Flandria 1940 - Paweł Korzeniowski - ebook

Flandria 1940 ebook

Paweł Korzeniowski

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka poświęcona została przedstawieniu przygotowań oraz przebiegu wydarzeń, które zyskały miano Bitwy o Flandrię.

Pod tym określeniem kryje się nie jedno starcie, ale wiele operacji i bitew. Aby ułatwić Czytelnikowi orientację w wydarzeniach, narracja została podzielona pod względem problemowo-chronologicznym. Wyodrębniono w osobnych podrozdziałach te operacje, które rozgrywały się niejako autonomicznie; a więc osobno omówiono podbój Holandii, walki w centralnej Belgii, forsowanie Ardenów i Mozy, marsz niemieckich dywizji pancernych ku morzu, zamykanie "kotła" wokół sił alianckich i wreszcie ewakuację z Dunkierki. W opisywanych wydarzeniach wzięły udział setki dywizji. W książce zostały przedstawione jedynie najważniejsze ich działania, które miały decydujący wpływ na ostateczny wynik operacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 384

Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Paweł Korzeniowski

Flandria 1940

Strona redakcyjna

Zapraszamy na strony

www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebooku

www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna

ul. Bema 87

01-233 Warszawa

Internet: www.bellona.pl

e-mail: [email protected]

Ilustracja na okładce: Łukasz Mieszkowski Redaktor: Kazimierz Cap Redaktor prowadzący: Zofia Gawryś Redaktor techniczny: Beata Jankowska Korekta: Anna Olszowska

© Copyright by Paweł Korzeniowski Warszawa 2013 © Copyright by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2013

ISBN 9788311126916

Konwersja do formatu EPUB:

WSTĘP

W maju 1940 r. ruszyła niemiecka ofensywa, skierowana przeciwko krajom Beneluksu oraz Francji. W ciągu trzech tygodni siły Wehrmachtu zmusiły do kapitulacji wojska holenderskie i belgijskie oraz zniszczyły francusko-brytyjskie zgrupowanie w północno-wschodniej Francji. Było to największe zwycięstwo niemieckie w czasie II wojny światowej, które diametralnie zmieniło sytuację strategiczną w Europie.

Na początku maja III Rzesza była w stanie wojny z Francją i Wielką Brytanią, krajami o dużej liczbie ludności dysponującymi ogromnym zapleczem gospodarczym. W Skandynawii niemieckie oddziały toczyły zacięty bój o Narvik i szala zwycięstwa przechylała się na korzyść sprzymierzonych. Na wschodzie Związek Radziecki, formalny sojusznik Berlina, czekał na okazję, by zaatakować. Kilka tygodni później Francja, uważana dotąd za największą potęgę lądową na starym kontynencie, musiała prosić o zawieszenie broni. Belgia i Holandia znalazły się pod okupacją, a wojska alianckie pospiesznie ewakuowały się z Norwegii. Brytyjczycy co prawda uratowali większość swoich żołnierzy z plaż wokół Dunkierki, ale nie było to już wojsko, lecz bezładny tłum uciekinierów, którzy porzucili nawet hełmy i plecaki.

W kolejnych latach niemiecka armia odnosiła wiele sukcesów, które być może w liczbach bezwzględnych można porównać do bitwy flandryjskiej, ale nie mogły się z nią równać, jeżeli chodzi o skutki strategiczne. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że właśnie na polach Flandrii niemieccy żołnierze podporządkowali sobie Europę. W połowie 1940 r. jedynie Wielka Brytania ze swoimi dominiami wciąż pozostawała wrogiem III Rzeszy. Wszyscy inni przeciwnicy zostali pokonani lub zastraszeni.

Książka ta przedstawia przygotowania oraz przebieg wydarzeń, które zyskały miano bitwy o Flandrię. W pierwszym rozdziale czytelnik będzie mógł zapoznać się z tłem geopolitycznym i sytuacją strategiczną na początku II wojny światowej. Rozdział drugi zawiera charakterystykę armii poszczególnych państw, biorących udział w kampanii zachodniej 1940 r. W rozdziale trzecim omówiono plany operacyjne i strategiczne poszczególnych stron konfliktu. Wreszcie rozdział czwarty obejmuje opis wydarzeń rozgrywających się pomiędzy 10 maja a 4 czerwca 1940 r.

Określenie „bitwa flandryjska” nazywa nie jedno starcie, ale wiele operacji i bitew. Aby ułatwić Czytelnikowi orientację w wydarzeniach, narracja została podzielona pod względem problemowo-chronologicznym. Wyodrębniono w osobnych podrozdziałach te operacje, które rozgrywały się niejako autonomicznie – a więc osobno omówiono podbój Holandii, walki w centralnej Belgii, forsowanie Ardenów i Mozy, marsz niemieckich dywizji pancernych ku morzu, zamykanie „kotła” wokół sił alianckich i wreszcie ewakuację z Dunkierki. W opisywanych wydarzeniach wzięły udział setki dywizji, toteż nie było możliwe dokładne przedstawienie tutaj walk każdej. Pokazano najważniejsze działania, które miały decydujący wpływ na ostateczny wynik operacji. Szczegółowe informacje dotyczące wielu epizodów wspomnianych w książce czytelnik znajdzie w literaturze zamieszczonej w bibliografii.

Mam nadzieję, że lektura tej książki zwiększy grono czytelników pasjonujących się militarną historią II wojny światowej.

W tym miejscu chciałbym podziękować wszystkim, dzięki którym było możliwe powstanie tej pracy. Serdeczne podziękowania składam więc najpierw mojemu Mistrzowi, prof. Andrzejowi Olejce, który nieustannie odkrywa przede mną arkana historii militarnej. Ponadto dziękuję moim przyjaciołom, Marcinowi i Marzenie, którzy, jak zawsze, mnie wspierali. Szczególne podziękowania należą się jednak mojej narzeczonej Bożenie – zwłaszcza za cierpliwość i wyrozumiałość w trakcie prac nad moimi publikacjami.

DROGA DO KLĘSKI

NIM PADŁY STRZAŁY

Gdy 1 września 1939 r. niemiecki Wehrmacht przekraczał granicę Rzeczypospolitej Poskiej, Francja stanęła przed koniecznością wypełnienia zobowiązań sojuszniczych wobec swojego wschodniego partnera – zobowiązań nie zawsze akceptowanych przez społeczeństwo, które nie chciało „umierać za Gdańsk”. Również politycy i wojskowi francuscy nie pałali chęcią aktywnego angażowania się w otwarty konflikt z Niemcami. Tym niemniej już 3 września przed południem Wielka Brytania oraz Francja wypowiedziały wojnę III Rzeszy. Wydawać by się mogło, że wkrótce nastąpi mobilizacja francuskich sił zbrojnych i atak na tyły sił niemieckich zaangażowanych w Polsce. Takie oczekiwania miał zarówno polski rząd i kierownictwo wojskowe, jak i całe społeczeństwo. Wyrazem tych nadziei była olbrzymia demonstracja poparcia, jaka odbyła się w Warszawie pod ambasadami obu sojuszników jeszcze tego samego dnia.

Początkowo wszystko wskazywało na to, że oczekiwania Polaków się spełnią. We Francji mobilizację ogłoszono 2 września. Przebiegała ona bez większych zakłóceń. Spodziewano się, że wkrótce nastąpi uderzenie na granicy francusko-niemieckiej, które zmusi niemieckie Naczelne Dowództwo do wycofania znacznej liczby jednostek z frontu wschodniego, dając Wojsku Polskiemu szansę na ustabilizowanie frontu. Dni mijały, a polscy żołnierze nie odczuwali zmniejszającego się nacisku ze strony nieprzyjaciela, ale wciąż wierzyli, że wystarczy wytrwać jeszcze kilka dni, kilka godzin, a w końcu Niemcy będą musieli skupić jak największe siły, aby odeprzeć ofensywę aliantów: przecież mając większość sił zaangażowanych nad Wisłą, nie mogli przeciwstawić się potędze francuskiej armii, najpotężniejszej w Europie. Ale atak wciąż nie następował. Zapewne Francuzi skupiają jak największe siły, aby od razu uderzyć z pełną mocą – tłumaczyli sobie zarówno polscy generałowie, jak i szeregowi żołnierze. Czy można wymarzyć sobie lepszą sytuację, niż mieć skoncentrowane wszystkie siły, a przeciwnika zaangażowanego na innym froncie? Francuzi muszą uderzyć! Przecież jeśli nie teraz, to kiedy? Jeżeli Polska upadnie, Oberkommando der Wehrmacht skupi wszystkie siły na granicy zachodniej i szansa na szybki sukces i zakończenie wojny jednym uderzeniem bezpowrotnie minie. Przecież decydenci w Paryżu nie są głupi! Nie mogą zmarnować takiej okazji! Tak przynajmniej sądzono w Polsce.

