Frekwencja 350. Tom 2. Zakazana bliskość - Aleksandra Fila - ebook

Frekwencja 350. Tom 2. Zakazana bliskość ebook

Fila Aleksandra

4,0

Opis

Błyskotliwe połączenie psychologii, filozofii i romansu w powieści science fiction. W nieodległej przyszłości Ziemię odwiedza zaawansowana cywilizacja. Jakie szanse i jakie ryzyko się z tym wiążą?

Przybysze z planety Uldri stworzyli na Ziemi kryształ, pobudzający rozwój ludzkości. Powołali też do życia hybrydę obu ras jako ich tłumaczkę. Kryształ okazał się wyzwaniem dla ludzi, gdyż poddał ich głębokiej transformacji. Przyciągnął też grabieżczą rasę, przed którą należało go ukryć. Uldryjski statek przybył znów na Ziemię. Porucznik Korwetta Burchard, po burzliwym rozpadzie związku z komandorem Robertem Bryniarskim, decyduje się dołączyć do załogi kosmitów. Test prędkości nadświetlnych dla jej ciała ma otworzyć ludzkości drogę do lotów międzygwiezdnych. Jaka decyzja ratuje jej życie? Ziemianka dotarłszy na Uldri porusza gromadną społeczność planety, szukając granic bliskości dwu kosmicznych ras. Tymczasem fantom mami astronautów na ziemskiej orbicie.

W pracy z Uldryjczykami Korwetta odkrywa powoli, co naprawdę spotkało Roberta na Granadi. Gdy tych dwoje spotyka się znowu, wychodzi na jaw dawne zatajenie. I nie tylko ono…

Uldryjski kapitan Cothley łamie koronną zasadę „nie zabijać”. W bliskim kontakcie z ludźmi doświadcza nieznanych mu dotąd uczuć. Z kolei syn Roberta, Adam, reaguje zaskakującym pociągiem do „gwiezdnej siostry”. Ci, którym dane było doświadczyć frekwencji 350, przekonują się o jej mocy. Ale to moc obosieczna, bo wysoka frakcja miłości odsłania wszystko, co ukryte.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Aleksandra Fila-Jankowska, 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Projekt okładki i ilustracja:

Dorina Maciejka

Redakcja:

Mint Concept Sp. z o.o.

Korekta:

Justyna Topolska

Skład i łamanie:

Mateusz Cichosz | @magik.od.skladu.ksiazek

Wydanie 1

Gdynia, 2024

Wydawca:

Space Books

ISBN: 978-83-970629-4-8

PROLOG

Ro­bert szybko opusz­czał gmach dy­dak­tyczny Aka­de­mii Astro­nau­tyki. Od­pro­wa­dzały go cie­kaw­skie spoj­rze­nia stu­den­tów, ich przy­ja­zne uśmie­chy, go­rącz­kowe szepty i ski­nie­nia głów. Do wczo­raj te rocz­niki nie wi­działy go na żywo i wo­lałby nie ujaw­niać się i dziś. Po wczo­raj­szym pom­pa­tycz­nym lą­do­wa­niu było to jed­nak nie­moż­liwe… Przy prze­szklo­nych drzwiach wyj­ścio­wych (za­zbro­jo­nych w trak­cie jego nie­obec­no­ści) do­padł go Ka­je­tan.

– Mia­łem się nie od­zy­wać, ale nie zdzierżę – za­czął za­pal­czy­wie. – Chcę to zro­zu­mieć!

Ro­bert się za­trzy­mał. Ob­ser­wu­jąc daw­nego przy­ja­ciela, nie zdo­łał ukryć kon­fu­zji. Ka­je­tan Brandt wciąż miał so­lidną po­sturę atlety, ale przy­wię­dłą już twarz męż­czy­zny w śred­nim wieku po­cięły drobne zmarszczki, a w jego gę­stych blond wło­sach po­ły­ski­wały srebrne smugi. Ro­bert nie po­zbył się od­czu­cia, że roz­stał się z ko­legą przed nie­spełna ro­kiem. Choć bio­lo­gicz­nie dzie­liło ich te­raz dzie­sięć lat…

– My­śla­łem, że cię do­brze znam, Rob. – Brandt zmierz­wił włosy daw­nym ge­stem. – I zmie­niła to ja­kaś par­szywa pla­neta? – Wzniósł oczy w górę. – W kilka mie­sięcy zro­biła ci re­set mó­zgu?

Bry­niar­ski prze­niósł wzrok na szklane drzwi. Ka­deci za­trzy­my­wali się przed nimi, za­miast wcho­dzić do bu­dynku. Naj­wy­raź­niej nie chcieli prze­ry­wać roz­mowy ko­man­do­rów, któ­rzy wy­glą­dali na mocno za­afe­ro­wa­nych.

– Pla­neta pró­bo­wała – od­po­wie­dział Ro­bert. – Ale by­łem zbyt oporny.

– Chyba jed­nak nie by­łeś, skoro wy­rze­kłeś się naj­bliż­szych – wy­pa­lił Ka­je­tan.

Ro­bert zi­gno­ro­wał przy­tyk.

– By­łem oporny na trans­for­ma­cję, bo roz­ło­żył mnie dys­kom­fort – od­rzekł. – Nie sko­rzy­sta­łem z tam­tego układu ener­gii – do­dał bez­barw­nie.

Prze­szyty spoj­rze­niem ko­legi wes­tchnął ciężko i otwo­rzył drzwi, które na­bie­rały już chyba rangi sym­bolu.Wy­szedł na dzie­dzi­niec. Na dwo­rze sy­pał te­raz gę­sty śnieg.

– Gówno ro­zu­miem z układu ener­gii – przy­znał się Ka­je­tan i ru­szył za ko­legą. – A do­brze ci w tym obec­nym ukła­dzie? – za­ak­cen­to­wał ostat­nie wy­razy.

Ro­bert za­wa­hał się przed od­po­wie­dzią.

– Kiedy główny nurt już cię omi­nął, po­zo­staje za­dbać o swoją mie­li­znę – od­rzekł.

– W głów­nym nur­cie to ty wciąż pły­niesz, bo­ha­te­rze. – Ka­je­tan wska­zał dło­nią ka­de­tów na placu, któ­rzy wga­piali się w Ro­berta na­wet w tej za­dymce. – A głów­nym nur­tem na­zy­wasz bli­skość z nimi czy z nią? – Roz­mon­to­wał me­ta­forę, wi­dząc, że ko­lega zmie­rza na par­king.

– To nie­od­le­głe zja­wi­ska, Kaj. Prze­cież ona jest po czę­ści Uldryjką. – Ro­bert jed­nak nie uciekł od kon­kre­tów. – I z nią, tak jak z nimi, prze­wa­lasz się przez głę­bię, na­wet gdy z dna stra­szą twoje chore strzępy. Tylko po­tem w tej głębi to­niesz.

Ka­je­tana iry­to­wała ta proza po­etycka, gdy śnieg miał na­wet w ustach.

– W czym kon­kret­nie to­ną­łeś, skoro już wcią­gnęli wasz sta­tek w ten bez­pieczny ko­ry­tarz? – za­py­tał i do­strzegł gry­mas na twa­rzy ko­legi.

Za­stą­pił mu wej­ście na ru­chomy chod­nik, wy­cze­ku­jąc od­po­wie­dzi.

– Praca na otwar­tych emo­cjach czyni cuda, Kaj, gdy jest się po uldryj­sku zdro­wym – od­rzekł Ro­bert. – A ja nie by­łem. Ona też nie. Ale ona zdro­wieje szyb­ciej. I wie­rzę, że so­bie po­ra­dzi.

Chciał już ru­szyć do swo­jego sa­mo­chodu, gdy Ka­je­tan rzu­cił:

– „Ona”, czyli Kor­wetta? – Wo­lał uści­ślić, bo Bry­niar­ski skleił kilka wąt­ków. – Chodź, po­ga­damy w Atlan­tum – do­dał. – Tam nam nikt nie prze­szko­dzi.

Ro­bert po­krę­cił głową.

– Gala zo­stała sama z dziec­kiem, a kon­fe­ren­cja trwała…

– Chodź ze mną na krótko – prze­rwał Ka­je­tan. – Ostatni raz. A po­tem zo­sta­wię cię w spo­koju.

Ro­bert usłu­chał. Po­dą­żył za ko­legą do bu­dynku o kształ­cie pół­kuli, który po­bie­rał świa­tło przez prze­zro­czy­sty dach. Za­raz za wej­ściową śluzą przy­wi­tał ich po­dmuch cie­płego po­wie­trza, jakby na­gle zmie­nił się kli­mat. Ru­szyli wzdłuż po­miesz­czeń o przej­rzy­stych ścia­nach, za­czy­na­jąc od czę­ści bo­ta­nicz­nej. Ple­niły się tu bujne trawy i do­rodne trzciny.

– Wasz zwią­zek wy­glą­dał na taką sym­biozę, że nie­mal ob­se­sję! – Ka­je­tan prze­szedł do rze­czy. – I tak ła­two się pod­da­łeś? – Nie­mal po­tknął się o pną­cze, które prze­ro­sło ogro­dze­nie.

– Ła­two?! – Ro­bert pod­niósł głos. – Ob­se­sja czy hi­ste­ria, wiem, jak to wy­glą­dało, bo pod uldryj­skim prze­wo­dem obu­dzi­li­śmy de­mony. Czy­taj: stare zra­nie­nia do le­cze­nia. Z nią to wy­cho­dziło, bo ro­zu­miała, co się dzieje. – Idąc, śle­dził wzro­kiem kępy skrzy­pów i wi­dła­ków.

– No wi­dzia­łem – po­twier­dził Brandt. – Trans­for­ma­cja de­fi­cy­tów na ca­łego, jak rzekłby Tra­gu­eri. Mar­geri ga­dała z po­dzi­wem, że umie­cie za­rzą­dzać re­gre­sem. Fakt, była w tym moc.

Ro­bert wsu­nął dłoń w lukę pod ta­bliczką „De­won” i rap­tow­nie zmierz­wił li­ście pa­proci na­sien­nej.

– Ale nic nas nie przy­go­to­wało na to na­głe roz­sta­nie! – za­re­pli­ko­wał.

Ka­je­tan przyj­rzał mu się uważ­nie. Idąc za nim co­raz szyb­ciej, nie pa­trzył już pod nogi.

– Więc co nie za­grało? – za­py­tał. – Czy może za­grało tak, byś wró­cił ze wzor­cową ro­dziną?

Ro­bert wbił wzrok w po­letko żół­tych ko­sać­ców i gło­śno za­czerp­nął po­wie­trza.

– Do­brze wiesz, że bre­dzisz – rzu­cił. – Ale tego trzeba do­świad­czyć, by po­jąć – do­dał ci­szej.

Prze­szli do strefy z owa­dzimi for­mami ży­cia.

– Za­mie­niam się w słuch. – Ka­je­tan od­ru­chowo za­sło­nił oczy przed chmarą wło­cha­tych ciem, które po­sy­pały się ku szkla­nej ścia­nie. Na szczę­ście była szczelna.

– Nie spodoba ci się. – Ro­bert sta­nął przy bok­sie, w któ­rym barwne mo­tyle ro­biły za ru­chomą mo­zaikę. – Bo bę­dzie o wy­be­be­szo­nych emo­cjach, sa­mot­no­ści, roz­pa­czy i ludz­kiej ma­ło­ści.

– Sprawdź mnie – rzu­cił Ka­je­tan, śle­dząc ruch skrzy­deł in­sek­tów, do­brze tu wy­kar­mio­nych. Uznał, że w pełni za­słu­żyły na na­zwę ma­ślane mu­chy.

– Tylko po­tem nie na­rze­kaj, że ga­dam jak po­tłu­czony – od­po­wie­dział Ro­bert. Wska­zał rój mo­tyli, które po­de­rwały się do lotu, i do­dał: – Na Gra­nadi były jesz­cze pięk­niej­sze. – Ob­ró­cił się w stronę Ka­je­tana, jakby pod­jął de­cy­zję. – Bo to bajka o pod­no­sze­niu wi­bra­cji – po­wie­dział. – Na Gra­nadi były na to świetne wa­runki. Do­dat­ko­wego kopa da­wał krysz­tał z na­szej ła­downi. Tylko że mnie za­bra­kło de­ter­mi­na­cji.

– De­ter­mi­na­cji do czego? – Ka­je­tan da­wał znać, że ła­two nie łyk­nie okrą­głych zwro­tów.

– No żeby le­czyć te miej­sca wraż­li­wo­ści fre­kwen­cji, jak mó­wili Uldryj­czycy, pa­mię­tasz? – Ro­bert czuł, że mija się my­ślami z ko­legą. – Bo na Gra­nadi ostro się ujaw­niały i na­wa­lały jak ni­gdy do­tąd. – Ża­ło­wał, że to nie elek­tro­dy­na­mika kwan­towa, gdyż tam za­wsze się ro­zu­mieli.

Prze­szli wła­śnie do kró­le­stwa pła­zów, omi­ja­jąc ryby.

– Pa­mię­tam, że mó­wili o tej wraż­li­wo­ści, ale jak to le­czyć? – drą­żył da­lej Ka­je­tan.

– Wła­śnie, bo to nie jest in­tu­icyjne, przy­naj­mniej dla lu­dzi. – Ro­bert wpa­trzył się w traszki grze­bie­nia­ste, peł­za­jące wo­kół oczka wod­nego, jakby u nich szu­kał wspar­cia. – W skró­cie: trzeba do­świad­czyć wy­pły­wa­ją­cych emo­cji, ale w nich nie utknąć.

