Gabinet z widokiem na może - Ludwik Loren - ebook + książka

Gabinet z widokiem na może ebook

Ludwik Loren

4,3

Opis

Elitarna szkoła dla chłopców. Stosujący nowatorskie metody wychowawcze dyrektor. Sześciu dwunastolatków i trzynastolatek, za którym tamci gotowi byliby skoczyć w ogień.

Kiedy niewinna wyprawa do lasu przyjmuje nieoczekiwanie ponury obrót, dzieci stają w obliczu tajemnicy zbyt dziwacznej i strasznej, by można było o niej powiedzieć komuś z dorosłych. Tymczasem w szkole pojawia się jeden z dawnych jej absolwentów. Przywozi ze sobą córkę, pierwszą dziewczynkę, której pozwolono uczestniczyć w zajęciach. Gdy ginie jeden z nauczycieli, rozpoczyna się wyścig z czasem.

Jenkinsa nikt nie traktuje poważnie. Jenkins uważa, że to wszystko sprawa ducha.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 699

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Edyta8585

Nie oderwiesz się od lektury

To miała być właściwie zwykła wyprawa do lasu, znalezienie starego dębu i podpisanie się na nim. Ale coś poszło nie tak. Grupa chłopców natrafia na kryptę, w środku której znajdują zasuszone dziecięce ciała, ciała dawnych uczniów ich szkoły. Od tej wyprawy wszystko się zaczęło: próba zabójstwa ucznia,śmierć nauczyciela... Wszystko wskazuje na siły nadprzyrodzone. Czy po szkole krąży duch, który pragnie kolejnych ofiar? To wciągająca opowieść, autor tworzy świetny klimat, czytając można poczuć się jak jeden z tych uczniów, który chodząc korytarzami szkolnymi próbuje rozwikłać zagadkę. Zagadkę, która przerasta nawet osoby dorosłe. Czy w szkole czai się zło? Czy został już wydany wyrok na grupę przyjaciół? Autor potrafi wodzić za nos, bo kto mógł się spodziewać, że sprawcą okaże się.... No właśnie kto? Przekonajcie się sami i rozpocznijcie wyścig z czasem, cena jest wysoka, bo ludzkie życie. Czy wszyscy zdążą poznać prawdę nim będzie za późno?
01
Ewelina2611

Całkiem niezła

"Gabinet z widokiem na może" Ludwik Loren Wydawnictwo WasPos to książka, która wprowadza czytelnika od samego początku w świat pełen tajemnic i pędzącej fabuły. "Czasem wierzymy innym ludziom i wierzymy w innych ludzi, nie dlatego, że na to zasługują, ale dlatego, że świat, w którym nie można wierzyć nawet takim jak oni, byłby żałośnie smutnym miejscem". Uczniowie elitarnej szkoły Schuyler Palace postanawiają poszukać starego dębu, aby móc wyryć swoje nazwiska. Nieoczekiwanie wyprawa zmienia swój charakter. Chłopcy odkrywają tajemnicę, której nie chcieliby poznać i nie wiedzą co zrobić. Do tego w szkole, zaczynają dziać się rzeczy, które ciężko wytłumaczyć. Pojawienie się byłego absolwenta, który przywozi ze sobą córkę Elizabeth, niewyjaśniony wypadek Ruperta oraz śmierć profesora McDowella, to nie zbieg okoliczności. "Najbardziej boimy się tych tragedii, z których bohaterami potrafimy się utożsamić, w których buty bez trudu bylibyśmy w stanie wejść". Co takiego chłopcy odkryli...
01
ksiazko_holiczka_sandra

