Franek i Finka. Dyniowy demon - Aneta Jadowska - ebook + audiobook

Franek i Finka. Dyniowy demon ebook i audiobook

Aneta Jadowska,

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Koty emanują dziwną magią – nic nowego, ludzie już dawno zaakceptowali, że te stworzenia rządzą światem. Zresztą nie mieli innego wyjścia. Ale duchy, demony i dynie w lipcu? Nie tak Franek i Finka wyobrażali sobie Halloween. To i tak pikuś przy tym, jakie straszne niespodzianki skrywa miasteczko wiecznego Halloween.

Może Sylwester Żuczek, do niedawna największy wróg Baltazara, ma rację, że to nie przypadek, że wszystkie dziwne przygody dzieją się akurat wtedy, kiedy w pobliżu są Franek i Finka? Jedno jest pewne – psia jego mać, nuda nie jest pisana Baltazarowi Bączkowi i jego wnukom.

Aneta Jadowska zaprasza do krainy magii – w cyrkowym świecie przeżyjesz przygody, jakich się nie spodziewasz!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 56 min

Lektor: Józef Pawłowski
Oceny
4,7 (177 ocen)
130
38
8
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
toper4532
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! 💕💕💕💕💕Ukochana książka💕💕💕💕💕genialny pomysł, a bliźniaki skradły moje serce. Franek i Finka bardzo odważni. Skierowana raczej wiek 8-9 ale moją ukochaną Książką fantasty zostanie chyba na zawsze. Czytałam wszystkie części i czekam na kolejne. 🥰
10
qdt01
(edytowany)

Nie polecam

Książka raczej mało ciekawa, czasami niespójna. Historia sprawia wrażenie jakby została napisana przez licealistkę. Zamiast skupić się na rozwinięciu motywu magii, autorka bardzo dużo czasu spędziła na tlumaczeniu czytelnikowi podstawowych rzeczy (np. że trupa cyrkowa musi mieć pieniądze, aby kupić jedzenie). Uwaga: spoiler. W książce występuje postać wiedźmy cyrkowej, przedstawianej przez dyrektora, jako ich "tajna broń". Niestety, daje się ona łatwo oszukać żonie burmistrza i wypija lemoniadę z maku, po której zapada w głęboki sen, tak jak pozostali członkowie trupy cyrkowej. Nie wiadomo więc na czym ma polegać jej wyjątkowość. Dodatkowo Franek, pomimo tego, że dysponuje "martwą magią", na Ścieżce Mgieł nie potrafi zrobić nic innego, jak bariera ochronna, która tylko spowalniała działanie tego miejsca. Dużo niewykorzystanego potencjału. Szkoda czasu na lekturę.
22
Azrael1012

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham tych bohaterów i będę za nimi tęsknić. To było idealne zakończenie trylogii. Gorąco polecam ❤️
00
Viperi

Nie oderwiesz się od lektury

Aneta Jadowska jak zwykle czaruje słowem i humorem. Zawsze z przyjemnością wracam do Thornu i na Rubieże. Do następnego!
00
werciax

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajne zakończenie serii. Trochę brakowało mi samego cyrku ale historia nadal ciekawa
00



Co­py­ri­ght © Aneta Ja­dow­ska, 2023

Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023

Re­dak­torka ini­cju­jąca •Mi­lena Busz­kie­wicz

Re­dak­torka pro­wa­dząca •Ka­ro­lina Ki­sio­łek

Mar­ke­ting i pro­mo­cja •Ka­ro­lina Ki­sio­łek

Re­dak­cja •Ka­ro­lina Bo­ro­wiec-Pie­niak

Ko­rekta •Jo­anna Je­ziorna-Kra­marz, Anna No­wak

Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza i ła­ma­nie •Ma­te­usz Cze­kała

Pro­jekt ty­po­gra­ficzny okładki •Magda Bloch

Pro­jekt okładki i ilu­stra­cje •Mag­da­lena Ba­biń­ska

Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.

Tekst dzie­łowy w książce zło­żono kro­jem Al­ber­tina au­tor­stwa Chrisa Branda.

eISBN 978-83-67727-81-5

Zyg­zaki

Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

re­dak­cja@zyg­zaki.pl

www.zyg­zaki.pl

Mar­cie Ki­siel, bez któ­rej wspar­cia nie od­wa­ży­ła­bym się pi­sać ksią­żek dla dzieci.

Poli, Tym­kowi i Julce, bez któ­rych nie mia­ła­bym kon­kret­nych po­wo­dów i na­ci­sków, by to ro­bić.

