Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Człowiek gór, wojownik i wielki bohater – Thekkir Aheidvahl – wraca z trwającej dwadzieścia trzy lata wyprawy i przynosi swojemu klanowi wieści. Potwierdza istnienie zapomnianego miasta Var Arrod. Okazuje się, że unosi się tam dziwna, tajemnicza, inteligentna siła – utara – zwana też spaczeniem i tchnieniem gór. Siła od wielu lat wylewa się na powierzchnię w różnych rejonach kraju, ale to właśnie Var Arrod jest jej źródłem.
Podczas rady klanowej sześć klanów decyduje, by zorganizować wyprawę i dowiedzieć się, co stało się w opuszczonej osadzie. W drogę wyrusza między innymi młodziutka Eyjagrani, oczekująca ważnych przemian w swoim życiu. Dosłownie i w przenośni.
Czy uda się poznać prawdę o Var Arrod? Jak wpłynie na członków wyprawy coraz bardziej nasilająca się moc utary?
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 675
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Emilia Rejner, Warszawa 2021
Copyright © by Wydawnictwo AlterNatywne, Poznań 2021
Wydanie I
ISBN: 978-83-67260-95-4
Grafika na okładce
Copyright © by Agnieszka Nowak, Poznań 2022
Ilustracje
Copyright © by Agnieszka Nowak, Poznań 2022
Mapa
Copyright © by Emilia Rejner, Warszawa 2022
Copyright © by Rapti Mortengel, Poznań 2022
Redakcja
Ewa Kaleta
Pierwsza korekta
Ewelina Mędrala-Młyńska
Druga korekta
Karolina Hamkało
Skład
Agnieszka Pawłowska
www.WydawnictwoAlterNatywne.pl
Wydajemy Książki
Krystyna Płowiec-Niewolna
ul. Klasztorna 5/6 lok. 2
61-779 Poznań
@WydajemyKsiazki
@WydawnictwoAlterNatywne
Miasto, choć od wielu stuleci wymarłe, sprawiało wrażenie zaskakująco żywego. Stojąc na szczycie jednego ze wzniesień otaczających kotlinę, w której położone były ruiny, Thekkir odnosił wrażenie, jakby ktoś wodził za nim wygłodniałym wzrokiem. Teraz, będąc już przed jedną z masywnych bram, niemal poczuł gorący, ciężki oddech na swej twarzy.
Zabudowania prezentowały się całkiem nieźle, znacznie lepiej, niż się spodziewał. Mury, gdzieniegdzie tylko ukruszone, wciąż wyglądały solidnie, a w jednym z okien dostrzegł grubą, wzorzystą zasłonę, sprowadzoną przez handlarzy z Hadharu. Jej barwy nieco wyblakły, niknęły pod warstwą kurzu i pyłu, jaki osadzał się na materiale przez kolejne lata, poza tym jednak ozdoba nie była w złym stanie. Nie nosiła śladów, jakie powinny się na niej pojawić przez niezliczone dekady, które upłynęły, odkąd ktoś zasunął ją po raz ostatni. Tak naprawdę wyglądała świeżo. Świeżo i zupełnie nie na miejscu.
Thekkir wszedł do miasta powoli, do ostatniej chwili wahając się, czy powinien. Labirynt ciemnych zaułków był nienaturalnie cichy, niewątpliwie opuszczony, jednak mężczyzna wiedział, że nie jest sam. Miał pewność, że mijając bramę, otwartą niemal na oścież (jedno jej skrzydło zaklinowało się w pobliskim gruzowisku), staje się gościem.
Nie, nie gościem, poprawił się. Intruzem.
Odetchnął powoli. Na początku liczył kroki, kolejne metry w głąb miasta. Przestał jednak, nim dotarł do pierwszego skrzyżowania. Nie wiedział, którą z ulic należy wybrać. Wszystkie drogi wyglądały tak samo ‒ szerokie, utwardzone wciśniętymi w ziemię kawałkami płaskich kamieni, przykryte dywanem suchego pyłu wzbijającego się przy każdym kroku. Wzdłuż każdej ciągnął się też rząd prostych lamp, od dawna niedziałających. Nie było ich tylko w najwęższych, ciasnych uliczkach, odchodzących czasem z lewej, czasem z prawej strony, w te jednak Thekkir zerkał tylko przelotnie, instynktownie unikając dłuższych oględzin. Wylewający się z nich półmrok zdawał się czymś materialnym, jakąś chmurą czy lepką mazią, czekającą tylko, by go pochwycić i pożreć. Mężczyzna nie zamierzał stawiać mu czoła.
Gdy po policzkach spłynęły mu karmazynowe łzy, otarł je odruchowo, jak czynił wielokrotnie w ciągu ostatnich dni. Bał się ich tylko na początku, gdy nie wiedział, co się z nim dzieje. Teraz już się przyzwyczaił. Gdy czerwień zaczynała przesłaniać mu wzrok, rozmazywał ją na policzkach właściwie bez udziału woli, tak, jak ścierałby też zwykłe, słone łzy.
Podobnie nie zastanawiał się nad słodkim smakiem miejskiej ciszy ani nad intensywnym, przypominającym jaśmin zapachem dominującej w ruinach szarości. Nie próbował też w żaden sposób wyjaśnić obecności Uni, jego małej, ryżowłosej Uni, znikającej w podskokach za jednym z zakrętów. Zmysły zawodziły go, nie widział już jednak powodu, by z tym walczyć.
I tak miał stąd nie wrócić. Wiedział to od pierwszej chwili, gdy stanął twarzą w twarz z miastem, i gdy tak nagle zabrakło mu tchu.
Przed trzema dniami odprawił svadunar. Nie chcieli go słuchać, gdy mówił, że zwalnia ich z przysięgi. Uparta Vinniret przez dłuższą chwilę próbowała mu udowodnić, że nie ma racji, Regwald zaś tylko patrzył na niego tym ciężkim, niezmiennie spokojnym wzrokiem. Gdy uświadomił sobie, że ich nie przekona, skorzystał z prawa, które mu przysługiwało. On zawiązał svadunar i on też mógł go rozwiązać, nakazując im ‒ już nie prosząc, ale polecając im, jako wyższy rangą ‒ odejść. Byli jego rodziną, tą, którą sam sobie wybrał. Dlatego chcieli z nim zostać i dlatego też nie mogli tego zrobić.
Miał tu umrzeć. Jego podróż kończyła się na ulicach miasta ‒ był tego pewien, czuł to w sposób, którego nie dało się ująć w słowa. Nie bał się tej śmierci, zamierzał przyjąć ją godnie. Oni jednak nie musieli. Na nich wciąż czekał dom.
W którymś momencie zaczął biec. Nie wiedział, po co i przed kim ucieka, gdy jednak ruszył, nie mógł się zatrzymać. Początkowo truchtał, jednak każdy kolejny krok był coraz dłuższy. Gdyby mógł, pojedynczymi susami pokonywałby odległości między kolejnymi skrzyżowaniami, placami, zaułkami. Nie był pewien, dlaczego biegnie, ale wiedział, że musi. Tak jakby coś pchało go, wciąż i wciąż przed siebie. Tak jakby coś wołało go, a on musiał na to wołanie odpowiedzieć.
Zdziwił się, gdy zaczęło brakować mu tchu. Nadal nie mógł stanąć. Nie był w stanie zwolnić, ale znalazł chwilę, by zwrócić uwagę na swą niedoskonałość. Zmęczył się, choć nie powinien ‒ czy raczej nie powinien tak szybko. Z tego, co pamiętał, był Insorv, Pierwszym. Nie wydawało mu się, by ktoś pozbawił go tego miana. Wprawdzie opuszczał Yrkazaan dawno, ale to...
Nie. Był Insorv. Nadal.
‒ Oczywiście, że nim jesteś. ‒ Mała Uni znalazła się u jego boku, bez trudu dotrzymując mu kroku. ‒ Oczywiście, że nadal jesteś Pierwszym, tato. Bohaterem.
Zareagował cichym chrząknięciem, które mogło być zarówno krótkim przyjęciem słów do wiadomości, jak i urwanym szybko, zduszonym w zarodku śmiechem.
Bohaterem. Nigdy się nim nie czuł, choć żył z tą metką już... Zmarszczył brwi, gdyż nie mógł policzyć lat. Cóż, właściwie nieważne, ile. Długo.
‒ Wyrobiłeś się. ‒ Suchy, zgrzytliwy głos starego Garuna rozbrzmiał w jego prawym, tylko prawym uchu. Thekkir widział go przed paroma chwilami ‒ minął starego woja dwa, trzy zakręty wcześniej, jednak dopiero teraz go usłyszał ‒ a słyszał tak wyraźnie, jakby siwowłosy wciąż stał obok. Dopiero teraz też poczuł ostry zapach emulsji, którą mężczyzna natłuszczał noszone skóry. ‒ Złamanego grosza bym za ciebie nie dał, ale... Może i coś z ciebie będzie. Może.
‒ Stary jest okropny. – Melodyjny, cieniutki głosik Uni był jakby zwielokrotniony, jak gdyby nie jedna, a trzy dziewczynki postanowiły ocenić Garuna. ‒ Nadal go nie lubię.
Biegł dalej tak długo, aż kolana ugięły się pod nim, a on sam wyrżnął szczęką w szerokie schody. W jakiś sposób dokładnie wiedział, że to na trzecim stopniu zostawił kawałek ukruszonego zęba i kilka kropli krwi. Ostry skalny odłamek wbił mu się w dłoń, gdy Thekkir zbierał się, by wstać.
Uni zatańczyła wokół niego, zachichotała na widok jego niezdarności i zniknęła. Przez chwilę słyszał jeszcze chrapliwy śmiech Garuna, przechodzący w spazmatyczny, mokry kaszel, ale i on ucichł w końcu.
Uniósł głowę, spoglądając na wznoszący się przed nim budynek. Patrzył, wyodrębniając z masywu budowli tworzące go bryły, kolejne prostopadłościany i walce. Rozkładał go jak konstrukcję z drewnianych klocków, którymi uwielbiał bawić się w dzieciństwie, odkładając kolejne elementy obok na starannie tworzony stosik.
Mrugnął i budynek znów był cały, cichy, górujący nad nim jak szczyt Gollavy nad euxanirskimi ścieżkami.
Zapłakał wtedy po raz ostatni. Klęcząc u podnóża milczącej budowli, szlochał cicho, potem głośniej, słysząc echo własnych łez spływających na surowe stopnie. Krople rozpryskiwały się na nich donośnie, znacząc je karmazynowymi plamami, układającymi się w abstrakcyjne wzory.
Thekkir zaskowyczał, kuląc się i zwieszając głowę na piersi. Myślał, przez kilka chwil analizował, co czuje i skąd ten krzyk. Z ulgą uzmysłowił sobie, że tak naprawdę wcale nie cierpi i nie z tego powodu wyje.