– Po co?

– No wła­śnie, żeby je roz­pu­ścić. Bo póki tkwią w ukry­ciu, ob­ni­żają fre­kwen­cje, blo­kują ener­gię. Ale jak w nie wej­dziesz na ca­łego, to już nie są żarty, bo to się czuje ca­łym cia­łem.

Ka­je­tan pró­bo­wał to so­bie wy­obra­zić. Ką­tem oka do­strzegł po­tęż­nego węża, su­ną­cego w są­sied­nim sek­to­rze. Wzdry­gnął się mimo woli.

– Co kon­kret­nie się czuje? – Nie chciał dać za wy­graną.

– Jak się coś prze­py­cha… przez te za­tory ener­gii. – Ro­berta mę­czył wła­sny brak pre­cy­zji. Omiótł wzro­kiem parę ali­ga­to­rów w sa­dzawce i przy­spie­szył kroku. – I ci ryje ba­nię twój stary pro­gram, który tak do­łuje, że masz ochotę wy­sko­czyć z sys­temu – spró­bo­wał bar­dziej ob­ra­zowo.

– Jaki pro­gram, do kurwy?! – Ka­je­tan po­woli tra­cił cier­pli­wość.

Wkro­czyli już na do­bre na te­ren ga­dzi. Mi­jali po­marsz­czone wa­rany, znie­ru­cho­miałe za szybą.

– Ja by­łem jak opusz­czone dziecko, aż do mdło­ści. – Ro­bert wsparł się przy­kła­dem. – Ból psy­chiczny roz­ry­wał od środka, bo ten fi­zyczny to wtedy de­tal. Ale mia­łem wchła­niać to, co pły­nęło od pla­nety i krysz­tału – cią­gnął, choć wi­dział, że już zgu­bił ko­legę. – I roz­pusz­cza­nie było nie­mal do­słowne, bo ba­last wy­pły­wał ze łzami, w skur­czach i drgaw­kach.

Ka­je­tan spoj­rzał na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Mam wra­że­nie, że ty znie­wie­ścia­łeś na tej Gra­nadi, chło­pie – rzu­cił. – Choć wcze­śniej sto­czy­łeś epicką bi­twę w ko­smo­sie… A nie dało się bez tych dram?

Ro­bert za­cho­wał spo­kój. Świa­do­mie omi­nął sek­tor or­ni­to­lo­giczny, bo po po­wro­cie z Gra­nadi tu­tej­sze ptaki, choć gło­śne, ko­lo­rowe i ho­do­wane dla od­two­rze­nia ga­tun­ków wy­mar­łych, wy­da­wały mu się znie­wo­lone.

– Może i by się dało bez dram, gdyby się do­brze pod­dać pro­wa­dze­niu – od­po­wie­dział.

– Czy­jemu? – Ka­je­tan otwo­rzył drzwi del­fi­na­rium sy­gna­łem z DeLo.

– Ty już mnie masz za świra, ale od­po­wiem, co do mnie do­cie­rało. – Ro­bert zbli­żył się do ko­legi. – Otóż wi­bra­cji mi­ło­ści. I jesz­cze umieć się ko­chać z ca­łym tym ba­ła­ga­nem. – Zmie­rzył się wzro­kiem z Brand­tem. – A ja gar­dzi­łem sobą za sła­bość.

Męż­czyźni we­szli do po­miesz­cze­nia z tro­pi­kalną ro­ślin­no­ścią i akwe­nem po­środku. W nie­ska­zi­tel­nie czy­stej wo­dzie na­tych­miast zro­bił się ruch.

– No to czemu nie po­dą­ży­łeś za tak szcze­gó­ło­wymi in­struk­cjami? – W to­nie Ka­je­tana po­brzmie­wała kpina.

Ro­bert przyj­rzał się stadku mło­dych del­fi­nów, które z chlu­po­tem ru­szyły w ich stronę.

– Bo to nie ta­kie pro­ste, Kaj – od­po­wie­dział. – Ten prąd cię po­nie­sie, gdy umiesz usta­wić do niego ża­gle. Za­nu­rzyć się opty­mal­nie, ale nie dać się za­lać, ro­zu­miesz? – Wpa­try­wał się w wodę, jakby cze­goś szu­kał.

– Nie. – Ka­je­tan po­dą­żył za jego spoj­rze­niem. – Ale czemu cie­bie za­lało, skoro ty ro­zu­miesz?

– Bo to wy­maga fi­ne­zji i kon­se­kwen­cji. Ina­czej wła­sne ne­ga­tywy roz­bi­jają cię po­woli, fala za falą – mó­wił, nie kon­tro­lu­jąc już słów. – I czu­jesz zwąt­pie­nie każ­dym włók­nem, bo znika na­dzieja. I już na­wet nie chce ci się pod­no­sić tego ża­gla…

Ka­je­tan po­krę­cił głową.

– Ty już ga­dasz in­nym ję­zy­kiem, Rob – za­uwa­żył. – Ja­koś pełno w nim wody.

Stadko mło­dych del­fi­nów jak na ko­mendę wy­nu­rzyło się z od­mę­tów.

– Kaj, gdzie jest ta do­ro­sła para, która była tu pierw­sza? – Ro­bert zmie­nił te­mat.

– Już nie żyje, w końcu nie było cię je­de­na­ście lat – od­rzekł Ka­je­tan i wy­rzu­cił w stronę ba­rasz­ku­ją­cych ssa­ków por­cję ryb z po­daj­nika. Zo­stały po­chwy­cone w lo­cie.

Ro­bert po­czuł smu­tek. Pa­mię­tał, że był tu kie­dyś z Kor­wettą, jesz­cze gdy była uczen­nicą Ze­społu. Te dwa stare, mą­dre del­finy przy­lgnęły wtedy gło­wami do ich dłoni, a ona za­py­tała o ich imiona. Od­po­wie­dział, że nie chce ich znać, żeby się nie przy­wią­zy­wać. Te­raz wy­cho­dził na złego pro­roka, a w za­sa­dzie do­brego…

– Nie poj­muję, po co tak grze­bać w tych emo­cjach. – Ka­je­tan wró­cił do wcze­śniej­szej dys­ku­sji. – Roz­be­be­sza­nie ich to uldryj­ska droga, ale może jed­nak nie ziem­ska.

Młode del­finy też dały się po­gła­skać. Wy­nu­rzały wy­soko głowy, ba­lan­su­jąc cia­łami.

– No i by­łoby su­per – od­rzekł Ro­bert – bo, jak pa­mię­tasz, ja też nie zno­si­łem grze­ba­nia w emo­cjach. Brzy­dzi­łem się taką roz­wałką, a te­raz, o pa­ra­dok­sie, ty od­bie­rasz mnie jako hi­ste­ryka. – Wy­rzu­cił del­fi­nom ko­lejną por­cję ryb. – Ale oba­wiam się, że Oni mają ra­cję, Kaj – kon­ty­nu­ował. – Że trzeba wejść w swoje ba­gno, by z niego na­prawdę wyjść.

Ka­je­tan znów po­krę­cił głową, ob­ser­wu­jąc w wo­dzie ko­tło­wa­ninę smu­kłych ciał.

– Cie­bie mo­gło roz­wał­ko­wać, bo masz za sobą dra­mat z dzie­ciń­stwa – przy­po­mniał ko­le­dze.

– Zgoda. A są­dzisz, że to­bie po­szłoby dużo ła­twiej? – od­pa­ro­wał Ro­bert z prze­korą.

– No taką mam na­dzieję.

Ro­bert wes­tchnął głę­boko.

– Kaj, po­cho­dzisz ze sta­bil­nej ro­dziny i masz nie­mal te­ra­peutkę za żonę – za­czął. – Ale nie mów, że cie­bie nie do­pa­dają wła­sne de­mony – do­koń­czył po chwili.

– Pew­nie słabo z nimi kon­tak­tuję. – Brandt się za­sta­no­wił. – A ja­kie ty wi­dzisz?

Ro­bert się za­wa­hał. Za­grał na zwłokę, wy­rzu­ca­jąc del­fi­nom drobne ryby.

– Na przy­kład za­zdrość – pod­jął w końcu. – Ni­gdy nie za­po­mnę, jak trwa­łeś przy mnie po moim wy­padku, Kaj, ale te­raz… my­ślisz o mnie: „Ten skur­czy­byk za­wsze spad­nie na cztery łapy i jesz­cze wyj­dzie na bo­ha­tera. I wkrótce awan­suje jako obrońca Ziemi, a mnie po­mi­jają w awan­sach”.

Ka­je­tan mimo woli zmarsz­czył brwi.

– Strach się cie­bie bać, bo fak­tycz­nie mnie to ostro wkur­wia – od­po­wie­dział.

– Przy­naj­mniej masz jaja, żeby się przy­znać – od­rzekł Ro­bert z sza­cun­kiem. – To wy­obraź so­bie, jak jest, gdy ci się na­gle wy­świe­tlą sprawy cięż­szego ka­li­bru. I to ca­łym sta­dem.

Ka­je­tan się za­my­ślił. Nie usko­czył, gdy ba­rasz­ku­jące del­finy ochla­pały mu spodnie.

– Więc chcesz po­wie­dzieć, że po ta­kim wy­świe­tle­niu na­bra­łeś szer­szej per­spek­tywy? – wy­wnio­sko­wał. – W któ­rej zre­zy­gno­wa­łeś ze związku z Kor­wettą w imię roz­sądku?

Ro­bert chwy­cił się za głowę.

– Nic jed­nak do­brze nie wy­ja­śni­łem – wes­tchnął i za­milkł na chwilę. – Ktoś inny pięk­nie by wy­ko­rzy­stał po­ten­cjał związku z Kor­wettą. Ja go zmar­no­wa­łem – do­koń­czył.

– Po­zwól, że za­py­tam: dla­czego? – nie ustę­po­wał Ka­je­tan.

– Bo nie prze­sze­dłem wy­zwań na Gra­nadi. – Ro­bert skie­ro­wał się do wyj­ścia z del­fi­na­rium.

– Po­wtó­rzę z upo­rem ma­niaka: dla­czego? Prze­cież tak pięk­nie ci się tam wy­świe­tlały wzorce do prze­pra­co­wa­nia – za­kpił znów Ka­je­tan.

– No i wy­świe­tliło mi się też, że to praca nie­mal na całe ży­cie. – Ro­bert zbli­żył przed­ra­mię do czyt­nika w drzwiach. – W sa­mot­no­ści i tę­sk­no­cie, bo nie wie­rzy­łem w po­wrót na Zie­mię. I ska­pi­tu­lo­wa­łem w ra­mio­nach Gali. To chcia­łeś usły­szeć, Kaj? To ta­kie nie­bo­ha­ter­skie!

WDRUKOWANIE

Sala na­rad sztabu AcAs wresz­cie opu­sto­szała po kon­fe­ren­cji. Kor­wetta ode­rwała wzrok od okna, do­piero gdy w śnież­nej za­dymce na placu w dole znik­nęli jej z oczu Bry­niar­ski z Brand­tem. Po­szli ra­zem w stronę Atlan­tum… Wtedy na po­wrót zbli­żył się do niej Lu­cas.

– Je­dziemy do mnie? – za­pro­po­no­wał.

– A nie znie­chęci cię to­wa­rzy­stwo ko­biety w ka­wał­kach? – za­py­tała, znów po­zba­wiona ener­gii. – Wcale nie jest ze mną do­brze, Luke, choć sta­ram się trzy­mać…

Po­pro­wa­dził ją na par­king w kie­runku swo­jego sa­mo­chodu. Okleił ich mo­kry śnieg.

– Nie spo­dzie­wam się, że bę­dziesz try­skać hu­mo­rem – od­po­wie­dział jej do­piero, gdy otwie­rał drzwi auta. – I świet­nie da­łaś radę na kon­fe­ren­cji, Wett. – Uśmiech­nął się do niej prze­wrot­nie.

– Nie mów tak do mnie, pro­szę! – Po­śli­zgnęła się, zaj­mu­jąc sie­dze­nie pa­sa­żera. – Niech to zdrob­nie­nie umrze ra­zem z tą re­la­cją!

– OK – rzekł po­lu­bow­nie. Uru­cho­mił sil­nik i ru­szył w stronę bramy Aka­de­mii. – A po­wiesz mi, co za­ta­iłaś pod­czas tłu­ma­cze­nia?

Kor­wetta za­sta­no­wiła się, ob­ser­wu­jąc, jak szyby wozu spraw­nie po­zby­wają się śniegu.

– To­bie chyba mogę po­wie­dzieć, bo i tak się do­my­ślasz, czyż nie?

Lu­cas mil­czał przez chwilę. Wy­pro­wa­dził wóz z kom­pleksu AcAs, po czym rzekł:

– Do­my­ślam się, że oprawcy nie mo­gli lą­do­wać na Ziemi. Ale nie mam po­ję­cia dla­czego.

– Bo nisz­czy ich azot w na­szej at­mos­fe­rze – wy­rzu­ciła z sie­bie.

Gwizd­nął ci­cho i po­krę­cił głową.

– I nie chcia­łaś przy­tło­czyć tym do­wódcy i Ro­berta? – Do­my­ślił się.

Kor­wetta przy­tak­nęła. Za­uwa­żyła lwią zmarszczkę na jego czole, która zdra­dzała wąt­pli­wo­ści.

– A nie są­dzisz, że ode­bra­łaś im ważną in­for­ma­cję? – za­py­tał.