Nieco ponad dwa tygodnie od momentu wybuchu wojny do walki włączyły się kolejne siły; nie byli do jednak Francuzi, ale Rosjanie. 17 września 1939 r. Armia Czerwona przekroczyła granicę Rzeczypospolitej, by jej oddziały „wzięły pod obronę życie i mienie ludności zachodniej Ukrainy i zachodniej Białorusi” [1]. W tym momencie okazało się, że wszelkie nadzieje na powstrzymanie postępów Wehrmachtu straciły rację bytu. Pozostało jedynie dążenie do ewakuacji poza granice jak największej liczby żołnierzy, by móc kontynuować walkę na obczyźnie.

Dlaczego wojska francuskie nie wykorzystały sytuacji, jaka powstała we wrześniu 1939 r.? Dlaczego zamiast zrealizować zobowiązania wynikające z traktatów sojuszniczych zdecydowano się skupić na zapewnieniu obrony własnych granic, poświęcając z premedytacją sojusznika? Odpowiedź na te pytania nie jest prosta. Aby móc wyjaśnić, co skłoniło rząd i dowództwo francuskie do takiego działania, należy cofnąć się dwie dekady wstecz.

Francja kończyła I wojnę światową jako zwycięzca. Udało się jej powstrzymać wojska kajzerowskich Niemiec, odzyskać Alzację i Lotaryngię, doprowadzić do ograniczenia niemieckich sił zbrojnych do poziomu, który uniemożliwiał podjęcie jakichkolwiek działań zaczepnych. Ponadto nawiązano sojusze z państwami Europy Środkowej – Polską i Czechosłowacją – zapewniając sobie dodatkowe wsparcie w razie ewentualnego konfliktu. Armia francuska uznana została za najsilniejszą w Europie; na niej wzorowały się siły zbrojne większości państw kontynentu. Francja uzyskała więc dominującą pozycję w tej części globu. Ale w Paryżu, Grenoble, Montpellier, Bordeaux oraz innych francuskich miejscowościach nie było radości, bowiem sukces udało się osiągnąć niewyobrażalnym kosztem. Zginęło blisko 1,4 mln żołnierzy w błękitnych mundurach, trzykrotnie więcej zostało rannych. Biorąc pod uwagę fakt, iż w momencie wybuchu I wojny światowej kontynentalna Francja zamieszkana była przez niemal 40 mln ludzi, okaże się, że poszkodowany został co siódmy mieszkaniec kraju. Ponadto w wyniku działań wojennych zniszczone zostały znaczne obszary północno-wschodniej Francji.

Ta istna hekatomba wywarła ogromny wpływ na społeczeństwo francuskie. Powszechne stało się dążenie do zabezpieczenia narodu przed kolejną tego typu tragedią. Miało temu służyć wspomniane już rozbrojenie Niemiec oraz nawiązanie sojuszy z państwami Europy Środkowej. W latach dwudziestych, gdy żył jeszcze marsz. Ferdynand Foch, zapewnić pokój Francji miała gotowość do interwencji zbrojnej w wypadku wzrostu zagrożenia ze strony Niemiec. Ówczesna doktryna francuska zakładała prowadzenie działań ofensywnych, dążenie do jak najszybszego pokonania przeciwnika przy wykorzystaniu przewagi liczebnej i materialnej. Było to więc nawiązanie do ostatniego okresu Wielkiej Wojny, kiedy to dzięki m.in. czołgom udało się przywrócić manewrowość na polach walki.

Niestety, gdy zabrakło tego przenikliwego człowieka, we Francji w coraz większym stopniu odzywać się zaczęły postulaty o zabezpieczeniu obszaru francuskiego w sposób bardziej bezpośredni. Symptomy takiego myślenia były już widoczne na konferencji w szwajcarskim miasteczku Locarno, gdzie Niemcy z jednej strony, a Francja i Belgia z drugiej, gwarantowały nienaruszalność własnych granic. Francuzi nie uczynili nic, by postanowienia konferencji rozciągnąć na swoich wschodnich sojuszników. Była to zapowiedź zgubnej polityki Paryża.

Najbardziej widoczny i znany symptom takiego myślenia Francuzów stanowiła budowa tzw. Linii Maginota, będącej systemem fortyfikacji na granicy francusko-niemieckiej [2]. Sam fakt budowy umocnień granicznych nie stanowił niczego dziwnego w tym czasie ani tym bardziej niepokojącego. Analogicznie postępowano wówczas w wielu państwach, nie tylko zresztą w Europie. Umocnienia na granicy dawały wiele korzyści: chroniły przed niespodziewanym atakiem, dawały dogodne warunki do obrony w czasie wojny i osłonę mobilizacji. Bardzo trafną ocenę tego systemu umocnień przedstawił Franciszek Skibiński, pisząc:

Osobiście jestem zdania, że była ona [Linia Maginota] wysoce przydatną inwestycją militarną, pod jednym wszelako warunkiem: wykorzystania jej jako kurtyny, pozwalającej na spełnienie zasady ekonomii sił, tzn. skoncentrowania na jej północnym zapleczu potężnej masy manewrowej do uderzenia w skrzydło nacierających Niemców [3].

Początkowo istotnie taką rolę miała pełnić – pozwolić na zmobilizowanie wszystkich sił, które miały następnie uderzyć na przeciwnika; ale z czasem w świadomości zarówno polityków, jak i wojskowych zaczęła być postrzegana nie jako element pomocniczy w działaniach wojennych, ale kluczowy czynnik bezpieczeństwa Francji. Pojawił się złowieszczy „duch Linii Maginota”, który z każdym rokiem coraz bardziej paraliżował wszystkich nad Sekwaną.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Dojście do władzy Adolfa Hitlera, a wraz z tym coraz większe zbrojenia III Rzeszy, prowadziły do wzrostu zagrożenia w Europie. Francuzi, zamiast ostro zareagować na łamanie postanowień traktatu wersalskiego, ograniczali się do protestów dyplomatycznych, za którymi nie stały realne działania. Tak było zarówno w przypadku wprowadzenia w Niemczech powszechnej służby wojskowej w marcu 1935 r., jak i wkroczenia niemieckich oddziałów do Nadrenii rok później.

To tylko zachęciło Hitlera do dalszych działań. Trzeba jednocześnie przyznać, że kanclerz Rzeszy bardzo umiejętnie rozgrywał swoje działania: z jednej strony mówił o równouprawnieniu Niemiec w Europie, z drugiej zaś – zapewniał, że nie chce rewidować granic. Potwierdzały to np. umowy o nieagresji podpisywane z sąsiadami, w tym z Polską, jak ta podpisana w Berlinie w 1934 r. Tego typu działania uspokajały polityków, z których tylko niewielu zdawało sobie sprawę, że to działania pozorne. Dało to niemieckiemu przywódcy czas na umocnienie swojej pozycji w państwie oraz rozbudowę sił zbrojnych.

O prawdziwych zamiarach rządu niemieckiego Europa przekonała się w marcu 1938 r., kiedy to niemieckie wojska wkroczyły do Austrii i dokonały Anschlussu tego państwa do Rzeszy. Kolejny raz Europa nie zareagowała. Paradoksalnie, najdłużej i najmocniej niepodległości Austrii broniły Włochy Mussoliniego, który chciał mieć w III Rzeszy sojusznika, ale niekoniecznie sąsiada. Natomiast w Paryżu i Londynie bezradnie rozkładano ręce. Premier Wielkiej Brytanii powiedział w Izbie Gmin, że na politykę faktów dokonanych nie można było nic poradzić bez użycia siły. Pośrednio wskazywało to, że największe mocarstwa na kontynencie tej siły użyć nie chcą – lub, co gorsza, nie są w stanie.

