej twarzy.

Wygląda identycznie jak trzy lata temu – wysoki, umięśniony, z głębokimi dołeczkami. Ubrany jest w jasnobrązowe bryczesy i niebieską koszulę, zbyt elegancką jak na Ugór, nie wspominając o kosztownym zatrutym mieczu wiszącym u jego boku. Mikail rzuca się w oczy jak wodospad na pustyni, ale na niego ludzie się nie gapią, bo nie próbuje się wmieszać między nich.

Nigdy nie próbował.

Ma ogoloną na gładko twarz, jak zawsze krągłe usta i skórę o pięknym, ciemnobrązowym odcieniu. Włosy o barwie orzecha nosi na tyle długie, by nikt nie uznał go za wojskowego. Lekko pofalowane pukle wydają się idealnie zmierzwione. Pod tym względem nic się nie zmieniło.

A jednak jest w nim teraz coś innego, ostrzejszego. Spojrzenie morskich oczu. Cień kości jarzmowych i wyraźnie zarysowana żuchwa. Wydaje się bardziej dziki niż kiedyś – żałuję, że nie mogę powiedzieć, iż uczyniło go to mniej pociągającym.

Przełykam ślinę, milcząco przyznając, że jest wręcz przeciwnie.

– Spóźniłeś się – dodaje, obracając w palcach czerwoną kopertę. – Myślałem, że będę musiał zostawić ci drugi liścik. – Chowa go do kieszeni.

Przystaję w cieniu, jakieś sześć stóp od niego. Jakby taki dystans mógł mnie przed czymkolwiek ochronić.

– Wiedziałem, że mój brat przyśle zabójcę – odpowiadam. – Pochlebia mi, że przysłał najlepszego.

Mężczyznę, który mógłby wyrwać mi serce jednym spojrzeniem. To równie imponujące, co okrutne – właśnie tak postępuje Joon.

Mikail cmoka z dezaprobatą.

– Przestań, Euynie. Doskonale wiesz, że w czerni wyglądałbym fatalnie.

Kąciki jego ust wędrują do góry, a do mnie wracają wspomnienia jego chłopięcego uśmiechu. Tego, kiedy pierwszy raz do mnie mrugnął, gdy jako niepokonani nastolatkowie przechodziliśmy szkolenie bojowe. Tego, którym mnie obdarował, gdy nasze dłonie przypadkowo otarły się o siebie podczas koncertu w królewskim sadzie. Tego, kiedy opadł na moją poduszkę, pusty, ale zadowolony, podobnie jak ja. Tego, który posłał mi tuż przed tym, jak mój brat wydał na mnie wyrok śmierci.

– Miejmy to za sobą – rzucam.

Rozglądam się w poszukiwaniu okrążających mnie żołnierzy, ale Mikail jest sam. Przez chwilę mnie to dziwi, ale przypominam sobie, że przecież on nie potrzebuje wsparcia. W całym Yusanie nie ma bardziej doświadczonego zabójcy – w Khitanie zresztą też nie. Mikail nie jest jednak prawdziwym asasynem – to ranga poniżej jego godności. Piastuje urząd królewskiego arcyszpiega.

Zastanawiam się, jak mnie zabije, z jakiej broni skorzysta i czy okaże mi łaskę szybkiej, czystej śmierci. Zamiast tego po prostu się we mnie wpatruje, a na jego pełnych ustach igra rozbawienie.

– Wiedziałem, że ci się uda – mówi. – Potrafisz walczyć o przetrwanie mocniej, niż kiedykolwiek byłbyś w stanie przyznać. I do twarzy ci z brodą.

Znowu ten uśmiech. Jakby to była najzwyklejsza rozmowa pod słońcem, a on zapomniał o fakcie, że stoi w bezpańskim, targanym bezprawiem Ugorze i gada z trupem. Ale pomimo wszystkiego, co się wydarzyło, i wszystkiego, czego się dowiedziałem, wciąż robi na mnie wrażenie. Mimo że przyczynił się do pogrzebania mnie żywcem na pustyni – i tak chcę do niego podejść. Ale Mikail zawsze umiał do mnie dotrzeć. Jak zresztą do każdego. Wszędzie. Szpiegowanie dla tronu od zawsze wymagało zaskakującej ilości mordowania.