Za­wa­hała się przez mo­ment, ale wi­zja ujaw­nie­nia prawdy znowu ją prze­ra­ziła.

– Mam wra­że­nie, że cały ten bez­sens walki o Zie­mię znisz­czyłby jed­nego i dru­giego – po­wie­działa.

Lu­cas wsko­czył sa­mo­cho­dem na wolną od śniegu ma­gne­tli­nię i włą­czył au­to­pi­lota.

– Obyś miała ra­cję, że wy­bra­łaś mniej­sze zło – od­rzekł. – Ale za­po­mnijmy już o tym, choćby na ten wie­czór. – Chwy­cił jej lewą dłoń.

W tej chwili za­dzwo­nił te­le­fon Kor­wetty. Ode­brała. Greg Santi za­py­tał:

– Jak się masz?

Nie chciała cał­ko­wi­cie od­ci­nać się od Lu­casa, więc włą­czyła tryb gło­śno­mó­wiący.

– Pa­mię­tasz pew­nie, jak po­przed­nio czu­łam się po ta­kiej ak­cji – od­rze­kła bez­na­mięt­nie. – To po­mnóż przez dzie­sięć.

– Przez dzie­sięć to nie­moż­liwe – za­uwa­żył – bo byś już nie żyła.

– Tak wła­śnie się czuję.

– A jed­nak cię sły­szę.

– Złu­dze­nie aku­styczne.

– Nie stra­ci­łaś hu­moru. Zna­czy, nie jest tak źle. Ale na­zwij to, co czu­jesz. Bę­dzie ci lżej.

Ze­brała się w so­bie i zde­cy­do­wała sko­rzy­stać z oka­zji.

– Do­bra – za­częła. – To­talny wkurw, że by­łam idiotką i cze­ka­łam na niego tyle lat. Pu­bliczne upo­ko­rze­nie przy wczo­raj­szym zstą­pie­niu z nie­bios świę­tej ro­dziny. Kom­pletne za­dzi­wie­nie, że tak wła­śnie za­koń­czyła się na­sza re­la­cja, która wy­da­wała mi się nie do pod­wa­że­nia. Zwąt­pie­nie, że umiem roz­po­znać, co na­prawdę czuje fa­cet w związku. Obrzy­dze­nie wła­sną ten­den­cją do ide­ali­za­cji part­nera i skłon­no­ścią do ży­cia w ilu­zji. Brak wiary w swoją ko­bie­cość i atrak­cyj­ność. No i lęk przed ko­lejną re­la­cją z po­wyż­szych po­wo­dów. A na ko­niec nie­do­wie­rza­nie, że po­my­li­łam się co do tej mi­ło­ści. By­łam pewna, że jest praw­dziwa!

Greg za­kasz­lał do apa­ratu.

– W ta­kim ra­zie ja też się po­my­li­łem – przy­znał. – Bo wi­dząc, jak o cie­bie za­wal­czył na pa­mięt­nym balu, by­łem pe­wien, że on cię na­prawdę ko­cha. – Od­chrząk­nął, jakby coś za­blo­ko­wało mu gar­dło. – A na drugi dzień za­ry­zy­ko­wał ży­ciem z two­jego po­wodu…

– To już cho­lera wie, Greg, o co cho­dzi. Może on ko­cha mocno, tylko krótko. A jak mu obiekt znika z pola wi­dze­nia, to znaj­duje ko­lejny.

Gło­śnik chrzę­ścił przez mo­ment, po czym Greg ode­zwał się znowu:

– Coś mi tu nie gra. Bo prze­cież znik­nę­łaś mu też na rok w mo­jej kla­sie, a jed­nak od­cze­kał.

– No to może go roz­cza­ro­wa­łam, gdy za­czę­li­śmy żyć ze sobą – wy­wnio­sko­wała. – Ale dzięki, że za­dzwo­ni­łeś. Bo czuję, że wy­le­wa­jąc to ki­piące szambo, zmniej­szy­łam jego przy­bór w so­bie.

Greg kich­nął gło­śno i prze­pro­sił.

– Nie ma sprawy, po­le­cam się na przy­szłość – rzu­cił.

– A u cie­bie co no­wego, Greg? – za­py­tała. – Poza prze­zię­bie­niem.

– Będę miał dru­gie dziecko za mie­siąc. Nie mu­sisz gra­tu­lo­wać, wiem, że mi do­brze ży­czysz.

Roz­łą­czyli się. Lu­cas spoj­rzał na nią i sko­men­to­wał:

– Je­stem pod wra­że­niem. Kto to? Psy­cho­te­ra­peuta?

Za­śmiała się pierw­szy raz od wczo­raj.

– Mój wy­cho­wawca z li­ceum, z któ­rym się za­przy­jaź­ni­łam – wy­ja­śniła. – Choć na wstę­pie tę­pi­li­śmy się bez li­to­ści.

Do­bili na miej­sce w mil­cze­niu. Po wej­ściu do miesz­ka­nia Lu­casa Kor­wetta za­py­tała:

– Mogę się u cie­bie wy­ką­pać? Bo na uldryj­skim statku ła­zienka jest pro­wi­zo­ryczna.

– Ja­sne – od­rzekł i za­raz po­dał jej swoją ko­szulę do prze­bra­nia. – Zro­bię coś do je­dze­nia.

Po kwa­dran­sie wy­szła z mo­krymi wło­sami, zdrowo za­ró­żo­wiona. Lu­cas za­pro­sił ją do ma­łego sa­lonu z ho­lo­wi­zją. Na stole, przy roz­kła­da­nej so­fie, zdą­żył po­sta­wić za­pie­kankę.

– Za­raz to po­chłonę w ca­ło­ści! – rzu­ciła i za­sia­dła do stołu. – Nie ja­dłam dziś nic prócz ja­kichś obrzy­dli­wych bulw po za­ło­dze Gey­sera.

Lu­cas za­śmiał się na samo wy­obra­że­nie tych bulw.

– Do pi­cia jest her­bata i parę piw. – Po­sta­wił na stole im­bryk i dwie bu­telki. – Może być?

– Ja­sne – od­rze­kła. – Je­śli pi­wem można się schlać do nie­przy­tom­no­ści, to re­flek­tuję.

Lu­cas włą­czył ja­kąś mu­zykę, któ­rej Kor­wetta nie­mal nie sły­szała. Za to ja­dła po­żą­dli­wie, a po­tem nie ża­ło­wała so­bie piwa. Go­spo­darz przy­niósł ko­lejne. Sam pił nieco mniej, żeby jej nie za­bra­kło. W końcu usiadł na so­fie i prze­su­nął dło­nią po jej od­sło­nię­tym udzie. Za­trzy­mała go, za­nim do­tarł do brzegu jej, a wła­ści­wie swo­jej, ko­szuli.

– Je­steś pe­wien, że chcesz się ko­chać z zom­bie? – za­py­tała z chrypką w gło­sie.

– Nie mam żad­nych kon­kret­nych pla­nów – po­wie­dział jej do ucha. – Wiem, że je­steś w roz­pa­czy. Chęt­nie się dziś tobą za­opie­kuję. – Po­sa­dził ją so­bie na ko­la­nach.

Przy­tu­liła się do niego, za­rzu­ca­jąc mu ręce na szyję.

– Dzię­kuję wszech­świa­towi za do­brych lu­dzi i Ko­smi­tów, któ­rzy są od wczo­raj przy mnie! – Po­ca­ło­wała go w po­li­czek.

Od­dał jej ten po­ca­łu­nek. A po­tem do­tknął ustami jej ust. Za­sty­gła. Nie za­pro­te­sto­wała, gdy zro­bił to moc­niej. Ani wtedy, gdy roz­chy­lił ję­zy­kiem jej wargi. Od­wza­jem­niła tę piesz­czotę. Wtedy po­ca­ło­wał ją w pełni. Po­czuła ro­snącą przy­jem­ność. Dużą. I jesz­cze więk­szą, gdy zro­bił to in­ten­syw­niej. Po chwili nie od­ry­wali się już od sie­bie, za­tra­ca­jąc w ro­sną­cej na­mięt­no­ści. Jej od­dech przy­spie­szył, gdy roz­piął ko­szulę i za­czął pie­ścić jej piersi. Za­mknęła oczy. Było słodko, w gło­wie świat wi­ro­wał. Po­zwa­lała roz­le­wać się roz­ko­szy, gdy ca­ło­wał jej brzuch, pod­brzu­sze i prze­su­nął się jesz­cze ni­żej.

– Chodź, już cię pra­gnę! – rzu­ciła w znie­wa­la­ją­cym pod­nie­ce­niu.

Nie za­uwa­żyła na­wet, kiedy zdjął z sie­bie ubra­nie. Na­gle zna­lazł się przy niej nagi. Po chwili był już w niej. Od­dała się z za­pa­mię­ta­niem temu ak­towi. Sta­rała się za­pa­no­wać nad wy­my­ka­jącą się spod kon­troli wy­obraź­nią. Ale po krót­kim cza­sie wstrzy­mała ru­chy i za­marła.

– Co się dzieje, ko­chana? – za­py­tał.

– Obie­ca­łam ci coś, Luke – od­szep­nęła. – Że ni­gdy nie wpusz­czę go do łóżka, gdy będę z tobą. A wła­śnie wtar­gnął mi w wy­obraź­nię.

O ile nie był tam od po­czątku,do­dała w my­śli.

– I nie mo­żesz go odłą­czyć? – wes­tchnął z roz­cza­ro­wa­niem.

– Mogę i wła­śnie to zro­bi­łam. Ale wtedy chyba nie dojdę… Chora je­stem, mam to jego wdru­ko­wa­nie… Silny za­pis, jak to się od­by­wało…

Lu­cas za­milkł na długą chwilę. Ener­gia mię­dzy nimi tra­ciła swą in­ten­syw­ność.

– Do­bra, wy­obraź go so­bie – po­wie­dział wtedy.

– Je­steś pe­wien? – za­py­tała zdzi­wiona.

– Tak, chcę to po­znać do końca.

Kor­wetta znów za­mknęła oczy. I wtedy wstą­piła w nią nowa siła. Za­częła ca­ło­wać go na­mięt­nie, a po­tem od­dała się bez gra­nic, za­ska­ku­jąc go wła­sną ak­tyw­no­ścią. Krzy­cząc w or­ga­zmie, już czuła się winna obrzy­dli­wej trans­gre­sji.

Po­tem ja­kiś czas le­żeli w mil­cze­niu.

– Luke… – za­częła ze wsty­dem.

– Daj mi jesz­cze chwilę – po­wie­dział. – Je­stem w szoku, mu­szę ochło­nąć. – Sta­rał się za­pa­no­wać nad emo­cjami.

Dała mu wię­cej niż chwilę, oba­wia­jąc się go do­tknąć.

– OK – po­wie­dział w końcu. – Mo­żemy po­ga­dać.

Wsu­nęła mu dłoń we włosy.

– Uwierz, z two­jej strony wszystko było cud­nie. To ja mam coś z głową – wy­znała szybko. – A co cię naj­bar­dziej zszo­ko­wało? – za­py­tała.

– Że w jed­nym mo­men­cie sta­łaś się wul­ka­nem seksu… I że to było aż ta­kie mię­dzy wami – do­dał, nie umie­jąc ukryć żalu.

– Ja­kie?

– Ta­kie bez gra­nic.

– A po­winny być gra­nice?

– No le­piej nie. Ale na ogół są. Więc za­zdrosz­czę… I jed­no­cze­śnie je­stem wście­kły.

– Nie dzi­wię się – od­po­wie­działa. – Nie po­win­nam tego tak ro­bić.

– Sam cię na­mó­wi­łem, więc so­bie nie wy­rzu­caj. Tylko…

Za­bra­kło mu słów. Też nie znała wła­ści­wych, choć wie­działa, co on chce po­wie­dzieć.

– Tylko to wszystko gówno z wy­łą­cze­niem mo­czu, wiem – za­re­ago­wała oso­bli­wie.

Za­śmiał się, choć chciało mu się pła­kać.

– Da­leka ana­lo­gia, ale le­piej bym tego nie ujął… masz na my­śli, że już się nie wy­zwo­lisz?

Za­pro­te­sto­wała, po­trzą­sa­jąc wil­got­nymi wło­sami.

– Wy­zwolę się, Luke, mu­szę! Tylko po­trze­buję czasu i so­lid­nej pracy. Po­trze­buję też Uldryj­czy­ków, bo oni umieją po­pro­wa­dzić przez chore za­pisy.

Za­prze­czył ru­chem głowy wbrew sa­memu so­bie.

– To aku­rat nie są chore za­pisy, tylko piękne wspo­mnie­nia – po­wie­dział. – Co­kol­wiek bym nie czuł na ich te­mat.

– Ale mu­szę się uwol­nić, żeby za­cząć coś no­wego. A wła­śnie on mnie ostrze­gał…

– Kto? Ro­bert?

– Tak, że jak się roz­pu­ści gra­nice, to póź­niej trudno żyć po roz­sta­niu… Choć aku­rat jemu ła­two po­szło.

Lu­cas znów za­prze­czył ru­chem głowy.

– Nie je­stem pe­wien – od­rzekł.

– Co masz na my­śli?

Chwy­cił się opar­cia sofy, jakby po­trze­bo­wał wzmoc­nie­nia.

– Ro­bert Bry­niar­ski… kurwa jego śniada mać, niech mu Zie­mia lekką… sorry. – Uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco. – Dziś po­czu­łem z bli­ska jego wi­bra­cje, choć wy­ryw­kowo. Bar­dzo silna ener­ge­tyka, tro­chę za­wi­ro­wana… na pewno duży po­ten­cjał, sporo bu­zuje pod po­wierzch­nią.