Zamiast tego wszyscy zaczęli bagatelizować to wydarzenie. Przecież Austriacy witali żołnierzy okrzykami radości, w plebiscycie w przygniatającej większości poparli włączenie Austrii do Wielkich Niemiec! Przecież mówią tym samym językiem co Niemcy! To nie podbój, ale zjednoczenie – dlaczego mamy przeciwko temu protestować? Podawano nawet przykłady z przeszłości: unia Polski i Litwy (sic!) czy zjednoczenie Szkocji i Anglii w ramach Wielkiej Brytanii niczym się przecież nie różniły.

Hitler, niczym doskonały drapieżnik, od razu wyczuł słabość swoich oponentów. Podczas gdy w Europie zakładano, że aneksja południowego sąsiada zaspokoi żądania kanclerza, on już planował kolejny ruch. Przecież poza granicami Rzeszy pozostało ponad 3 miliony Niemców, „ciemiężonych” przez rząd czechosłowacki! [4]. Rząd w Berlinie wyszedł naprzeciwko „prośbie” Konrada Henleina, przywódcy Niemców Sudeckich, i zażądał przyłączenia Kraju Sudeckiego do Rzeszy. Argumenty wysuwane przez Hitlera znowu wydawały się bezsporne: obszar ten zamieszkany był w 85% przez Niemców, którzy domagali się możliwości wyboru przynależności państwowej.

Niemieckiemu kanclerzowi w jego roszczeniach udało się uzyskać poparcie Węgier. Państwo to po I wojnie światowej utraciło ok. 2/3 swego terytorium i robiło wszystko, by podważyć wersalski porządek w Europie [5]. Szczególnie zależało mu na obszarze Słowacji, której w ogóle odmawiano odrębności, traktując ją jako historyczną część państwa węgierskiego. W Budapeszcie obszar Słowacji określano mianem Górnych Węgier. Z tego względu, gdy III Rzesza zaczęła zgłaszać roszczenia względem Pragi, Węgrzy je poparli, wysuwając jednocześnie własne postulaty. Niemcy uzyskali także poparcie ze strony innego państwa – Polski.

Wydawać by się mogło, że Polska i Czechosłowacja powinny być sojusznikami. Zarówno Warszawie, jak i Pradze zależało na utrzymaniu status quo w Europie. Ewentualne roszczenia w stosunku do obu państw mogły wychodzić przede wszystkim ze strony Niemiec, a więc istniał wspólny mianownik w polityce z Berlinem. Co więcej, zarówno Polska, jak i Czechosłowacja posiadały podpisane układy wojskowe z Francją, istniały więc wystarczające przesłanki do nawiązania sojuszu. W rzeczywistości nie dość, że nie doszło do współpracy, to Polska otwarcie poparła działania niemieckie skierowane przeciwko południowemu sąsiadowi. Dlaczego tak się stało? Przyczyn istniało wiele: poczucie zdrady ze strony Czechosłowacji, która wykorzystała krytyczną sytuację Polski w 1920 r., by przyłączyć Śląsk Cieszyński, postrzeganie w Warszawie południowego sąsiada jako „państwa sezonowego”, a więc mało wartościowego partnera, wreszcie chęć skierowania zainteresowania Hitlera w rejony dalekie od własnych granic. Wszystkie te czynniki doprowadziły do przyjęcia fatalnej w skutkach strategii współdziałania z III Rzeszą przez polskiego ministra spraw zagranicznych, Józefa Becka [6].

Z kolei w Paryżu i Londynie politykom zaczęły się otwierać oczy. Zobaczyli, że Hitler chce nie tylko likwidacji ograniczeń, jakie na Niemcy nałożył traktat wersalski, ale dąży do dominacji na kontynencie. Po początkowym zaskoczeniu przyszło przerażenie. Zarówno premier Francji Eduard Daladier, jak i Wielkiej Brytanii – Neville Chamberlain – zdawali sobie sprawę, że ich państwa nie są przygotowane do wojny, a tylko siłą będzie można powstrzymać zaborcze działania Berlina. Potrzebny był czas na wzmocnienie armii. Co prawda w momencie coraz szybszej rozbudowy potencjału niemieckiego także państwa zachodnie zaczęły powoli modernizować swe siły zbrojne, lecz proces ten daleki był od zakończenia. Potrzeby był czas i aby go zdobyć, oba rządy gotowe były na niemal wszystko. Łudzono się także, że być może po spełnieniu kolejnych żądań Hitlera uda się uratować pokój, lecz faktycznie coraz mniej na to liczono.

Aby zapewnić sobie czas na przygotowanie do konfliktu, zdecydowano się na rozmowy z Hitlerem, by odsunąć w czasie groźbę wybuchu wojny. W tym celu spotkano się w Monachium w gronie przywódców czterech mocarstw: Francji, Wielkiej Brytanii, III Rzeszy oraz Włoch. Na rozmowy nie zaproszono przedstawicieli Czechosłowacji, choć to o jej przyszłości toczyły się debaty. Podpisany 30 września 1938 r. traktat monachijski przewidywał przyłączenie do Niemiec spornych terenów, na które w dniach 1-10 października 1938 r. miały wkroczyć oddziały niemieckie. Mimo że armia czechosłowacka została zmobilizowana, w praktyce nie istniała żadna szansa na podjęcie skutecznej obrony. Obszar Czech otoczony był z trzech stron przez obszary niemieckie, od strony Słowacji zagrażali Węgrzy, również Polacy zgłaszali swoje pretensje. Co prawda Związek Radziecki zgłaszał chęć pomocy, lecz wobec braku bezpośredniego połączenia lądowego między oboma państwami konieczna była zgoda Polski na przemarsz oddziałów Armii Czerwonej. Tej oczywiście Warszawa udzielić nie chciała.

W takiej sytuacji rząd w Pradze przyjął postanowienia „dyktatu monachijskiego”. 2 października Polska wystosowała ultimatum, domagając się odstąpienia Zaolzia. Żądania te zostały spełnione, co z kolei doprowadziło do irytacji stronę niemiecką. Część niemieckiego korpusu oficerskiego domagała się wręcz ukarania „krnąbrnych Polaków”, lecz Hitler na razie studził te nastroje. Widząc postępowanie Polaków, także Węgrzy upomnieli się o swoje. Przykład Monachium stanowił precedens, który pozwolił na spełnie nie żądań Budapesztu. Mianowicie na początku listopada 1939 r. w Wiedniu spotkały się delegacje Niemiec, Włoch, Węgier oraz Czechosłowacji. W wyniku tzw. „pierwszego arbitrażu wiedeńskiego” w granicach państwa Madziarów znalazły się południowe obszary Słowacji [7].

Skutki Monachium były o wiele poważniejsze, niż się to wydawało w stolicach zachodniej Europy. Zarówno Daladier, jak i Chamberlain uważali, że udało im się znacznie odsunąć w czasie wizję wojny. W praktyce było wręcz odwrotnie. Polityka appeasementu stosowana wobec Hitlera tylko zachęcała go do dalszych żądań. 15 marca 1939 r., już bez oglądania się na nikogo, niemieckie oddziały wkroczyły do Pragi, tworząc Protektorat Czech i Moraw. W tym samym czasie Słowacja proklamowała niepodległość, stając się wkrótce satelitą III Rzeszy [8]. Pięć dni później Joachim von Ribbentrop wystosował ustne ultimatum pod adresem Litwy, żądając obszaru Kłajpedy (Memel). Widząc bierność Europy w przypadku Czechosłowacji, rząd w Kownie uległ.

Polityka ustępstw miała dać Francji czas na wzmocnienie jej potencjału militarnego oraz odsunąć groźbę wojny przez zaspokajanie żądań niemieckich. Rzeczywistość okazała się zgoła inna. Przyłączając Austrię, niemiecka armia zyskała przecież znaczne zasoby mobilizacyjne (ludzkie i materiałowe), przejęto rozwinięty przemysł wojenny, zaś z jednostek armii austriackiej sformowano dwie dywizje piechoty (44. DP i 45. DP), dwie elitarne dywizje górskie (2. DGór. i 3. DGór.) oraz dywizję lekką (4. DLek.). Jeszcze bardziej brzemienny w skutkach był upadek Czechosłowacji. W rękach niemieckich znalazł się niezwykle silnie rozbudowany przemysł zbrojeniowy, zajmujący jedno z czołowych miejsc na świecie. Ponadto armia niemiecka zdobyła znaczne zapasy uzbrojenia, w tym kilkaset nowoczesnych czołgów, które pozwoliły rozbudować formacje pancerne Wehrmachtu. Wraz z rozbiciem Czechosłowacji został zachwiany system sojuszy francuskich, który miał gwarantować wsparcie w razie wojny z Niemcami. Jednocześnie wzmocnieniu uległa pozycja międzynarodowa III Rzeszy, która zacieśniła współpracę z Włochami oraz Węgrami. Bez Czechosłowacji likwidacji uległa tzw. „Mała Ententa”, skupiająca ponadto Rumunię i Jugosławię. Trzymała ona „w szachu” rewizjonistyczne Węgry.