Był spokojny. Spokojny, szczęśliwy, a przede wszystkim ‒ pochylił się nad tym słowem, smakował je przez chwilę ‒ wolny.
Potem miasto znowu umilkło, pogrążając się w półśnie towarzyszącym mu przez wiele minionych stuleci.
‒ Będziemy mieli gościa – obwieścił Eyran Thynler, heidr Klanu Gharra, spoglądając uważnie na Eyjagrani. – Przyprowadzisz ją.
‒ Ją – powtórzyła dziewczyna, marszcząc brwi. – Ją? – Spojrzała na przywódcę pytająco. Była tylko jedna „ona”, która mogła potrzebować towarzystwa w drodze do Yrkazaanu.
Mężczyzna rozparł się wygodniej w solidnym, okrytym futrami siedzisku klanowego przewodnika. Mebel sprawiał wrażenie zbyt małego dla postawnego woja i czasem skrzypiał ostrzegawczo, jakby protestując przeciwko dźwiganiu dumnej postaci heidra.
‒ Silje postanowiła nas odwiedzić – potwierdził przypuszczenia młodej wojowniczki i z rozbawieniem obserwował, jak na drobnej twarzyczce pojawia się z trudem skrywany uśmiech.
Eyjagrani, jak przystało na kobietę z jej rodu, starała się pokazywać po sobie jak najmniej emocji, nie miała w tym jednak wprawy. Najmłodsza z cór Atalii Heidveurr, pierwszej spośród klanowych rytualistów, była otwarta, impulsywna i nie po drodze było jej z poważną maską, jaką na co dzień nosiła jej matka. Ogień płonący w sercu Eyji był zbyt gorący, by mogła zatrzymać go tylko dla siebie. Niewysoka jak na bjortari, ludzi gór, i może nieco wychudzona, szarowłosa Heidveurr przypominała iskrę skaczącą to tu, to tam w poszukiwaniu własnego miejsca. Jej język był tak samo ostry jak rysy twarzy, za to chłód jasnoniebieskich, przejrzystych tęczówek w żaden sposób nie pasował do nieokiełznanego charakteru. Eyjagrani okazywała radość tak samo gwałtownie jak złość, a jej lojalność wobec przyjaciół była równie silna, co nienawiść żywiona wobec wrogów.
Spoglądając na nią teraz, Eyran nie potrafił ukryć sympatii. Dziewczyna mogła się starać, nie była jednak Atalią.
‒ Tak myślałem, że się ucieszysz – roześmiał się Thynler, a Eyjagrani chrząknęła cicho. Kąciki ust zadrżały lekko, zdradzając jej faktyczne uczucia.
‒ Tylko... ‒ Gdy odezwała się, w jej głosie pojawiło się jednak wahanie. – Nigdy nie byłam w Falhasie.
Nie była to do końca prawda, Eyran rozumiał jednak, co miała na myśli. Pojedyncze wycieczki w towarzystwie ojca i sióstr nie liczyły się, bo wtedy ktoś ją pilnował i prowadził. Teraz, gdy miała udać się tam sama, w dzikim sercu wojowniczki pojawił się lęk.
‒ Nie wysyłam cię do Falhasu – uciął krótko, rozwiewając obawy szarowłosej dziewczyny. – Tym razem Silje... ‒ chrząknął cicho, wyraźnie markotniejąc. – Powiedzmy, że zależy jej na dyskrecji.
Eyjagrani uniosła brwi, w lot pojmując, co kryje się za słowami przewodnika.
‒ Nie wiedzą – stwierdziła ze zdumieniem. – Aranmuk nie prosił o zgodę. Przysyłają swoją haaim, tropicielkę, bo taką mają zachciankę i tyle?
‒ Nigdy nie prosi, ale tak, tym razem postanowili nawet nie informować nas o odwiedzinach.
Dziewczyna zamyśliła się. Hadharska Kapituła ‒ Aranmuk ‒ była jedną z najbardziej znaczących instytucji politycznych na kontynencie. Składająca się z dziewięciu jafratów ‒ radców wskazywanych przez możnowładców południa w powtarzających się co dekadę wyborach ‒ oficjalnie sprawowała władzę jedynie w granicach własnego państwa, Konfederacji Med’Hadhar, w rzeczywistości jednak obejmując swymi wpływami obszar znacznie rozleglejszy. Przez stulecia swego istnienia wyewoluowała od nieporadnego, eksperymentalnego organu do jednostki, przed którą prędzej czy później ukorzyć musiał się nawet najbardziej uparty z władców. Szaleńczy pomysł Mulkinata Trzeciego stał się zaskakująco sprawnie funkcjonującym organizmem i choć wiele śniegów stopniało, nim Aranmuk osiągnął aktualną pozycję, nikt już tego nie wypominał ‒ zarówno z szacunku, jak też przez wzgląd na niebezpieczeństwo, z jakim wiązało się bardziej donośne krytykowanie radców z Dziewięciu Wież.
Kapituła rzeczywiście rzadko kiedy o cokolwiek prosiła, zwykle jednak zachowywała przynajmniej pozory dyplomacji.
‒ Ty jednak wiesz – zauważyła Eyjagrani po chwili, spoglądając na Eyrana uważnie.
‒ Ja wiem. Najwyraźniej uznali, że będę najmniej się burzył. – Mężczyzna parsknął cicho, by po chwili spoważnieć. – To gra, Eyja. Silje i tak by się pojawiła, jafraci i tak by ją przysłali. Mój wybór sprowadzał się tylko do tego, czy zrobią to zupełnie poza mną, czy będę miał coś do powiedzenia. – Thynler odetchnął cicho. – Mieć do powiedzenia niewiele to zawsze więcej niż nic.
Heidveurr pokiwała głową powoli, potem uśmiechnęła się szeroko.
‒ Loddreg będzie zachwycony.
Loddreg Gjall, heidr północnego Klanu Atyra z Urkari był mężczyzną dumnym, stanowczym i niesamowicie przebiegłym. Mówiło się, że jego nieustępliwość nawet górskie szczyty zmusza do uległości i że spory wygrywa przez przeczekanie. Tym razem jednak Eyjagrani dałaby sobie rękę uciąć, że Loddreg wybuchnie – i że będzie to popis wspominany przez kolejne lata. Gdy ktoś wchodził na jego teren – a Heimareld było krajem każdego bjortari, niezależnie od przynależności klanowej – Loddreg stawał się zajadły niczym jego totem, bojowy dog atyrski.
Tymczasem Eyran wstał z siedziska, rozprostowując się na całą swą imponującą wysokość. Choć grzywę kruczych włosów splótł w staranny, gruby warkocz, a bujną brodę rozczesał i przyozdobił kościanymi koralikami, wciąż bardziej przypominał dzikie zwierzę niż cywilizowanego przywódcę największego z klanów Heimareldu.
Jest jak niedźwiedź, pomyślała Eyja przelotnie. Wielki i futrzasty.
‒ Silje dotrze do Heimareldu za jakieś dwa tygodnie. Zamierzają trzymać się jak najdalej od brzegów, aż do ujścia Andmary. Tam się spotkacie. Jeśli chcesz, możesz wyruszyć już teraz. – Heidr uśmiechnął się przelotnie. Zbliżając się do dziewczyny, wsparł ciężką dłoń na jej ramieniu i uścisnął lekko. – Naciesz się tą wycieczką, dziewczyno. Nie miałaś ich ostatnio zbyt wiele.
***
Okręt zdawał się tkwić w miejscu, choć w rzeczywistości z każdą chwilą oddalał się coraz bardziej w kierunku Hadharu. Eyjagrani znała ten lekki trójmasztowiec ‒ zdobiony rzeźbą yanni, pół-kobiety o smukłym, pokrytym stalowymi łuskami podwójnym ogonie. Allasal był jednym z sześciu żaglowców Aranmuku. Ostatnim razem, kiedy go widziała, stanowił jednak główną atrakcję gwarnych doków Falhasu – teraz, bez bandery Kapituły i z dala od największego heimareldzkiego portu, wyglądał dziwnie, zupełnie przeciętnie i szaro.
‒ Co ty właściwie tu robisz? – spytała w końcu bez ogródek, gdy rozsiadły się już na jednej z przybrzeżnych skał.
Rozłożyły futro na wilgotnym kamieniu, tuż przy korycie Andmary. Rwąca rzeka, klucząc pomiędzy wysokimi górami po opuszczeniu skalnego labiryntu, zwalniała znacznie i wpadała do morza jakby od niechcenia.
Eyjagrani zwiesiła nogi nad wolno płynącą wodę i zakołysała stopami w powietrzu, spoglądając na hadharkę wyczekująco.
Silje Maral westchnęła cicho.
‒ Jeśli powiem, że przybyłam na Vilmeti, z pewnością mi nie uwierzysz. – W jej słowach nie było pytania, w rzeczywistości znała bowiem odpowiedź.
‒ Oczywiście, że nie – odparła bez wahania Heidveurr, tym samym potwierdzając domysły przybyłej. – Vilmeti odbywa się co cztery lata, a ty nie byłaś dotąd na żadnym z nich. Ostatni raz odwiedziłaś Yrkazaan, gdy byłam jeszcze dzieckiem, a Diqna wciąż uganiała się za lyfjalli. ‒ Uśmiechnęła się przelotnie na wspomnienie dziecięcych polowań na niewielkie, wrzaskliwe gryzonie, którym z zapamiętaniem oddawała się niegdyś jej starsza siostra. – Nie, Silje, nie uwierzę. Trzeba czegoś więcej, by ruszyć twój tyłek z Ahl’Tahal.
Maral sapnęła cicho, a śniade policzki pociemniały dodatkowo od rumieńca. Ze swą burzą czarnych loków, karmelową cerą i uważnym spojrzeniem złotych, ciemno oprawionych oczu, filigranowa tropicielka nie pasowała tutaj. Była zbyt egzotyczna i wydawało się, że zbyt delikatna. W rzeczywistości jednak drobna Hadharka sama warta była tyle, co sześciu najmężniejszych wojów – i złościła się również za sześciu.
‒ Czyżby? – fuknęła.
Eyjagrani roześmiała się.
‒ Właściwie wcale nie musisz mówić – stwierdziła lekko. – Doskonale wiem, dlaczego tu jesteś, jossi.
Hadharska tropicielka westchnęła cicho. Jossi, wiedząca. Zwrot grzecznościowy, choć w ustach Eyjagrani nie wydawał się takim. Nie pamiętała, kiedy młoda córa gór nazwała ją tak ostatnio.
‒ Thekkir Aheidvahl – rzuciła Silje krótko, potwierdzając to, czego Heidveurr się domyślała. Surowe imię, wypowiedziane ze słodkim, melodyjnym zaśpiewem południa, dziwnie brzmiało. ‒ Podobno wrócił.