– Przebyłeś taki szmat drogi tylko po to, żeby prawić mi komplementy? – pytam rozdrażniony. Ostatnie sześć dzwonów przeżyłem kompletnie przerażony jego wiadomością. Serce tłucze mi się o żebra i w każdej chwili mogę okryć się hańbą, mdlejąc w tym odrażającym miejscu. Dlaczego mnie dręczy? Może Joon kazał mu to przedłużać.

– Czy będzie przesadą, jeśli zapytam o jakąś przyzwoitą herbaciarnię? – Rozgląda się wokół.

– A jak myślisz? – Krzyżuję ręce na piersi; ociekam potem i frustracją.

– Myślę, że nadal jesteś tak samo drażliwy, jak przed opuszczeniem pałacu.

– Mówiąc „opuszczenie”, masz na myśli skazanie na śmierć?

Wzrusza ramionami.

– Jeden pies.

Wypuszczam powietrze z głośnym sykiem. Kryjemy się w cieniu, ale wciąż jest za gorąco, by swobodnie rozmawiać. Choć wydaje mi się, że gdziekolwiek byśmy byli, spotkanie okazałoby się surrealistyczne. Wielokrotnie marzyłem o ponownym zjednoczeniu się z Mikailem, ale nie tak miało to wyglądać. Oczami wyobraźni widziałem, jak podbiegamy do siebie, rzucamy się sobie w objęcia, całujemy się żarliwie, a po policzkach płyną mu łzy, gdy odkrywa, że przeżyłem. Nie spodziewałem się ani tego, że będziemy pleść bzdury w stajni, ani że będę prawie pewien, że zaraz mnie zadźga.

– Moglibyśmy pójść do twojego pokoju – sugeruje.

Unoszę brwi. Albo chce porozmawiać na osobności, albo dyskretnie mnie zamordować. Nie wiem, która opcja wchodzi w grę, ale mówiąc szczerze, zapewne jedna i druga. Jednakże, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie za i przeciw, chyba lepiej umrzeć w oberży niż w starej, brudnej i śmierdzącej stadninie. Przytakuję.

Idziemy, Mikail kroczy lekko z tyłu; nagle targ w Outton wygląda zupełnie inaczej niż jeszcze chwilę temu. Zapachy stały się ostrzejsze, kolory żywsze. Powietrze jest gorące, ale czyste, a gwar kupców i kupujących brzmi jak muzyka. Skazańcy zmierzający na śmierć rozkoszują się każdym ostatnim widokiem, każdym ostatnim oddechem. Przekonałem się o tym, kiedy wygnano mnie z Pałacu Qali.

Z każdym krokiem szykuję się na wszystko. Zerkam przez ramię. Odnoszę graniczące z pewnością wrażenie, że zaraz poczuję między łopatkami zatrute ostrze, choć wiem, że to nie w stylu Mikaila. To znaczy oczywiście, że bez namysłu wbiłby komuś nóż w plecy, ale posunąłby się do tego przy ludziach tylko wtedy, gdyby nie miał innej możliwości.

A on zawsze ma inne możliwości.

Gdy docieramy do oberży, zatrzymuję się przed samym wejściem. Moje członki odmawiają współpracy, a do głosu dochodzi ta sama uparta niezgoda na śmierć. Szukam jakiegoś wyjścia. Na dole jest pokój wspólny – kilka starych kanap wokół kominka, który w ciągu dnia jest tam tylko dla ozdoby, za to w zimne pustynne noce okazuje się rozpaczliwie wręcz nieodzowny. To miejsce jest wystarczająco skryte, by swobodnie porozmawiać, jednocześnie może ktoś nawet by zareagował, gdyby Mikail spróbował poderżnąć mi gardło.