Bal­ta­zar Bą­czek, ma­estro cyr­kowy, był przy­go­to­wany na to, by wszystko za­częło się ukła­dać. By było prze­wi­dy­walne, bez­pieczne i ani odro­binkę nie od­bie­gało od normy. Wo­lałby na­wet stan nudy od tego, czego do­świad­czali on, jego trupa, a co gor­sza – jego wnuki, przez ostat­nie ty­go­dnie. Ska­kali od jed­nej nie­bez­piecz­nej sy­tu­acji do ko­lej­nej! I dzie­ciaki za­czy­nały są­dzić, że wła­śnie tak wy­gląda ży­cie w cyrku! Oczy­wi­ście pró­bo­wał im wy­ja­śnić, że to tylko przy­pad­kowa ku­mu­la­cja. Pech na­wet! Że przez ostat­nie kilka lat ni­gdy na­wet nie zbli­żył się do ta­kiego za­mie­sza­nia jak w te wa­ka­cje! Chyba nie cał­kiem mu wie­rzyli… Bo też i ja­kie mieli pod­stawy, by wie­rzyć swo­jemu dziad­kowi, któ­rego do­piero nie­dawno po­znali i wy­ło­wili z pa­mięci zdu­szo­nej na lata za­klę­ciem?

– No pięk­nie! Co jesz­cze? Deszcz me­te­ory­tów? Trzę­sie­nie ziemi? Jak wiel­kiego pe­cha można mieć? – bur­czał Syl­we­ster Żu­czek, wpa­tru­jąc się w prze­paść, do nie­dawna spiętą zgrab­nym łu­kiem drew­nia­nego mo­stu.

Dziś z mo­stu zo­stały dwa ki­kuty z zie­jącą mię­dzy nimi dziurą. W dole hu­czała wartka i spię­trzona na ka­mie­ni­stym pod­łożu rzeka. Na­wet gdyby ja­kimś cu­dem zje­chali stro­mym zbo­czem na samo dno wą­wozu, nie było naj­mniej­szej szansy, by prze­pra­wili się przez wodę bez mo­stu.

– Syl­we­strze, ja cię ostrze­gam – burk­nął Bal­ta­zar Bą­czek.

– I co mi zro­bisz? Hę? Mó­wię, co wi­dzę! A wi­dzę pe­cha! Ja­kiego w ży­ciu nie mia­łem! A te­raz mam! I tylko jedno się zmie­niło. Wła­ści­wie dwie rze­czy. Trzy, jak li­czyć po­łą­cze­nie mo­jego sza­no­wa­nego i od­no­szą­cego suk­cesy cyrku z twoim wielce pe­cho­wym przed­się­bior­stwem!

– Suk­cesy?! Gdyby nie po­łą­cze­nie cyrku, Nero Mor­tus sko­pałby ci ty­łek! A gdyby go nie było, sam bym to zro­bił w kon­kur­sie Let­niego Dworu! – pie­klił się Bal­ta­zar, a jego twarz zro­biła się rów­nie czer­wona jak mu­cha, którą tego dnia miał uwią­zaną pod bujną brodą.

– Pa­no­wie, czy to nam w czym­kol­wiek po­maga? – za­py­tała przy­tom­nie Bran­wen.

Z ra­mio­nami za­ło­żo­nymi na piersi, z czar­nymi war­ko­czami spły­wa­ją­cymi do ko­lan i w krwi­ście czer­wo­nym ki­mo­nie wy­glą­dała bar­dziej na zmar­twioną niż złą.

Po­dob­nie Jew­gie­nij, który usiadł na mo­ście i pa­trzył w zie­jącą przed nim dziurę, jakby się za­sta­na­wiał, czy da radę prze­rzu­cić każdy po­jazd na drugą stronę. Był trol­lem spod mo­stu i praw­dzi­wym si­ła­czem, ale mu­siał przy­znać, że jego krzepa ma swoje ogra­ni­cze­nia i rzu­ca­nie kam­pe­rami i au­to­bu­sami było sta­now­czo poza jego za­się­giem. Może gdyby udało mu się zdo­być kilka wiel­kich kłód drewna, dałby radę ja­koś na­pra­wić most, ale to za­ję­łoby mnó­stwo czasu. Dużo wię­cej, niż go mieli. Gdy ma­estro­wie się wy­kłó­cali (co ro­bili nie­mal bez prze­rwy), za­równo on, jak i Bran­wen do­strze­gli re­alne za­gro­że­nie.

Nie­wiele już bra­ko­wało do zmierz­chu, a Jew­gie­nij wiele by dał, by nie spraw­dzać, jak bar­dzo nie­bez­pieczny sta­wał się Dziwny Las wraz z za­pad­nię­ciem zmroku.

Max i Si­mona krą­żyli wo­kół za­par­ko­wa­nych tuż przy urwi­sku po­jaz­dów i rzu­cali nie­ufne spoj­rze­nia w stronę lasu, który wy­ra­stał za ich ple­cami. Co­kol­wiek tam było, wy­czu­wali tego głód i cie­ka­wość. Po­kusa, by zrzu­cić ludzką skórę i prze­mie­nić się w rudo-pa­sia­ste be­stie z zę­bami i pa­zu­rami, była spora i walka z nią kosz­to­wała ich resztę cier­pli­wo­ści. A ni­gdy nie mieli jej zbyt wiele.

– Pa­no­wie, ba­sta! – ryk­nął w końcu Max. – De­cy­du­jemy, co ro­bimy, i spa­damy stąd w pod­sko­kach, zro­zu­miano? Za­nim to, co tam czeka i po­mru­kuje z głodu, przyj­dzie i za­prosi nas na ko­la­cję, co wy na to?