‒ Wrócił. Przed trzema tygodniami Arkvali znalazł jego svadunar, sam Thekkir stanął przed Sigai trzy dni później ‒ przytaknęła Eyja, zamyślonym spojrzeniem śledząc lot krążącej nieopodal malali. Nieduży, białopióry ptak to wznosił się, to opadał na podmuchach nadmorskiego wiatru, w pewnej chwili składając gwałtownie skrzydła i spadając do wody jak kamień. Gdy wyłonił się ponownie na powierzchnię, wiosłując płetwiastymi nogami w zimnej wodzie, w jego ciemnopomarańczowym dziobie szamotała się już srebrzysta ryba.
‒ I...? ‒ Silje nie skrywała już zniecierpliwienia.
‒ I od tamtej pory nie opuścił Kręgu. – Eyjagrani wzruszyła lekko ramionami, Maral wiedziała jednak, że beztroska postawa jest jedynie grą, w dodatku dosyć nieudolną.
‒ Nie chciał czy nie mógł? ‒ Hadharka zmrużyła oczy, do reszty poważniejąc. W Kręgu nie pozostawało się dla przyjemności.
‒ Nie chciał i nie mógł. – Dziewczyna westchnęła cicho, odruchowo poprawiając kosmyk mysioszarych włosów, który wysunął się jej zza ucha. ‒ Coś się z nim stało, Silje. Coś, co skłoniło Sigai do zatrzymania jednego z naszych Insorv za piątym alhi. Zresztą, on sam... – Zawahała się, szukając odpowiednich słów.
Coś takiego nie zdarzyło się wcześniej. Wśród Pierwszych nie było dotąd spętanych, nikogo też nie prowadzono dalej niż do czwartej bramy. Przy ogniskach opowiadało się wprawdzie o Vilmie, Insorv przetrzymywanej za jedenastym, ostatnim alhi, to jednak zawsze była tylko legenda, historia z morałem mająca przypominać o pokorze. Tym razem było inaczej. Teraz każdy na własne oczy mógł zobaczyć, jak Thekkir został złamany i padł na kolana za piątymi z wrót kipiącego od utary Kręgu.
‒ On sam ‒ odetchnąwszy głębiej, Eyjagrani uspokoiła narastające rozdrażnienie ‒ poprosił o to. Chciał, by Sigai zaprowadziła go za ósme alhi.
Tahalka milczała przez dłuższą chwilę. Znała strukturę i oddziaływanie Kręgu. Za pierwszym alhi nie czuło się większej różnicy, drugie i trzecie budziły niepokój, czwarte i piąte ‒ lęk, narastający stopniowo do panicznego. Szósty stopień pozbawiał zmysłów, siódmy ‒ podstaw człowieczeństwa, pozostawiając jedynie proste, zwierzęce instynkty. Nikt nie był w stanie powiedzieć, co było za ósmym alhi i dalej ‒ i co działo się z odesłanymi tam.
‒ Widziałaś go? Widziałaś go, gdy wrócił? ‒ spytała wreszcie Silje, przygryzając lekko dolną wargę i skubiąc ją.
‒ Tylko przez chwilę, jak wszyscy. Poszedł prosto do Sigai. ‒ Eyjagrani zaśmiała się krótko, gorzko rozbawiona. ‒ Nie był naznaczony, jeśli o to pytasz. Nie nosił skażenia. Wiesz przecież, że to tak nie działa. Krąg tego nie wymaga.
Powszechne było przekonanie, że Krąg przyjmuje tylko tych, których utara najpierw naznaczy. Wiele historii bjortari wspominało o brzydkich, szarych znamionach, które miały sprawiać, że spaczenie kotłujące się między kamiennymi monolitami rozpoznawało ofiary jako swoje i pożerało je, wzbraniając się przed przyjęciem kogokolwiek, kto skażenia nie nosił. Sine przebarwienia miały wskazywać tych, którzy już przedtem zbyt długo przebywali w pobliżu utary. Mówiono, że naznaczeni stawali się nowymi źródłami tchnienia, chorymi i niebezpiecznymi. Każdy z ludzi gór znał te opowieści, ale każdy wiedział też, że nie są one prawdą.
Tropicielka skrzywiła się przelotnie.
‒ Wiem. Myślałam po prostu... ‒ Wzruszyła lekko ramionami. ‒ Nie wiecie, co się z nim stało. Sigai tego nie wie. ‒ Choć wypowiedź brzmiała jak pytanie, Silje nie pytała.
‒ Nie wiemy ‒ przytaknęła Eyja, spoglądając poważnie na łowczynię. ‒ Nie jestem przekonana, czy on sam wie. Tam, w Var Arrod... ‒ Dziewczyna pokręciła lekko głową. ‒ To nie jest takie proste. Heidrowie będą szukać odpowiedzi podczas Vilmeti. Mają przesłuchać svadunar. ‒ Uśmiechnęła się przelotnie. ‒ Dlatego tu jesteś.
Maral milczała przez dłuższą chwilę.
‒ Eyran pozwolił ci wyjść? – zapytała wreszcie, nagle zmieniając temat. – Sam z siebie wypuścił cię z Yrkazaanu?
Eyjagrani parsknęła cicho.
‒ Tak jakby. Nie prosiłam go, jeśli o to ci chodzi.
‒ A mogłabyś. Jeśli nie będziesz się starać, będę skłonna pomyśleć, że jestem ci obojętna. – Hadharka uśmiechnęła się przelotnie.
Heidveurr pokręciła głową z rozbawieniem.
‒ Przez ostatnie osiem lat poza miasto wypuszczano mnie jedynie w szczególnych przypadkach. Jesteś moją haaim, Maral. Lubię cię, ale jeśli miałabym prosić o wyjście za mury, znalazłabym setki innych powodów niż eskorta rozkapryszonego szpiega jafratów. – Dziewczyna wyszczerzyła zęby szeroko, gdy Silje szturchnęła ją w ramię, prychając. Po chwili spoważniała jednak i ucałowała śniady policzek. – Przecież wiesz, że się stęskniłam.
Hadharka westchnęła cicho i pieszczotliwe zmierzwiła włosy Eyji. Mogły mieć za sobą ledwie kilka spotkań i nie widzieć się od czasu unaroku, rytuału dojrzałości młodej bjortari, to jednak nic nie zmieniało. Więź, która połączyła je przy pierwszym spotkaniu, była silna w sposób, który trudno było wytłumaczyć.
‒ Co teraz zrobisz? – zapytała Eyjagrani po chwili. – Omijając Falhas i główne trakty, ominiemy komitety powitalne, których tak bardzo chcesz uniknąć, ale co potem? Wieści szybko się rozchodzą, klany będą o tobie wiedziały jeszcze przed Vilmeti, a Eyran...
‒ Eyran zapewni mi gościnę, którą obiecał i to wystarczy. – Silje przerwała dziewczynie w pół zdania. – Nie potrzebuję dużo czasu. Chcę tylko... ‒ Maral zawahała się, po czym potrząsnęła lekko głową, jakby odpędzając niepotrzebne wątpliwości. – Gdy oswoicie się już z myślą, że Eyran postanowił zrobić coś za plecami pozostałych klanów, zabierzesz mnie do Sigai.
‒ Co... ‒ zaczęła Eyja, a gdy zrozumiała, do czego zmierza hadharka, pokręciła głową z niedowierzaniem. – Chyba żartujesz.
‒ Muszę wejść do Kręgu, anan – rzuciła Silje krótko, a Heidveurr skrzywiła się przelotnie. Ojczysty dialekt ahl’tahalki był lingwistycznym labiryntem, pełnym sprzeczności i wieloznaczności. Anan w większości przypadków była rozumiana jako młoda, w tej chwili jednak Eyjagrani skłaniała się raczej ku interpretacji jako głupia czy naiwna.
‒ Sigai cię nie zaprowadzi. Eyran ci nie pozwoli. To nie... ‒ Bjortari sapnęła cicho. – Nie możesz, Silje.
‒ Mogę. Muszę – powtórzyła Hadharka z uporem, gwałtownie podnosząc się z futra i otrzepując. Zakładając ręce na piersi, spojrzała z góry na podopieczną. – Zrobię to, Eyja, niezależnie od tego, co o tym myślicie. Po to tu jestem. Muszę... ‒ Na jedną krótką chwilę kobieta zawahała się. – Muszę się dostać do Thekkira, po to tu jestem – ucięła. ‒ A teraz, czy możemy już iść? Jest cholernie zimno, a ja marzę już o normalnym łóżku.
Dotarły do miasta o zmierzchu, gdy słońce skryło się już za otaczającymi Yrkazaan masywami górskimi. Rześkie za dnia powietrze zaczęło szczypać nieosłonięte policzki, a spadające z wyższych partii Euxaniru wiatry uderzyły w otaczające twierdzę mury z podwójną siłą. Gwardziści w lekkich zbrojach, otuleni grubymi płaszczami z futer, uchylili furtę tylko na krótką chwilę, wpuszczając przybyłe do środka. Gdy na powrót zamknęli przejście, potępieńcze wycie wichru, jęki szarpanych podmuchami drzew i trzask pękającego lodu przycichły znacząco.
W ciągu kilkunastu dni, których Eyjagrani i Silje potrzebowały na przebycie szlaku od ujścia Andmary do Yrkazaanu, pogoda w Heimareldzie drastycznie się zmieniła. Mroźne, pogodne dni towarzyszące im przy pokonywaniu Stopni powoli ustępowały miejsca niepokojącym masom szarych, ciężkich chmur, by wreszcie, dziewiątej nocy, przeistoczyć się w gwałtowną nawałnicę. Skryte w jednej z grot, którymi Pasma Euxanirskie usiane były jak dziecięca skóra wysypką mroźnicy, kobiety mogły tylko czekać i liczyć na to, że tak nagle, jak się pojawiła, tak szybko też szalejąca aura uspokoi się, pozwalając kontynuować podróż. Nawet wtedy, gdy huraganowe porywy straciły na sile, a niebo przejaśniło się nieco, nie było już mowy o pogodzie tak ładnej, jak jeszcze przed tygodniem. Słońce przebłyskiwało tylko przez grubą warstwę szarych chmur, a wiatr zawodził płaczliwie. Gdy pięć dni później nadal nic się nie zmieniło, młoda bjortari westchnęła cicho.
‒ Wcześnie. – Skrzywiła się nieznacznie, spoglądając w niebo. Przez cały czas spędzony na szlaku kierowała wzrok ku górze zdecydowanie częściej niż przed siebie.
‒ Wcześnie co? ‒ Odprowadzając wzrokiem znikających w stróżówce gwardzistów, Silje dopiero po chwili zwróciła się ku towarzyszce. Rozcierając przemarznięte mimo rękawiczek dłonie, tropicielka odetchnęła powoli. Teraz, za murami, poczuła się lepiej. Yrkazaan był bezpieczny. Skalne odłamki nie osuwały się przed lub za podróżującym, ścieżka nie uciekała spod stóp, podmuchy wichru nie spychały ku przepaściom.