Podporządkowując sobie obszar Czech i Moraw oraz wasalizując Słowację, Niemcy w praktyce okrążyli Polskę z trzech stron, znacznie komplikując jej sytuację strategiczną. Małe pocieszenie dla Warszawy stanowiło uzyskanie granicy z przyjaznymi Węgrami.

Jak więc widać, konsekwencje układu monachijskiego były niezwykle doniosłe. Zostało naruszone status quo, i to na korzyść państw rewizjonistycznych [9].

Jeszcze pod koniec 1938 r. niemiecki minister spraw zagranicznych zaproponował polskiemu ambasadorowi w Berlinie, Józefowi Lipskiemu, przyłączenie się do paktu antykominternowskiego. Zgodnie z tą propozycją, Wolne Miasto Gdańsk miało zostać wcielone do Rzeszy, zaś przez polskie Pomorze przeprowadzona miała być eksterytorialna autostrada, łącząca Prusy Wschodnie z resztą państwa niemieckiego. W zamian za te ustępstwa gwarantowano nienaruszalność polskiej granicy oraz ewentualne zyski terytorialne na wschodzie. Propozycja ta stanowiła swego rodzaju „badanie gruntu”, by sprawdzić, czy Polacy gotowi są iść na ustępstwa, podobnie jak to miało miejsce przy rozbiorze Czechosłowacji. Można założyć, że w wypadku zgody wkrótce wobec rządu polskiego wysunięto by dalsze postulaty. Pamiętać należy, że na terenie Śląska, Pomorza czy Wielkopolski zamieszkiwała znaczna mniejszość niemiecka i trudno sobie wyobrazić, by Hitler pogodził się z pozostawieniem jej poza granicami budowanej Wielkiej Rzeszy.

Politycy w Warszawie byli bardziej przenikliwi niż ci w Paryżu czy Londynie i powiedzieli stanowcze NIE! Przyjęcie żądań stanowiłoby pierwszy krok na drodze do całkowitego uzależnienia kraju i mogłoby sprowadzić Polskę do roli analogicznej jak w przypadku Protektoratu Czech i Moraw, a w najlepszym zaś razie zależnej od Berlina Słowacji.

Nie tylko w Polsce zaczynano realnie oceniać zagrożenie. Wielka Brytania, której podstawę polityki zagranicznej stanowiło utrzymanie równowagi w Europie, zaczęła z coraz większym zaniepokojeniem patrzeć na wzrost siły III Rzeszy. 31 marca 1939 r., będąc pod wrażeniem działań niemieckich, o których była już mowa, rząd brytyjski ogłosił, że gwarantuje niepodległość państwa polskiego, oraz że podobne stanowisko zajął rząd francuski. Co ciekawe, gwarantowano Polsce niepodległość, nie wspominając ani słowem o jej integralności terytorialnej. Nie chciano sobie tym oświadczeniem zamykać możliwości ewentualnych negocjacji. 6 kwietnia 1939 r. podczas wizyty polskiego ministra spraw zagranicznych w Londynie podpisano oficjalnie deklarację o wzajemnych gwarancjach. Stała się ona podstawą sojuszu podpisanego kilka miesięcy później [10].

Polsko-brytyjskie porozumienia stanowiły pretekst dla Hitlera, by wypowiedzieć układ o nieagresji, jaki obowiązywał Niemcy i Polskę. Odpowiedzią było wystąpienie Józefa Becka w sejmie, w którym oficjalnie poinformował o niemieckich roszczeniach. To wówczas padły też słynne słowa, że „Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da!”. Wkrótce doszło także do odnowienia układu sojuszniczego z Francją, czego wyrazem było podpisanie 19 maja 1939 r. w Paryżu konwencji wojskowej.

Widać więc wyraźnie, że państwa zachodnie zmieniały swoją politykę w stosunku do agresywnej polityki Hitlera. Co ciekawe, w tym momencie rząd francuski zaczynał coraz bardziej znajdować się w „cieniu” Brytyjczyków. To rząd Jego Królewskiej Mości jako pierwszy wystosował deklarację gwarancji dla Polski, jednocześnie ogłaszając to także w imieniu Francuzów. Podobnie było w przypadku kolejnych działań dyplomatycznych, skierowanych przeciw poczynaniom Niemców.

Wydaje się, że rząd Daladiera znalazł się w swoistej pułapce. Z jednej strony chciał, by się schować za Linią Maginota i zgodzić na wszystko, byleby tylko uniknąć wojny; z drugiej – Francja nie mogła bezczynnie patrzeć na coraz wyraźniejsze dążenie Niemców do dominacji w Europie. Zdawano sobie sprawę, że czas ustępstw minął, że trzeba będzie w końcu użyć siły, ale nie było w tym entuzjazmu, a co ważniejsze – determinacji. Zamiast tego dało się odczuć rodzaj marazmu i poczucia nieuchronności katastrofy. Tak więc honor Francji zmuszał do wojny, ale Francuzi nie chcieli umierać za Gdańsk.

Tymczasem Wehrmacht szykował się do wojny. Po odrzuceniu przez Polaków żądań Hitler był zdecydowany na rozstrzygnięcie siłowe. Był przekonany, że także tym razem mocarstwa zachodnie nie zareagują. Lecz niewiadoma pozostawała postawa Związku Radzieckiego – przecież niedawno Stalin był zdeterminowany, by pomóc Czechosłowacji, i jedynie brak możliwości przerzutu jednostek Armii Czerwonej uniemożliwił mu interwencję. W hiszpańskiej wojnie domowej radzieckie uzbrojenie trafiało szerokim strumieniem do wojsk republikańskich, walczących z wojskami faszystowskimi. Jak rosyjski przywódca zachowałby się tym razem? Zarówno Niemcy, jak i alianci prowadzili rozmowy z Rosjanami, chcąc zapewnić sobie poparcie Moskwy. Stalin wolałby porozumieć się z rządami francuskim i brytyjskim, ale te nie chciały traktować go jak równorzędnego partnera. Co więcej, o ile Stalin chciałby uderzyć na Niemcy pełną siłą z dwóch stron, o tyle alianci wciąż liczyli, że być może uda się wojny uniknąć i chcieli jedynie „szachować” Hitlera.

Jednak największe znaczenie miał jeszcze inny czynnik: Stalin dążył do „rozszerzenia rewolucji i wyzwolenia mas pracujących spod wyzysku kapitalistów”, a mówiąc po prawdzie – do rozszerzenia granic i podboju. Państwa zachodnie dążyły do utrzymania istniejącego stanu rzeczy, a więc nie mogły zagwarantować powiększenia radzieckiej strefy wpływów. O ile Francuzi skłonni byli jeszcze iść na ustępstwa i pozwolić na „pewne zmiany granic” w Europie Środkowo-Wschodniej, o tyle Brytyjczycy byli nieugięci. Z perspektywy Stalina wyglądało to tak, że Rosjanie mieli walczyć z Niemcami, by ochronić Europę... i nic za to nie dostać.