– Który pokój? – pyta Mikail. Doskonale wie który, przecież o świcie wsunął mi wiadomość przez drzwi. W ten sposób daje jednak do zrozumienia, że parter odpada.

Dziwi mnie jedno – nie znam charakteru pisma z biletu. Bo jego bazgroły rozpoznałbym wszędzie. Czekałem przecież w oknie na posłańca, który przynosił mi jego zaszyfrowane listy. Przyciskałem je do piersi, gdy nie mogłem przytulić jego, bo akurat był gdzieś w kraju albo w Khitanie, albo w Wei, gdzie zbierał informacje dla mojego brata. Został szpiegiem jako szesnastolatek, co jest w zasadzie nielegalne – ale jakie to w sumie ma znaczenie w przypadku szpiega?

Tę wiadomość napisano jednak ciasnymi, drobnymi literami. Skreślił więc ją dla niego ktoś inny – ale kto? I dlaczego?

Mikail czeka, więc niechętnie wchodzę do środka i kieruję się do pokoju po skrzypiących schodach. Nogi mam jak z drewna, przy każdym kroku odmawiają marszu na ścięcie. Próbuję ukoić zszargane nerwy, powtarzając sobie, że gdyby chciał mnie zabić, już dawno by to zrobił. Musi chcieć albo czegoś innego, albo czegoś oprócz nagrody za moją głowę. Nie wiem, co to może być, ale wątpię, że skończy się na miłosnych rozmowach kochanków, tak jak sobie wyobrażałem.

Na przód pcha mnie już tylko chorobliwa ciekawość. Ona i poczucie dumy, które domaga się śmierci w odosobnieniu.

Kiedy stajemy pod drzwiami do mojego narożnego pokoju, otwieram zamek.

Mikail jest za blisko, przez co włoski na karku stają mi dęba. Nie wiem, czy chcę, by przysunął się jeszcze bliżej, czy w ogóle się odsunął.

– Nie zapomnij o pułapce pod drzwiami – przypomina.

Rzucam mu oburzone spojrzenie, chociaż nie powinienem. To Mikail nauczył mnie tych sztuczek. Całą praktyczną wiedzę, dzięki której przeżyłem ostatnie trzy lata, zawdzięczam właśnie jemu. Jako książę nie martwiłem się o zastawianie pułapek innych niż te na zwierzynę.

Sięgam wyżej i odsuwam kolec. Gdybym tego nie zrobił, buzdygan spadłby nam na głowy, gdy tylko przestąpilibyśmy próg.

Mikail wchodzi za mną do małego pokoju, a ja myślę o ostatnim razie, kiedy byliśmy sami. Gorzki finał mojego książęcego żywota, ostatni dzień spędzony w pałacu. Śmialiśmy się razem, pijąc słodkie wino u mnie w sypialni, wyrzucaliśmy rarytasy po jednym kęsie, pociliśmy się w jedwabnej pościeli, aż obydwaj padliśmy z wykończenia. To było tuż przed nastaniem poranka, kiedy gwardziści obudzili mnie i przywiedli przed oblicze tronu.

Pamiętam, jak po wszystkim krążyłem po celi w Jałowym Więzieniu, lochu zbudowanym pod Jeziorem Jałowym, czekając, aż Mikail przyjdzie mi na ratunek – lub przynajmniej wpadnie się pożegnać. Nigdy nie przyszedł. A potem wieziono mnie jak zwierzę przez kolejne solabia aż do Ugoru. W trzech dwutygodniowych interwałach.

Strażnicy wypuścili mnie, dopiero gdy wykopali dziurę w ziemi.

Mikail zamyka i rygluje drzwi; nagle znajdujemy się zbyt blisko siebie. Czuję ciepło bijące z jego piersi. Zapach jego perfum uderza mnie w nozdrza. Zalewa mnie fala pragnień, które od trzech lat nie zaznały zaspokojenia. Chcę go złapać, przyciągnąć do siebie, choćby tylko po to, by mieć go w ramionach i przekonać się, że jest prawdziwy. Niemal oszalałem, marząc o nim, wyobrażając go sobie tutaj. W snach czułem na udach jego lekki jak piórko, a zarazem stanowczy dotyk. Ale cofam się o krok. W ogóle nie powinno go tu być. Nienawidzę swojego ciała za to, że wciąż go pożąda.

