Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Koty emanują dziwną magią – nic nowego, ludzie już dawno zaakceptowali, że te stworzenia rządzą światem. Zresztą nie mieli innego wyjścia. Ale duchy, demony i dynie w lipcu? Nie tak Franek i Finka wyobrażali sobie Halloween. To i tak pikuś przy tym, jakie straszne niespodzianki skrywa miasteczko wiecznego Halloween.
Może Sylwester Żuczek, do niedawna największy wróg Baltazara, ma rację, że to nie przypadek, że wszystkie dziwne przygody dzieją się akurat wtedy, kiedy w pobliżu są Franek i Finka? Jedno jest pewne – psia jego mać, nuda nie jest pisana Baltazarowi Bączkowi i jego wnukom.
Aneta Jadowska zaprasza do krainy magii – w cyrkowym świecie przeżyjesz przygody, jakich się nie spodziewasz!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Aneta Jadowska, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktorka inicjująca •Milena Buszkiewicz
Redaktorka prowadząca •Karolina Kisiołek
Marketing i promocja •Karolina Kisiołek
Redakcja •Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta •Joanna Jeziorna-Kramarz, Anna Nowak
Projekt typograficzny wnętrza i łamanie •Mateusz Czekała
Projekt typograficzny okładki •Magda Bloch
Projekt okładki i ilustracje •Magdalena Babińska
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Tekst dziełowy w książce złożono krojem Albertina autorstwa Chrisa Branda.
eISBN 978-83-67727-81-5
Zygzaki
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
redakcja@zygzaki.pl
www.zygzaki.pl
Marcie Kisiel, bez której wsparcia nie odważyłabym się pisać książek dla dzieci.
Poli, Tymkowi i Julce, bez których nie miałabym konkretnych powodów i nacisków, by to robić.
Baltazar Bączek, maestro cyrkowy, był przygotowany na to, by wszystko zaczęło się układać. By było przewidywalne, bezpieczne i ani odrobinkę nie odbiegało od normy. Wolałby nawet stan nudy od tego, czego doświadczali on, jego trupa, a co gorsza – jego wnuki, przez ostatnie tygodnie. Skakali od jednej niebezpiecznej sytuacji do kolejnej! I dzieciaki zaczynały sądzić, że właśnie tak wygląda życie w cyrku! Oczywiście próbował im wyjaśnić, że to tylko przypadkowa kumulacja. Pech nawet! Że przez ostatnie kilka lat nigdy nawet nie zbliżył się do takiego zamieszania jak w te wakacje! Chyba nie całkiem mu wierzyli… Bo też i jakie mieli podstawy, by wierzyć swojemu dziadkowi, którego dopiero niedawno poznali i wyłowili z pamięci zduszonej na lata zaklęciem?
– No pięknie! Co jeszcze? Deszcz meteorytów? Trzęsienie ziemi? Jak wielkiego pecha można mieć? – burczał Sylwester Żuczek, wpatrując się w przepaść, do niedawna spiętą zgrabnym łukiem drewnianego mostu.
Dziś z mostu zostały dwa kikuty z ziejącą między nimi dziurą. W dole huczała wartka i spiętrzona na kamienistym podłożu rzeka. Nawet gdyby jakimś cudem zjechali stromym zboczem na samo dno wąwozu, nie było najmniejszej szansy, by przeprawili się przez wodę bez mostu.
– Sylwestrze, ja cię ostrzegam – burknął Baltazar Bączek.
– I co mi zrobisz? Hę? Mówię, co widzę! A widzę pecha! Jakiego w życiu nie miałem! A teraz mam! I tylko jedno się zmieniło. Właściwie dwie rzeczy. Trzy, jak liczyć połączenie mojego szanowanego i odnoszącego sukcesy cyrku z twoim wielce pechowym przedsiębiorstwem!
– Sukcesy?! Gdyby nie połączenie cyrku, Nero Mortus skopałby ci tyłek! A gdyby go nie było, sam bym to zrobił w konkursie Letniego Dworu! – pieklił się Baltazar, a jego twarz zrobiła się równie czerwona jak mucha, którą tego dnia miał uwiązaną pod bujną brodą.
– Panowie, czy to nam w czymkolwiek pomaga? – zapytała przytomnie Branwen.