‒ Pogoda. – Napotykając pytające spojrzenie tropicielki, Eyja parsknęła cicho. – Za długo cię u nas nie było. Pogoda, Maral ‒ powtórzyła. ‒ Nie powinna już się zmienić, nie na stałe. Podobne wiatry nie są tu niczym dziwnym, o tej porze jednak mijają zwykle tak szybko, jak się zaczynają. Teraz niebo wygląda inaczej, góry brzmią inaczej... ‒ Westchnęła cicho i wzruszyła ramionami. ‒ Lód w tym roku przyjdzie szybciej. Nasi myrkin, myśliwi, mogą nie wrócić w porę. ‒ Zamyśliwszy się, milczała przez chwilę, by ostatecznie potrząsnąć lekko głową. Wiele mogło się jeszcze zdarzyć, a najbardziej srogie mrozy, niezależnie od tego, kiedy przyjdą, przez najbliższy miesiąc czy dwa nie powinny się jeszcze pojawić.
‒ Chodźmy. – Cofając się kilka kroków, Heidveurr w końcu obróciła się na pięcie i ruszyła szybciej we wskazanym kierunku, nie oglądając się na tropicielkę. ‒ Skoro już wie, że jesteś... ‒ Lekkim ruchem głowy wskazała drobnego, płowowłosego chłopaczka. Młody bjortari przyglądał im się przez chwilę, by teraz biegiem ruszyć ku widocznej na końcu drogi Chacie, domostwu lokalnego heidra. ‒ ... Eyran nie powinien czekać.
‒ To Arkvali? ‒ Zrównując krok z bjortari, tahalka odprowadziła nastolatka wzrokiem i uśmiechnęła się szerzej. ‒ Wyrósł. Ile już ma? Czternaście lat?
‒ Piętnaście ‒ poprawiła szarowłosa łowczyni. ‒ Przed miesiącem heidr wziął go do siebie na służbę i nauki. ‒ Zaśmiała się krótko. ‒ Nieszczególnie miał wyjście, przez ostatnie kilka ćwiczeń młody nie dawał najmniejszych szans Helnirowi. Niedługo trzeba będzie zmienić im partnerów, jeśli Vali ma się dalej rozwijać... a pierworodny Eyrana zachować jakąś godność.
Silje parsknęła cicho. Była przekonana, że nikt nie spodziewał się po Arkvalim podobnej wojowniczości, a już z pewnością nie starszy od niego o cztery lata Helnir. Jasnowłosy podrostek na pierwszy rzut oka nie miał w sobie nic z heimareldzkich berserków czy myśliwych. Nawet teraz, gdy hormony wzięły się wreszcie do roboty, powoli przeistaczając jego ciało w bardziej surowe i męskie, nastolatek był drobny i raczej wątły. Jego posturze brakowało symetrii i wyważonych proporcji, jakich oczekiwałoby się po wojowniku, zaś w każdym ruchu można było wyłapać wahanie kogoś, kto nie do końca dobrze czuje się we własnym ciele. Pierwszym określeniem, jakie nasuwało się Maral, gdy myślała o Arkvalim, było rozczulający, a to nie miało przecież nic wspólnego z wyobrażeniami heimareldzkiego mężczyzny. Tahalka pamiętała piętnastolatka jako bystrego i szalenie kreatywnego, pełnego wrodzonego uroku i uśmiechniętego od ucha do ucha, w żadnym razie jednak nie potrafiła dopasować go do wizerunku mężnego, pełnego siły i swoistej arogancji woja.
A teraz okazało się, że Vali ‒ jak lubiła zdrabniać jego imię Eyjagrani ‒ postanowił ich wszystkich zaskoczyć i stać się przykładem nie tylko tego, że pozory potrafią mylić, ale też tego, jak wiele możliwości daje kerlarva. Wbrew powszechnie panującemu przekonaniu, praktykowana i dopracowana przez heimareldczyków do perfekcji sztuka walki nie była wyłącznie zestawem powtarzanych do znudzenia ćwiczeń i nie opierała się na prostej, surowej sile, która tak bardzo pasowała do wyobrażenia zbrojnego z gór. Przez stulecia swojej ewolucji kerlarva stała się złożoną filozofią walki, a praca nad ciałem stanowiła zaledwie jeden z jej aspektów. Obok wymagających, wycieńczających ćwiczeń równy nacisk kładła na poznanie historii i niemal niekończące się analizy minionych już potyczek i starć. Popołudnia spędzone przy masywnym stole, od brzegu do brzegu zakrytym mapami taktycznymi, odbywały się tak samo często, jak wspólne wędrówki górskimi szlakami. Z tej perspektywy wyobrażanie sobie woja bjortari jako prostego osiłka, bezwolne narzędzie w rękach pana, stawało się jednym z większych błędów, jakie można było popełnić przy ocenie przeciwnika lub też sojusznika.
‒ Myślisz, że dołączy do Insorv? ‒ Silje śledziła nastolatka wzrokiem aż do chwili, gdy znikł w tłumie kłębiącym się bliżej Chaty i miejskiej świątyni, Illinu.
‒ Jest zbyt wcześnie, by wyrokować. ‒ Eyjagrani wzruszyła lekko ramionami. Arkvali mógł być najbardziej obiecujący spośród swych rówieśników, czy nawet w ogóle spośród całej aktualnie uczącej się młodzieży, przynależność do Pierwszych była jednak czymś zupełnie innym, niż wykazywanie się w sparingach czy podczas teoretycznych rozważań. Wielu z tych, którzy na pierwszy rzut oka doskonale się nadawali, nigdy na miano Insorv nie zasłużyło. Liczni, z którymi nie wiązano żadnych oczekiwań, na wieki wpisali się w historię Heimareldu. – Ma pewnie jakieś szanse. Jest dobry, Maral. Szybki z ostrzem w dłoni i błyskotliwy, gdy przychodzi do strategii. Wielu przygląda mu się z uwagą, a cały klan jest ciekawy, czego dokona.
‒ Udźwignie taką presję? – Hadharka spojrzała pytająco na towarzyszkę.
‒ Nie wiem. – Dziewczyna westchnęła cicho. ‒ Nie sądzę, żeby ktokolwiek to wiedział, łącznie z samym Arkvalim. Kiedy przyjdzie pora, życie go sprawdzi.
‒ Tak jak ciebie.
‒ Tak jak mnie ‒ przytaknęła bjortari, nie podejmując jednak tematu.
Tymczasem zbliżyły się już do miejskiego centrum na tyle, by odczuć uciążliwość poruszania się w okupującym go tłumie. Choć wyłożona masywnymi kamieniami ulica stawała się tu szerszym placem, trudno było faktycznie dostrzec tę większą przestrzeń. Niezbyt duży kwadrat, od wschodu zamknięty imponującym frontem świątyni, od zachodu zaś ścianą domostw rzemieślniczych, pełnił funkcję gwarnego targowiska. Kramy ustawiono w mniej więcej równe rzędy, między którymi pozostawiono przejścia tak wąskie, że minięcie się w nich stanowiło nie lada wyczyn. Wybudowana przed laty przez Siggripa Szalonego studnia, choć masywna i zajmująca sporo miejsca w centrum bazaru, nikła zupełnie za parawanem przesłaniających stoiska skórzanych płacht, daszków i rozwieszonych gdzieniegdzie sztuk wielobarwnych materiałów sprowadzonych z gorącego Hadharu lub dalekowschodnich rubieży Cesarstwa Devaali.
‒ Handlarze wyglądają na bogatszych niż ostatnim razem. ‒ Silje, rozglądając się z zaciekawieniem po mijanych stoiskach, podniosła głos, by przekrzyczeć gwarny tłum. Choć zmierzchało, kupcy dopiero zaczynali pakować dobytek, ludziom zaś nie spieszyło się do domów. W jasnym, ciepłym świetle licznych lamp targowisko mogło żyć jeszcze przez co najmniej godzinę.
Schodząc w ostatniej chwili z drogi rozpędzonemu podrostkowi kluczącemu między nogami spacerujących, Eyjagrani skinęła głową.
‒ Przybyli wraz z ostatnią hadharską zmianą i rzeczywiście przywieźli ze sobą więcej. ‒ Heidveurr wzruszyła lekko ramionami. ‒ Nasze oddziały to najpewniej najskuteczniejsza ochrona, jaką mogą zapewnić swoim karawanom, a że przy okazji darmowa... ‒ Dziewczyna parsknęła cicho. ‒ Tylko głupi by nie skorzystał. Mieli okazję przewieźć towary na handel przez całe zlodowacenie i najwyraźniej to właśnie uczynili.
Maral pokiwała głową w zamyśleniu. Każdy kolejny stragan potwierdzał słowa bjortari ‒ wyłożone na stolikach i ladach dobra zdawały się nie mieć końca, a tahalka była przekonana, że to i tak zaledwie ułamek tego, co skrywają kufry w kupieckich wozach, namiotach czy wynajętych magazynach. Heidveurr miała rację ‒ żaden z przewodników nie zdecydowałby się poprowadzić tak bogatej karawany, gdyby nie miał dla niej odpowiedniej ochrony, a najęcie oddziału wystarczającego do obrony tylu cennych towarów kosztowało małą fortunę. I nawet jeśli handlarzy w rzeczywistości było stać na takie wydatki ‒ a przynajmniej jedna trzecia z przybyłych do Heimareldu kupców mogłaby bez większego trudu pokryć wszelkie koszta związane z zabezpieczeniem całości swych towarów – znalezienie takiego, który faktycznie zdecydowałby się to zrobić, było prawie niemożliwe. Wyprawy handlowe między Hadharem a Heimareldem były zawsze wypadkową chęci sprzedania jak największej części swego asortymentu i skąpstwa, oszczędności czy, jak zwykli nazywać to sami zainteresowani, racjonalnego podejścia do biznesu. W efekcie karawany przybywające do klanowych miast były znacznie mniejsze i uboższe, niż mogłyby być. Do miast położonych w labiryncie euxanirskich gór przybywały, mniejsze jednak i uboższe niż by mogły – chyba że opuszczały Hadhar w towarzystwie powracających do domów wojów bjortari.
Najmowane przez Kapitułę, cyklicznie zmieniające się heimareldzkie oddziały nie miały sobie równych w ochronie podróżujących. Mało kto zdecydowałby się wystąpić przeciw liczącej kilkudziesięciu wojów grupie, a opłacane przez Aranmuk idav, łapy, jak swoje formacje określali sami bjortari, posiadały zwykle także panujących nad utarą rytualistów i półzwierzęce varty. Gdy więc zbliżał się termin kolejnej zmiany, wielu kupców celowo odwlekało wyruszenie karawan, by wypuścić je dopiero u boku ludzi gór. Tygodniowe opóźnienie było niczym w porównaniu z perspektywą przynajmniej dwukrotnie większego zarobku, jaki mogli wynieść z Heimareldu, zabierając ze sobą towar na cały okres zlodowacenia, a nie tylko na jego część.