Kłót­nia na chwilę za­marła i na­gle cała trupa od­wró­ciła się w stronę lasu, który był dużo więk­szym za­gro­że­niem niż urwi­sko, za­wa­lony most czy rwąca rzeka.

– A ja­kie mamy opcje, tak w ogóle? Zo­staje nam Dą­brówka – od­parł Syl­we­ster Żu­czek, splu­wa­jąc przy tym na kępkę traw pod no­gami.

– Mo­żemy za­wró­cić i spró­bo­wać do­je­chać do Za­rze­cza – za­pro­po­no­wał Bal­ta­zar.

– Nie star­czy nam pa­liwa – za­opo­no­wał Jew­gie­nij.

– Mo­żemy wy­je­chać z Dziw­nego Lasu, a po­tem za­pas pa­liwa wlać w je­den bak. Po­sła­niec do­je­dzie do Za­rze­cza i tam na­pełni wszyst­kie ka­ni­stry – za­pro­po­no­wała Pta­szarka Sa­rai, owi­ja­jąc się szczel­nie pe­le­ryną, która wy­glą­dała jak pta­sie skrzy­dła.

Co­kol­wiek zer­kało na nich z Dziw­nego Lasu, spra­wiało, że czuła się nie­swojo. Jakby była prze­ką­ską. Ona i jej ptaki.

– Taaa, świetny po­mysł! – burk­nął Syl­we­ster. – Ko­lejny ty­dzień wy­pad­nie nam z ter­mi­na­rzy! Ty­dzień bez wy­stę­pów, bez za­rob­ków, bez kupna za­pa­sów! Nie wszy­scy tak ko­chają owsiankę, jak ty, Sa­rai! Mu­simy wy­stę­po­wać! Mu­simy za­ra­biać! Mu­simy jeść! – Wy­ma­chi­wał rę­kami nad głową.

Finka po­wio­dła spoj­rze­niem po po­zo­sta­łych człon­kach trupy. Bran­wen za­ci­skała usta w wą­ską li­nię, wy­raź­nie zmar­twiona. Ważka prze­stę­po­wała nie­cier­pli­wie z nogi na nogę i zer­kała cią­gle w stronę lasu. Pa­ję­czycy było wszystko jedno. Sie­działa na ma­sce swo­jej przy­czepy i wy­ja­dała z to­rebki coś, co wy­glą­dało jak bar­dzo duże ro­dzynki, choć dziew­czynka była wła­ści­wie pewna, że nimi nie były. Ula i dzia­duszka nie za­brali głosu ani razu, ale oboje stali bli­żej Bal­ta­zara Bączka niż Syl­we­stra Żuczka i ta de­kla­ra­cja lo­jal­no­ści była dla wszyst­kich czy­telna.

Za to mu­rem za Syl­we­strem stali człon­ko­wie daw­nego cyrku So­la­ris – Ma­rietta była jego córką, a na­sto­letni Cy­ryl bra­tan­kiem. Olga i Ka­te­rina Ka­me­now, jako tre­serki koni i dzi­kich ko­tów, nie prze­pa­dały za Bal­ta­za­rem i jego upo­rem w kwe­stii za­kazu udziału tre­so­wa­nych zwie­rząt w przed­sta­wie­niach cyr­ko­wych. Po tym, jak mu­siały od­dać zwie­rzęta do Sank­tu­arium, były sfru­stro­wane i czuły, że za­bra­kło dla nich miej­sca w no­wym pro­gra­mie cyr­ko­wym. Wi­niły o to Bączka.

Klaun Ka­rol i jego oswo­jony Pro­sia­czek sta­rali się być neu­tralni jak Szwaj­ca­ria, bo choć Syl­we­stra znali o wiele dłu­żej, ostat­nie wy­padki zwią­zały ich z Bal­ta­za­rem w spo­sób trudny do wy­ja­śnie­nia, ale też trudny do za­po­mnie­nia. Tyle że nie dało się ukryć, że ich za­pasy ja­błu­szek dawno się wy­czer­pały i mała wiet­nam­ska świnka wi­dy­wała je, czer­wone, sło­dziut­kie i pach­nące, tylko w snach, z któ­rych bu­dziła się z bur­czą­cym brzusz­kiem i smutno zwi­sa­ją­cym ogon­kiem.

Finka umiała li­czyć. Gdyby cho­dziło tylko o liczbę lu­dzi, cyrk Bal­ta­zara przo­do­wał. Ale nie była pewna, czy je­śli doj­dzie do gło­so­wa­nia, taka prze­waga wy­star­czy. Bo Syl­we­ster miał ra­cję w jed­nym. Mu­sieli jeść. Mu­sieli za­ra­biać. A w tym celu mu­sieli wy­stę­po­wać. Sły­szała wy­star­cza­jąco dużo roz­mów, czę­sto szep­ta­nych i ukrad­ko­wych, by wie­dzieć, że brak wy­stę­pów i do­cho­dów wszyst­kim bar­dzo do­skwie­rał.

Zwy­kle w lipcu mieli ka­len­darz wy­peł­niony po brzegi! Wy­stę­po­wali w każdy week­end, a czę­sto też w dwa, trzy na­wet dni w ty­go­dniu. Mieli do­sko­nale roz­pla­no­waną trasę i prze­jazdy z mia­steczka do mia­steczka zaj­mo­wały góra kilka go­dzin.