Z ramionami założonymi na piersi, z czarnymi warkoczami spływającymi do kolan i w krwiście czerwonym kimonie wyglądała bardziej na zmartwioną niż złą.
Podobnie Jewgienij, który usiadł na moście i patrzył w ziejącą przed nim dziurę, jakby się zastanawiał, czy da radę przerzucić każdy pojazd na drugą stronę. Był trollem spod mostu i prawdziwym siłaczem, ale musiał przyznać, że jego krzepa ma swoje ograniczenia i rzucanie kamperami i autobusami było stanowczo poza jego zasięgiem. Może gdyby udało mu się zdobyć kilka wielkich kłód drewna, dałby radę jakoś naprawić most, ale to zajęłoby mnóstwo czasu. Dużo więcej, niż go mieli. Gdy maestrowie się wykłócali (co robili niemal bez przerwy), zarówno on, jak i Branwen dostrzegli realne zagrożenie.
Niewiele już brakowało do zmierzchu, a Jewgienij wiele by dał, by nie sprawdzać, jak bardzo niebezpieczny stawał się Dziwny Las wraz z zapadnięciem zmroku.
Max i Simona krążyli wokół zaparkowanych tuż przy urwisku pojazdów i rzucali nieufne spojrzenia w stronę lasu, który wyrastał za ich plecami. Cokolwiek tam było, wyczuwali tego głód i ciekawość. Pokusa, by zrzucić ludzką skórę i przemienić się w rudo-pasiaste bestie z zębami i pazurami, była spora i walka z nią kosztowała ich resztę cierpliwości. A nigdy nie mieli jej zbyt wiele.
– Panowie, basta! – ryknął w końcu Max. – Decydujemy, co robimy, i spadamy stąd w podskokach, zrozumiano? Zanim to, co tam czeka i pomrukuje z głodu, przyjdzie i zaprosi nas na kolację, co wy na to?
Kłótnia na chwilę zamarła i nagle cała trupa odwróciła się w stronę lasu, który był dużo większym zagrożeniem niż urwisko, zawalony most czy rwąca rzeka.
– A jakie mamy opcje, tak w ogóle? Zostaje nam Dąbrówka – odparł Sylwester Żuczek, spluwając przy tym na kępkę traw pod nogami.
– Możemy zawrócić i spróbować dojechać do Zarzecza – zaproponował Baltazar.
– Nie starczy nam paliwa – zaoponował Jewgienij.
– Możemy wyjechać z Dziwnego Lasu, a potem zapas paliwa wlać w jeden bak. Posłaniec dojedzie do Zarzecza i tam napełni wszystkie kanistry – zaproponowała Ptaszarka Sarai, owijając się szczelnie peleryną, która wyglądała jak ptasie skrzydła.
Cokolwiek zerkało na nich z Dziwnego Lasu, sprawiało, że czuła się nieswojo. Jakby była przekąską. Ona i jej ptaki.
– Taaa, świetny pomysł! – burknął Sylwester. – Kolejny tydzień wypadnie nam z terminarzy! Tydzień bez występów, bez zarobków, bez kupna zapasów! Nie wszyscy tak kochają owsiankę, jak ty, Sarai! Musimy występować! Musimy zarabiać! Musimy jeść! – Wymachiwał rękami nad głową.
Finka powiodła spojrzeniem po pozostałych członkach trupy. Branwen zaciskała usta w wąską linię, wyraźnie zmartwiona. Ważka przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę i zerkała ciągle w stronę lasu. Pajęczycy było wszystko jedno. Siedziała na masce swojej przyczepy i wyjadała z torebki coś, co wyglądało jak bardzo duże rodzynki, choć dziewczynka była właściwie pewna, że nimi nie były. Ula i dziaduszka nie zabrali głosu ani razu, ale oboje stali bliżej Baltazara Bączka niż Sylwestra Żuczka i ta deklaracja lojalności była dla wszystkich czytelna.
Za to murem za Sylwestrem stali członkowie dawnego cyrku Solaris – Marietta była jego córką, a nastoletni Cyryl bratankiem. Olga i Katerina Kamenow, jako treserki koni i dzikich kotów, nie przepadały za Baltazarem i jego uporem w kwestii zakazu udziału tresowanych zwierząt w przedstawieniach cyrkowych. Po tym, jak musiały oddać zwierzęta do Sanktuarium, były sfrustrowane i czuły, że zabrakło dla nich miejsca w nowym programie cyrkowym. Winiły o to Bączka.