Tymczasem ponad gwarem ludzkich głosów poniósł się niski pomruk, podkreślany regularnymi, głuchymi uderzeniami w rytualne bębny.
‒ Nawet o tym nie myśl – zaśmiała się Eyjagrani, gdy Silje zwolniła nagle, niby przypadkowo, próbując zerknąć przez uchylone wrota Illinu, miejskiej świątyni. Obcych nie dopuszczano do celebracji żadnego z rytuałów i Heidveurr nie zamierzała robić dla Hadharki wyjątku.
Maral sapnęła cicho, poirytowana.
‒ Macie taką świątynię. – Machnęła ręką, gwałtownym gestem próbując objąć całą imponującą budowlę. – Taką! To, że nie dajecie jej zwiedzić, jest czystym marnotrawstwem.
Illin rzeczywiście był wspaniały. Choć pozbawiony ozdób tak na zewnątrz, jak i w środku, tchnął surowym majestatem. Rzędy prostych ław ciągnęły się aż do skalnego ołtarza na samym końcu głównej, tonącej w półmroku nawy. Ognie nielicznych lamp tylko częściowo rozjaśniały gęstą ciemność, ledwie muskając kamienne posągi skryte we wnękach po obu stronach świątyni. Nagie, zimne ściany odstręczały, podobnie odpychające wrażenie czynił też atrablik, wykuty w najzwyklejszej stali masywny, święty symbol wiszący na ścianie za rytualnym stołem. Domy euxanirskich bogów nigdy nie ociekały złotem, wciąż jednak były piękne.
Bjortari rozumiała fascynację Silje, ale dobrze wiedziała, że tym razem tropicielce wcale nie chodzi o świątynię.
‒ Ależ dajemy – zaprotestowała Heidveurr z rozbawieniem. Monotonny, jękliwy zaśpiew rozpoczynających rytuał akolitów wzniósł się ponad mrukliwym rytmem wybijanym na świątynnych bębnach, a Maral jeszcze bardziej wyciągnęła się na palcach, próbując dostrzec, co się dzieje. – Możesz zwiedzać, kiedy chcesz, tylko nie podczas obrzędów. Nie moja wina, że twoja fascynacja Illinem jest chwiejna i dziwnym trafem zbiega się zawsze z czasem rytuałów.
Tropicielka spojrzała na dziewczynę spod oka, prychając cicho, po czym szybkim krokiem minęła wrota, przepychając się przez gromadzący się pod świątynią tłum.
Kilka chwil później, gdy ciężkie drzwi Chaty zamknęły się za nimi z głuchym szczękiem, uliczny gwar nagle ucichł.
Eyran Thynler już na nie czekał.
‒ Haaim Maral. ‒ Oficjalny tytuł tahalki, przysposobiony z jej ojczystego dialektu, w ustach rosłego mężczyzny brzmiał nienaturalnie twardo. – Chyba naiwnie liczyłem, że jednak zmienicie zdanie – westchnął cicho, spoglądając na tropicielkę z wysokości podwyższenia na końcu głównej sali.
Uśmiechając się przelotnie, Silje minęła centralne palenisko i zatrzymała się przed przywódcą, za sobą pozostawiając długie, ciągnące się wzdłuż ścian stoły.
‒ Rzeczywiście, naiwnie – przyznała uprzejmie, na co Eyjagrani prychnęła cicho, a Thynler się roześmiał. – Dobrze cię widzieć, Eyranie. – Maral skłoniła się przed mężczyzną z wdziękiem, pochylając się nisko i rozkładając ramiona szeroko, teatralnie. Opuszkami palców musnęła chropowatą podłogę, odczekując krótką chwilę przed ponownym wyprostowaniem się. Choć zwyczaj ten nie wywodził się stąd ‒ był towarzyskim rytuałem typowym dla ahl’tahalskich salonów Heimareldu ‒ mężczyzna od początku go polubił, tropicielka witała go więc w ten sposób przy każdej kolejnej wizycie.
Jeszcze w skłonie czuła na sobie świdrujące spojrzenie ciemnych oczu rosłego bjortari. Spoglądając na mężczyznę, dostrzegła dodatkowe pasma siwizny w grzywie kruczych włosów. Czoło wojownika przecinały też dwie czy trzy zmarszczki, których nie pamiętała z poprzednich wizyt ‒ poza tym jednak Eyran był dokładnie takim, jakim miała go w pamięci.
‒ Vilmeti, co? – zapytał teraz bez ogródek, z cichym sapnięciem rozsiadając się na klanowym tronie. – Vilmeti i Thekkir Aheidvahl.
Silje uśmiechnęła się łagodnie, nic nie mówiąc.
‒ Thekkir, na thynów – mruknął Eyran, najwyraźniej nie obawiając się, że wezwani bogowie rzeczywiście się tu pojawią. – Czegokolwiek twoi panowie od niego oczekują, z pewnością im tego nie da. – Thynler skrzywił się z niechęcią. – Aheidvahl się zmienił, Maral. Nie wiem, co zdążyła powiedzieć ci twoja pupilka... – Eyjagrani fuknęła cicho, na co mężczyzna mrugnął do niej łobuzersko ‒ ...ale nawet jeśli wszystko, to i tak jest gorzej. On jest...
Cokolwiek zamierzał jeszcze powiedzieć, musiało to zaczekać. Żadne ze słów nie mogłoby przedrzeć się przez pisk, który nagle rozszedł się po pomieszczeniu, świdrując boleśnie uszy.
‒ Silje! ‒ Prędki tupot drobnych stóp obutych w skórzane, podszyte futrem botki urwał się gwałtownie, gdy ich właścicielka skoczyła prosto w ramiona przygotowanej już na to Hadharki. ‒ Ciocia Silje!
Tropicielka zaśmiała się melodyjnie, obracając się tanecznie z sześcioletnią dziewczynką na rękach.
‒ Ciebie też dobrze widzieć, księżniczko. ‒ Młodziutka Iralti nie nosiła oficjalnie takiego tytułu ‒ żadne z dzieci heidra nie zyskiwało specjalnej pozycji tylko ze względu na swe pochodzenie ‒ Maral nie widziała jednak powodu, dla którego nie miałaby jej tak nazywać. ‒ Wyrosłaś, moja śliczna!
Pyzate policzki dziewczynki pokryły się rumieńcem zawstydzenia, ale też samozadowolenia.
‒ Mam już... już... ‒ Marszcząc brwi w skupieniu, blondyneczka przyglądała się przez chwilę jednej z własnych dłoni, powoli rozprostowując kolejne paluszki. ‒ Tyle! ‒ wykrzyknęła w końcu, entuzjastycznie wyciągając ku łowczyni rozcapierzoną rączkę. ‒ Tyle i jeszcze... ‒ Zastanawiała się przez chwilę, w namyśle zerkając na drugą dłoń. ‒ Tyle? ‒ Wyprostowała jeszcze jeden paluszek, tym razem jednak niepewnie zerkając ku Eyranowi.
Ten zaś roześmiał się gromko, spoglądając na swą pociechę. W jednej chwili aura surowego wojownika i przywódcy ustąpiła ojcowskiej czułości. Iralti, choć zupełnie do niego niepodobna, była jego oczkiem w głowie i nikt nie śmiał wątpić, czy rzeczywiście jest córką jego ogniska. Nikt też nie odważyłby się wytknąć jej zbyt dziecięcego zachowania, odstającego od faktycznego wieku. Wśród bjortari zdarzały się dzieci, które rozwijały się wolniej, dorastały jakby z większym trudem. Wszyscy wiedzieli, że córka Thynlera jest jedną z nich, nikt jednak nigdy nie mówił o tym głośno.
Odpowiedź na pytanie dziewczynki rozbrzmiała zza pleców Eyrana:
‒ Tyle, tyle, mała. ‒ Głos był cichy, melodyjny, zmysłowy i doskonale tropicielce znajomy.
‒ Marrylf. ‒ Odstawiając drobną blondyneczkę na ziemię, Silje uśmiechnęła się ciepło. Podobny wyraz sympatii zagościł też na twarzy Eyjagrani. ‒ Dobrze cię widzieć. I ciebie, Helnirze.
Smukła i jasnowłosa żona Eyrana ucieleśniała wszystkie cechy, jakich dopatrywano się w kobietach z gór. Ostro zarysowane kości policzkowe bjortari zdobiły liczne piegi, a platynowe włosy splecione były w staranny, ciasny warkocz. Choć z pozoru filigranowa, pod luźną koszulą, ciepłymi spodniami i futrzaną kurtą skrywała ciało heimareldzkiej wojowniczki.
Stojący u boku matki Helnir w dużym stopniu był jej odbiciem. Choć kruczowłosy i smagły jak ojciec, postawą i zachowaniem znacznie bardziej przypominał Marrylf. Tak samo dumny i oszczędny w kontaktach z innymi, nierzadko sprawiał wrażenie aroganckiego i wyniosłego. Potrzeba było czasu, by dostrzec, że pod powierzchowną oschłością i chłodem kryje się wielkie serce i szczera dobroć.
‒ Was również. ‒ Podczas gdy dziewiętnastolatek skinął tylko głową na powitanie, Marrylf uśmiechnęła się łagodnie i podchodząc do Silje, przytuliła ją. W odpowiedzi całując policzek kobiety, tahalka wyszeptała coś, na co blondynka roześmiała się cicho, jednocześnie przyjmując z rąk tropicielki niewielką, starannie zapakowaną paczuszkę. Obserwująca powitanie Eyjagrani nie wiedziała, co znajduje się w środku, ale niewielkie rozmiary mogły wskazywać na biżuterię lub jedno z tych drobnych, misternych urządzeń powstających w hadharskich warsztatach, które nie miały innego celu, jak tylko bawić ludzki umysł swą zagadkowością.
Wobec samej Eyji Marrylf nie pozwoliła sobie na podobną poufałość, skłaniając się tylko nieznacznie. Heidveurr uśmiechnęła się szerzej i odpowiedziała formalnym, głębszym skłonem, należnym kobiecie jako żonie heidra i gospodyni Chaty.
‒ Przybyłaś z powodu Thekkira?
Eyjagrani uśmiechnęła się przelotnie. Marrylf zawsze była bezpośrednia i rzadko kiedy przejmowała się tym, co jej wypada.
Silje skinęła głową.
‒ Tak. ‒ Zerknęła przelotnie na Iralti, która zdążyła już pokręcić się chwilę wokół nóg zebranych i w podskokach oddalić się ponownie w głąb Chaty. Po chwili znów spojrzała na heidra. ‒ Na pewno zdawałeś sobie sprawę, że Aranmuk się zainteresuje.
‒ Zdawałem ‒ przytaknął Eyran, splatając ręce na szerokiej piersi. – Spodziewałem się też, że wparujecie na nasze ziemie czy nam się to spodoba, czy nie. Może i śpimy na futrach zamiast atłasów i wolimy bawić się przy ogniskach na świeżym powietrzu niż w zamkniętych salach balowych, ale nie jesteśmy głupi. – Mężczyzna parsknął cicho. – Tylko że Thekkir nic wam nie da – powtórzył Thynler, wzruszając ramionami. – A ja z pewnością nie dam wam Var Arrod, jeśli o tym myślisz.