W tym roku też tak miało być. Zwłasz­cza że po wy­gra­nej w kon­kur­sie cyr­ko­wym otrzy­mali mnó­stwo za­pro­szeń od miast i mia­ste­czek, które chciały ich go­ścić. I opra­co­wali do­sko­nałą trasę. Tyle że wszystko się po­kom­pli­ko­wało i mocno zbo­czyli z drogi. Na­gle zna­leźli się na ta­kim ka­wałku mapy, gdzie od­le­gło­ści mię­dzy mia­stecz­kami oka­zy­wały się znacz­nie więk­sze, a sta­ran­nie omi­jane zwy­kle atrak­cje, ta­kie jak Dziwny Las, były bar­dziej po dro­dze, niżby chcieli.

Sporo czasu i wy­stę­pów stra­cili przez Gaję i jej klą­twę. Jazda do Sank­tu­arium i Czer­wo­nej Wieży oka­zała się cza­so­chłonna i prze­pa­dło im kilka umó­wio­nych za­wczasu wy­stę­pów. Trupa cyr­kowa za­ra­biała tylko wtedy, kiedy da­wała przed­sta­wie­nia, a o to było ostat­nio trud­niej niż o przy­gody, które z mi­sją cyrku nie­przy­jem­nie ko­li­do­wały.

Sa­kiewki więk­szo­ści człon­ków trupy były pu­ste. A trudno o mo­rale, gdy je się w kółko owsiankę. Trudno też za­tan­ko­wać baki po­jaz­dów do pełna, gdy w szka­tule pustki. Pa­liwo nie było ta­nie po żad­nej stro­nie Bramy. Może wszy­scy by­liby nieco mniej zde­spe­ro­wani, gdyby ostat­nia sta­cja ben­zy­nowa nie wy­pa­dła z in­te­resu wiele lat temu. A naj­gor­sze, że zro­bili nie­małe kó­łeczko, by do niej do­je­chać, bo bali się, że nie wy­star­czy im pa­liwa do Bia­łych Wód. Te­raz nie wy­star­czy go z pew­no­ścią. Nie wy­star­czy­łoby też na po­wrót do ostat­niego mi­ja­nego mia­steczka, bo to pra­wie dwa dni jazdy.

Finka mu­siała przy­znać, że po­mysł Syl­we­stra nie był tak zły, jak więk­szość jego po­my­słów. Lo­jal­ność ro­dzinna ka­zała jej zwy­kle sta­wać po stro­nie dziadka, ale to nie zna­czyło, że miała klapki na oczach i nie po­tra­fiła ana­li­zo­wać fak­tów. Syl­we­ster się nie my­lił – w kilka go­dzin mo­gli do­je­chać do Dą­brówki. Po­dą­ża­jąc spory ka­wa­łek wzdłuż rzeki, nie mu­sieli prze­ci­nać Dziw­nego Lasu. Na miej­scu mo­gli za­kle­pać kilka przed­sta­wień, za­ro­bić tro­chę, ku­pić je­dze­nie i pa­liwo, zro­bić spore kółko, ale z dwoma mia­stecz­kami po dro­dze, by do­trzeć do dru­giego mo­stu, a po­tem już nic nie stało im na prze­szko­dzie, by wy­stę­po­wać zgod­nie z pla­nem w Bia­łych Wo­dach.

Nie ro­zu­miała, czemu dzia­dek tak krzy­wił się na samą na­zwę Dą­brówki. Czy miał zwią­zane z nią ja­kieś bar­dzo nie­przy­jemne wspo­mnie­nia? Wie­dział o czymś, czego nie wie­dzieli po­zo­stali?

– Kto z was był wcze­śniej w Dą­brówce? – za­py­tała gło­śno dziew­czynka.

Tylko Bal­ta­zar, Syl­we­ster i Pa­ję­czyca unie­śli ręce.

– Mi­nęło tro­chę czasu, ale to za­wsze było ładne mia­steczko – po­wie­dział Syl­we­ster ła­god­niej­szym to­nem, jakby miał na­dzieję, że jed­nak prze­kona Bal­ta­zara.

Pa­ję­czyca wzru­szyła każ­dym z czte­rech ra­mion.

– W po­przed­nim stu­le­ciu mieli tam na­prawdę pysz­nych ma­ło­let­nich, so­czy­stych, przy­jem­nie wy­stra­szo­nych, ła­żą­cych sa­mo­pas… Same miłe wspo­mnie­nia mam z Dą­brówki – po­wie­działa i wy­szcze­rzyła się w uśmie­chu, od­sła­nia­jąc dwa zęby ja­dowe.

Jej cał­kiem czarne oczy po­ły­ski­wały jak wę­gielki, kiedy po­pa­trzyła na Franka – ostat­nie z dzieci, które pró­bo­wała zjeść. Ni­gdy nie po­go­dziła się z za­ka­zem po­ży­wia­nia się mi­lu­siń­skimi, który na­ło­żył na nią Bal­ta­zar, ale też po­dró­żo­wa­nie z cyr­kiem wciąż miało dla niej wię­cej za­let niż wad. Je­śli jed­nak tra­fią do Dą­brówki i ja­kieś dzie­ciątko za­plą­cze się w pa­ję­czynę, czyż można wal­czyć z prze­zna­cze­niem?