Klaun Karol i jego oswojony Prosiaczek starali się być neutralni jak Szwajcaria, bo choć Sylwestra znali o wiele dłużej, ostatnie wypadki związały ich z Baltazarem w sposób trudny do wyjaśnienia, ale też trudny do zapomnienia. Tyle że nie dało się ukryć, że ich zapasy jabłuszek dawno się wyczerpały i mała wietnamska świnka widywała je, czerwone, słodziutkie i pachnące, tylko w snach, z których budziła się z burczącym brzuszkiem i smutno zwisającym ogonkiem.
Finka umiała liczyć. Gdyby chodziło tylko o liczbę ludzi, cyrk Baltazara przodował. Ale nie była pewna, czy jeśli dojdzie do głosowania, taka przewaga wystarczy. Bo Sylwester miał rację w jednym. Musieli jeść. Musieli zarabiać. A w tym celu musieli występować. Słyszała wystarczająco dużo rozmów, często szeptanych i ukradkowych, by wiedzieć, że brak występów i dochodów wszystkim bardzo doskwierał.
Zwykle w lipcu mieli kalendarz wypełniony po brzegi! Występowali w każdy weekend, a często też w dwa, trzy nawet dni w tygodniu. Mieli doskonale rozplanowaną trasę i przejazdy z miasteczka do miasteczka zajmowały góra kilka godzin.
W tym roku też tak miało być. Zwłaszcza że po wygranej w konkursie cyrkowym otrzymali mnóstwo zaproszeń od miast i miasteczek, które chciały ich gościć. I opracowali doskonałą trasę. Tyle że wszystko się pokomplikowało i mocno zboczyli z drogi. Nagle znaleźli się na takim kawałku mapy, gdzie odległości między miasteczkami okazywały się znacznie większe, a starannie omijane zwykle atrakcje, takie jak Dziwny Las, były bardziej po drodze, niżby chcieli.
Sporo czasu i występów stracili przez Gaję i jej klątwę. Jazda do Sanktuarium i Czerwonej Wieży okazała się czasochłonna i przepadło im kilka umówionych zawczasu występów. Trupa cyrkowa zarabiała tylko wtedy, kiedy dawała przedstawienia, a o to było ostatnio trudniej niż o przygody, które z misją cyrku nieprzyjemnie kolidowały.
Sakiewki większości członków trupy były puste. A trudno o morale, gdy je się w kółko owsiankę. Trudno też zatankować baki pojazdów do pełna, gdy w szkatule pustki. Paliwo nie było tanie po żadnej stronie Bramy. Może wszyscy byliby nieco mniej zdesperowani, gdyby ostatnia stacja benzynowa nie wypadła z interesu wiele lat temu. A najgorsze, że zrobili niemałe kółeczko, by do niej dojechać, bo bali się, że nie wystarczy im paliwa do Białych Wód. Teraz nie wystarczy go z pewnością. Nie wystarczyłoby też na powrót do ostatniego mijanego miasteczka, bo to prawie dwa dni jazdy.
Finka musiała przyznać, że pomysł Sylwestra nie był tak zły, jak większość jego pomysłów. Lojalność rodzinna kazała jej zwykle stawać po stronie dziadka, ale to nie znaczyło, że miała klapki na oczach i nie potrafiła analizować faktów. Sylwester się nie mylił – w kilka godzin mogli dojechać do Dąbrówki. Podążając spory kawałek wzdłuż rzeki, nie musieli przecinać Dziwnego Lasu. Na miejscu mogli zaklepać kilka przedstawień, zarobić trochę, kupić jedzenie i paliwo, zrobić spore kółko, ale z dwoma miasteczkami po drodze, by dotrzeć do drugiego mostu, a potem już nic nie stało im na przeszkodzie, by występować zgodnie z planem w Białych Wodach.
Nie rozumiała, czemu dziadek tak krzywił się na samą nazwę Dąbrówki. Czy miał związane z nią jakieś bardzo nieprzyjemne wspomnienia? Wiedział o czymś, czego nie wiedzieli pozostali?