Dlatego w Moskwie z wielkim zainteresowaniem przyjęto propozycję niemiecką. Początkowo rozmawiano jedynie o sprawach gospodarczych, lecz bardzo szybko stało się jasne, że także w kwestiach politycznych możliwe było porozumienie. Tajne rozmowy prowadzono od kwietnia 1939 r., lecz w sierpniu nabrały one znacznego przyśpieszenia. Gdy Stalin zdał sobie sprawę, że nie uzyska niczego od aliantów, po osobistej interwencji Hitlera do Moskwy udał się minister spraw zagranicznych Rzeszy. Efektem jego rozmów z ludowym komisarzem spraw zagranicznych ZSRR, Wiaczesławem Mołotowem, był pakt o nieagresji między oboma państwami, podpisany 23 sierpnia 1939 r. Wbrew nazwie, umowa ta stanowiła porozumienie między dyktatorami, którzy w tajnym protokole dzielili pomiędzy siebie Europę Środkowo-Wschodnią. Zgodnie z zawartym porozumieniem, w przypadku zmian politycznych tej części kontynentu w strefie radzieckiej znaleźć się miała Finlandia, Estonia, Łotwa, wschodnie obszary Polski (na wschód od linii Warty, Wisły i Sanu) oraz rumuńska Besarabia. Natomiast w strefie wpływów niemieckich pozostawać miała Litwa (z obszarem wileńskim) oraz zachodnia Polska. O tym, czy okrojone państwo polskie zostanie utrzymane, miało decydować przyszłe „przyjacielskie porozu- mienie”.

W tym momencie droga do ataku na Polskę stała się prosta. Hitler zyskał nie tylko pewność, że Związek Radziecki nie będzie interweniował po stronie jego przeciwników, ale także zapewnienie współpracy. Równie istotne było także zabezpieczenie dostaw surowców dla niemieckiego przemysłu. Pamiętać należy, że w wypadku ewentualnego konfliktu z mocarstwami zachodnimi III Rzesza zostałaby objęta blokadą morską. Oznaczała ona dla niemieckiego przemysłu odcięcie dostaw surowców spoza Europy. Teraz nie miało to żadnego znaczenia.

Datę napaści wyznaczono na 26 sierpnia 1939 r. Wtedy to w godzinach rannych miał zostać zrealizowany „Wariant Biały” (Fall Weiss), czyli przygotowywany od kwietnia 1939 r. plan uderzenia na Polskę. Jakimże zaskoczeniem dla kanclerza było podpisanie w przeddzień ataku oficjalnego sojuszu pomiędzy Rzeczpospolitą a Wielką Brytanią! Hitler był skonsternowany. Nie spodziewał się po aliantach niczego poza protestami dyplomatycznymi. Zaczął się wahać i nakazał wstrzymanie działań. Aby mimo wszystko powstrzymać Wielką Brytanię i Francję przed angażowaniem się w konflikt, podjęto działania mające obarczyć winą za wybuch wojny stronę polską. Służyć temu miały spreparowane incydenty, w tym najsłynniejszy z nich, jakim była tzw. napaść Polaków na radiostację w Gliwicach. Tym niemniej niemiecki przywódca był zdecydowany rozpocząć wojnę bez względu na konsekwencje. 1 września 1939 r. o godz. 4.45 na całej granicy polsko-niemieckiej rozległy się wystrzały armatnie, rozpoczynając konflikt, który miał przejść do historii jako II wojna światowa.

„OFENSYWA” W SAARZE

Wzrost napięcia międzynarodowego w sierpniu 1939 r. powodował, że widmo wojny stawało się coraz bardziej realne. Jednakże w Paryżu i Londynie liczono się wciąż z możliwością porozumienia. Gdy Polska ogłosiła powszechną mobilizację w dniu 29 sierpnia 1939 r., oba sojusznicze rządy wywarły presję na Warszawę, żeby ją przesunąć, gdyż mogła ona „przeszkodzić toczącym się rozmowom” [11]. Nie zdawano sobie sprawy, że nie było już możliwości powstrzymania wojny.

Gdy Wehrmacht wkroczył do Polski, przed rządami zachodnimi pojawił się dylemat: czy wypełnić swe zobowiązania, czy pozostawić sojusznika bez pomocy? Oba państwa wojny nie chciały i nie były do niej gotowe. Z drugiej strony, bezczynność oznaczała ogromną plamę na honorze i całkowity upadek wiarygodności. Dlatego po pewnych wahaniach w dniu 3 września o godz. 9.00, rząd Jego Królewskiej Mości wystosował do Berlina ultimatum, domagając się wycofania wojsk z terytorium Polski. Wkrótce podobną notę przesłali Francuzi. Ponieważ pozostały one bez odpowiedzi, oba państwa wypowiedziały wojnę III Rzeszy. Podpisany w maju 1939 r. polsko-francuski protokół wojskowy zakładał, że w wypadku zaatakowania Polski przez główne siły niemieckie wojska francuskie w trzecim dniu mobilizacji rozpoczną działania o ograniczonej skali, natomiast od piętnastego dnia rozpocznie się ofensywa głównymi siłami [12]. Ponieważ mobilizację ogłoszono we Francji 2 września 1939 r., polskie dowództwo spodziewało się, że ok. 16 września na froncie zachodnim wojska niemieckie zostaną zaatakowane.

Zachodniej granicy Rzeszy broniły wojska Grupy Armii „C” pod dowództwem gen. Wilhelma von Leeba, którego kwatera główna znajdowała się we Frankfurcie nad Menem. Pod jego rozkazami znajdowały się następujące związki operacyjne:

– 7. Armia (gen. Friedrich Dollmann) bronić miała odcinka granicy niemiecko-francuskiej, biegnącego od Szwajcarii wzdłuż Renu. W jej składzie znajdowały się dywizje piechoty nr 5., 35., 78., 212., 215. oraz 14. Dywizja Landwehry (w późniejszym czasie przemianowana na 205. DP);

– 1. Armia (gen. Erwin von Witzleben) obsadzała odcinek od zbiegu granic Luksemburga, Francji i Niemiec do Renu. Tworzyły ją 6., 9., 15., 25., 33., 34., 36., 52., 71., 79., 214., 231. oraz 246. DP, a także wojska forteczne i graniczne;

– 5. Armia (gen. Curt von Liebmann) zabezpieczała granicę niemiecką z Luksemburgiem i większą część granicy z Belgią. W jej składzie znajdowały się 6., 26., 69., 86., 211., 227. DP oraz Dowództwo Obszaru Warownego „Akwizgran” (Aachen) oraz Dowództwo Wojsk Granicznych „Trewir” (Trier);

– Armia „A” – zabezpieczała północne skrzydło 5. Armii, składała się z 22. [13], 225., 253., 254., 265., 267.,269. DP.

– Rezerwy – 87., 209., 216., 223., 251. DP [14].

Na swojej zachodniej granicy OKW zgromadziło więc ponad 40 dywizji piechoty, z których jednak część w momencie wybuchu wojny znajdowała się dopiero w stadium mobilizacji, i potrzebowała czasu na osiągnięcie gotowości bojowej. Ponadto w głębi kraju znajdowało się kilka dalszych jednostek, które w razie konieczności mogły zostać przerzucone na zachód, ale one również w większości musiały wpierw zakończyć organizację. Wartość sił niemieckich była bardzo zróżnicowana. ¼ dywizji należała do tzw. I fali mobilizacyjnej, a więc była najbardziej wartościowa. Najwięcej zaliczano do II i III fali, a więc ich potencjał bojowy był mniejszy [15]. Dywizje należące do kolejnej, IV grupy były nieliczne, co wynikało z faktu, iż one powstawały najwolniej w ramach mobilizacji powszechnej.

Zwraca uwagę zastosowana przez stronę niemiecką zasada ekonomii sił. Granica z Holandią praktycznie nie była broniona przez poważne siły, a jedynie dozorowana. Również na skrajnym lewym skrzydle, gdzie granica biegła wzdłuż Renu, rozmieszczono niewielkie siły. Natomiast 1. Armia, zajmująca najbardziej narażony na atak odcinek, składała się z dużej liczby dywizji, w dodatku ponad połowa z nich należała do I fali mobilizacyjnej, a więc były one w pełni wartościowymi związkami taktycznymi. Niemcy zabezpieczyli się także od ewentualnego ataku przez obszar Luksemburga oraz południowej Belgii, lecz stosunkowo słabymi siłami. Wojska lądowe wspierały dwie floty powietrzne (2. i 3.), dysponujące w sumie 1332 samolotami, z których ok. połowę stanowiły myśliwce. Rozmieszczenie wojsk niemieckich na Zachodzie we wrześniu 1939 r. należy więc uznać za bardzo celowe i zgodne z podstawowymi zasadami sztuki wojennej, w tym przede wszystkim ekonomią sił.