Uśmiech­nęła się mimo woli.

– Ja go na­zwa­łam w li­ceum „magma z po­zoru ujarz­miona” – wtrą­ciła.

– Wła­śnie, do­bre okre­śle­nie… Ale na szczę­śli­wego to on mi nie wy­gląda.

Pod­nio­sła głowę i przyj­rzała się Lu­ca­sowi z uwagą.

– Na pewno ma wiel­kie po­czu­cie winy, bo ge­ne­ral­nie nie jest złym czło­wie­kiem – przy­znała. – Ju­tro idziemy do psy­cho­loga, bo on chce do­brze za­koń­czyć na­szą re­la­cję…

– A ty?

– A ja chcę go z sie­bie po­wy­ry­wać, Luke. Dla­tego wiesz, co wy­my­śli­łam? Po­pro­szę, żeby mnie za­brali na Uldri. O ile ze­chcą tu wró­cić. Ale mó­wili prze­cież, że po­trze­bują czło­wieka do te­stu, czy znie­sie po­dróż… Ja chyba mo­gła­bym bar­dziej niż kto­kol­wiek inny, bo mam uldryj­ski ka­wa­łek… I w dro­dze za­py­tam ich, czy nade mną po­pra­cują… Też nad moim wzor­cem od­rzu­ce­nia i nie­kom­plet­no­ści, bo sama so­bie nie po­ra­dzę.

Lu­cas za­milkł na długą chwilę. Gra­jąca w tle mu­zyka wła­śnie się wy­łą­czyła.

– Ale ko­cha­nie, czy ty zda­jesz so­bie sprawę, że wró­ci­ła­byś tu naj­wcze­śniej za dwa­na­ście lat? – po­wie­dział w końcu. – Może na­wet póź­niej, je­śli z tobą nie da się tak szybko le­cieć…

Zaj­rzała w jego mio­dowe oczy. Ich cie­pło z brązu i zie­leni też ­przyj­dzie mi utra­cić…

– Zdaję so­bie sprawę, Luke, ale co tu po mnie? – wes­tchnęła. – Jesz­cze to­bie na­mie­szam w ży­ciu. A nie chcę, byś cier­piał przeze mnie, bo na­prawdę je­steś mi bli­ski.

Po­ca­ło­wała go z czu­ło­ścią. Wtedy za­mknął ją w ra­mio­nach.

– To jedź ze mną na Ca­nAm – za­pro­po­no­wał. – Przyjmą cię, może za­po­mnisz o Sol­lan­dzie.

– Wie­rzysz, że to się tak po pro­stu uda?

– Nie – od­po­wie­dział szcze­rze. – Po tym, co wi­dzia­łem, nie.

Za­mil­kli. Ci­sza przy­gnio­tła ich swoim cię­ża­rem.

– Nikt jak ty nie poj­mie, ile mu­szę zro­bić – ode­zwała się w końcu Kor­wetta.

– Ale ja nie za­cze­kam na cie­bie dwu­na­stu lat…

– Wiem, ko­chany – od­szep­nęła. – Jest mi bez­den­nie przy­kro, że tak spie­przy­łam na­szą re­la­cję. I wię­cej spu­sto­szeń nie chcę. Dla­tego czas chyba na mnie…

Przy­trzy­mał ją, gdy pró­bo­wała się pod­nieść.

– Zo­stań na tę noc i za­śnij przy mnie – po­pro­sił. – Na po­że­gna­nie…

– Ja­sne – od­rze­kła. – Do­brze mi w two­ich ra­mio­nach.

Wtu­liła się w niego. Po chwili po­czuła wil­goć na swoim po­liczku. Unio­sła głowę i sca­ło­wała de­li­kat­nie łzy z jego twa­rzy.

– Nie pa­mię­tam, że­bym pła­kał w do­ro­sło­ści – wy­znał. – Co ty ze mną ro­bisz?

– Tylko nie po­wiel tego, co ja zro­bi­łam so­bie – po­ra­dziła. – Od­dziel mnie so­lidną gra­nicą.

– Ja­koś nie chcę – szep­nął jej do ucha i przy­gar­nął ją jesz­cze moc­niej.

***

Uldryj­ski bo­li­dar stał dziś w ciem­no­ści, zaj­mu­jąc prze­zna­czoną mu część placu tre­nin­go­wego Aka­de­mii Astro­nau­tyki w Sol­lan­dzie. Tra­gu­eri był szcze­rze za­do­wo­lony, że stan Co­th­leya po­pra­wił się na tyle, by ten mógł prze­jąć kon­trolę nad stat­kiem. Od wczo­raj w in­ten­syw­nej wy­mia­nie my­śli prze­ko­ny­wał zdro­wie­ją­cego ko­ry­fera, by prze­jął do­wo­dze­nie nad lo­tem po­wrot­nym. Co­th­ley był wciąż cie­niem daw­nego sie­bie, ale i tak jego ro­ze­zna­nie w chy­bo­tli­wej ener­gii oto­cze­nia było wy­jąt­kowe. Obaj ko­ry­fe­rzy do­strze­gali nie­jed­no­litą po­stawę Zie­mian wo­bec współ­pracy z Uldri, wo­bec mgli­stej w ich po­ję­ciu Fe­de­ra­cji Ga­lak­tycz­nej, a w szcze­gól­no­ści wo­bec in­for­ma­cji o na­jeźdź­cach Van­cruso, które sztab AcAs po­znał na wczo­raj­szej kon­fe­ren­cji. Ludz­kie wąt­pli­wo­ści były wy­ra­zi­ste, mimo że ad­mi­rał Hold szcze­rze po­dzię­ko­wał ko­ry­fowi za przy­wie­zie­nie ziem­skiej za­łogi z Gra­nadi. Pew­nych in­for­ma­cji ko­ry­fe­rzy nie prze­ka­zali – ze zro­zu­mia­łych po­wo­dów ule­gli Kor­wet­cie, ale nie czuli się z tym kom­for­towo. Obaj wy­czu­wali też, choć mniej wy­raź­nie, in­trygi sił ukry­tych na Ziemi czy też bli­sko niej. Tra­gu­eri są­dził, że na­leży przyj­rzeć się im bli­żej, ale Co­th­ley, dużo le­piej zo­rien­to­wany w sy­tu­acji, sta­now­czo to od­ra­dzał. Obie­cał wró­cić do te­matu w lep­szym mo­men­cie. Ra­pi­lah, naj­młod­szy w obec­nym ko­ry­fie, śle­dził uważ­nie roz­mowy prze­ło­żo­nych, ucząc się jak naj­wię­cej o pla­ne­cie Ma­ha­bor III.

– Nie sprzyja nam też i to, że ta współ­pra­cu­jąca z nami para jed­nak się roz­pa­dła – wtrą­cił w pew­nej chwili. – I obojgu spa­dły fre­kwen­cje, mimo że on był długo w miej­scu wyżu.

– Zga­dza się, Rapi, ten wyż go tro­chę prze­rósł – od­rzekł mu w my­ślach Co­th­ley. – Po­sze­rzył mu się za­kres do­stęp­nych fre­kwen­cji, ale śred­nią ma za ni­ską jak na jego moż­li­wo­ści.

Ra­pi­lah oży­wił się ru­chowo i zbli­żył do Co­th­leya.

– Zbyt in­ten­sywna prze­miana, ro­zu­miem – pod­su­mo­wał. – Ale do­pre­cy­zu­jesz to, ko­ry­fe­rze?

Co­th­ley skie­ro­wał słupki oczu w kilka róż­nych stron, po­bie­ra­jąc dane.

– Przyj­rzysz się temu dłu­żej i to na przy­kła­dzie – od­po­wie­dział. – Bo czuję, że za chwilę bę­dziemy mieli nowe wy­zwa­nie – ode­zwał się te­raz gło­śno do to­wa­rzy­szy. – Tra­gu­eri, czy od­bie­rasz ro­dzące się plany two­jego żeń­skiego po­tomka? – do­dał żar­to­bli­wie.

Tra­gu­eri wy­ostrzył zmy­sły. Do­piero te­raz do­tarły do niego frag­menty my­śli Kor­wetty.

– Ona nie jest do­słow­nym po­tom­kiem, prawda? – ode­zwał się Ra­pi­lah. – Ma tylko na­sze wi­bra­cje, wdru­ko­wane w geny.

Ko­ry­fe­rzy przy­tak­nęli po­chy­le­niem wień­ców. I do­dali:

– Można to tak na­zwać.

DOMKNĄĆ RELACJĘ?

Przed spo­tka­niem u psy­cho­lożki Kor­wetta po­pro­siła o roz­mowę w kwa­te­rze do­wódcy. Przed­sta­wiła ad­mi­ra­łowi Hol­dowi swój po­mysł pod­da­nia się te­stowi, o któ­rym wspo­mnieli Uldryj­czycy. Pod­czas lotu mo­gliby spraw­dzić, co dzieje się z ludz­kim cia­łem przy pręd­ko­ściach nad­świetl­nych oraz w trak­cie prze­lotu tu­ne­lem cza­so­prze­strzen­nym.

Ad­mi­rał po­pa­trzył na nią z tro­ską, do­my­śla­jąc się, co jest przy­czyną tej de­cy­zji.

– Nie mu­sisz stąd ucie­kać, dziecko – od­rzekł, a Kor­wetta wie­działa, że tym zwro­tem wy­raża wspar­cie dla niej. – Mo­żemy tu tak wszystko zor­ga­ni­zo­wać, by­ście le­d­wie się mi­jali.

Spu­ściła głowę, uda­jąc, że po­pra­wia weł­nianą su­kienkę, która przy­lgnęła jej do ciała.

– Dzięki, sze­fie. Ale ja przy oka­zji lotu chcę z uldryj­ską po­mocą po­pra­co­wać nad mo­imi cho­rymi ko­dami – od­rze­kła. – No i przy oka­zji zo­ba­czyć Uldri. Tylko jesz­cze z nimi o tym nie roz­ma­wia­łam i nie wiem, czy się zgo­dzą.

Ad­mi­rał za­my­ślił się, za­pewne roz­wa­ża­jąc wszyst­kie opcje.

– Z mo­jego punktu wi­dze­nia po­mysł jest bar­dzo do­bry – rzekł po chwili. – Bo kto inny jak nie ty miałby bez­piecz­nie znieść taką po­dróż? Z dru­giej strony nie chciał­bym, by stała ci się krzywda w imię do­bra ludz­ko­ści. Nie lu­bię ta­kich po­świę­ceń. Ale my­ślę też, że aku­rat nikt le­piej niż oni nie po­trafi nad tym czu­wać. Skon­sul­tuję to jesz­cze ze szta­bem na krót­kim ze­bra­niu. Są­dzę, że idea im się spodoba. Więc je­śli Uldryj­czycy się zgo­dzą, do­sta­niesz stąd de­le­ga­cję na po­trzebną liczbę lat. Oczy­wi­ście wró­cisz już pod inne do­wódz­two…

– Tego wła­śnie naj­bar­dziej ża­łuję, ad­mi­rale – od­po­wie­działa, a on wie­dział, że mó­wiła to szcze­rze.

***

Gdy po­de­szła pod drzwi ga­bi­netu psy­cho­lo­gicz­nego, Ro­bert już tam na nią cze­kał. Przyj­rzał się jej uważ­nie, za­nim za­pu­kał do po­koju. Czy dla­tego, że była bez mun­duru?

– Coś nie tak? – za­py­tała.

– Nie, wszystko w po­rządku – od­rzekł przy­jaź­nie. – Dzięki, że zgo­dzi­łaś się po­roz­ma­wiać.

Ga­bi­net ten był wy­po­sa­żony ina­czej niż po­zo­stałe sale uczelni. Ko­lo­rowe ki­limy i ob­razy ma­lar­skie na ścia­nach kon­tra­sto­wały z wszech­obecną w bu­dynku elek­tro­niką. Cho­dziło pew­nie o inny tryb pracy umy­słu przy­cho­dzą­cej tu ka­dry, zwy­kle kon­kretny i ra­cjo­nalny, pod­czas gdy tu po­trzebna była praca z emo­cjami.

Pani psy­cho­log, zwana w skró­cie em­patką, przy­jęła ich z ser­decz­nym uśmie­chem i wska­zała dwa fo­tele. Ostatni raz wi­dzieli ją ra­zem przy pró­bie po­wstrzy­ma­nia skoku Geo­r­giny Voit. Tyle że Kor­wetta od tego czasu mi­jała się z nią na scho­dach, a Ro­bert raz jesz­cze do­świad­czył nie­mi­łego wra­że­nia, że lu­dzie po­sta­rzeli się tu z dnia na dzień.

– Ro­zu­miem, że za­leży pań­stwu na wy­pra­co­wa­niu zdro­wej formy re­la­cji w no­wej rze­czy­wi­sto­ści, czy tak? – za­częła psy­cho­lożka i spoj­rzała naj­pierw na Ro­berta.

– Ja tak to chyba na­zwa­łem – przy­znał.

Te­raz spoj­rzała na Kor­wettę, ocze­ku­jąc jej od­po­wie­dzi.