– Przybyłeś więc do Ugoru tylko po to, żeby się ze mną spotkać, tak? – pytam.

Uśmiecha się powoli i rozsiada wygodnie w pstrokatym fotelu. Ani dwa siedziska, ani mały stolik do siebie nie pasują. A mimo to Mikail wyciąga i krzyżuje długie nogi tak swobodnie, jakby był w swoim gabinecie w Domu Szpiegów.

– Czekałem na właściwą okazję.

Sposób, w jaki wypowiada te słowa, sprawia, że wszystko dociera do mnie w jednej chwili. Mój żołądek wywija kozła.

– Od jak dawna wiesz, że żyję?

– Od jakichś trzech lat – rzuca jak gdyby nigdy nic. Jakby wcale nie roztrzaskał na drobne mojego wyimaginowanego poczucia bezpieczeństwa. Jakby podłoga nie usunęła mi się spod stóp.

Wiedział przez cały ten czas, że wydostałem się z samego jądra pustyni Amrock dzięki boskiej opatrzności. Burza piaskowa nadeszła godzinę po tym, jak zostałem zakopany po szyję i porzucony na śmierć. Wiatr przesunął wydmę, więc mogłem się uwolnić; potem błądziłem pośród zawieruchy, aż opadłem z sił. Szczęśliwie dotarłem na skraj oazy. Tam uratowała mnie karawana nomadów, która zawiozła mnie na wschód, do Outtonu. Przeżyłem pełne solabium tylko dzięki ich dobroczynności.

Czuję ucisk w klatce piersiowej, milion pytań przelatuje mi przez głowę, tyle samo emocji pulsuje w moim ciele. Jestem pod wrażeniem, jestem oburzony i mam złamane serce – a wszystko dlatego, że przez ostatnie trzy lata nie zadał sobie trudu, by się ze mną skontaktować. Jednocześnie przepełnia mnie nadzieja, bo teraz w końcu tu jest.

Nagle przychodzi mi do głowy, że może faktycznie oczyszczono moje imię. Może przybył, żeby mi oznajmić, że z powrotem jestem mile widziany w pałacu. Podekscytowanie i nadzieja kipią we mnie, ale szybko gasną – pewnie od tego by zaczął. Nie, jest tu z jakiegoś innego powodu. Chce mi się śmiać. Chce mi się krzyczeć. Chcę go pocałować, znowu. Mówiąc krótko: jestem w rozsypce.

– Jesteś bardziej Euynem niż Donalem. Nawet z brodą. – Strzepuje pył z nogawek.

Nieważne. Nienawidzę go.

Zamieram na dźwięk mojego prawdziwego imienia i z trudem przełykam ślinę.

– Czy mój brat wie?

Unosi brew.

– A żyłbyś, gdyby wiedział?

To żadna odpowiedź. Mikail jest mistrzem udzielania nieodpowiedzi, które pozornie brzmią szczerze. Ale mimo że nie widziałem go od trzech lat, znałem go wcześniej przez sześć, zanim do perfekcji opanował swoje techniki. Zanim uczynił ze szczerości broń, która – podobnie jak zatruty miecz – miała być używana tak oszczędnie, jak to tylko możliwe.

– Powiedziałeś mu? – dopytuję.

Odpowiada uśmiechem.

– Nie.

Gdy przyglądam mu się badawczo, unosi lekko brwi. Mówi prawdę.

W końcu przysiadam na krześle – jestem już prawie pewien, że nie przybył tu, by mnie zabić. Przynajmniej nie w tej chwili.

– To dlaczego tu jesteś? – pytam. – I gdzie jesteś według Joona?

– Sprawdzam trop zaginionego dawno temu Amuletu Smoczego Lorda. – Macha ręką. – Tak jak powiedziałem: mam dla ciebie propozycję. Ofertę.