Fra­nek wzdry­gnął się i przez chwilę znów było mu po­twor­nie zimno, jak wtedy, kiedy trzy­mała go owi­nię­tego pa­ję­czą ni­cią, wi­szą­cego nad zie­mią wy­soko jak bo­żo­na­ro­dze­niowa szynka. Gdyby nie Finka, skoń­czy­łoby się to nie­we­soło. Jak to jest, po­my­ślał, że ode­szła z cyrku ro­dzina akro­ba­tów (Ana­sta­zja i An­toni odłą­czyli się od cyrku po tym, jak na­stra­szył ich sa­bo­taż Nero Mor­tusa – wy­pa­dek, w któ­rym mo­gli stra­cić córkę, Ara­bellę), ale Pa­ję­czyca ani my­ślała o odej­ściu?

Finka po­de­szła bli­żej Bączka i za­py­tała ci­cho:

– Dziadku, czemu wo­lał­byś nie je­chać do Dą­brówki?

Po­krę­cił tylko głową, a po jego mi­nie wi­działa, że zro­zu­miał, co tak na­prawdę chciała mu prze­ka­zać. I przy­swoił już, że miała ra­cję – wszy­scy po­zo­stali chcieli tam je­chać. I je­śli doj­dzie do gło­so­wa­nia, prze­gra z kre­te­sem. A wtedy jego po­zy­cja jako ma­estra może so­lid­nie ucier­pieć. Więc Bal­ta­zar ski­nął wnuczce głową, a po­tem po­wie­dział gło­śno:

– Skoro wszy­scy chcą je­chać do Dą­brówki, nie ma co tego od­wle­kać. Wkrótce się ściemni.

Nie umknęło mu wes­tchnie­nie ulgi, które wy­rwało się z piersi ty­gry­sów, Bran­wen czy Jew­gie­nija. De­cy­zja za­pa­dła, nie mu­siała mu się po­do­bać, ale była bez­a­pe­la­cyj­nie po­pu­lar­niej­sza od planu Pta­szarki – a wady tego sam był w sta­nie za­uwa­żyć bez trudu.

Sęk w tym, że nie umiał na­wet do końca wy­tłu­ma­czyć, czemu Dą­brówka wy­da­wała mu się tak złym po­my­słem. Był tam raz czy dwa, ostat­nio wiele lat temu, kiedy jego córka była nie­wiele star­sza od bliź­nia­ków. Nie po­do­bało mu się coś w tym mia­steczku, coś z jego ma­gią było po­krę­cone i ze­psute.

– Dziadku? – Finka ujęła go pod ra­mię i pa­trzyła na niego wiel­kimi, wy­peł­nio­nymi tro­ską oczami.

Zmu­sił się do uśmie­chu.

– Bę­dzie do­brze, Fi­neczko, może na­wet mają tam księ­gar­nię? – rzu­cił, si­ląc się na lekki ton.

– Wy­star­czy, żeby mieli sta­cję ben­zy­nową i sklep spo­żyw­czy – burk­nął Syl­we­ster i po­ma­sze­ro­wał do swo­jego kam­pera.

Wszy­scy się ro­ze­szli do po­jaz­dów. I tylko Jew­gie­nij stał jesz­cze chwilę przy mo­ście, wpa­tru­jąc się w grube drza­zgi ster­czące w niebo. Był trol­lem spod mo­stu i znał się na mo­stach. Wszyst­kich mo­stach, nie tylko ka­mien­nych. I wie­dział coś, czego nie po­wie­dział gło­śno, a nikt inny zda­wał się tego nie za­uwa­żyć… To nie woda czy bu­rza uszko­dziła ten most, ale czło­wiek. Ktoś, kto wła­dał ma­gią albo miał ła­dunki wy­bu­chowe i przy­ło­żył się do tego, by most był nie­prze­jezdny. A to spra­wiało, że Jew­gie­nij za­czy­nał się za­sta­na­wiać – komu na tym za­le­żało? I dla­czego?

Kam­pe­rem znów bu­jało na boki, ale Finka była zbyt prze­jęta, by zwra­cać na to uwagę. Po­ru­szali się wolno, by nie uszko­dzić pod­wozi aut na nie­rów­no­ściach, co wpraw­dzie wy­dłu­żało samą po­dróż, ale też po­zwa­lało zo­ba­czyć znacz­nie wię­cej z tego, co mi­jali. Finka sie­działa przy sto­liku, nos przy­kle­iła do okna. Za­padł zmierzch i z tej cią­gle nie­peł­nej ciem­no­ści wy­ła­niały się rze­czy, które nie po­winny ist­nieć.