Maral skrzywiła się lekko, jednak i tym razem nie próbowała zaprzeczać. Zamiast tego skierowała swą uwagę ku Helnirowi.
‒ Doskonale wyglądasz ‒ stwierdziła spokojnie.
Młody bjortari uśmiechnął się nieznacznie i skłonił lekko w podziękowaniu.
‒ To dzięki Arkvaliemu ‒ odparł z rozbawieniem. ‒ Jest jak młody gharra. Trudno mu dorównać.
Przyglądając się Helnirowi z uwagą, Eyjagrani uśmiechnęła się z uznaniem. Porównanie do jednego z najniebezpieczniejszych euxanirskich drapieżników z pewnością by się Arkvaliemu spodobało. Kotowate gharra były szybkie, nieprzewidywalne i szalenie niebezpieczne dla nieostrożnego myśliwego. Bezszelestnie poruszając się po niepewnych, górskich ścieżkach, potrafiły zaskoczyć nawet najbardziej doświadczonych łowczych. Człowiek, który znalazł się w zasięgu ich wydłużonych kłów, potrzebował naprawdę wiele szczęścia, by wyjść z takiego spotkania cało.
‒ Nawet na gharra da się jednak zapolować ‒ stwierdziła Heidveurr. ‒ Jestem przekonana, że i na tego znajdzie się myśliwy.
Helnir skinął lekko głową. Pochwała, choć niewypowiedziana wprost, nie pozostała niezauważona. Dziewczyna uśmiechnęła się przelotnie.
‒ Jeśli pozwolisz, dołączę do was na najbliższych ćwiczeniach ‒ dodała.
Nastolatek uśmiechnął się nieco szerzej.
‒ To będzie dla nas zaszczyt, vartahel – odparł, w kolejnej chwili spoglądając pytająco na Eyrana. Gdy heidr skinął lekko głową, Helnir raz jeszcze uśmiechnął się przelotnie do Silje i odwrócił się na pięcie, szybkim krokiem wracając do prywatnych pomieszczeń Chaty.
Eyjagrani odprowadzała go wzrokiem, wzdychając cicho. Vartahel. Rzadko kiedy używano wobec niej tego tytułu, choć należał jej się już od sześciu lat. Pierwsze symptomy Zewu były tak słabe i trudno dostrzegalne, że rytualiści długo zwlekali, nim uznali je za znaczące. Gdy wreszcie nadali jej należne miano, oczekiwano, że będzie nosić je przez rok, może dwa, potem stając się pełnoprawną vartą, zmiennokształtną. Podobnie jak jej pobratymcy, miała spędzić lata, oswajając szalejące wewnątrz niej zwierzęce tchnienie i naginając je do swej woli. Choć upłynęło tyle czasu, przebudzenie wciąż jednak nie nadchodziło. Zew był silny, manifestował się coraz trudniejszą do opanowania agresją i coraz większym głodem. Zmysły przekształcały się i uwrażliwiały w sposób, do którego ludzki umysł nie był przystosowany. Jej ciało zrobiło wszystko, co mogło – poza ostateczną, bolesną transformacją uwalniającą drapieżnego ducha.
Minęło sześć lat, tytuł vartahel, zmieniającej się, wciąż jednak jej się należał.
‒ ...podczas Vilmeti.
Gdy otrząsnęła się z zamyślenia, Eyran musiał mówić już od pewnego czasu. Heidveurr odetchnęła cicho. Początek rozmowy jej umknął, nie zamierzała jednak stracić niczego więcej.
‒ Mimo tego, chciałabym zobaczyć go wcześniej. ‒ Głos Silje stwardniał. Po początkowych uprzejmościach łowczyni ponownie stała się przede wszystkim przedstawicielką Aranmuku, a dopiero potem gościem, znajomą czy przyjaciółką.
Heidr zmarszczył czoło, przez długą chwilę przyglądając się tahalce. Ciszę przerywał jedynie szczęk rozkładanych naczyń, gdy Marrylf zaczęła przygotowywać stoły na wspólną, klanową kolację.
‒ Po co? ‒ zapytał wreszcie wprost Thynler. ‒ Thekkir jest spętany za piątym alhi. Chcesz ryzykować wejście do Kręgu, choć Aheidvahl jest, powiedziałbym, niespecjalnie rozmowny. Po co?
Gdy Silje milczała, spoglądając tylko na rozpartego w siedzisku heidra, mężczyzna niecierpliwie zastukał palcami w podłokietnik.
‒ Var Arrod to plotka – odezwał się po chwili. – A jednak uważacie, że warto położyć na niej rękę. Jafratowie liczą, że zaginione miasto okaże się... ‒ Eyran zawahał się, szukając odpowiedniego słowa – ...historycznym odkryciem? Zapomnianym skarbem? – Przywódca pokręcił głową. – Nie było dnia, by Aranmuk czegoś nie knuł. Skoro zainteresowali się Var Arrod, z pewnością widzą jakiś potencjalny zysk.
Maral skrzywiła się.
‒ Uwierz lub nie, ale naprawdę nie wiem, dlaczego mnie tu przysłali. Pewnie rzeczywiście na coś liczą. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Moje wytyczne są jednak proste i niespecjalnie podniecające. Mam popatrzeć, posłuchać i zobaczyć, co wyniknie z tej małej przygody Aheidvahla. – Silje zawahała się. – Wejście do Kręgu to moja własna inicjatywa – powiedziała wreszcie.
Thynler przyglądał jej się uważnie, ważąc jej słowa.
‒ Do Vilmeti nie zostało wiele czasu. Weźmiesz w nim udział, skoro Kapituła tego właśnie sobie życzy. Szczerze mówiąc, sam jestem ciekaw, do czego to doprowadzi. ‒ Wzruszył lekko ramionami. – Thekkir... ‒ Zaśmiał się krótko. – Próbuj, jeśli chcesz. Porozmawiaj z Sigai. Nawet ty nie wejdziesz do Kręgu sama, ale jeśli Sigai cię wpuści, nie będę się opierał. Jeśli jednak czegokolwiek się dowiesz – zaznaczył z naciskiem – muszę o tym wiedzieć. To wciąż jest nasz człowiek, Maral, a Var Arrod to nasza plotka. Jeśli jakimś cudem tobie uda się osiągnąć z nim więcej, prędziutko do mnie przybiegniesz i opowiesz słowo w słowo wszystko, co usłyszałaś.
Silje zmrużyła oczy. Przez chwilę wydawało się, że tahalka zamierza się opierać, ostatecznie jednak odetchnęła cicho.
‒ W porządku – rzuciła krótko i skłoniła się lekko w podziękowaniu.
Eyran uśmiechnął się przelotnie, po czym machnął nonszalancko ręką w kierunku drzwi.
‒ Możecie odejść – odprawił je. – Eyja! – zawołał, jeszcze zanim opuściły Chatę. Heidveurr obejrzała się. – Dopilnuj, by nie nadwyrężała mojej cierpliwości.
Maral drgnęła wyraźnie. Powstrzymała wszystkie typowo ludzkie odruchy złości, jak zaciśnięcie pięści, zębów czy zmarszczenie czoła, mimo tego napięcie wyzierało z jej postawy aż nadto wyraźne. Nie spodziewała się ostrzeżenia. Była haaim i nie była przyzwyczajona do stawiania jej warunków.
Szarowłosa bjortari skinęła głową.
‒ Zrobię, co w mojej mocy. Ostatecznie... ‒ Uśmiechnęła się szerzej. – Najwyżej ją wyrzucimy, nie?
Silje fuknęła cicho, szybkim krokiem opuszczając Chatę, a Eyran roześmiał się gromko.
***
Chata Sigai mieściła się przy północno-wschodniej bramie. Niemal przyklejona do otaczających miasto kamiennych murów tonęła w nierozjaśnianej blaskiem lamp ciemności. Główny trakt przecinający miasto zwężał się stopniowo, by wreszcie ustąpić miejsca wąskim, nieutwardzanym i nieoświetlonym ścieżkom. Zabudowa ograniczona do pojedynczych, coraz bardziej oddalonych od siebie domostw, przypominała raczej nieduże osady, jakie można było napotkać, wędrując euxanirskimi szlakami. Złudzenie wyrwania się poza bezpieczne rejony było tu niezmiernie silne i nawet ciągnące się w obie strony surowe mury wcale nie poprawiały tego wrażenia. Yrkaazan nie był wolny od występku. W ścisłym centrum miasta, w okolicach Illinu, ulic rzemieślniczych czy Lokityru, domu ćwiczebnego, największe zagrożenie stanowili drobni złodziejaszkowie, tu jednak, na obrzeżach, trudno było liczyć na podobną taryfę ulgową.
Mimo tego Eyjagrani nie wahała się, wkraczając na ciemne ścieżki. Podążająca za nią Silje dotrzymywała jej kroku, rozglądała się jednak czujnie, próbując dostrzec coś przez coraz głębszy mrok wieczora. Na otwartych przestrzeniach rozciągających się między domami łagodne podmuchy wiatru kołysały suchymi, twardolistnymi chaszczami. Wśród kęp wysokiej, ostrej trawy błyskały czasem jasno ślepia drobnych, wyjątkowo cichych teraz lyfjalli. Wrzaskliwe za dnia pulchne, pasiaste gryzonie o zmierzchu przemykały się niczym cienie, polując na mniejsze od siebie myszy i szukając ptasich gniazd, z których mogłyby wykraść jaja. Świadectwem udanych łowów był słyszalny czasem trzask rozgryzanych skorupek lub trwająca ledwie chwilę, kończąca się cichym piskiem, szamotanina w zaroślach.
Mijane kolejno chaty dopełniały niepokojącego obrazu. Z niektórych okien wylewało się wprawdzie ciepłe światło płonącego wewnątrz paleniska, większość była jednak ciemna i cicha. Opuszczonych budynków nikt nie burzył, czasem ktoś do nich wracał ‒ pierwotny właściciel, ktoś z jego potomstwa lub dalszego kuzynostwa. W większości jednak domy niszczały powoli, stopniowo przegrywając walkę z upominającą się o swoje naturą. Wiele z nich niemal zupełnie się rozsypało, pozostawiając po sobie tylko fragmenty ścian i zarwanych częściowo dachów. Nie ulegało wątpliwości, że kiedyś to się zmieni. Yrkazaan rozrośnie się aż pod mury tak, jak uczyniło to od południowej i zachodniej strony, stopniowo wchłaniając ponure tereny, zniszczone budynki zastępując nową zabudową. Nierówne, wąskie ścieżki zostaną poszerzone i utwardzone, światło zawieszonych wzdłuż nich lamp odpędzi nieprzeniknione ciemności. Miejski gwar sięgnie masywnych, zimnych obwarowań i, być może, rozleje się także częściowo poza nie. Taki jest naturalny porządek rzeczy. Teraz jednak, wsłuchując się w trzeszczące na wietrze zarośla i patrząc na porzucone chaty, trudno było dać temu wiarę.