Dobrze spędzony czas

Przychodzę do Was z recenzja książki, „Gabinet z widokiem na może” Ludwik Loren. Książka opowiada historię sześciu dwunastolatków i trzynastolatka, za którym cała reszta poszła by w ogień. Chłopcy uczą się w elitarnej szkole tylko dla chłopców - lecz pewnego dnia zjawi się w szkole były absolwent wraz z córka, która zacznie brać udział w zajęciach. Pewnego razy chłopcy odbyli wycieczkę do lasy, która kończy się strasznie. Dla tych dzieci to za dużo, se boją się powiedzieć dorosłym coś się wydarzyło w lesie. Lecz, któregoś dnia ginie nauczyciel, czy wydarzenie, które spotkał chłopców ma coś wspólnego ze śmiercią nauczyciela? Co widzieli chłopcy? Czy to wszystko sprawka ducha ? Ja już wiem, a Was zapraszam do czytania. Książka, mino iż jest grubaśna (ponad 400 stron) przedstawia historię, która chce się czytać. Znajdziesz w niej dużo emocji, humoru momentami poczujesz dreszczyk na skórze. Muszę Wam powiedzieć, że byłam ciekawa tej książki, mimo iż duchy w książce czy filmie to ni...
01

Popularność




Copyright © by Ludwik Loren, 2020Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Zdjęcie na okładce: © by mRGB i Chipmunk131/Shutterstock

Projekt okładki: Patrycja Kiewlak

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-8290-098-9

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

I

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

XV

XVI

XVII

XVIII

XIX

EPILOG

Wszystkim przypadkowym filozofom, którzy, nie mając o tym pojęcia, kilkoma zdaniami odmienili czyjeśżycie.

I

Jimmy, lat trzynaście i pół, szedł na samym przedzie. Rozgarniając przesłaniające drogę zarośla, uważał, by napięte gałęzie nie uderzyły żadnego z chłopców idących w ślad za nim. Wolał uniknąć niepotrzebnych skaleczeń. Wystarczyło, że on sam boleśnie podrapał sobie łydki o pokryte cierniem pędy jeżyn. Wykwitające poniżej kolan krople krwi nieprzyjemnym szczypaniem przypominały mu, że każdy błąd może mieć swojekonsekwencje.

Był ich przewodnikiem i chociaż nikt nie śmiałby wypowiedzieć tego na głos – był za nichodpowiedzialny.

Zaraz za nim jak cienie – zarówno jego, jak i siebie nawzajem – podążali niemalże stykający się ze sobą ramionami bliźniacy Burrows. Z pozoru nie do odróżnienia, maszerowali jak dwie nakręcone zabawki z tej samej kolekcji. Każdy ich ruch przypominał dziesięć poprzednich i wiernie przepowiadał dziesięć następnych. Mimo iż większość chłopców kuliła się mimowolnie z powodu wszechogarniającego niepokoju – bo przecież do strachu żaden by się nie przyznał – oni szli dumniewyprostowani.

Nieustraszeni jak żołnierze z osiemnastowiecznych batalistycznych ilustracji. W jednej linii, z plecami usztywnionymi determinacją i odwagą, która zdolna była stawić czoła nawet hukowi przemykających nad głowami kul armatnich. Odwagą, która jak bańka mydlana pryskała zawsze, gdy bracia Burrows musieli sięrozdzielić.

Dlatego nie rozdzielali się nigdy. Choć fizycznie były to dwa osobne byty, umysły ich – a może i dusze – nieraz zdawały się stapiać w jednącałość.

Jimmy prowadził, i to Jimmy swoim kosturem – zrobionym ze znalezionej na skraju lasu gałęzi – nakłuwał grunt w obawie przed bagnami, o których wszyscy tyle zdążyli się nasłuchać. On wytyczał ścieżkę, jednak to Burrowsowie poszerzali ją wystarczająco, by nawet Sernik mógł zmieścić się na niej, nie zahaczając koszulą o łakomie sięgające ku niemugałęzie.

Można się było z niego śmiać – co zresztą wielu robiło praktycznie codziennie, niestety nie zawsze za jego plecami. Można się było śmiać z jego zbyt luźnej i zawsze przybrudzonej na piersi koszuli, z jego niezdarnych ruchów i z tego, jak sapał, wchodząc na drugie piętro internatu… Ale tym razem mało komu było do śmiechu. Bo tam, gdzie inni widzieli ryzykowną przygodę, Sernik potrafił dostrzec realny problem, któremu należało zaradzić. Tylko on wziął ze sobąprowiant.