Główne siły francuskie skupiono w ramach Frontu Północno-Wschodniego gen. Jacquesa Georgesa. Granicy z Belgią strzegły wojska I Grupy Armii gen. Gastona Bilotte’a, składające się z 1. Armii, Grupy Operacyjnej „Ardeny” (późniejsza 9. Armia) oraz 2. Armii. Naprzeciwko granicy niemieckiej Francuzi zgromadzili siły II Grupy Armii gen. André-Gastona Prételata, składające się z 3., 4. oraz 5. Armii. Zajmowała ona odcinek od granicy z Luksemburgiem do mniej więcej Strasburga. Dalszą część Linii Maginota, biegnącą wzdłuż Renu, zabezpieczała 8. Armia, wchodząca już w skład III GA gen. Antoine Bessona. Ponadto na granicy z Włochami skoncentrowano 6. Armię, zwaną niekiedy „Armią Alp”.

W okresie pokoju armia francuska w metropolii składała się z ok. 40 dywizji (piechoty, kawalerii, lekkich jednostek zmechanizowanych). W czasie mobilizacji liczba ta była podwajana, dając w efekcie ok. 80 związków taktycznych. Ponadto w dyspozycji francuskiego Naczelnego Dowództwa znajdowały się 4 brygady oraz 14 pułków [16] czołgów. Do tego doliczyć należy wojska forteczne, które po mobilizacji stanowiły odpowiednik kolejnych 21 dywizji, z tym, że były one „przywiązane” do fortyfikacji i nie mogły wziąć udziału w działaniach ofensywnych [17]. Tym niemniej wydawać by się mogło, że i tak Francuzi dysponowali ponaddwukrotną przewagą nad wojskami niemieckimi. W praktyce sytuacja wyglądała jednak inaczej.

Naczelny Dowódca wojsk francuskich, gen. Maurice Gamelin, myślał przede wszystkim o zabezpieczeniu terytorium Francji. Dlatego część sił została skoncentrowana naprzeciwko granicy belgijskiej, by uniemożliwić Niemcom powtórzenie manewru z 1914 r., kiedy to przez obszar tego państwa udało się im obejść pozycje francuskie. Część sił strzegła południowego odcinka Linii Maginota oraz dozorowała granicę ze Szwajcarią, gdyż obawiano się także możliwości ataku z tego kierunku. Niewiadoma pozostawała postawa Włoch, więc także w Alpach skoncentrowano kilka dywizji, choć tego obszaru strzegły już wojska forteczne. Wreszcie kilkanaście dywizji powstałych w momencie mobilizacji organizowano w głębi Francji i ich skoncentrowanie na froncie wymagało ok. miesiąca.

O tym, że wojsk stanowiących obsadę fortyfikacji na granicy z Niemcami nie można było użyć w polu, już wspominaliśmy. Z tego względu II GA we wrześniu 1939 r. mogła użyć do działań zaczepnych maksymalnie 14 dywizji z 19, jakimi dysponowała. Stanowiło to tylko o jedną jednostkę więcej, niż posiadała stojąca naprzeciwko niej niemiecka 1. Armia.

Takie a nie inne rozmieszczenie wojsk francuskich wynikało przede wszystkim z dążenia do ochrony terytorium Francji w każdym miejscu, możliwie jak największymi siłami. Dla polskiego Sztabu Głównego było pewnym, że Niemcy najpierw większością sił uderzą na wschodzie, by jak najszybciej wyeliminować Wojsko Polskie z wojny. Natomiast Francuzi nie byli o tym przekonani i dlatego zamiast skoncentrować maksymalne siły do natychmiastowego uderzenia na stosunkowo słabe siły niemieckie, rozpraszano wojska, wykorzystując je do osłony granicy z Belgią czy Szwajcarią. Również wybór miejsca koncentracji odwodów w głębi własnego obszaru wynikał z tych samych przesłanek. Gen. Gamelin chciał mieć możliwość wykorzystania odwodów w każdym miejscu, w którym pojawiłoby się zagrożenie. Takie działanie miało rację bytu w sytuacji, kiedy zamierzano prowadzić działania obronne, nie zaś ofensywne. To wszystko spowodowało, że w praktyce we wrześniu 1939 r. strona francuska nie posiadała wystarczających sił do przeprowadzenia skutecznej ofensywy. Stanowiło to efekt decyzji podjętych na miesiące przed wybuchem wojny – decyzji, które wskazują jednoznacznie, że Francja nie zamierzała dotrzymać zobowiązań wobec swojego sojusznika.

Po wojnie oficerowie niemieccy wyrażali zdziwienie, że Francuzi we wrześniu 1939 r. nie wykorzystali przygniatającej przewagi nad stroną niemiecką. Warto tutaj zacytować jednego z najsłynniejszych generałów Wehrmachtu:

Zastanawiać musi ówczesna ocena kierownictwa niemieckiego [co do] armii francuskiej, liczącej ok. 90 dywizji. Rzeczywiście, na jesieni 1939 r. Francja w ciągu trzech tygodni postawiła na nogi 108 dywizji! Były to 57 dywizji piechoty, 5 dywizji kawalerii, 1 dywizja pancerna i 47 rezerwowych względnie terytorialnych, ponadto duże nasycenie sprzętem ciężkim (czołgi i artyleria) jednostek wojsk lądowych. [...]. Nie ma najmniejszej wątpliwości co do wielokrotnej przewagi od pierwszego dnia wojny francuskich wojsk lądowych nad zachodnimi siłami niemieckimi [18].

Warto zwrócić uwagę na kilka elementów, które zostały sprytnie zestawione, stwarzając pozory prawdziwości. Mianowicie Manstein porównał tylko zachodnie wojska niemieckie do wszystkich sił francuskich, łącznie z tymi, jakie znajdowały się na granicy włoskiej, w Północnej Afryce, Lewancie i Indochinach. Ponadto do jednej kategorii zaliczył dywizje forteczne i liniowe, „zapominając”, że te pierwsze nie mogły być wykorzystane w działaniach ofensywnych. Dodając do tego błędy francuskiego Naczelnego Dowództwa, związane z fatalnym rozmieszczeniem wojsk, opinie o „kilkukrotnej” przewadze francuskiej należy uznać za bardzo przesadzone. Tym niemniej wciąż są powtarzane i funkcjonują w powszechnej opinii.

Wybuch wojny polsko-niemieckiej spowodował ogłoszenie w dniu 2 września 1939 r. powszechnej mobilizacji we Francji. Następnego dnia, z powodu odrzucenia ultimatum przez Berlin, rząd brytyjski i francuski wypowiedziały wojnę III Rzeszy. W tym samym czasie gen. Gamelin wydał dowódcy II GA gen. Prételatowi rozkaz przygotowania do realizacji Wariantu „Sara”. Pod tym kryptonimem kryła się akcja skierowana przeciwko wojskom niemieckim w Lotaryngii w celu odciążenia wojsk polskich. Miały ją wykonać 3., 4. oraz lewe skrzydło 5. Armii. Nie była to jednak ofensywa, której spodziewali się Polacy, ale raczej działanie demonstracyjne. Zresztą główna ofensywa francuska miała ruszyć po 2 tygodniach od ogłoszenia mobilizacji; teraz chodziło jedynie o zajęcie odpowiednich pozycji wyjściowych do mającego nastąpić natarcia.

Jak dotąd, wszystko przebiegało zgodnie z przyjętymi założeniami i porozumieniami. Warto zaznaczyć, że dowódcy francuskich dywizji znajdujących się w pierwszym rzucie wykazywali się inicjatywą i prowadzili intensywne akcje rozpoznawcze, spychając drobne patrole nieprzyjaciela i chcąc zająć dogodne pozycje do generalnej ofensywy, której także sami się spodziewali.

W dniu 4 września 1939 r. gen. Georges naciskał wręcz na dowódcę II GA, by ten skrócił czas przygotowania jednostek i jak najszybciej rozpoczął działania. Aby mu to umożliwić, przekazano pod jego rozkazy trzy zmotoryzowane dywizje piechoty (9., 15. i 25.). Udało się dzięki temu rozpocząć działania dwa dni wcześniej niż planowano. Jednakże przyśpieszenie planów spowodowało, że będąca na prawym skrzydle 5. Armia nie mogła wziąć udziału w natarciu, gdyż jej oddziały nie zdążyły ukończyć przygotowań. W tej sytuacji zdecydowano, że jej rola miała się ograniczyć jedynie do zabezpieczenia skrzydła sąsiedniej 4. Armii.