– A ja nie je­stem jesz­cze w ta­kim punk­cie – od­rze­kła wy­wo­łana. – Bo nowa rze­czy­wi­stość spa­dła na mnie jak grom z ja­snego nieba. I nie zdą­ży­łam zła­pać dy­stansu, by my­śleć o wy­pra­co­wa­niu ja­kiejś formy – sta­rała się mó­wić to rze­czowo. – I nie wiem, czego się ode mnie ocze­kuje. I czy to samo ro­zu­miemy przez nową rze­czy­wi­stość.

Ro­bert cze­muś za­prze­czył ru­chem głowy, ale psy­cho­lożka pod­chwy­ciła wą­tek:

– To może za­czniemy od zde­fi­nio­wa­nia no­wej rze­czy­wi­sto­ści, do­brze?

Oboje przy­tak­nęli.

– Pan ko­man­dor ma te­raz nową part­nerkę oraz dziecko i zde­cy­do­wany jest przy nich po­zo­stać, czy tak? – zwró­ciła się do Ro­berta.

Ten ski­nął głową.

– To mnie ob­raża – za­re­ago­wała Kor­wetta. – Bo za­brzmiało, jak­bym chciała mu prze­szka­dzać w tym po­zo­sta­niu. A ja bym go na­wet ki­jem nie do­tknęła z tą nową part­nerką i dziec­kiem.

Psy­cho­lożka z tru­dem po­ha­mo­wała uśmiech, a Ro­bert rzu­cił:

– Co do tego nie mam aku­rat wąt­pli­wo­ści.

– A co do czego ma pan wąt­pli­wo­ści? – za­py­tała za­raz psy­cho­lożka.

Ro­bert za­sta­no­wił się.

– Chciał­bym, że­by­śmy ży­wili do sie­bie lep­sze uczu­cia – odpo­wie­dział.

– A ja­kie lep­sze uczu­cia chciałby pan ży­wić do pani po­rucz­nik? – za­py­tała z miej­sca em­patka.

Ro­bert po­ru­szył się nie­spo­koj­nie, co zdra­dziło skrzyp­nię­cie fo­tela.

– Ja aku­rat ży­wię do niej jak naj­lep­sze – od­rzekł. – Ale trudno mi z tym, że Kor­wetta te­raz mnie nie znosi… A jesz­cze bar­dziej z tym, że ją tak skrzyw­dzi­łem. – Spu­ścił głowę.

Psy­cho­lożka spró­bo­wała to spa­ra­fra­zo­wać:

– Czyli ma pan świa­do­mość, że ją pan skrzyw­dził, ale chciałby pan jej do­brych uczuć?

Kor­wetta za­go­to­wała się we­wnętrz­nie.

– A czy ja mogę oka­zać emo­cje? – ode­zwała się do em­patki.

– Pro­szę bar­dzo – od­rze­kła za­py­tana.

Kor­wetta zwró­ciła się wprost do Ro­berta.

– To może jesz­cze ja po­win­nam te­raz za­dbać o twoje sa­mo­po­czu­cie, co? – rzu­ciła ze zło­ścią. – Bo to­bie, kurwa, jest trudno, że nie oka­zuję ci sym­pa­tii?! I że nie cie­szę się ra­zem z tobą z two­jej no­wej, po­ka­zo­wej ro­dziny?!

Pierw­szy raz w ży­ciu do­strze­gła, jak twarz Ro­berta ob­lewa się ru­mień­cem.

– Nie, skąd, tego nie ocze­kuję! – po­wie­dział do niej zmie­nio­nym gło­sem. – Wiem, że zro­bi­łem coś nie do od­wró­ce­nia i go­tów je­stem po­nieść wszel­kie kon­se­kwen­cje. Tylko nie chciał­bym, że­by­śmy po­szli za da­leko w in­ter­pre­ta­cji i przy­pi­sy­wa­niu in­ten­cji…

Wbił wzrok w tłu­stego aniołka na ścien­nym ki­li­mie. Nie­stety nie był po­mocny.

– Czyli czego chciałby pan unik­nąć? – za­py­tała psy­cho­lożka.

– Chciał­bym unik­nąć nie­po­trzeb­nego ra­nie­nia się i dep­ta­nia prze­szło­ści. – Pró­bo­wał się skon­cen­tro­wać. – Chcę, by Kor­wetta wie­działa, że przy lą­do­wa­niu było mi kosz­mar­nie ciężko z tym ca­łym show, bo czu­łem, co to dla niej zna­czy… I że to wcale nie jest tak, że zbu­do­wa­łem so­bie nowe ży­cie, za­po­mi­na­jąc o po­przed­nim. – Zwró­cił fo­tel fron­tem do Kor­wetty. – Nie li­czę na to, że mi wy­ba­czysz, bo ja na twoim miej­scu pew­nie bym nie wy­ba­czył – do­dał ści­szo­nym gło­sem.

Ona też zwró­ciła fo­tel w jego stronę.

– Nie by­ła­bym w ta­kim szoku, gdy­byś mi wcze­śniej ja­sno po­ka­zał, że ina­czej trak­tu­jemy tę re­la­cję! – Wciąż nie kryła zło­ści. – Dla mnie to było wiel­kie, dla cie­bie coś do ła­twej wy­miany.

– No wła­śnie tego chciał­bym unik­nąć. – Ro­bert wpa­trzył się w psy­cho­lożkę. Po­tem znowu w Kor­wettę. – Pro­szę cię, nie depcz z roz­pędu tego, co było mię­dzy nami. Nie chcę, że­byś te­raz umniej­szała na­szą prze­szłość. Dla mnie to też było wiel­kie!

Za­śmiała się bez­gło­śnie.

– To po­wiedz, czemu tak szybko stało się tak małe?! – nie­mal wy­krzyk­nęła.

Po­trzą­snął prze­cząco głową.

– Ni­gdy nie stało się małe! Wett, ja by­łem nie­mal pe­wien, że po na­szym za­gi­nię­ciu zwią­żesz się z kimś in­nym. Na­wet w ciągu roku.

Przyj­rzała mu się z nie­do­wie­rza­niem.

– No tak, ty mi da­łeś na to pełne przy­zwo­le­nie, od­la­tu­jąc – przy­znała. – Bar­dzo to było szla­chetne z two­jej strony! Więc w su­mie za­koń­czy­łeś tę re­la­cję, nie­po­trzeb­nie się cze­piam. Po­za­mia­ta­łeś, zga­si­łeś świa­tło i by­łeś go­tów do no­wej. Tylko, cho­lera, się nie zo­rien­to­wa­łam!

Ro­bert do­pu­ścił wię­cej emo­cji.

– Nie taka prze­cież była moja in­ten­cja! – pod­niósł głos. – Nie masz po­ję­cia, ile mnie to kosz­to­wało, by ci po­wie­dzieć, że­byś nie cze­kała! Ja na­prawdę my­śla­łem, że nie wrócę. Więc skoro już nie umar­łem, mu­sia­łem ja­koś na­uczyć się żyć! – do­koń­czył nie­mal z go­ry­czą.

– Czyli odło­ży­łeś mnie do jed­nego pu­dełka, a otwo­rzy­łeś dru­gie. To jest wła­śnie ten mo­ment, któ­rego nie po­tra­fię po­jąć! – Od­dy­chała ciężko, pa­trząc mu w oczy.

– Ni­g­dzie cię nie od­kła­da­łem!

– To jak tra­fi­łeś z nią do łóżka?! – Za­po­mniała nie­mal, że są w ga­bi­ne­cie.

– By­łem wtedy strasz­nie chory. – Nie ukrył za­że­no­wa­nia.

– I zna­la­złeś jesz­cze siłę, żeby ją prze­le­cieć? – zdzi­wiła się szcze­rze.

– Kurwa, masz ra­cję, to brzmi nie­wia­ry­god­nie! – od­pu­ścił kon­trolę.

– Chyba mu­sisz wy­my­ślić lep­szą hi­sto­rię! – rzu­ciła z iro­nią. – Na sio­strę mi­ło­sier­dzia też mi Gala nie wy­gląda! – do­dała ze wzgardą.

Jej wzrok za­wę­dro­wał do ob­razu na ścia­nie. Ma­ryja kar­miła tam pier­sią nie­mowlę.

– Ona nie jest złym czło­wie­kiem, Wett – spró­bo­wał po­wie­dzieć to po­lu­bow­nie.

– Ja­sne, nie ty­kam już matki two­jego dziecka! – wy­rzu­ciła z ko­lejną falą zło­ści.

Psy­cho­lożka sko­rzy­stała z chwili prze­rwy w tej po­tyczce.

– Wy­daje mi się, że mu­simy usta­lić coś jesz­cze. Bo ta pań­stwa re­la­cja wy­gląda na nie­wy­ga­słą po obu stro­nach. Pa­nie ko­man­do­rze…

Ro­bert pod­niósł na nią wzrok.

– Czy pan prze­stał ży­wić ro­man­tyczne uczu­cia do pani po­rucz­nik?

– Ni­gdy tego nie po­wie­dzia­łem! – Le­d­wie po­ha­mo­wał iry­ta­cję. – Nie, nie prze­sta­łem.

– A czy ko­cha pan swoją obecną part­nerkę? – Em­patka po­szła o krok da­lej.

Ro­bert wi­dział, że Kor­wetta bacz­nie mu się przy­gląda. Na­brał głę­boko po­wie­trza.

– Tak, ko­cham ją – od­po­wie­dział. – Jest matką mo­jego dziecka, które też ko­cham.

Kor­wetta po­czuła się na­gle słabo. Le­d­wie zła­pała od­dech. Za­gry­zła wargi.

– Twoje ro­man­tyczne uczu­cia do mnie to wiesz, gdzie so­bie scho­waj! – po­wie­działa do niego ci­cho, ale do­bit­nie. – Mnie już nie są do ­ni­czego po­trzebne.

Przez chwilę pa­trzyli so­bie w oczy w mil­cze­niu. Oboje czuli, że resztka ich wza­jem­nego za­ufa­nia roz­pada się pod cię­ża­rem słów, któ­rych już od­wo­łać się nie da.

– A mogę ta­kie samo py­ta­nie za­dać pani? – zwró­ciła się do Kor­wetty psy­cho­lożka.

Ta spu­ściła po­wieki.

– Chce pani wie­dzieć, jak umiera moja mi­łość do ko­man­dora ­Bry­niar­skiego? – za­py­tała. – A mogę po­słu­żyć się ob­ra­zami? – do­dała, za­nim usły­szała od­po­wiedź.

– Pro­szę bar­dzo – od­rze­kła psy­cho­log.

– No więc pierw­szego dnia była jak dziecko we mgle. Jesz­cze nie chciała umie­rać, czuła się prze­cież silna. Miała wra­że­nie, że to, co wi­dzi, nie może być prawdą i że wy­rok dla niej jest cho­rym żar­tem – mó­wiła su­ge­styw­nie Kor­wetta, ze zmru­żo­nymi oczami. – Dru­giego dnia była jak gą­sie­nica, któ­rej jed­nak od­cięto głowę. Wiła się i mio­tała w roz­pa­czy, wciąż nie chcąc uznać, że nad­cho­dzi ko­niec. Dziś jest dzień trzeci… dziś ją roz­dep­tano, przy­spie­sza­jąc ago­nię. Więc to do­bry wy­nik w umie­ra­niu jak na trzy dni… A mnie po­zo­staje jesz­cze otrze­pać się z daw­nego ku­rzu i po­zbyć się sta­rych wdru­ko­wań, które zo­stały mi po nim na­wet w ciele. Nie bę­dzie to ła­twe, bo były silne. Ale daję temu tak ze dwa mie­siące so­lid­nej pracy – skoń­czyła, pa­trząc na kar­miącą Ma­ryję.

Ro­bert za­ci­snął po­wieki. Po­tem ścią­gnął z po­wro­tem spoj­rze­nie Kor­wetty ku so­bie.

– Wiem, Wett, że ty po­wsta­niesz jak Fe­niks z po­pio­łów – zdo­był się na słowa wspar­cia, ale wię­cej w tym było smutku niż za­mie­rzo­nego opty­mi­zmu.

– Tego nie je­stem pewna, Rob – wes­tchnęła. – Chyba za dużo tych po­pio­łów…

Psy­cho­lożka po­sta­no­wiła pod­su­mo­wać spo­tka­nie, gdyż czas do­bie­gał końca.

– Wy­gląda na to, że ma pan wolną drogę do bu­do­wa­nia no­wej re­la­cji, ko­man­do­rze – zwró­ciła się do Ro­berta. – Bo pani po­rucz­nik ma tyle wglądu we wła­sny stan, że i z emo­cjami wo­bec pana pew­nie so­bie po­ra­dzi. A pro­ces że­gna­nia się z pa­nem prze­biega, moim zda­niem, w pełni pra­wi­dłowo. Gdyby jed­nak po­ja­wiły się ja­kieś kom­pli­ka­cje, za­pra­szam po­now­nie.

***

Do MI­STRZA spo­łecz­no­ści ELO­TEA

SU­WE­REN VAN­CRUSO STAJE do roz­mowy bez po­śred­ni­ków.

– MI­STRZU ELO­TEA, Fe­de­ra­cja pyta o prze­bieg wy­da­rzeń zwią­za­nych z wej­ściem ME­DARY w Sys­tem Ma­ha­bor. Jako przy­czynę roz­bi­cia tego ich księ­życa po­da­jemy oczy­wi­ście, że do nas z niego strze­lili. Ale skądś wie­dzą też o tej WA­SZEJ pro­jek­cji, o ob­ra­zie rze­ko­mego znisz­cze­nia ja­kie­goś lądu na Ma­ha­bor III. Py­tają, kto to zro­bił i w ja­kim celu. Co mamy od­po­wia­dać?