– Kto z was był wcześniej w Dąbrówce? – zapytała głośno dziewczynka.
Tylko Baltazar, Sylwester i Pajęczyca unieśli ręce.
– Minęło trochę czasu, ale to zawsze było ładne miasteczko – powiedział Sylwester łagodniejszym tonem, jakby miał nadzieję, że jednak przekona Baltazara.
Pajęczyca wzruszyła każdym z czterech ramion.
– W poprzednim stuleciu mieli tam naprawdę pysznych małoletnich, soczystych, przyjemnie wystraszonych, łażących samopas… Same miłe wspomnienia mam z Dąbrówki – powiedziała i wyszczerzyła się w uśmiechu, odsłaniając dwa zęby jadowe.
Jej całkiem czarne oczy połyskiwały jak węgielki, kiedy popatrzyła na Franka – ostatnie z dzieci, które próbowała zjeść. Nigdy nie pogodziła się z zakazem pożywiania się milusińskimi, który nałożył na nią Baltazar, ale też podróżowanie z cyrkiem wciąż miało dla niej więcej zalet niż wad. Jeśli jednak trafią do Dąbrówki i jakieś dzieciątko zaplącze się w pajęczynę, czyż można walczyć z przeznaczeniem?
Franek wzdrygnął się i przez chwilę znów było mu potwornie zimno, jak wtedy, kiedy trzymała go owiniętego pajęczą nicią, wiszącego nad ziemią wysoko jak bożonarodzeniowa szynka. Gdyby nie Finka, skończyłoby się to niewesoło. Jak to jest, pomyślał, że odeszła z cyrku rodzina akrobatów (Anastazja i Antoni odłączyli się od cyrku po tym, jak nastraszył ich sabotaż Nero Mortusa – wypadek, w którym mogli stracić córkę, Arabellę), ale Pajęczyca ani myślała o odejściu?
Finka podeszła bliżej Bączka i zapytała cicho:
– Dziadku, czemu wolałbyś nie jechać do Dąbrówki?
Pokręcił tylko głową, a po jego minie widziała, że zrozumiał, co tak naprawdę chciała mu przekazać. I przyswoił już, że miała rację – wszyscy pozostali chcieli tam jechać. I jeśli dojdzie do głosowania, przegra z kretesem. A wtedy jego pozycja jako maestra może solidnie ucierpieć. Więc Baltazar skinął wnuczce głową, a potem powiedział głośno:
– Skoro wszyscy chcą jechać do Dąbrówki, nie ma co tego odwlekać. Wkrótce się ściemni.
Nie umknęło mu westchnienie ulgi, które wyrwało się z piersi tygrysów, Branwen czy Jewgienija. Decyzja zapadła, nie musiała mu się podobać, ale była bezapelacyjnie popularniejsza od planu Ptaszarki – a wady tego sam był w stanie zauważyć bez trudu.
Sęk w tym, że nie umiał nawet do końca wytłumaczyć, czemu Dąbrówka wydawała mu się tak złym pomysłem. Był tam raz czy dwa, ostatnio wiele lat temu, kiedy jego córka była niewiele starsza od bliźniaków. Nie podobało mu się coś w tym miasteczku, coś z jego magią było pokręcone i zepsute.
– Dziadku? – Finka ujęła go pod ramię i patrzyła na niego wielkimi, wypełnionymi troską oczami.
Zmusił się do uśmiechu.
– Będzie dobrze, Fineczko, może nawet mają tam księgarnię? – rzucił, siląc się na lekki ton.
– Wystarczy, żeby mieli stację benzynową i sklep spożywczy – burknął Sylwester i pomaszerował do swojego kampera.
Wszyscy się rozeszli do pojazdów. I tylko Jewgienij stał jeszcze chwilę przy moście, wpatrując się w grube drzazgi sterczące w niebo. Był trollem spod mostu i znał się na mostach. Wszystkich mostach, nie tylko kamiennych. I wiedział coś, czego nie powiedział głośno, a nikt inny zdawał się tego nie zauważyć… To nie woda czy burza uszkodziła ten most, ale człowiek. Ktoś, kto władał magią albo miał ładunki wybuchowe i przyłożył się do tego, by most był nieprzejezdny. A to sprawiało, że Jewgienij zaczynał się zastanawiać – komu na tym zależało? I dlaczego?