Po zakończeniu przygotowań w nocy z 6 na 7 września pierwsze patrole francuskie przekroczyły granicę niemiecką. Następnej nocy ruszyły ich śladem główne siły 3. i 4. Armii. Niemieckie oddziały osłonowe praktycznie bez walki wycofały się na pozycje umocnione, oddalone od granicy o ok. 8-10 km. Działania wojsk francuskich prowadzone były wolno i metodycznie, nie uchroniło ich to jednak od strat spowodowanych minami oraz pułapkami organizowanymi przez niemieckie patrole. Wydane następnie rozkazy nakazywały jednostkom francuskim nawiązanie bezpośredniej styczności z umocnieniami Wału Zachodniego [19], jednak bez ich atakowania. Zadanie to wykonano w dniach 10-11 września.

Atak na niemieckie siły znajdujące się na pozycjach gotowych do obrony nie był łatwy. Pamiętać należy, że stosunek sił pomiędzy francuską II GA a niemiecką 1. Armią był bliski 1:1. Dlatego chcąc myśleć o sukcesie, należało sprowadzić ciężką artylerię. Niemieckie dowództwo, widząc francuskie przygotowania, zdecydowało się wycofać żołnierzy z pierwszej linii umocnień, znajdujących się w pasie natarcia francuskiej 4. Armii, natomiast próbowało uniemożliwić postępy francuskiej 3. Armii, która starała się zająć wzniesienia między Mozelą a lasem Warndt. Gen. Pretélat, zdając sobie sprawę z trudności stojących przed jego wojskami, domagał się wzmocnienia, przede wszystkim w postaci batalionów czołgów. Jedyne, co udało mu się zyskać, to jeden batalion czołgów lekkich. Trudno było więc myśleć o pozytywnym wyniku ataku na umocnienia Linii Zygfryda, mając podobne siły co przeciwnik, przy wsparciu tylko kilkudziesięciu lekkich czołgów.

Dotychczasowe działania II GA można uznać za przygotowanie podstaw wyjściowych do właściwej ofensywy, przeprowadzonej głównymi siłami francuskimi. Zgodnie ze zobowiązaniami, miało w niej wziąć udział 35-40 dywizji. Przy wsparciu licznej broni pancernej, ciężkiej artylerii i lotnictwa siły te zapewne wystarczyłyby do osiągnięcia powodzenia. Oczywiście nie byłyby to działania rozstrzygające, ale mogły doprowadzić do uchwycenia inicjatywy strategicznej, przynajmniej na froncie francusko-niemieckim. Pamiętać należy, że w tym czasie bitwa nad Bzurą wchodziła w swą kulminacyjną fazę, a większość polskich dywizji była zmuszona do odwrotu, lecz nie rozbita. W takiej sytuacji trudno byłoby OKW wycofać z frontu polskiego większe siły w celu wzmocnienia zagrożonej granicy zachodniej. Gdyby jednak się na to zdecydowano, wówczas musiałby zmaleć nacisk na polskie oddziały, co mogło im pozwolić na ustabilizowanie frontu. Taki był główny zamysł porozumienia francusko-polskiego [20].

Stało się jednak inaczej. 12 września w miejscowości Abbeville doszło do spotkania anglo-francuskiej Najwyższej Rady Wojennej, na którym obecni byli m.in. premierzy Daladier i Chamberlain, a także gen. Gamelin. Francuski dowódca oznajmił, że walki w Polsce zostały już rozstrzygnięte i wkrótce niemieckie dywizje zaczną napływać nad Ren. W takiej sytuacji kontynuowanie działań zaczepnych oznaczało tylko niepotrzebne ryzyko, gdyż nie dysponowano odpowiednio dużymi siłami. Był to jednak tylko pretekst, gdyż tak naprawdę francuskie Naczelne Dowództwo w ogóle nie planowało podejmować znaczących akcji przeciwko Niemcom, zaś działania II GA miały jedynie sprawić wrażenie wywiązania się ze zobowiązań sojuszniczych. W praktyce poświęcono Polskę, by móc w spokoju przeprowadzić własną mobilizację i przygotować się do obrony.

Wychodząc z tych założeń, gen. Georges w dniu 13 września przybył do gen. Prételata, by przedstawić mu sytuację. Zamiast spodziewanych posiłków i ofensywy, wojska francuskie miały przejść do obrony na zajmowanych pozycjach. Także Niemcy nie okazywali żadnej aktywności. W tym czasie obawiali się oni kontynuowania francuskich działań zaczepnych, a nie mogli w ciągu najbliższych dni liczyć na żadne większe posiłki ze wschodu; w praktyce więc walki ustały. Tymczasem 17 września na obszar Polski wkroczyły oddziały Armii Czerwonej. Dopiero wtedy polska obrona się załamała. Jednakże opór polskich oddziałów wciąż był silny, choć już nieskoordynowany. Dlatego dopiero pod koniec września OKW mogło zacząć przerzucać większe siły na zachód.

Na początku października lotnictwo francuskie odkryło niemieckie przygotowania do działań zaczepnych. Zauważono budowanie przepraw i mostów, gromadzenie materiałów itd. Dla francuskiego dowództwa stało się jasne, że wkrótce przeciwnik podejmie działania zaczepne. Tymczasem wojska II GA zajmowały pozycje bardziej nadające się do wyprowadzenia natarcia niż do obrony. Dlatego 4 października gen. Georges wydał rozkaz wycofania głównych sił 3., 4. i 5. Armii z powrotem na Linię Maginota, zaś na granicy pozostać miały silne ubezpieczenia.

Kontrofensywa wojsk niemieckich rozpoczęła się 16 października. W ciągu dwóch dni zepchnięto ubezpieczenia francuskich 3. i 4. Armii znad granicy. W takiej sytuacji słabo naciskane oddziały 5. Armii także się wycofały. W ten sposób odtworzono sytuację z początku września. W tym momencie zakończyły się większe walki na granicy francusko-niemieckiej, na której aż do 10 maja toczyła się tzw. „dziwna wojna”.

Efekt „ofensywy” francuskiej z września 1939 r. pod względem militarnym był zerowy. Przejściowo zajęto ok. 20 niemieckich wsi, z których wcześniej jednak ewakuowano mieszkańców. Starcia ograniczyły się do utarczek patroli i ostrzału artyleryjskiego; jedynie o opanowanie lasu Warndt toczyły się poważniejsze walki [21]. Co ciekawe, dowódcy dywizji i armii francuskich nie unikali nieprzyjaciela. Świadczy o tym ich inicjatywa w dążeniu do nawiązania kontaktu z przeciwnikiem, intensywne akcje rozpoznawcze itp. Dowódca II GA gen. Prételat gotów był nawet do ataku na niemieckie pozycje na Linii Zygfryda, lecz aby móc to zrobić, potrzebował posiłków. Niestety, jego przełożeni mieli zupełnie inne plany i to na francuskie Naczelne Dowództwo oraz kierownictwo państwa spada odpowiedzialność za działania Francji we wrześniu 1939 r. Tymczasem w październiku coraz więcej dywizji niemieckich przybywało nad zachodnią granicę III Rzeszy. Obok GA „C” utworzono GA „B” i przygotowywano się do podjęcia działań zaczepnych w zupełnie innym stylu, niż miało to miejsce w wypadku Francuzów.

W dniu 3 września 1939 r. obok Francji do wojny przystąpiła Wielka Brytania. Będąc państwem wyspiarskim, Brytyjczycy nie mogli od razu rozpocząć działań lądowych – musieli najpierw przygotować korpus ekspedycyjny i przetransportować go na kontynent. Z powodu zaniedbań w momencie wybuchu wojny Brytyjski Sztab Imperialny nie miał w dyspozycji odpowiednich sił i musiał je dopiero kompletować. Z tego względu dopiero w połowie października 1939 r. pierwsze brytyjskie oddziały zaczęły lądować we Francji [22].

Inaczej przedstawiała się sytuacja lotnictwa i marynarki wojennej. Już w dniu przystąpienia do wojny doszło do wydarzenia, które stało się preludium późniejszej Bitwy o Atlantyk. Niemiecki okręt podwodny U-30, dowodzony przez kpt. Fritza Lempa, zatopił statek pasażersko-handlowy SS „Athenia”. Wkrótce niemieckie U-Booty zaczęły posyłać na dno kolejne statki i okręty wojenne. Wśród nich znalazł się lotniskowiec HMS „Couragious”, zatopiony 17 września przez U-29 kpt. Otto Schuharta. Niewiele brakowało, by 3 dni wcześniej podobny los spotkał inny brytyjski lotniskowiec, HMS „Ark Royal”.