– SU­WE­RE­NIE VAN­CRUSO, nie pa­mię­tasz na­szej umowy?! Ma­cie nie tylko nie wspo­mi­nać o na­szej współ­pracy, ale na­wet o tym, że wie­cie o na­szym ist­nie­niu! Od­po­wia­daj­cie, że O NI­CZYM NIE MA­CIE PO­JĘ­CIA! I nie kon­tak­tujmy się przez ja­kiś czas.

– MI­STRZU ELO­TEA, ła­two Ci mó­wić, ale te­raz to my je­ste­śmy w ta­ra­pa­tach!

– SU­WE­RE­NIE VAN­CRUSO, my też. Ma­ha­bor­ska próbka skóry, którą do­głęb­nie ba­damy, oka­zuje się mocno po­datna na uldryj­skie wpływy. A Uldryj­czycy tu te­raz są i coś knują!

ZDEJMOWANIE CZARU

Opu­ścili ga­bi­net psy­cho­lo­giczny ra­zem. We­szli na ru­chomy pas i w mil­cze­niu wy­je­chali nim na dzie­dzi­niec. Mróz przy­bie­rał na sile, choć ja­sne dziś lu­towe słońce to­czyło się wciąż wy­soko nad ho­ry­zon­tem. Po wczo­raj­szym mo­krym śniegu nie po­zo­stał na­wet ślad.

– Słu­chaj, wiem, że ga­dam jak nie­spełna ro­zumu, co przed chwilą bo­le­śnie mi uświa­do­miono – ode­zwał się Ro­bert do­piero przed par­kin­giem. – Ale nie mogę ja­koś z tym, że coś waż­nego mię­dzy nami się roz­pada – mó­wił z nie­ty­pową po­korą. – Chciał­bym to za­trzy­mać za wszelką cenę…

– Ro­bert, czy ty sie­bie sły­szysz? – za­py­tała pro­tek­cjo­nal­nie. – Przed chwilą po­wie­dzia­łeś, że ko­chasz inną ko­bietę! To coś słusz­nie się roz­pada, bo gówno było warte, skoro by­łeś w sta­nie za­ko­chać się tak szybko mimo wiel­kiej niby-mi­ło­ści do mnie!

Każde z nich po­de­szło do swo­jego wozu. Stały bli­sko sie­bie po­śród kilku in­nych.

– Wett, jedno nie wy­klu­cza dru­giego – po­wie­dział miękko. – Każdą z was ko­cham ina­czej…

Otwo­rzyła drzwi swo­jego auta. Od­sta­wało pro­stotą od ob­łego trans­for­mera Ro­berta.

– Co ty mi trój­kąt pro­po­nu­jesz? – prych­nęła z iro­nią. – Czy może mi­łość chry­stu­sową?! Je­śli będę już do niej zdolna, nie zo­sta­niesz po­mi­nięty, bez obaw!

Ro­bert usiadł na ma­sce swo­jego wozu, jakby po­trze­bo­wał wy­tchnie­nia.

– Chcę ci tylko po­wie­dzieć prawdę. – Spró­bo­wał jesz­cze raz. – Że Galę po­ko­cha­łem, do­piero gdy po­czu­łem w niej to dziecko… Choć naj­pierw zmio­tła mnie z gleby no­wina, że za­szła… Te­raz pew­nie przy­wa­lisz mi z dru­giej flanki: „To sy­pia­łeś z nią bez mi­ło­ści?!”.

Od­wró­ciła się do niego. Po­my­ślała, że on się prze­ziębi, sie­dząc tak na tym mro­zie.

– Nie, bo wi­dzę, jak się róż­nimy – od­rze­kła. – Ty umiesz tę ko­chać tak, tamtą ina­czej, a z jesz­cze inną sy­piać. Ja by­łam z tobą bez reszty i te­raz mu­szę się z tego le­czyć. – Znowu do­padł ją żal, któ­rego nie umiała ukryć. – A ty spo­koj­nie weź­miesz za­raz ślub i za­czniesz no­bliwe ży­cie ojca ro­dziny z jedną z tych, które ko­chasz…

– Ty pew­nie też to za­raz zro­bisz – rzu­cił z trudną do od­czy­ta­nia emo­cją. – I w pełni na to za­słu­gu­jesz! – do­dał na­tych­miast.

Przyj­rzała mu się za­sko­czona, nie do końca wie­dząc, co nim kie­ruje.

– Masz na my­śli Lu­casa? – za­py­tała.

– Nie mów, że nie po­szłaś z nim do łóżka – po­wie­dział, a ona nie za­prze­czyła.

Ci­sza, która za­pa­dła, zda­wała się krzy­czeć wnie­bo­głosy.

– No wi­dzisz – rzekł po chwili. – To czemu mnie tak mie­szasz z bło­tem za seks z ludz­kiej po­trzeby? – Za­gryzł wargi. – No, chyba że go ko­chasz, ale wtedy nie wkrę­caj mi, że by­łem twoją je­dyną mi­ło­ścią!

At­mos­fera mię­dzy nimi jakby się na­elek­try­zo­wała. Kor­wetta po­de­szła do niego i oparła dłoń o szybę jego wozu.

– Ro­bert, cie­bie to boli? – za­py­tała, a on za­ci­snął oczy.

– Nie ma prawa, ale boli jak cho­lera – od­po­wie­dział. – Tylko po co to ukry­wasz? Żeby mi sku­tecz­niej do­ko­pać za nie­wier­ność? U cie­bie mi­nęło je­de­na­ście lat, więc nor­malne!

Po­czuła dy­got w środku od dziw­nej ener­gii, która tu na­gle za­wi­sła.

– Ja po­szłam z nim do łóżka do­piero wczo­raj – od­rze­kła po­bu­dzona. – Kiedy już wie­dzia­łam, co z tobą, bo­ha­te­rze! Więc wszyst­kie twoje ar­gu­menty pa­dają na pysk.

Za­krył na chwilę twarz dłońmi.

– OK, więc wra­cam po­kor­nie na po­zy­cję skur­wy­syna – po­wie­dział. – Choć i tak nie­wiele się od niej od­da­li­łem… No i jak było? – za­dał w końcu py­ta­nie, na które cze­kała.

– Było re­we­la­cyj­nie – od­po­wie­działa, prze­ra­żona swoją mo­ty­wa­cją.

Do­strze­gła z sa­tys­fak­cją ból w jego oczach. I drże­nie wła­snych ­ko­lan w ku­rio­zal­nej eks­cy­ta­cji. Kie­dyś już mu zro­biła coś ta­kiego dla próby. Po­wiedzmy wprost, dla ze­msty…

– Chcesz za­py­tać o szcze­góły? – do­dała.

– A opo­wiesz mi? – Pod­niósł się i sta­nął obok niej, naj­bli­żej jak się dało.

Znów była pod wpły­wem tego jego pola, któ­remu ni­gdy nie umiała się oprzeć. Co to jest do cho­lery?, za­py­tała samą sie­bie. Aura, czar, czy ja­kieś by­dlę rzu­ciło kie­dyś urok?, pró­bo­wała ob­ró­cić dra­mat w żart. Może po pro­stu na­sza kom­pa­ty­bil­ność… Obojgu po­głę­bił się od­dech, a ona pró­bo­wała uda­wać, że nie wi­dzi, co się dzieje. Tra­ciła kon­trolę nad wy­mianą mię­dzy nimi, jaką ostat­nio – jako skrzyw­dzona w tej ­re­la­cji – o dziwo po­sia­dała.

Prze­dłu­żała czas na od­po­wiedź, którą w końcu chciała dać, ale on uciął to szyb­ciej.

– Nie, kre­tyn ze mnie, to by­łaby per­wer­sja! – rzu­cił i od­su­nął się od niej.

– Szcze­góły są ta­kie, że w kul­mi­na­cyj­nym mo­men­cie wy­obra­zi­łam so­bie cie­bie, kurwa mać! – po­wie­działa już ze zło­ścią. – Dla­tego nie mogę mu tego ro­bić! Za bar­dzo go sza­nuję, żeby pa­ko­wać mu cie­bie do łóżka. Naj­pierw mu­szę się po­zbyć cie­bie z sie­bie.

Uśmiech­nął się chyba mimo woli.

– To je­steś uczciw­sza ode mnie – od­rzekł. – Za­wsze by­łaś… I dzięki, że mi to mó­wisz. – Zmarsz­czył na mo­ment twarz, bu­rząc har­mo­nię ry­sów. – Chciał­bym po­wie­dzieć, że mi przy­kro, ale nie jest, sorry za moją pod­łość. – Pa­trzył jej te­raz w oczy tym otwar­tym spoj­rze­niem, które znała z ich naj­bar­dziej in­tym­nych chwil. – Cie­szę się, że nie od razu się mnie po­zby­łaś – do­dał ze stra­ceń­czą szcze­ro­ścią, jaką u niego po­dzi­wiała. I ja­kiej się od niego uczyła, choć Lu­cas uznał to za jej ce­chę. – Ale nie chcę, że­byś cier­piała – do­dał.

Po­czuła cie­pło w spoj­rze­niu jego czar­nych oczu, które nie mo­gło prze­cież kła­mać.

– Ro­bert, dla­czego to wszystko się stało? – Pod­dała się prze­pły­wowi mię­dzy nimi.

– Bo oka­za­łem się czło­wie­kiem zbyt ma­łej wiary, Wett – od­rzekł ze smut­kiem. – Tu nie cho­dziło wcale o ja­kiś de­fi­cyt seksu… Nie wie­rzy­łem, że cię jesz­cze zo­ba­czę. Ten krysz­tał ra­zem z tą pla­netą… roz­wa­liły mnie kom­plet­nie i nie prze­sze­dłem cze­goś, co ty pew­nie byś prze­szła… Jak to na­zwać? Umie­ra­nie?

Zła­pała się na czu­ło­ści do niego. Nie­do­brze…

– Po­dasz szcze­góły? – za­py­tała.

Wzniósł oczy do bez­chmur­nego nieba, ku ja­snemu, choć zim­nemu słońcu.

– Chciał­bym, ale się wsty­dzę – wes­tchnął. – Poza tym zwró­cił­bym cię jesz­cze bar­dziej prze­ciw niej, a tego nie chcę.

– No tak, za­po­mnia­łam, że jest już przy to­bie ta ona! – rzu­ciła z po­wra­ca­jącą zło­ścią. – Nie masz po­ję­cia, jak mnie wkur­wia, że za­ła­do­wa­łeś ją w na­szą prze­strzeń bez mo­jej wie­dzy… To jest jak gwałt w moim polu!

Wi­działa, że on się waha, czy po­wie­dzieć jej wię­cej. I czy ma to te­raz sens.

– Wiem i nie­na­wi­dzę sie­bie za to – przy­znał. – Nie śmia­łem na­wet my­śleć, że bę­dziesz cze­kać tyle lat… Ty kom­plet­nie nie za­słu­gu­jesz, żeby ci tak spie­przyć ży­cie. – Spu­ścił głowę jak uczniak. – I nie mogę na­wet po­wie­dzieć, że ża­łuję, bo mu­siał­bym ża­ło­wać, że mam syna.

***

Do MI­STRZA spo­łecz­no­ści ELO­TEA

SU­WE­REN VAN­CRUSO STAJE do roz­mowy bez po­śred­ni­ków.

*Brak od­po­wie­dzi spo­łecz­no­ści ELO­TEA.

*Trzy­krotny brak od­po­wie­dzi MI­STRZA ELO­TEA.

*SU­WE­REN VAN­CRUSO zgła­sza awa­rię.

*Awa­rię wy­klu­czono.

*SU­WE­REN VAN­CRUSO wy­syła py­ta­nie.

Po trans­la­cji pro­gre­syw­nej przy­jęto je w for­mie: To gdzie jest ten rybi chuj?

***

Po wzmiance Ro­berta o synu Kor­wetta zro­biła krok do tyłu. Do­strze­gła, że do par­kingu zbliża się grupka stu­den­tów. Nie szli do sa­mo­cho­dów, bo im nie przy­słu­gi­wały. Bez wąt­pie­nia cho­dziło o ko­man­dora Bry­niar­skiego, który jako żywa le­genda znów stą­pał po Ziemi. Nie pro­wa­dził jesz­cze za­jęć, ale może uda­łoby się z nim po­ga­dać. Albo zro­bić zdję­cie. Uśmie­chali się, tro­chę zdez­o­rien­to­wani, że wi­dzą go bli­sko ko­biety nie z tej bajki. Nie z le­gendy o mę­stwie i ho­no­rze. Choć ich na­uczy­cielki… Gdy Gala na ma­cie­rzyń­skim…

– Zni­kam, bo psuję ci wi­ze­ru­nek – po­wie­działa do niego. – Przy­go­tuj się na wy­wiad.

– Nie zni­kaj jesz­cze! A wy­wiadu te­raz nie zniosę! – od­rzekł na­tych­miast. – Ucie­kajmy! – Otwo­rzył drzwi w swoim sa­mo­cho­dzie i nie­mal wrzu­cił ją na sie­dze­nie pa­sa­żera.