Kamperem znów bujało na boki, ale Finka była zbyt przejęta, by zwracać na to uwagę. Poruszali się wolno, by nie uszkodzić podwozi aut na nierównościach, co wprawdzie wydłużało samą podróż, ale też pozwalało zobaczyć znacznie więcej z tego, co mijali. Finka siedziała przy stoliku, nos przykleiła do okna. Zapadł zmierzch i z tej ciągle niepełnej ciemności wyłaniały się rzeczy, które nie powinny istnieć.
Teraz już rozumiała, czemu jechali wzdłuż rzeki, choć wertepy i dołki były męczące. Alternatywą była podróż przez Dziwny Las, a już to, co pokazywało się na jego krawędzi, stawiało włoski na karku dęba. Widziała już dziwne stworzenia, których nie znalazłaby w swoim leksykonie. I przejrzyste, neonowo świecące zjawy, które prześlizgiwały się między pniami drzew i podążały za kawalkadą pojazdów z niepokojącym zaciekawieniem. Widziała rośliny, które wybuchały mieniącymi się jak brokat pyłkami, wabiąc ogromne, białe ćmy – nawet z odległości dostrzegała, że są kudłate, pokryte połyskującym, jedwabistym futerkiem.
– Wszystko przegapisz! – zawołała do Franka, który znów wcisnął się w kłębowisko koca na swojej pryczy.
– Przeżyję – mruknął w odpowiedzi.
Finka westchnęła ciężko. Jej brat od kilku dni był mocno nie w sosie. Znów trzymał się trochę na dystans, milczek i maruda. Aż się prosił, żeby na nim usiadła i wymusiła groźbami i łaskotkami odpowiedź na pytanie, co mu znowu leżało na wątrobie i czym się zamartwiał. Im był starszy, tym trudniej przychodziło jej wyduszenie z niego takich zwierzeń. A Franek w jednym miał niewątpliwy tytuł mistrza – w zamartwianiu się i znajdowaniu powodu, by spuścić nos na kwintę.
– Możesz mi też powiedzieć, co cię znowu ugryzło – odcięła się.
– Nic mi nie jest – odburknął spod koca.
– Jasne. Zupełnie nic. Dlatego co noc się budzisz z krzykiem i masz koszmary. Dlatego jesteś tak zmęczony, że przysypiasz w ciągu dnia. I dlatego twoje fioletowe farfocle spływają po ścianie jak świecące gluty – odpowiedziała, ociekając sarkazmem.
Franek przez chwilę milczał, a potem wychylił głowę spod koca, wyraźnie zaskoczony.
– Ty je widzisz? – zapytał w końcu.
– Normalnie ich nie widzę. Ale wiem, co zrobić, by je zobaczyć. Znalazłam zaklęcie – odpowiedziała.
– Co ono robi?
– Pokazuje to, co normalnie nie jest całkiem widzialne. Musiałam sprawdzić, czy coś cię nie podgryza. No dosłownie, rozumiesz, jak Pajęczyca. Czy nie siedzi ci na piersi jakiś dusiołek czy jakaś magiczna pijawka.
– Dusiołek? Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?
– Sprawdziłam w książce, co może sprowadzać koszmary.
Franek westchnął ciężko. Takie było życie z Finką. Mógł się zamykać w sobie, mógł upychać swoje strachy i zwidy w ciasnym schowku w tyle głowy, ale to działało tylko na chwilę. Potem zaczynała szukać przyczyny. Cud, że zaczęła od książek. Dawniej by po prostu na nim usiadła, docisnęła nos do jego nosa i powiedziała coś w stylu: „Opór jest daremny, gadaj, młotku, pókim dobra!”. I właściwie nawet nie był zły o to, że go szturchała. Wiedział, że czasem się zapędzał i odcinał bardziej, niż to dla niego zdrowe. I niekiedy widziała coś, czego on nie dostrzegał, a co sprawiało, że problem, którym się zamartwiał, okazywał się wcale nie taki wielki. Finka była załatwiaczką. Była Sherlockiem w ich duecie. A on, choć zwykle naturalnie przychodziło mu zatrzaśnięcie się jak małż ze swoimi ciemnymi myślami, musiał przyznać, że rozmowa z siostrą czasami mu pomagała. Dlatego zsunął się z górnej pryczy i opadł na siedzisko z kufra po drugiej stronie stoliczka.