Te­raz już ro­zu­miała, czemu je­chali wzdłuż rzeki, choć wer­tepy i dołki były mę­czące. Al­ter­na­tywą była po­dróż przez Dziwny Las, a już to, co po­ka­zy­wało się na jego kra­wę­dzi, sta­wiało wło­ski na karku dęba. Wi­działa już dziwne stwo­rze­nia, któ­rych nie zna­la­złaby w swoim lek­sy­ko­nie. I przej­rzy­ste, neo­nowo świe­cące zjawy, które prze­śli­zgi­wały się mię­dzy pniami drzew i po­dą­żały za ka­wal­kadą po­jaz­dów z nie­po­ko­ją­cym za­cie­ka­wie­niem. Wi­działa ro­śliny, które wy­bu­chały mie­nią­cymi się jak bro­kat pył­kami, wa­biąc ogromne, białe ćmy – na­wet z od­le­gło­ści do­strze­gała, że są ku­dłate, po­kryte po­ły­sku­ją­cym, je­dwa­bi­stym fu­ter­kiem.

– Wszystko prze­ga­pisz! – za­wo­łała do Franka, który znów wci­snął się w kłę­bo­wi­sko koca na swo­jej pry­czy.

– Prze­żyję – mruk­nął w od­po­wie­dzi.

Finka wes­tchnęła ciężko. Jej brat od kilku dni był mocno nie w so­sie. Znów trzy­mał się tro­chę na dy­stans, mil­czek i ma­ruda. Aż się pro­sił, żeby na nim usia­dła i wy­mu­siła groź­bami i ła­skot­kami od­po­wiedź na py­ta­nie, co mu znowu le­żało na wą­tro­bie i czym się za­mar­twiał. Im był star­szy, tym trud­niej przy­cho­dziło jej wy­du­sze­nie z niego ta­kich zwie­rzeń. A Fra­nek w jed­nym miał nie­wąt­pliwy ty­tuł mi­strza – w za­mar­twia­niu się i znaj­do­wa­niu po­wodu, by spu­ścić nos na kwintę.

– Mo­żesz mi też po­wie­dzieć, co cię znowu ugry­zło – od­cięła się.

– Nic mi nie jest – od­burk­nął spod koca.

– Ja­sne. Zu­peł­nie nic. Dla­tego co noc się bu­dzisz z krzy­kiem i masz kosz­mary. Dla­tego je­steś tak zmę­czony, że przy­sy­piasz w ciągu dnia. I dla­tego twoje fio­le­towe far­focle spły­wają po ścia­nie jak świe­cące gluty – od­po­wie­działa, ocie­ka­jąc sar­ka­zmem.

Fra­nek przez chwilę mil­czał, a po­tem wy­chy­lił głowę spod koca, wy­raź­nie za­sko­czony.

– Ty je wi­dzisz? – za­py­tał w końcu.

– Nor­mal­nie ich nie wi­dzę. Ale wiem, co zro­bić, by je zo­ba­czyć. Zna­la­złam za­klę­cie – od­po­wie­działa.

– Co ono robi?

– Po­ka­zuje to, co nor­mal­nie nie jest cał­kiem wi­dzialne. Mu­sia­łam spraw­dzić, czy coś cię nie pod­gryza. No do­słow­nie, ro­zu­miesz, jak Pa­ję­czyca. Czy nie sie­dzi ci na piersi ja­kiś du­sio­łek czy ja­kaś ma­giczna pi­jawka.

– Du­sio­łek? Skąd ci to w ogóle przy­szło do głowy?

– Spraw­dzi­łam w książce, co może spro­wa­dzać kosz­mary.

Fra­nek wes­tchnął ciężko. Ta­kie było ży­cie z Finką. Mógł się za­my­kać w so­bie, mógł upy­chać swoje stra­chy i zwidy w cia­snym schowku w tyle głowy, ale to dzia­łało tylko na chwilę. Po­tem za­czy­nała szu­kać przy­czyny. Cud, że za­częła od ksią­żek. Daw­niej by po pro­stu na nim usia­dła, do­ci­snęła nos do jego nosa i po­wie­działa coś w stylu: „Opór jest da­remny, ga­daj, młotku, pó­kim do­bra!”. I wła­ści­wie na­wet nie był zły o to, że go sztur­chała. Wie­dział, że cza­sem się za­pę­dzał i od­ci­nał bar­dziej, niż to dla niego zdrowe. I nie­kiedy wi­działa coś, czego on nie do­strze­gał, a co spra­wiało, że pro­blem, któ­rym się za­mar­twiał, oka­zy­wał się wcale nie taki wielki. Finka była za­ła­twiaczką. Była Sher­loc­kiem w ich du­ecie. A on, choć zwy­kle na­tu­ral­nie przy­cho­dziło mu za­trza­śnię­cie się jak małż ze swo­imi ciem­nymi my­ślami, mu­siał przy­znać, że roz­mowa z sio­strą cza­sami mu po­ma­gała. Dla­tego zsu­nął się z gór­nej pry­czy i opadł na sie­dzi­sko z ku­fra po dru­giej stro­nie sto­liczka.