Silje nie odwiedzała wiedzącej po raz pierwszy i pamiętała nieprzystępność tej okolicy, nie potrafiła się jednak do niej przyzwyczaić. Północne obrzeża Yrkazaanu odpychały ją teraz tak samo, jak czyniły to za pierwszym razem. Tereny te w niczym nie przypominały innych części miasta, które lubiła, a z barwnymi uliczkami jej ojczystego Ahl’Tahal nie sposób było ich porównywać. Jak za każdym razem, tak i teraz Hadharka nie mogła pozbyć się wrażenia, że u nich, na południu, nawet dzielnice biedoty wyglądają lepiej. Że nawet na ziemiach opuszczonych i zapomnianych jest ładniej, a przede wszystkim ‒ bezpieczniej. Kiedyś któryś z berserków z hadharskiej zmiany porównał ten skraj Yrkazaanu do Maswary, upadłej osady oddalonej o tydzień drogi od Ahl’Tahal, ale Silje trudno było się z tym zgodzić. Być może oba miejsca miały ze sobą coś wspólnego, ale w Maswarze nigdy nie czuła się tak, jakby ktoś miał jej wbić nóż w plecy. Długi, myśliwski nóż. Aż po rękojeść.
‒ To przez utarę – rzuciła Eyjagrani, wyczuwając niepokój Hadharki.
‒ Krąg jest przecież poza miastem. To silne źródło, ale przecież nie aż tak. ‒ Silje zmarszczyła lekko brwi. Nigdy przedtem nie słyszała, by ktoś w ten sposób uzasadniał specyficzną atmosferę północnych krańców miasta, teraz musiała jednak przyznać, że podobne wyjaśnienie nie było zupełnie bezpodstawne. Utara ‒ rodzaj spaczonej energii, której źródła, gejzery znajdowały się w obrębie pasm euxanirskich ‒ wpływała nie tylko na ludzi, ale też na wszelkie żyjące stworzenia. Budziła niepokoje i lęki, mieszała zmysły. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła, wśród bjortari nie było jednak takich, którzy nie odczuliby jej działania na sobie. Jeden z etapów unaroku, ceremonii dojrzałości, przez którą przechodził każdy nastolatek, wymagał wystawienia się na jej prądy. Bjortari musieli poczuć drażniący smak na języku, oswoić się ze złudnymi obrazami, które niejednego już zwiodły z bezpiecznych ścieżek, by potem umieć je rozpoznać – i unikać. Utara, choć w wielu przypadkach częściowo okiełznana i zamknięta w Kręgach, wciąż sączyła się przez skalne szczeliny i snuła na przełęczach. Była jak chwast, który można wyplenić na jakiś czas, który jednak zawsze wróci. Rytualiści twierdzili, że jej dostrzegalne czasem na granicy pola widzenia, ulotne smugi są niczym krew krążąca w ludzkich naczyniach ‒ w przeciwieństwie do niej jednak zimna i bardzo gęsta. Utara była niebezpieczna, ale skyrmowie rzekli kiedyś, że to tchnienie gór, że bez niej Euxanir ‒ a wraz z nim cały Heimareld ‒ pogrążyłby się w długiej, bolesnej agonii.
‒ To nie ma większego znaczenia ‒ odpowiedziała tymczasem Eyjagrani, wzruszając lekko ramionami. ‒ Utara jest dziwna, a naturalne zasady niekoniecznie mają w niej zastosowanie. Poza tym każdy Krąg kiedyś się rozszczelnia ‒ dodała, kątem oka zerkając na tropicielkę. ‒ Nasz, nawet pilnowany przez Sigai, też kiedyś musiał zostać tym dotknięty. Spaczenie ciągle przybiera na sile, tak było od samego początku. Jest jak wzburzone morze, ma przypływy i odpływy, każdy cykl jest jednak coraz gwałtowniejszy i trudniejszy do opanowania. W którymś momencie... ‒ Dziewczyna parsknęła cicho. ‒ W którymś momencie najpewniej nas zaleje, a my nie będziemy mogli zrobić nic innego, jak tylko popaść w szaleństwo.
‒ Jeszcze większe niż dotąd? ‒ mruknęła Maral pod nosem. ‒ Bogowie, brońcie. Nie starczy nam dla was wszystkich smyczy.
Szarowłosa bjortari roześmiała się, nie kontynuując już tematu i nie podejmując nowego.
Do chaty Sigai dotarły w chwili, gdy pierwsze smugi schodzących z gór mgieł wpełzły pomiędzy opuszczone domostwa. Eyjagrani zastukała silnie do drzwi. Stanowcze uderzenia pięści o surowe drewno w ciszy coraz głębszego wieczora brzmiały nienaturalnie głośno.
‒ Silje. – Stając na progu, Sigai nie skrywała zdumienia. Wbrew powszechnym przekonaniom wiedzący nie byli jasnowidzami i niezapowiedziana wizyta zaskakiwała ich tak samo, jak wszystkich pozostałych. ‒ Nie wiedziałam, że zamierzałaś nas odwiedzić.
Spoglądając na wiedzącą, Silje musiała ponownie, jak za każdym razem, zrewidować swoje wyobrażenia, Sigai była bowiem znacznie młodsza, niż można było spodziewać się po skyrmie. Upięte w luźny kucyk włosy były wprawdzie barwy śniegu, a drobną twarz przecinały bruzdy zmarszczek, jednak ani jedno, ani drugie nie było oznaką wieku. Smukła, dumna Sigai miała dopiero osiemdziesiąt cztery lata, co jak na standardy bjortari czyniło ją jeszcze całkiem młodą.
Łapiąc się na podobnych myślach, Maral uśmiechnęła się przelotnie. Była ostatnią, która powinna oceniać przeżyte lata po aparycji.
‒ Dobrze cię widzieć, Sigai. – Tahalka uśmiechnęła się, wchodząc do chaty, gdy wiedząca cofnęła się o krok i zaprosiła je gestem do środka. – Jafraci długo zwlekali z decyzją, nie miałam kiedy się zapowiedzieć – odpowiedziała wymijająco.
Wewnątrz było przyjemnie ciepło i cicho. Sigai mieszkała sama, błogiego spokoju nie zakłócały żadne głosy czy kroki innych domowników. Dla Silje to było coś nowego. Wciąż jeszcze nie przyzwyczaiła się do braku towarzystwa i gwaru rozmów. Sama mieszkała w jednej z tahalskich willi razem ze swym ojcem, matką, dwiema siostrami oraz bratem i jego rodziną, ponadto w domu obecna była także liczna służba. O podobnym spokoju, jak ten panujący w chacie wiedzącej, nigdy nie było mowy.
Zapraszającym gestem, wskazując jedną z dwóch stojących przy palenisku ław, Sigai zebrała rozłożone na drewnianym siedzisku pęczki suszonych ziół. Ostrożnie odwiesiła je na wolne haczyki w rzędzie podobnych na jednej ze ścian, potem siadając obok przybyłych.
‒ Zjecie coś? Napijecie się? ‒ zapytała z łagodnym uśmiechem, na dłużej zatrzymując wzrok na Eyjagrani. Jako vartahel, dziewczyna już teraz miała znacznie przyspieszony metabolizm i szybciej odczuwała głód. Po transformacji, zostając pełnoprawną vartą, praktycznie zawsze musiałaby mieć pod ręką kawałek suszonego mięsa.
Gdy młoda bjortari skinęła głową, wiedząca, nie wstając z ławy, wychyliła się w kierunku pobliskiego stołu, by zabrać z niego misę z parującym gulaszem. Swą wizytą musiały oderwać ją od kolacji, którą teraz odstąpiła Heidveurr. Uzmysławiając to sobie, dziewczyna zawahała się przez moment, Sigai jednak roześmiała się, łagodnie wciskając posiłek w jej dłonie.
‒ Jedz, dzieciaku. Dla mnie też starczy. ‒ Lekkim ruchem głowy wskazała stojący na uboczu kociołek, w którym musiała znajdować się reszta potrawy.
Eyja uśmiechnęła się z wdzięcznością. Czując, jak oblewa ją przyjemne ciepło, wiedziała, że to zasługa nie tylko pierwszych kęsów kolacji. U Sigai zawsze czuła się dobrze, chata wiedzącej bardziej niż inne zasługiwała dla niej na miano domu.
Silje odmówiła własnej porcji posiłku, wiedząca wręczyła jej więc tylko ciężki kubek z parującym, ziołowym naparem.
‒ Od kiedy jesteś w Yrkazaanie? ‒ Spoglądając na Maral, Sigai lekko przekrzywiła głowę, zaciekawiona.
‒ Przed dwoma tygodniami dopłynęliśmy do brzegu ‒ odpowiedziała tahalka, potem upijając ostrożnie łyk aromatycznego, gorącego napoju. ‒ Do miasta dotarłam dopiero dziś.
Wiedząca zmarszczyła lekko brwi, spoglądając pytająco na Eyjagrani. Ta wzruszyła lekko ramionami.
‒ Spieszyło jej się ‒ rzuciła z rozbawieniem, odpowiadając na niezadane pytanie.
Sigai zmrużyła lekko powieki, ponownie spoglądając na tahalkę.
‒ Chodzi o Thekkira.
Grzejąc dłonie o ciepły kubek, Silje westchnęła z rezygnacją.
‒ Na Irunę, to naprawdę aż tak oczywiste? ‒ rzuciła cicho, spoglądając przez chwilę w unoszące się nad naparem obłoki pary. Dopiero po chwili uniosła wzrok na wiedzącą. ‒ Chodzi o Thekkira ‒ przytaknęła. ‒ Chciałabym go zobaczyć.
Mina wiedzącej stężała, a w fiołkowych oczach pojawiło się ostrzeżenie.
‒ Nie – rzuciła krótko. ‒ Nie wprowadzę cię do Kręgu, Silje. Thekkir weźmie udział w Vilmeti, wtedy go zobaczysz.
Hadharka ze spokojem zniosła nagły chłód wiedzącej.
‒ Już raz to zrobiłaś ‒ przypomniała, nie spuszczając z wiedzącej oka.
‒ Zrobiłam ‒ przyznała Sigai. ‒ To było jednak co innego. Chodziło o dziecko, spętane zresztą tylko za drugim alhi. Poza tym wtedy... Wtedy nie wiedziałam, co robić. ‒ Wiedząca zacisnęła usta.
‒ A teraz wiesz? – spytała ostro tahalka, jakby zupełnie nie przywiązując wagi do drażliwości tematu. ‒ Powiedz mi więc, z czym mamy do czynienia?
‒ My? My nie mamy z niczym – odparła z rozdrażnieniem.