Finka wiedziała, kiedy nacisnąć, a kiedy pozwolić bratu złapać oddech przed otwarciem swojego sejfu z sekretami. Ale nie zamierzała odpuścić. Ostatnim razem, kiedy ukrywał przed nią wielki sekret, okazało się, że ma martwą magię, widzi fioletową aurę wokół tego, co jest martwe, i tego, co umiera. I nie powiedział jej ani słowa. Nawet o tym, że widzi taki gęsty fiolet wokół ich mamy. Nawet wtedy, gdy podsłuchali rozmowę rodziców i odkryli, że mama jest chora na raka piersi, będzie miała operację i radioterapię. (Finka sprawdziła – radioterapia była radioaktywna, ale zupełnie inaczej radioaktywna niż pająk, który ugryzł Petera Parkera, więc mama nie zmieni się w Spider-Mankę. Raczej). Oczywiście nawet się nie zająknął! Dusił w sobie wiedzę o fiolecie i wnioski, które z niej wyciągnął (że mama umiera), pozwalając, by te wizje mu się rozgościły w snach i zmieniły je w koszmary.
– Śnią mi się dziwne rzeczy – wyszeptał.
– Jak dziwne? – zapytała.
Franek westchnął ciężko i zaczął mówić. Cicho, przepychając słowa przez boleśnie zaciśnięte gardło.
– Miejsce. Zimne. Przesycone martwą magią. Straszne. Jestem tam i nie mogę się wydostać. A im dłużej tam jestem, tym bardziej zapominam, że jestem żywy. Szukam wyjścia, ale go nie ma. Jest tylko zimno i pustka. I słyszę głos, który mówi, że to jest moje miejsce, że jestem tam bardziej u siebie niż tu, więc nigdy już nie wrócę. Za każdym razem, gdy zasypiam, trafiam w tamto miejsce. I nigdy nie udaje mi się stamtąd uciec. I nigdy już nie będzie mi ciepło.
Łzy spłynęły mu po policzkach. Wytarł je rękawem bluzy, ale się ich nie wstydził. Jeśli ktoś mógł go zrozumieć, to jego siostra. Ona też dostała magię. Ale miała więcej szczęścia niż on. Jej magia była dla niej źródłem radości. Przyciągała do niej smoki, piekielne ogary i żar-ptaki, żadnych fioletowych glutów, które wypływały z koszmarów i pokrywały całą ścianę przy jego łóżku.
– Franek, zapominasz o jednym. Gdziekolwiek i ktokolwiek by cię zabrał czy uwięził, będę cię szukać. I cię znajdę. Sam wiesz, że zawsze cię znajdę, choćbyś nie wiem jak dobrze się schował. I nigdy nie pozwolę ci zamarznąć – powiedziała i złapała go za rękę.
Jej rozpalona jak w gorączce skóra prawie oparzyła zmarznięte palce Franka. Finka poklepała go po dłoni, a potem uniosła swoją wnętrzem do góry, a na jej powierzchni zatańczyły iskierki i przez ułamek chwili widział mały płomyczek!
– Wow! Kiedy zamierzałaś mi o tym powiedzieć? – zapytał zaskoczony.
– Kiedy byłabym w stanie utrzymać ognik dłużej, tak chociaż minutę. Albo gdyby udało mi się wywołać większy płomyk. Wiesz, żeby zrobić większe wrażenie! – roześmiała się rozbawiona jego miną.
– No nie wiem, już teraz robi całkiem spore wrażenie – burknął Franek.
– Myślę, że sny są częścią magii. Też je mam – powiedziała po chwili.
– Ale nie budzisz się z krzykiem.
– Bo dla mnie to nie są koszmary. Słyszę w nich Sznurówkę, a ostatnio coraz częściej też Sorchę. Myślę, że ona niedługo się wykluje… W tych snach to już nie jest malutki płomyczek. – Uniosła dłoń, a ogień znów zatańczył na jej skórze. – Podpalam świat, płomienie buchają wyższe niż najwyższe drzewa, a mnie się to naprawdę podoba. Śmieję się. A nad moją głową tańczą w chmurach smoki. Więc wiesz, to w sumie niepokojące, że mi się to podoba.