Mrużę oczy.

– No to po co te fortele? Mogłeś się pokazać i ze mną porozmawiać.

Nabiera powietrza.

– Musiałem się upewnić, że jesteś wystarczająco zdesperowany, by rozważyć moją ofertę. Jakąkolwiek ofertę.

Poruszam się niespokojnie.

– Co konkretnie miałbym rozważyć?

Nachyla się do mnie.

– Potrzebuję twojej pomocy.

– W?

– W zamordowaniu twojego brata.

Cisza okrywa pokój jak rzucony w powietrze koc. Unosi się nad nami. Otula nas. Zdusza rozmowę. Mikail przygląda mi się swobodnie, czekając na odpowiedź.

– Nie mówisz poważnie – odzywam się w końcu.

– Mówię.

Wybucham śmiechem.

– To możliwe – mówi, wpatrując się we mnie intensywnie niebieskozielonymi oczami. – Nikt nie zna twojego brata tak jak ty.

Wystawiam ręce, jakbym próbował zważyć coś niemożliwego do zważenia.

– Widzę tu jednak parę przeszkód…

Pierwsza i najważniejsza jest taka, że Joon nie bez powodu znany jest jako bóg król. Nie jest bogiem, ale równie dobrze mógłby nim być, bo nosi Koronę Yusanu. Korona jest relikwią pozostałą po Smoczym Lordzie, która czyni właściciela nieśmiertelnym.

Za następną przeszkodę można by uznać fakt, że samo siedzenie i rozmawianie na ten temat to w rzeczywistości spiskowanie w celu popełnienia królobójstwa i bratobójstwa, a obydwie te rzeczy są raczej niemile widziane przez mojego brata. I każda podlega karze lingchi – publicznej śmierci od setki cięć.

Do tego należałoby dodać: nagrodę za mnie (żywego lub martwego); fakt, że jesteśmy w Ugorze, miesiąc z okładem drogi od Tamneki, stolicy Yusanu; a w końcu to, że Joon mieszka w Pałacu Qali wzniesionym na środku Jeziora Jałowego. To najpilniej strzeżone miejsce w całym królestwie, może z wyjątkiem Jałowego Więzienia. Trudno powiedzieć.

Wszystko to razem wzięte nie wróży sukcesu, czego nie omieszkuję skwapliwie wyjaśnić Mikailowi.

Czekam, aż ten się uśmiechnie lub zażartuje, ale on wpatruje się we mnie, wciąż siedząc na krawędzi fotela. Bogowie na Wysokości. Naprawdę po to tu przybył – chce zaplanować zamach na mojego brata.

– Kiedy Joon umrze, zostaniesz jedynym dziedzicem tronu – mówi. – Byłbyś królem. Pomóż mi, a korona będzie twoja.

Korona. Tron. To równie kuszące, co niemożliwe.

Ponieważ jestem najmłodszym synem starego króla, nikt nigdy się nie spodziewał, że będę rządził. Nie na poważnie. Ale nasz średni brat, książę Omin, zmarł jakiś czas temu, a po tym jak przed laty odeszła też Naerium, Joon nie ma dzieci, więc Mikail ma rację. Jestem ostatnim dziedzicem.

Ale zdobycie korony to zupełnie inna sprawa.

Król Yusanu nie ściąga jej nawet do snu. Jeden ze starych królów przekonał się o tym boleśnie, gdy został zadźgany podczas snu przez własnego syna w trakcie kampanii wojennej w Khitanie. Joon zdejmuje koronę tylko na chwilę, kiedy myje głowę, czego nigdy nie sposób przewidzieć – i zawsze jest wtedy sam.

A poza tym – dlaczego Mikail mówi o zamordowaniu króla? Przez całe życie był lojalny wobec mojej rodziny. Bardziej wobec mojego brata niż wobec mnie. W końcu to fakt, że zgodził się z Joonem, przypieczętował mój los w sali tronowej.

– A co ty będziesz z tego miał? – pytam.