‒ Sigai. ‒ W porównaniu do pozostałych kobiet głos milczącej dotąd Eyjagrani był wyjątkowo spokojny i kojący. Kończąc gulasz i wylizując misę w zwierzęcym odruchu, wtrąciła się wreszcie do rozmowy. To dlatego tu była. Silje nie zawsze potrafiła porozumieć się z wiedzącą i zdawała sobie sprawę, że tym razem bez wsparcia niczego nie osiągnie. Jeśli chciały uniknąć awantury, o której plotkowałoby potem pół Yrkazaanu, interwencja Heidveurr była niezbędna.
I rzeczywiście, na dźwięk swego imienia skyrma uspokoiła się nieco. Biorąc głęboki oddech, powoli przeniosła uwagę na vartahel.
‒ Sądzę, że powinnaś przeprowadzić Silje. ‒ Dziewczyna mówiła powoli, starannie dobierając słowa. ‒ Thekkir jest... trudny. Nie miałaś ‒ nikt z nas nie miał ‒ do czynienia z czymś takim, a przynajmniej nikt z dotychczas żyjących. Nie wiemy, co zrobić, jak się do niego zbliżyć, a przecież nie ulega wątpliwości, że jest teraz kluczem. Var Arrod, Sigai. ‒ Choć mówiła cicho, w głosie Eyjagrani zapłonął żar.
‒ Wiem ‒ syknęła gwałtownie wiedząca, po chwili krzywiąc się lekko. Zwieszając głowę, potrząsnęła nią lekko. ‒ Wiem ‒ powtórzyła spokojniej, przecierając twarz dłonią. W tym jednym geście niespodziewanie dało się dostrzec zmęczenie, które przedtem doskonale ukrywała. ‒ Ale, na miłość Atyrny, to piąte alhi. – Choć Thekkir chciał, by zaprowadziła go jeszcze dalej, Sigai się nie zgodziła. Piąty poziom Kręgu był wystarczająco trudnym i niebezpiecznym, nie chciała wchodzić głębiej – i nie chciała zostawiać tam Aheidvahla.
Eyjagrani zmarszczyła lekko brwi. Dotąd nie spoglądała na to w ten sposób, ale teraz, w tej jednej chwili, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Sigai zwyczajnie się boi i nie chce tam wracać. Była silną skyrmą, jedną z silniejszych, trzecie alhi odwiedzała regularnie, z czwartego wracała bez widocznych oznak zmęczenia. Odwiedzała też piąte i szóste, a wraz ze swym bratem, mieszkającym teraz w nadrzecznym Niddkari, przeszła również za siódmą i ósmą z bram. Dalsze wędrówki w naturalny sposób ją wyczerpywały, nigdy jednak nie rzucało się to w oczy tak bardzo.
‒ Sigai, jossi. ‒ Głos Eyjagrani złagodniał, gdy pochyliła się, bez wahania sięgając po jedną z dłoni wiedzącej. Smukłe palce kobiety sprawiały wrażenie niezwykle delikatnych, gotowych połamać się przy najlżejszym dotyku. Sigai nie była słaba, to określenie do niej nie pasowało. Mimo wszystko coś było nie tak. Nad wiedzącą zawisł jakiś ulotny cień, którego przedtem nie było. ‒ Wiesz to tak samo dobrze, jak ja, prawda?
Vartahel czuła na sobie nierozumiejące, pytające spojrzenie Silje, lecz nie zwracała na nią uwagi. Nie odwracając wzroku od Sigai, ostrożnie, czule potarła kciukiem wierzch dłoni skyrmy. Czekała.
Wiedząca powoli skinęła głową.
Eyjagrani trzymała jej dłoń jeszcze przez chwilę. Potem odchyliła się, spoglądając na tahalkę. Tropicielka marszczyła się w konsternacji w sposób, który zwykle niezmiernie Heidveurr bawił, teraz jednak nie było jej do śmiechu.
‒ Powinnaś już iść, Silje ‒ powiedziała spokojnie.
‒ Ale...
Bjortari warknęła cicho.
Nie, Maral. Nawet nie próbuj.
‒ Wróć przed świtem. Krąg jest wtedy najsłabszy.
Nadchodzący ranek zapowiadał dzień zimniejszy niż wszystkie poprzednie. Przez noc wiatr wzmógł się jeszcze i teraz nacierał gwałtownie na otaczające miasto mury, niosąc ze sobą okruchy szczypiącego lodu i chmury zwiewanego z górskich szczytów śniegu. Leniwie wstające słońce wciąż było ciepłe, ale nie mogło już konkurować z ostrym mrozem, który od świtu skrzył się na oknach. Wczesny trel budzącego się ptactwa rozlegał się sporadycznie i nieśmiało, by dopiero za kilka godzin przerodzić się w codzienny, napastliwy jazgot.
Zgodnie z umową ‒ czy raczej nakazem Eyjagrani ‒ Silje wróciła właśnie o tej porze, nim jeszcze dzień zdążył wstać na dobre. Szarowłosa dziewczyna czekała na nią przed chatą Sigai, skulona na pierwszym z prowadzących do domostwa stopni.
‒ O co chodziło? – spytała haaim krótko, mierząc vartahel podejrzliwym spojrzeniem.
‒ O nic. ‒ Eyja wzruszyła lekko ramionami, spoglądając na pokonującą ostatnie metry tropicielkę. Mimo wczesnej godziny tahalka jak zwykle wyglądała świeżo, jej krok był sprężysty i pełen energii. Dziewczyna westchnęła cicho, poprawiając gruby, ciepły płaszcz z cętkowanego futra gharra, chroniący ją przed zimnem poranka. Sama się nie wyspała i była przekonana, że widać to aż za bardzo.
‒ Przestań, anan. ‒ Hadharka prychnęła cicho, zatrzymując się tuż przed młodą bjortari. Zakładając ręce na piersi, spojrzała na dziewczynę z góry tak dosłownie, jak i w przenośni. ‒ Co wiesz? Co Sigai miała wiedzieć? ‒ zapytała dociekliwie. Wczorajsze niezrozumiałe dla niej zakończenie rozmowy wyraźnie nie dawało jej spokoju.
Eyjagrani przetarła twarz dłonią z nadzieją, że zmaże w ten sposób choćby część pozostałego po nocy zmęczenia. Nie spieszyła się z odpowiedzią. Górująca nad nią teraz ‒ i tylko teraz, Heidveurr była bowiem od Hadharki sporo wyższa ‒ Maral nie robiła na niej wystarczającego wrażenia, by wymusić większy posłuch. Przynajmniej nie w tej chwili.
‒ Thekkir chciałby z tobą porozmawiać. Chciałby, żebyś do niego przyszła.
Silje milczała przez dłuższą chwilę, nie rozumiejąc.
‒ Skąd wiesz? ‒ zapytała wreszcie, świdrując Heidveurr uważnym spojrzeniem.
Bjortari zaśmiała się tylko krótko.
‒ Intuicja.
Tropicielka skrzywiła się. Vartahel potrafiła być niesamowicie męcząca i irytująca. Aura haaim niezbyt do niej przemawiała ‒ jak zresztą do większości vart czy vartahel. Eyjagrani nie bała się tahalki, a, zdaniem Silje, to właśnie lęk przed haaim i Kapitułą był najskuteczniejszym środkiem do uzyskania satysfakcjonujących odpowiedzi.
‒ Arkvali coś ci znalazł? – spytała tymczasem zmiennokształtna, nie dając Maral okazji na drążenie tematu.
‒ Znalazł. Irskjold zgodził się dać mi pokój Vitta na kilka nocy – przytaknęła hadharka, niechętnie odchodząc od znacznie bardziej interesującego ją tematu. Przestępując z nogi na nogę, objęła się ciaśniej ramionami i poprawiła ciepłe futro. Mimo stosownej do pogody ilości nałożonych ubrań Silje wciąż wyraźnie marzła.
Eyjagrani skinęła lekko głową. Odkąd pierworodny i jak dotąd jedyny syn klanowego zbrojmistrza opuścił Yrkazaan, by idąc wzdłuż Andmary dotrzeć do jej źródeł, jego sypialnia stała pusta. Pokój był zadbany i stale gotowy na powrót właściciela, Vitt nie wzbraniał się jednak przed użyczaniem go, jeśli pojawiała się taka potrzeba. Wśród bjortari przywiązanie do własnego łóżka nie było tak silne jak na południu czy dalszej jeszcze północy ‒ ludzie gór często sypiali na nieswoich posłaniach, często też je ze sobą dzielili. Vitt z pewnością nie miałby nic przeciw wpuszczeniu Silje do własnego łóżka. Niewątpliwie jeszcze mniej protestowałby, gdyby sam w nim na nią czekał.
‒ A ty? ‒ zapytała nagle tahalka, znacząco unosząc brwi. Lekkim ruchem wskazała na drzwi za plecami dziewczyny. ‒ Wczoraj wypędziłaś mnie co najmniej tak, jakby...
‒ Nie sypiamy ze sobą, Maral. ‒ Bjortari parsknęła śmiechem.
Hadharka sapnęła cicho. Tak naprawdę wcale nie liczyła na potwierdzenie, ale zupełny brak oburzenia czy zawstydzenia ze strony vartahel nie był tym, do czego się przyzwyczaiła. Na południu wszyscy byli bardziej pruderyjni, przynajmniej pozornie. Bezceremonialne poruszenie takiego tematu w towarzystwie niemal zawsze kończyło się karmazynowym rumieńcem na twarzy eleganckich, wypielęgnowanych dam i zabawnym zaniemówieniem zaskoczonych kawalerów. Bjortari byli jednak zupełnie inni. Dzicy i nieokrzesani, niewiele mieli tematów tabu. Pod tym względem bardzo przypominali hadharskie plemię Zarriha, do którego Silje miała jednak jeszcze mniej okazji się przyzwyczaić niż do heimareldzkich klanów.
‒ Rzeczywiście, nie robimy tego. ‒ Ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi uprzedziło pojawienie się wiedzącej. Stając na progu, Sigai nie kryła rozbawienia słowami tahalki, które musiała słyszeć jeszcze z wnętrza domu. ‒ Chociaż podobna sugestia niezwykle mi schlebia. Bycie wybraną przez vartę to marzenie wielu.
Eyjagrani parsknęła cicho, wstając z drapieżnym wdziękiem. Podobna płynność ruchów była typowa dla wszystkich, którzy słyszeli Zew, niezależnie od tego, czy byli jeszcze przed, czy już po transformacji.
‒ Nie jestem vartą ‒ zaznaczyła, spoglądając z rozbawieniem na zamykającą chatę skyrmę.
Wiedząca zdawała się tonąć w warstwach ciepłych ubrań i długim, grubym futrze. Obszerność stroju w żaden sposób nie krępowała jednak jej ruchów. Nie czynił tego też skórzany worek przerzucony przez jedno ramię, choć napięcie służących za uchwyty sznurów pozwalało podejrzewać, że bagaż nie należy do najlżejszych.