– No raczej. To jest pokręcone, nie?
Finka przytaknęła. Nikomu innemu nie powiedziałaby o tych snach, ale miała pewność, że Franek zrozumie. I nie będzie oceniał.
– Myślisz, że gdybyśmy byli w domu, gdybyśmy nie przekroczyli Bramy, nie spotkali dziadka, nie spędzali tego lata w cyrku, to toby się zdarzyło? Nasza magia by się obudziła? – zapytał po chwili.
– Nie wiem. Może nie od razu. Może by to trwało dłużej. Ale już tam, nie wiedząc o magii, widziałeś fiolet. A ja rozmawiałam ze Sznurówką, kiedy jeszcze z nami mieszkała. Nie wydaje mi się, żeby magia była dla nas czymś całkiem nowym. Po prostu z czasem jest jej więcej.
– Wciąż wolałbym, by moja magia była ciepła i pomagała mi zaprzyjaźnić smoki – wyszeptał cicho.
– Wtedy nie dałbyś rady rozbroić martwych glutów, a wielu z trupy cyrkowej zginęłoby jeszcze przed konkursem. A potem Nero Mortus sklepałby nam tyłki. A gdybyś nie potrafił gadać z duchami, nie znalazłbyś wyjścia z lochów w Czerwonej Wieży. Myślę, że tak po prostu jest, Franek. I przykro mi, że twoja magia nie jest dla ciebie frajdą. Ale ani na moment nie zapominaj, że gdyby nie ona, wszyscy mielibyśmy przekichane.
I znów logika Finki przecisnęła się przez maleńkie szparki w murze, który wokół siebie zbudował. I musiał przyznać, że miała rację. I przez chwilę czuł się całkiem dobrze.
Nagle kamper się zatrzymał, silnik zgasł. Przez ułamek sekundy dzieciaki zmartwiły się, że zabrakło im paliwa, ale wtedy rozległ się podekscytowany krzyk dziadka:
– Franio! Finka! Widzieliście kiedyś coś takiego? No niesamowite!
A chwilę później rozległo się trzaśnięcie drzwi w kabinie kierowcy. Bliźniaki wyskoczyły z kampera za dziadkiem.
Stali na wzgórzu, za ich plecami kończył się Dziwny Las, a w dolinie przed nimi rozciągało się miasteczko. I już z tej odległości widzieli, że jest inne niż wszystkie. Wyglądało jak zbudowane z kolorowych klocków, małe domki, wąskie, kręte uliczki, okrągły placyk dokładnie pośrodku zabudowy i drzewa zdawały się prawie normalne, ale było jeszcze światło – tyle światła! Kolorowe lampki rozciągnięte nad ulicami, świece i latarnie tworzyły nad miasteczkiem ciepłą łunę niczym złocistą kopułę, dzięki której widzieli szczegóły dekoracji. Bliźniakom przypomniały się wieczorne spacery z mamą na cmentarzu podczas Wszystkich Świętych, gdy wszystko spowijał ciepły blask świeczek i zniczy. Tu całe miasteczko otulone było taką poświatą!
W końcu Finka otrząsnęła się z szoku i zapytała:
– Oni tu wiedzą, że jest koniec lipca, a nie październik?
– Myślę, że mogło im to umknąć – odpowiedział Franek.
Pozostałe kampery, przyczepy i autobus mieszkalny zatrzymywały się obok auta dziadka i reszta cyrkowców dołączyła do Baltazara, Franka i Finki.
– Czy zawsze tu tak było? – zapytała oszołomiona Branwen.
Dziadek i Sylwester zgodnie pokręcili głowami.
– Zawsze było trochę dziwne, ale to jest… – Dziadek zawahał się, jakiego słowa użyć, więc Sylwester dokończył:
– Naprawdę bardzo dziwne?
– Szalone? – dodał Baltazar.
– Szalone nie jest złe – powiedział Sylwester, choć nie brzmiał na przekonanego.
– Nie żebyśmy mieli wybór – uciął Max i wrócił do auta.
Pozostali poszli jego śladem i po chwili zjeżdżali w dolinę, do miasteczka innego niż wszystkie.