Finka wie­działa, kiedy na­ci­snąć, a kiedy po­zwo­lić bratu zła­pać od­dech przed otwar­ciem swo­jego sejfu z se­kre­tami. Ale nie za­mie­rzała od­pu­ścić. Ostat­nim ra­zem, kiedy ukry­wał przed nią wielki se­kret, oka­zało się, że ma mar­twą ma­gię, wi­dzi fio­le­tową aurę wo­kół tego, co jest mar­twe, i tego, co umiera. I nie po­wie­dział jej ani słowa. Na­wet o tym, że wi­dzi taki gę­sty fio­let wo­kół ich mamy. Na­wet wtedy, gdy pod­słu­chali roz­mowę ro­dzi­ców i od­kryli, że mama jest chora na raka piersi, bę­dzie miała ope­ra­cję i ra­dio­te­ra­pię. (Finka spraw­dziła – ra­dio­te­ra­pia była ra­dio­ak­tywna, ale zu­peł­nie ina­czej ra­dio­ak­tywna niż pa­jąk, który ugryzł Pe­tera Par­kera, więc mama nie zmieni się w Spi­der-Mankę. Ra­czej). Oczy­wi­ście na­wet się nie za­jąk­nął! Du­sił w so­bie wie­dzę o fio­le­cie i wnio­ski, które z niej wy­cią­gnął (że mama umiera), po­zwa­la­jąc, by te wi­zje mu się roz­go­ściły w snach i zmie­niły je w kosz­mary.

– Śnią mi się dziwne rze­czy – wy­szep­tał.

– Jak dziwne? – za­py­tała.

Fra­nek wes­tchnął ciężko i za­czął mó­wić. Ci­cho, prze­py­cha­jąc słowa przez bo­le­śnie za­ci­śnięte gar­dło.

– Miej­sce. Zimne. Prze­sy­cone mar­twą ma­gią. Straszne. Je­stem tam i nie mogę się wy­do­stać. A im dłu­żej tam je­stem, tym bar­dziej za­po­mi­nam, że je­stem żywy. Szu­kam wyj­ścia, ale go nie ma. Jest tylko zimno i pustka. I sły­szę głos, który mówi, że to jest moje miej­sce, że je­stem tam bar­dziej u sie­bie niż tu, więc ni­gdy już nie wrócę. Za każ­dym ra­zem, gdy za­sy­piam, tra­fiam w tamto miej­sce. I ni­gdy nie udaje mi się stam­tąd uciec. I ni­gdy już nie bę­dzie mi cie­pło.

Łzy spły­nęły mu po po­licz­kach. Wy­tarł je rę­ka­wem bluzy, ale się ich nie wsty­dził. Je­śli ktoś mógł go zro­zu­mieć, to jego sio­stra. Ona też do­stała ma­gię. Ale miała wię­cej szczę­ścia niż on. Jej ma­gia była dla niej źró­dłem ra­do­ści. Przy­cią­gała do niej smoki, pie­kielne ogary i żar-ptaki, żad­nych fio­le­to­wych glu­tów, które wy­pły­wały z kosz­ma­rów i po­kry­wały całą ścianę przy jego łóżku.

– Fra­nek, za­po­mi­nasz o jed­nym. Gdzie­kol­wiek i kto­kol­wiek by cię za­brał czy uwię­ził, będę cię szu­kać. I cię znajdę. Sam wiesz, że za­wsze cię znajdę, choć­byś nie wiem jak do­brze się scho­wał. I ni­gdy nie po­zwolę ci za­mar­z­nąć – po­wie­działa i zła­pała go za rękę.

Jej roz­pa­lona jak w go­rączce skóra pra­wie opa­rzyła zmar­z­nięte palce Franka. Finka po­kle­pała go po dłoni, a po­tem unio­sła swoją wnę­trzem do góry, a na jej po­wierzchni za­tań­czyły iskierki i przez uła­mek chwili wi­dział mały pło­my­czek!

– Wow! Kiedy za­mie­rza­łaś mi o tym po­wie­dzieć? – za­py­tał za­sko­czony.

– Kiedy by­ła­bym w sta­nie utrzy­mać ognik dłu­żej, tak cho­ciaż mi­nutę. Albo gdyby udało mi się wy­wo­łać więk­szy pło­myk. Wiesz, żeby zro­bić więk­sze wra­że­nie! – ro­ze­śmiała się roz­ba­wiona jego miną.

– No nie wiem, już te­raz robi cał­kiem spore wra­że­nie – burk­nął Fra­nek.

– My­ślę, że sny są czę­ścią ma­gii. Też je mam – po­wie­działa po chwili.

– Ale nie bu­dzisz się z krzy­kiem.

– Bo dla mnie to nie są kosz­mary. Sły­szę w nich Sznu­rówkę, a ostat­nio co­raz czę­ściej też Sor­chę. My­ślę, że ona nie­długo się wy­kluje… W tych snach to już nie jest ma­lutki pło­my­czek. – Unio­sła dłoń, a ogień znów za­tań­czył na jej skó­rze. – Pod­pa­lam świat, pło­mie­nie bu­chają wyż­sze niż naj­wyż­sze drzewa, a mnie się to na­prawdę po­doba. Śmieję się. A nad moją głową tań­czą w chmu­rach smoki. Więc wiesz, to w su­mie nie­po­ko­jące, że mi się to po­doba.

– No ra­czej. To jest po­krę­cone, nie?

Finka przy­tak­nęła. Ni­komu in­nemu nie po­wie­dzia­łaby o tych snach, ale miała pew­ność, że Fra­nek zro­zu­mie. I nie bę­dzie oce­niał.