Wpa­so­wała się w nie po­słusz­nie, a on na­tych­miast ru­szył, zo­sta­wia­jąc za sobą za­sko­czo­nych stu­den­tów. Nie­mniej zdzi­wiona Kor­wetta po­czuła się po­rwana. Sku­bany od­wa­żył się na to! Ten par­king jest wi­doczny z po­łowy okien w kam­pu­sie, my­ślała. Lu­cas by ni­gdy tak nie po­stą­pił! Co gor­sza – pa­so­wało jej to po­rwa­nie. Tłu­ma­czyła so­bie na­prędce, że mu­szą do­koń­czyć roz­mowę. Tak sil­nego związku nie roz­plą­czą trzy wy­miany zdań…

– Okrążę tylko kam­pus i od­sta­wię cię z po­wro­tem – uspra­wie­dli­wił ich oboje Ro­bert.

Wje­chał na ob­wod­nicę kom­pleksu AcAs. Na do­bry po­grzeb to wciąż za mało, uznała.

– Wett, wo­la­ła­byś, że­bym, za­miast roz­dra­py­wać to wszystko, nie kon­tak­to­wał się z tobą od po­wrotu? – za­py­tał.

Za­sta­no­wiła się, ale tylko przez mo­ment. Li­mit czasu zmu­szał do szyb­kiej re­ak­cji.

– Nie – od­po­wie­działa. – Wtedy by­łoby ja­sne, że czy­sty skur­wy­syn z cie­bie. I cał­kiem zwąt­pi­ła­bym też w sie­bie… Te­raz, poza wszyst­kim, co my­ślę o to­bie, wi­dzę, że sta­rasz się po­ka­zać… że nie by­łam dla cie­bie tylko za­bawką. – Za­ci­snęła dło­nie na ko­la­nach.

Za­pro­te­sto­wał ru­chem głowy.

– Nie wie­rzę, że my­śla­łaś tak choć przez chwilę! – Nie­mal zła­pał jej lewą dłoń.

Do­jeż­dżali do ro­ga­tek uczelni. Chwy­ciła się na­dziei, że on wy­je­dzie w mia­sto. Po co? Prze­cież nie ma od­wrotu! Czyżby nie mo­gła ufać na­wet so­bie? No, by po­ga­dać bez prze­szkód! Ściema, w mie­ście go do­piero do­padną! Ale trzy­mał się ob­wod­nicy. Wra­cał.

– W ogóle za mało my­śla­łam – od­rze­kła, gdy mi­jali bo­li­dar. – Tyle lat by­łam pewna, że tam – unio­sła głowę – może stać się wszystko, ­tylko nie to, że mnie wy­mie­nisz!

Ro­bert wy­ha­mo­wał sa­mo­chód nie­mal do zera, za to za­czął mó­wić szybko:

– Ale ja ci usi­łuję nie­udol­nie wy­ja­śnić, że to nie jest wy­miana, Wett! Nie by­łem na­wet go­tów żyć po roz­sta­niu z tobą. Po­tem oko­licz­no­ści uło­żyły się tak… o rany, wciąż mi umyka naj­waż­niej­sze… że czu­łem się zmu­szony do…

– Do zdrady?

– Do przy­ję­cia po­mocy. I to po­cią­gnęło łań­cuch kon­se­kwen­cji… Cho­lera, nie umiem o tym sen­sow­nie mó­wić – prze­rwał znie­chę­cony. – Ale pró­buję po­łową mó­zgu, bo czuję, że to ważne… Dla mnie zde­cy­do­wa­nie się na ten lot było już nie­mal po­nad siły. – Pra­wie do­tknął jej ra­mie­nia. – Po­tem ogar­nąć rze­czy­wi­stość aż do lą­do­wa­nia. Po­tem uznać, że nie ma po­wrotu, choć niby wie­dzie­li­śmy to od po­czątku… No i cała reszta była już da­leko poza moją gra­nicą.

Kor­wetta wes­tchnęła głę­boko.

– Współ­czuję i wi­dzę, że się sta­rasz, bym to po­jęła – od­rze­kła cie­plej, gdy sa­mo­chód nie­uchron­nie zbli­żał się do celu. – Choć nie do końca, bo po­mi­jasz naj­istot­niej­sze fakty.

Ro­bert od­bił od wjazdu na par­king. I wszedł w jesz­cze jedno okrą­że­nie kam­pusu.

– Po­mi­jam tylko te, które mu­szę, Wett, żeby być fair – po­wie­dział. – Wiem, to już nic nie zmieni, bo nie bę­dziemy ra­zem. Ale za­leży mi, byś zro­zu­miała, na­wet nie wy­ba­czyła…

To ja po­win­nam mó­wić, że nie bę­dziemy ra­zem, nie ty!, po­my­ślała ura­żona. Fakt, wy­ba­czyć by nie umiała i nie mo­głaby już z nim być, ale chciała, by o to za­bie­gał. I żeby wy­znał, że zdra­dził w ja­kimś za­mro­cze­niu. Po co mi to?, my­ślała. Bo bo­la­łoby mniej?

– Ty chyba nie do końca zda­jesz so­bie sprawę, co to wszystko dla mnie zna­czy – po­wie­działa.

– Prze­ciw­nie, Wett, dla­tego nie chcę cię tak zo­sta­wić – znów mó­wił szybko, jakby z obawy, że nie zdąży. – Twoje cier­pie­nie jest we mnie bar­dziej, niż my­ślisz, już pie­przyć to, że sam zdy­cham z bólu… Ale chciał­bym po­móc, jak­kol­wiek to brzmi. Czy jest ja­kiś spo­sób? – Spoj­rzał na nią.

Nie wąt­piła w jego szczere in­ten­cje. Ale od­kryła z przy­kro­ścią, że ja­kaś jej chora część wbrew lo­gice żyła resztką na­dziei, że on to wszystko ja­koś od­wróci. Ta część do­stała wła­śnie od­prawę. Trzeba ją czym prę­dzej do­bić!, zde­cy­do­wała. On po­rwał mnie tylko na chwilę i wraca do uzna­nej przez świat ro­dziny.

– Jest spo­sób – zdo­była się na sta­now­czość w gło­sie. – Po­zwól mi usu­nąć to, co mnie z tobą wiąże. A na­wet bar­dziej, co nas kie­dy­kol­wiek wią­zało. Mimo że strasz­nie mi tego żal. – Z ca­łych sił sta­rała się za­trzy­mać łzy. – Bo ty już je­steś męż­czy­zną in­nej ko­biety… i oj­cem cu­dzego dziecka. Mu­szę te­raz za­dbać o sie­bie.

Tym ra­zem wje­chał na par­king, który znów był bez­ludny. I za­trzy­mał wóz.

– Masz ra­cję, ko­cha­nie – za­mru­gał kil­ka­krot­nie, jakby coś wpa­dło mu do oka.

Ma wciąż dłu­gie, czarne rzęsy, my­ślała, ucie­ka­jąc uwagą od tego, co on za­raz po­wie.

– Nie ma in­nego wyj­ścia, bo do­ko­na­łem rze­czy nie­od­wra­cal­nych – za­wy­ro­ko­wał. – Chcę, byś była szczę­śliwa, dla­tego… – na­brał z tru­dem po­wie­trza – po­zbądź się mnie do końca bez skru­pu­łów. Uldryj­czycy ci po­mogą.

Ski­nęła głową i szybko wy­sia­dła z sa­mo­chodu. Uru­cha­mia­jąc wła­sne auto, za­sta­no­wiła się, skąd on może wie­dzieć o jej pla­nach. Nie mógł prze­cież roz­ma­wiać z Hol­dem. Ani z Lu­ca­sem. Nie, on mógł my­śleć tylko o uldryj­skiej po­mocy dla niej, do­póki Oni są tu­taj.

***

Do MI­STRZA spo­łecz­no­ści ELO­TEA

SU­WE­REN VAN­CRUSO STAJE do roz­mowy bez po­śred­ni­ków.

*Ad­res spo­łecz­no­ści ELO­TEA nie­znany.

– MI­STRZU ELO­TEA, gdzie się ukry­wasz, pa­dlino?

*W re­je­strach nie ist­nieje byt o na­zwie „MISTRZ ELO­TEA”.

NAJSMUTNIEJSZA OSIEMNASTKA

Kor­wetta zwle­kała z wi­zytą na uldryj­skim statku. W końcu po­zo­stały tylko dwa dni do startu bo­li­daru. Nie miała więc for­mal­nej zgody na za­okrę­to­wa­nie, ale czuła, że Tra­gu­eri ma wgląd w jej po­mysł, od­kąd się u niej zro­dził. W końcu jed­nak zde­cy­do­wała się na roz­mowę. Ran­kiem, przed roz­po­czę­ciem za­jęć w bu­dyn­kach AcAs, we­szła na plac tre­nin­gowy i zbli­żyła się do statku ko­smicz­nego. Jego elip­so­idalny kształt wy­ło­nił się z ciem­no­ści wraz ze wscho­dem słońca. Świetlna ścieżka wska­zała jej drogę do włazu. Go­spo­da­rze na­tych­miast wpu­ścili ją na po­kład i za­pro­sili do ste­rowni. Prze­by­wali tam te­raz we trójkę.

Pierw­szy raz zna­la­zła się w tym po­miesz­cze­niu. Nie­mal za­wi­ro­wało jej w gło­wie od nie­zna­nych sprzę­tów. Sta­rała się od­gad­nąć, co tu sta­nowi kon­solę na­wi­ga­cyjną, ale się pod­dała. Wszyst­kie urzą­dze­nia były ru­chome, zmien­no­kształtne, me­ta­liczno-kry­sta­liczne.

– Więc chcesz z nami le­cieć? – za­sko­czył ją py­ta­niem Co­th­ley.

– Tak. I pew­nie wiesz, jaka jest moja mo­ty­wa­cja – od­po­wie­działa. – Prze­cież przed wami nic się nie ukryje.

– Ja­sne – od­parł. – Bar­dzo nas cie­szy, że chcesz pra­co­wać nad bo­le­snymi za­pi­sami. Czyli kon­ty­nu­ować to, co roz­po­czę­łaś z Tra­gu­erim. Dla nas to też ko­rzyść, bo, jak pa­mię­tasz, twoje kody od­rzu­ce­nia cza­sem unie­moż­li­wiają nam kon­takt. Ale zda­jesz so­bie sprawę, że to może być dłu­go­trwały pro­ces?

Na po­czątku po­my­ślała, że cho­dzi mu o lot, ale mó­wił oczy­wi­ście o jej uzdra­wia­niu.

– Masz na my­śli mie­siące czy lata? – za­py­tała.

– Ca­łość ta­kiej pracy to na pewno lata – od­po­wie­dział. – Ale już trzy in­ten­sywne mie­siące mogą wy­wo­łać dużą zmianę.

Po­czuła przy­pływ na­dziei.

– Więc za­bie­rze­cie mnie ze sobą? – za­py­tała ura­do­wana. – Na ten eks­pe­ry­ment z cia­łem też?

Oprócz afir­ma­cji Co­th­leya od­czuła ra­dość Ra­pi­laha i cie­płe wspar­cie Tra­gu­eriego.

– Tak – nadał ten pierw­szy. – Ale mu­simy do­pra­co­wać sporo szcze­gó­łów. Na przy­kład spo­sób re­ago­wa­nia na wy­pa­dek, gdyby twoje ­ciało nie ra­dziło so­bie z przy­spie­sze­niami. I pro­to­kół two­jego po­bytu na Uldri, bo wiesz na pewno, że skład at­mos­fery nie po­zwoli ci na od­dy­cha­nie. Tam jest też inna gra­wi­ta­cja, świa­tło i tak da­lej. Ale naj­waż­niej­sze, z czego być może nie zda­jesz so­bie sprawy, jest to, że mu­sia­ła­byś opu­ścić Zie­mię na osiem­na­ście lat.

Kor­wetta gwizd­nęła ci­cho. Bo o ile spo­dzie­wała się prze­kro­cze­nia ty­po­wej dwu­nastki, po­trzeb­nej Uldryj­czy­kom, o tyle nie są­dziła, że znik­nie na aż tak długo.

– Mu­simy zro­bić to wol­niej, je­śli chcesz prze­żyć taką po­dróż – od­po­wie­dział tym ra­zem Tra­gu­eri. – Ale w twoim do­świad­cze­niu to będą trzy mie­siące łącz­nie z dwu­ty­go­dnio­wym po­by­tem na Uldri.

Kor­wetta się za­sta­no­wiła. Wła­ści­wie dla­czego mia­łoby ją prze­ra­żać osiem­na­ście lat, upły­wa­ją­cych na Ziemi. Trud­niej jej bę­dzie do­sto­so­wać się do no­wych tech­no­lo­gii, tren­dów i na­wy­ków, ale prze­cież so­bie po­ra­dzi… A że po­zo­sta­wieni tu bli­scy ze­sta­rzeją się w tym cza­sie… No cóż, i tak z żad­nym z nich nie wią­zała pla­nów na przy­szłość. Bo prze­cież nie cze­ka­liby na nią na­wet dwa­na­ście lat…

– Bar­dzo wam dzię­kuję! – od­rze­kła. – I za to, że de­cy­du­je­cie się tu wró­cić z mo­jego po­wodu.

– Tak na­prawdę wra­camy w inne miej­sce, a Zie­mię mo­żemy ująć w pla­nie trasy – ode­zwał się znów Tra­gu­eri. – Poza tym mamy swój udział w two­ich za­pi­sach traumy. Więc w pe­wien spo­sób spła­camy dług.

– In­te­re­suje nas też – włą­czył się Co­th­ley – w ja­kim kie­runku po­dąży roz­wój Ziemi w ciągu tych lat. Czyli ja­kie de­cy­zje po­dejmą lu­dzie i czy za­sadne bę­dzie na­sze wspar­cie. No i wciąż ak­tu­alna jest ta sprawa krysz­tału na pla­ne­cie M101, którą za­łoga Gey­sera na­zwała Gra­nadi. Być może wtedy go prze­mie­ścimy.