Jednakże do największej porażki Royal Navy w początkowych miesiącach wojny doszło 14 października. U-47, dowodzony przez kpt. Günthera Priena, niezauważony przedostał się przez zapory bazy brytyjskiej marynarki wojennej w Scapa Flow na Orkadach. Wśród szerokiej gamy celów dowódca okrętu podwodnego wybrał pancernik HMS „Royal Oak”, który został uszkodzony trzema torpedami i zatonął w ciągu 15 minut wraz z blisko 800 członkami załogi. Niemiecki okręt podwodny bez większych przeszkód wydostał się z portu i powrócił do bazy.

Nie był to koniec ciosów wymierzonych w Royal Navy. Miesiąc później dwa bliźniacze pancerniki niemieckie, „Scharnhorst” i „Gneisenau”, zatopiły pomiedzy Islandią a Wyspami Owczymi krążownik pomocniczy HMS „Rawalpindi”. Widać więc, że wbrew oczekiwaniom brytyjska Królewska Marynarka Wojenna, zamiast atakować niemiecką żeglugę, sama raz za razem otrzymywała bolesne ciosy. W takiej sytuacji nie mogło być mowy o jakiejkolwiek interwencji na rzecz odciążenia samotnie walczącej Polski [23].

Brytyjczycy podjęli także próbę przeprowadzenia ataków lotniczych na niemieckie bazy Kriegsmarine. Pierwszą akcję przeprowadzono już 4 września, kiedy to 10 bombowców Bristol Blenheim oraz 14 wickersów wellingtonów zaatakowało niemieckie okręty w Wilhelmshaven. Nie przyniosła ona żadnych korzyści. Z 24 samolotów nie powróciło 7, a większość pozostałych była uszkodzona. Podobne akcje, podejmowane w ciągu następnych dni, przyniosły podobny skutek – żadnych znaczących efektów, przy ogromnych stratach własnych; wstrzymano więc je do odwołania [24]. Powyższe działania pokazują, że Brytyjczycy nie byli w stanie w pierwszych tygodniach wojny wywrzeć większego nacisku na Niemcy, a wręcz sami musieli się bronić.

NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN

Wycofanie sił francuskich na pozycje wyjściowe w połowie października stanowiło efekt realizacji defensywnej koncepcji prowadzenia wojny, którą lansował gen. Gamelin. Zgodnie z nią, armia francuska miała nie podejmować akcji zaczepnych do czasu przybycia wojsk brytyjskich. Ich liczba była niewielka w stosunku do reszty sił, jakimi dysponowali alianci, lecz dywizje brytyjskie posiadały bardzo duże walory bojowe, były nowocześnie uzbrojone i bardzo dobrze wyszkolone.

Ale nawet po ich przybyciu nie zamierzano rozpoczynać ofensywy. Wychodząc z założenia, że objęta blokadą III Rzesza nie będzie w stanie w znaczący sposób wzmocnić swych sił, zamierzano czekać i pozwolić, by przewaga gospodarcza sprzymierzonych doprowadziła do uzyskania znacznej przewagi w uzbrojeniu oraz liczbie dywizji. Dopiero wówczas zamierzano przystąpić do działań zaczepnych i poprzez metodycznie prowadzoną ofensywę nie tylko rozbić, ale wręcz zmiażdżyć wojska niemieckie. Realizacja tego planu wymagała czasu, aby móc przestawić przemysł na produkcję wojenną oraz by dostarczył on potrzebnego sprzętu. Dlatego zakładano, że 1940 r. upłynie na działaniach defensywnych. Uznano, że nie ma sensu narażać wojsk na straty, podejmując ograniczone operacje zaczepne. Natomiast jeśli nieprzyjaciel przystąpiłby do akcji, zamierzano wykrwawić go i osłabić, by ułatwić przyszłe działania.

Konstruując swe plany strategiczne, dowództwo aliantów nie wzięło pod uwagę faktu, iż blokada III Rzeszy stanowi fikcję. Po pierwsze, dzięki umowie ze Związkiem Radzieckim przemysł niemiecki otrzymywał wszystkie potrzebne surowce. Co więcej, dostawy te były uzupełniane przez pozyskiwanie potrzebnych towarów z obszaru Bałkanów (np. ropa z rumuńskiego Ploeszti) czy Szwecji (ruda żelaza). Ponadto przemysł niemiecki był znacznie wydajniejszy i nowocześniejszy od francuskiego, który dysponował w dużej mierze przestarzałymi i zużytymi maszynami. Znacznie lepiej prezentowali się pod tym względem Brytyjczycy, lecz ich produkcja nastawiona była przede wszystkim na zaspokajanie potrzeb marynarki wojennej i lotnictwa, i nie mogli oni wyłącznie własnymi siłami dostarczyć odpowiedniej ilości uzbrojenia dla wojsk lądowych obu armii. Dlatego pomimo większego ogólnego potencjału gospodarczego uzyskanie znaczącej przewagi nad Niemcami pod względem technicznym było mocno wątpliwe.

Zupełnie inaczej sytuacja przedstawiała się po stronie niemieckiej. Po zakończeniu walk w Polsce zaczęto przerzucać kolejne dywizje na zachód. Na wschodzie pozostawiono w praktyce jedynie kilka dywizji okupacyjnych, o niskiej wartości bojowej. Hitler chciał jak najszybciej przystąpić do ofensywy przeciwko wojskom francuskim, nie było to jednak łatwe. Wojska niemieckie poniosły w niedawnej kampanii niemałe straty. Wyniosły one blisko 50 tys. zabitych i rannych, utracono ok. 11 tys. pojazdów mechanicznych, prawie tysiąc czołgów i samochodów pancernych [25] oraz 600 samolotów [26].

Jednakże nie same straty były ważne. W miejsce poległych można było szybko wcielić żołnierzy z uzupełnień, stracony sprzęt zastąpić zapasowym lub wyremontowanym. Jednak aby było to możliwe, należało dać dywizjom czas na wypoczynek i uporządkowanie szeregów, sprzętu, wyposażenia, amunicji. Trzeba było podsumować braki, zapewnić żołnierzom odpowiedni kwaterunek, wyżywienie itd. Ponadto w czasie intensywnych walk w Polsce zużyto znaczne ilości amunicji, której zapasy należało odnowić.

Największe trudności sprawiało przywrócenie sprawności bojowej formacjom szybkim, gdyż te toczyły najcięższe walki i poniosły z tego względu największe straty – nie tyle osobowe, ile właśnie sprzętowe. Ponieważ miały one ponownie odegrać główną rolę w walkach, bez odtworzenia ich pełnej sprawności bojowej nie można było myśleć o ofensywie.

Kolejnym problemem pozostawała pogoda. Pamiętać należy, że dopiero w połowie października większe siły niemieckie znalazły się na zachodzie, a należało jeszcze przerzucić wiele dywizji ze wschodu lub z głębi kraju. Jesienna pogoda często się zmieniała, deszcze powodowały rozmiękczenie gruntu, uniemożliwiały loty samolotom, zwiększał się stan wody w rzekach, utrudniając przeprawy, itp. Na koniec samo Oberkommando der Heeres [27] na czele z gen. Waltherem von Brauchitschem krytycznie odnosiło się do możliwości przeprowadzenia skutecznej ofensywy jeszcze w 1939 r. – dlatego często nieco przesadnie podkreślało trudności czy też „pesymistycznie” oceniało stan pogody. Ale Hitler nie ustępował i gotów był rozpocząć działania nawet w zimie. Ostatecznie jednak do tego nie doszło i z atakiem Wehrmacht wstrzymał się do wiosny 1940 r.

Jak więc widać, w ostatnich miesiącach 1939 r. oraz na początku 1940 r. tak naprawdę obie strony nie dążyły do konfrontacji. Wyjątek stanowił Hitler, który jednak nie był jeszcze w stanie bezwzględnie egzekwować swej woli; taką władzę miał uzyskać dopiero za jakiś czas. Rozpoczęła się więc wojna, której nie prowadzono. Otrzymała ona różne nazwy – dziwna, nudna, siedząca. W czasie jej trwania na froncie francusko-niemieckim panował spokój.