– My­ślisz, że gdy­by­śmy byli w domu, gdy­by­śmy nie prze­kro­czyli Bramy, nie spo­tkali dziadka, nie spę­dzali tego lata w cyrku, to toby się zda­rzyło? Na­sza ma­gia by się obu­dziła? – za­py­tał po chwili.

– Nie wiem. Może nie od razu. Może by to trwało dłu­żej. Ale już tam, nie wie­dząc o ma­gii, wi­dzia­łeś fio­let. A ja roz­ma­wia­łam ze Sznu­rówką, kiedy jesz­cze z nami miesz­kała. Nie wy­daje mi się, żeby ma­gia była dla nas czymś cał­kiem no­wym. Po pro­stu z cza­sem jest jej wię­cej.

– Wciąż wo­lał­bym, by moja ma­gia była cie­pła i po­ma­gała mi za­przy­jaź­nić smoki – wy­szep­tał ci­cho.

– Wtedy nie dał­byś rady roz­broić mar­twych glu­tów, a wielu z trupy cyr­ko­wej zgi­nę­łoby jesz­cze przed kon­kur­sem. A po­tem Nero Mor­tus skle­pałby nam tyłki. A gdy­byś nie po­tra­fił ga­dać z du­chami, nie zna­la­zł­byś wyj­ścia z lo­chów w Czer­wo­nej Wieży. My­ślę, że tak po pro­stu jest, Fra­nek. I przy­kro mi, że twoja ma­gia nie jest dla cie­bie frajdą. Ale ani na mo­ment nie za­po­mi­naj, że gdyby nie ona, wszy­scy mie­li­by­śmy prze­ki­chane.

I znów lo­gika Finki prze­ci­snęła się przez ma­leń­kie szparki w mu­rze, który wo­kół sie­bie zbu­do­wał. I mu­siał przy­znać, że miała ra­cję. I przez chwilę czuł się cał­kiem do­brze.

Na­gle kam­per się za­trzy­mał, sil­nik zgasł. Przez uła­mek se­kundy dzie­ciaki zmar­twiły się, że za­bra­kło im pa­liwa, ale wtedy roz­legł się pod­eks­cy­to­wany krzyk dziadka:

– Fra­nio! Finka! Wi­dzie­li­ście kie­dyś coś ta­kiego? No nie­sa­mo­wite!

A chwilę póź­niej roz­le­gło się trza­śnię­cie drzwi w ka­bi­nie kie­rowcy. Bliź­niaki wy­sko­czyły z kam­pera za dziad­kiem.

Stali na wzgó­rzu, za ich ple­cami koń­czył się Dziwny Las, a w do­li­nie przed nimi roz­cią­gało się mia­steczko. I już z tej od­le­gło­ści wi­dzieli, że jest inne niż wszyst­kie. Wy­glą­dało jak zbu­do­wane z ko­lo­ro­wych kloc­ków, małe domki, wą­skie, kręte uliczki, okrą­gły pla­cyk do­kład­nie po­środku za­bu­dowy i drzewa zda­wały się pra­wie nor­malne, ale było jesz­cze świa­tło – tyle świa­tła! Ko­lo­rowe lampki roz­cią­gnięte nad uli­cami, świece i la­tar­nie two­rzyły nad mia­stecz­kiem cie­płą łunę ni­czym zło­ci­stą ko­pułę, dzięki któ­rej wi­dzieli szcze­góły de­ko­ra­cji. Bliź­nia­kom przy­po­mniały się wie­czorne spa­cery z mamą na cmen­ta­rzu pod­czas Wszyst­kich Świę­tych, gdy wszystko spo­wi­jał cie­pły blask świe­czek i zni­czy. Tu całe mia­steczko otu­lone było taką po­światą!

W końcu Finka otrzą­snęła się z szoku i za­py­tała:

– Oni tu wie­dzą, że jest ko­niec lipca, a nie paź­dzier­nik?

– My­ślę, że mo­gło im to umknąć – od­po­wie­dział Fra­nek.

Po­zo­stałe kam­pery, przy­czepy i au­to­bus miesz­kalny za­trzy­my­wały się obok auta dziadka i reszta cyr­kow­ców do­łą­czyła do Bal­ta­zara, Franka i Finki.

– Czy za­wsze tu tak było? – za­py­tała oszo­ło­miona Bran­wen.

Dzia­dek i Syl­we­ster zgod­nie po­krę­cili gło­wami.

– Za­wsze było tro­chę dziwne, ale to jest… – Dzia­dek za­wa­hał się, ja­kiego słowa użyć, więc Syl­we­ster do­koń­czył:

– Na­prawdę bar­dzo dziwne?

– Sza­lone? – do­dał Bal­ta­zar.

– Sza­lone nie jest złe – po­wie­dział Syl­we­ster, choć nie brzmiał na prze­ko­na­nego.

– Nie że­by­śmy mieli wy­bór – uciął Max i wró­cił do auta.

Po­zo­stali po­szli jego śla­dem i po chwili zjeż­dżali w do­linę, do mia­steczka in­nego niż wszyst­kie.