Kor­wetta po­że­gnała się z nimi z wdzięcz­no­ścią. Za­raz ru­szyła do ad­mi­rała Holda, by prze­ka­zać no­winę, a ten bez zwłoki zwo­łał na­radę sztabu. Oka­zała się ona dłuż­sza, niż za­kła­dał, a opusz­czeni przez wy­kła­dow­ców stu­denci pró­bo­wali już róż­nych kre­atyw­nych ak­tyw­no­ści. Gdy wresz­cie szta­bowcy wy­szli z sali na­rad, Kor­wetta po­mknęła do do­wódcy.

– Masz zgodę – przy­wi­tał ją ad­mi­rał. – Ale byli i prze­ciw­nicy tego po­my­słu – do­dał bez ogró­dek. – Na przy­kład ko­man­dor Bry­niar­ski wy­ja­wił, że pod­czas lotu Gey­sera w tym por­talu, a po­tem pod­czas po­wrotu na uldryj­skim statku, za­łoga cier­piała na przy­kre do­le­gli­wo­ści. Były trudne do znie­sie­nia, mimo że Uldryj­czycy za­pew­niali, iż to jesz­cze nie­wiel­kie przy­spie­sze­nia. Więc oba­wiał się o twoje bez­pie­czeń­stwo. Ale gdy opi­sał, że cho­dzi o bo­le­sne swę­dze­nie skóry, nikt się tym zbyt­nio nie prze­jął i w gło­so­wa­niu po­mysł prze­szedł. Bę­dziesz za­tem pio­nierką i weź­miesz udział w eks­pe­ry­men­cie waż­nym dla ludz­ko­ści.

– Dzię­kuję, sze­fie! – ucie­szyła się szcze­rze Kor­wetta.

Chwilę póź­niej za­częła szyb­kie przy­go­to­wa­nia do po­dróży, gdyż mu­siała zgro­ma­dzić na bo­li­da­rze za­pasy na trzy mie­siące po­bytu poza Zie­mią. Mu­siała też za­dbać o wpom­po­wa­nie w przy­go­to­wany sys­tem hy­drau­liczny spo­rej ilo­ści wody na ten czas. Sam za­ła­du­nek nie był uciąż­liwy przy wy­ko­rzy­sta­niu uldryj­skiej tech­no­lo­gii oraz ro­bo­tów, które za­an­ga­żo­wał ad­mi­rał Hold. Ko­ry­fe­rzy po­sta­rali się także dla niej oulep­sze­nie ła­zienki.

Kon­trakt Lu­casa Shat­nera w AcAs-Sol­land oczy­wi­ście wy­gasł, gdy za­łoga Gey­sera przy­była na Zie­mię in­nym try­bem. Ter­min od­lotu Kor­wetty zbiegł się więc w cza­sie z jego po­wro­tem na Ca­nAm. Lu­cas ­za­pro­po­no­wał jej po­moc w prze­pro­wadzce, nie mo­gła bo­wiem blo­ko­wać prze­stron­nej służ­bo­wej ka­wa­lerki przez tak długi czas. Gdy już umó­wiła się z Lu­ca­sem, za­dzwo­nił do niej Ro­bert i po­wie­dział, że on to zrobi, bo prze­cież i tak musi wy­wieźć swoje rze­czy. Otrzy­mali z Galą dużo więk­sze miesz­ka­nie ro­dzinne.

– Nie oba­wiaj się, sam nie będę prze­no­sił two­ich skar­bów – rzu­cił. – Po­wie­dzia­łaś mi, że nie chcesz ze mną kon­taktu na­wet przez przed­mioty – przy­po­mniał z dozą iro­nii.

– Masz na my­śli przed­miot typu kij? – za­py­tała po­dob­nym to­nem. – Czu­jesz się do­tknięty?

– Mniej niż twoją bez­głową gą­sie­nicą – od­parł za­raz.

– A co masz do gą­sie­nicy? Nie rzu­ci­łam ci jej w twarz!

– Ale pod nogi. Uwa­żam, by jej nie roz­dep­tać.

– Już ją roz­dep­ta­łeś!

– Pew­nie dla­tego wiła się i mio­tała.

– Na­bi­jasz się, świ­nio, z mo­jej twór­czo­ści! – Uwa­żała, by się nie ro­ze­śmiać. – Jak ci dam do­stęp do mo­ich rze­czy, to jesz­cze roz­pla­ka­tu­jesz moją po­ezję na słu­pach!

– Oszczę­dzę tego ludz­ko­ści.

– Bo my­ślisz, że na­pi­sa­łam wiersz o to­bie? Pod ty­tu­łem: Ak­tyw­ność w cięż­kiej cho­ro­bie?

– Bo nie osią­gnęła jesz­cze two­jego po­ziomu wi­bra­cji. Nie­po­trzebny żal za­ha­muje jej roz­wój – spa­ra­fra­zo­wał słowa Co­th­leya z kon­fe­ren­cji.

– Na­wet z Fe­de­ra­cji się na­bi­jasz! Cóż cię wpra­wia w taki hu­mor?

– Chyba to, że zni­kasz na osiem­na­ście lat. I brak uldryj­skich wi­zji przez ten czasu szmat.

– OK, skoro ten brak tak cię cie­szy, nie bę­dziemy ci się na­rzu­cać.

– Nie po­wie­dzia­łem, że mnie cie­szy. Słu­chaj uważ­nie.

– I rymy ci wcze­śniej nie wy­cho­dziły!

– Wy­cho­dziły, ale czę­sto­chow­skie tak jak to­bie, więc się nimi nie chwa­li­łem.

– Czę­sto… co? Aha, mia­sto-sym­bol roz­pacz­li­wej walki… którą ja w końcu prze­gra­łam.

– Nie, ja prze­gra­łem. To prze­nieść ci te rze­czy?

– Skoro obie­cu­jesz, że sam nie bę­dziesz ich no­sił i nie za­nie­czy­ścisz mi wi­bra­cji…

– Na­wet bym nie mógł sam, bo wciąż do­pa­dają mnie re­por­te­rzy i są ja­kieś hap­pe­ningi w mie­ście. Zor­ga­ni­zuję lu­dzi i tylko wskażę im co twoje, a co moje.

Oczy­wi­ście było to naj­lo­gicz­niej­sze roz­wią­za­nie. I oszczę­dzało masę czasu. Jej rze­czy miały tra­fić do ma­łej ka­wa­lerki, którą tym­cza­sowo przy­dzie­lił jej ad­mi­rał.

Ale za­sta­no­wiła się nad tym ping-pon­giem sprzed chwili. Był jak za daw­nych cza­sów, nie­ob­cią­żo­nych bó­lem i emo­cjami, które szar­pały ich kon­takt od jego po­wrotu. Chyba wy­parli je na krótko i wpa­dli w ten po­ke­rowy styl kon­wer­sa­cji, któ­rym po­słu­gi­wali się jesz­cze w Ze­spole. Nie z każ­dym można było pu­ścić się w taką jazdę po gra­nicy szcze­ro­ści i iro­nii. Wy­ma­gała szyb­kiego ko­ja­rze­nia, chwy­ta­nia z miej­sca dwu­znacz­no­ści i alu­zji. W krót­kim dia­logu sprzed chwili zdo­łali prze­śmiew­czo pod­su­mo­wać zda­rze­nia ostat­nich dni, a na­wet się­gnąć do cza­sów Ze­społu. I wy­ka­zali się bez­błędną pa­mię­cią słów, które kie­dyś pa­dły. Dla Kor­wetty tempo ta­kiej wy­miany było fa­scy­nu­jące. To, cho­lera, wy­cho­dziło tylko z nim. Dla­czego? Bo był tak samo by­stry, jak bez­po­średni i po­tra­fił zręcz­nie do­zo­wać cy­niczny hu­mor. Ta­kich dia­lo­gów też bę­dzie jej bra­ko­wać…

Ostat­niego wie­czoru przed od­lo­tem miała zo­ba­czyć Ro­berta z ro­dziną w ho­lo­wi­zji. Po ca­łym dniu pa­ko­wa­nia i grze­ba­nia w wy­rzu­ca­nych szpar­ga­łach, które osa­czały ją wspo­mnie­niami, po­sta­no­wiła się zre­se­to­wać. Z matką wo­lała się nie wi­dzieć – te­le­fo­nicz­nie ła­twiej było jej stre­ścić „dla­czego roz­padł się ten wspa­niały zwią­zek”. Ko­bieta wy­cho­dziła wła­śnie z szoku, że jej córka znika na tak długo. Ale nie zo­sta­wała sama, wciąż za­ko­chana w no­wym part­ne­rze, z któ­rym miesz­kała te­raz w nie­dawno na­by­tym apar­ta­men­cie.

Lu­cas za­pro­po­no­wał ko­la­cję po­że­gnalną u sie­bie z obo­wiąz­ko­wym ze­sta­wem piw. Po­mysł wy­da­wał się roz­sądny. Kor­wetta przy­była do niego naj­szyb­ciej jak się dało. Pró­bo­wała po­móc w kuchni, ale z mi­zer­nym skut­kiem. W końcu usia­dła na so­fie ra­zem z go­spo­da­rzem. Czuła się u niego swo­bod­nie – zrzu­ciła buty i wcią­gnęła nogi na sie­dze­nie.

Z tartą szpi­na­kową roz­pra­wili się szybko. Z de­se­rem też. Przy­szedł czas na al­ko­hol.

– Dziś znów jest ważny po­wód, by się spić! – uznała, się­ga­jąc po trze­cie piwo. – Nie tylko mój ju­trzej­szy od­lot, ale też to show, co bę­dzie za­raz w holo!

– Od ju­tra po­zo­sta­niesz w trzeź­wo­ści całe trzy mie­siące – przy­po­mniał jej Lu­cas. – O kurwa, ty na­prawdę to ro­bisz?! – Pił już chyba piąte piwo. – To bę­dzie naj­smut­niej­sza osiem­nastka!

W ho­lo­wi­zji po­ja­wił się za­po­wia­dany pro­gram na żywo z udzia­łem za­łogi Gey­sera. A ra­czej go­ści uldryj­skiego bo­li­daru, bo dziecko Ro­berta też zo­stało za­pro­szone – chyba jako ma­skotka. On sam za­po­wie­dział, że wpadł tylko na chwilę, gdyż cze­kają go ważne obo­wiązki. Ale Gala i Ja­mes Ra­mos mieli zo­stać dłu­żej i opo­wia­dać o przy­go­dach z Gra­nadi, na co wi­dzo­wie po­noć już nie mo­gli się do­cze­kać. Re­por­ter na wstę­pie wy­py­ty­wał go­ści o naj­bar­dziej za­ska­ku­jące do­świad­cze­nie na tej pla­ne­cie i za­czął od Ro­berta. Ten opo­wie­dział w skró­cie, jak tam­tej­szy koń go po­niósł wraz ze sta­dem i jak wy­lą­do­wał w aro­niach. Za­sko­czyło go po­dobno to, że oba te ga­tunki były pra­wie jak ziem­skie.

Kor­wetta z Lu­ca­sem wy­buch­nęli śmie­chem.

– No i od­na­la­zły się te ko­nie, co wpier­ni­czają aro­nie! – za­wo­łała Kor­wetta, która pod przy­krywką roz­ba­wie­nia dła­wiła łzy.

Po­tem Ga­lina z Ja­me­sem wy­po­wia­dali się długo i barw­nie. Wy­glą­dali na dum­nych, pre­zen­tu­jąc wła­sne hi­sto­rie. Ona przy­trzy­my­wała dziecko na ra­mie­niu.

– Patrz, jaka ta Gala kwit­nąca, wi­dać, że ma­cie­rzyń­stwo jej służy! – ko­men­to­wała Kor­wetta. – Bo­ha­ter­ska panna z ła­siczką! Sorry, dama z no­wo­rod­kiem.

Lu­cas wpa­trzył się w dziecko.

– Zo­bacz le­piej tego no­wo­rodka: słodki i śliczny – po­wie­dział szcze­rze, ale uświa­do­mił so­bie, że zro­bił przy­krość Kor­wet­cie. – Prze­pra­szam – do­dał ze skru­chą.

– Nie prze­pra­szaj za prawdę – od­rze­kła. – Co ma być brzydki, jak ma dwoje kra­sno­li­cych ro­dzi­ców. – Do­koń­czyła trze­cie piwo. – No­wo­ro­dek cał­kiem spoko. – Przyj­rzała się uważ­niej opa­lo­nemu dziecku, które zie­wało bez­zęb­nymi ustami w peł­nym re­lak­sie.

– Miał szczę­ście po­cząć się i na­ro­dzić w nie­złych wi­bra­cjach – za­uwa­żył Lu­cas.

Na­strój Kor­wetty prze­chy­lił się w stronę bie­guna ne­ga­tyw­nego.

– Ten suk­ces se­lek­cji ge­nów ba­luje już pra­wie mie­siąc w róż­nych świa­tach – za­częła – i na­wet nie wie, że zruj­no­wał mi ży­cie! – Wzmoc­niła ten za­rzut ły­kiem piwa.

– To nie on, tylko jego stary – spro­sto­wał Lu­cas. – Ale patrz, jak je­ba­niutki pró­buje się do cze­goś przy­ssać! – do­dał roz­ba­wiony.

Dziecko pe­ne­tro­wało szyję Gali, prze­su­wa­jąc po niej szybko swoje usta i nos.