I chociaż pewnie starczyłoby tego dla wszystkich, na razie nie chcieli go o nic prosić. To była przecież kwestia dumy. Godności. Żaden nie zamierzał przyznać się przed pozostałymi, że zgłodniał; że jako pierwszy opadł z sił. A już na pewno nie przed Sernikiem, którego nienasycony głód na stałe gościł w pierwszej trójce najczęściej obieranych tematów dokpin.

Wszyscy zresztą byli już prawie dorośli, mogli wytrzymać kilka godzin głodu… To wcale nie zmienia faktu, że wszyscy ten głód wypisany mieli na twarzach. Oczywiście poza Sernikiem, który tuż przed wyjściem napchał się – zapewne zwędzonymi wcześniej z kuchni – rogalikami.

No i poza Jimmym. On po prostu szedł przed siebie. Nawet po manierkę z wodą nie sięgnął ani razu. Ale to Jimmy. Jimmy się nie liczył, bo Jimmy był… Jimmy byłprzewodnikiem.

– Ja naprawdę nie chciałbym nikomu psuć humoru… – Permanentnie podszyty kpiną głos Jenkinsa dochodził z samegokońca.

– Ale? – zapytała chóralniereszta.

– Ale właśnie minęła piętnasta. To zaś oznacza, że idziemy od dobrych sześciu godzin i nawet jeśli zawrócilibyśmy w tym momencie, prawdopodobnie nie zdążylibyśmy przedzmrokiem.

– Zamknij się, Jenkins, i nie siej defetyzmu. – Malloy nie potrzebował wiele, żeby się zdenerwować. – A jak się nie podoba, to w tył zwrot i dowidzenia.

– Ja do was grzecznie, rzeczowo… a jedyne, na co was stać, to chamstwo i agresja. Karygodne to jest. Przecież tak się, panowie, nie darozmawiać.

– Świetnie się składa, bo nikt nie zamierza z tobągadać.

– A ja myślę – wtrącił nieśmiało Sernik – że Jenkins ma trochęracji.

– Toznaczy?

– To znaczy, że żałosny jest ten twój umysł prostaczy, Malloy. – Jenkins potrzebował tylko drobnego poparcia. – Przebierać nogami to byle kiep potrafi, ale jak próbujesz jakimś trybikiem ruszyć, to się okazuje, że zardzewiałe, co niepanowie?

– Żebym ja ci zaraz trybików nieruszył!

Malloy momentalnie odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku Jenkinsa. Jenkinsa, co warto zauważyć, składającego się poza niewyparzonym językiem głównie ze skóry ikości.

– Jimmy! – Jenkins wiedział, kiedy się odwołać do najwyższej instancji. – Przemoc się tu szerzy i niesubordynacja. Inteligencja tłamszona przez ciemne masy, ciemnota triumfuje nad oświeceniem, barbarzyńcy wdzierają się do WiecznegoMiasta!

Malloy zbliżył się na tyle, że stał już niemalże oko w oko z Jenkinsem, który tak pochłonięty był relacjonowaniem swojej tragedii, że nie przesunął się nawet o centymetr. Malloy wybił się więc z prawej nogi, wypuszczając przed siebie ręce i już, już miał całym ciężarem zwalić się na Jenkinsa, kiedy ten z kocią zwinnością uskoczył przed napastnikiem. Malloy wyrżnął o pokryte liśćmi poszycie. Jenkins jednak – ponieważ nie pierwszy i nie pięćdziesiąty nawet raz przyszło mu szarpać się z Malloyem – wiedział, że ma zaledwie parę sekund. Podczas gdy Malloy zrywał się z ziemi, Jenkins już przerzucał swoją filigranową – dziewczęcą, jak mówili złośliwi – postać przez masywny pień, wzdłuż którego szli przez ostatnie kilkanaściekroków.

– Smakują sarnie bobki?! – krzyknął jeszcze, spoglądając na otrzepującego się Malloya. – Żryj grunt, tępa…aaaaaa…aaaaaaaa!

– Jenkins! – krzyknąłktoś.

Wszyscy momentalnie spoważnieli. Nawet Jimmy cofnął się wreszcie zeszpicy.

– Co się stało, Jenkins? – rzucił w drugą stronę, podbiegając do nieszczęsnego pnia. – I… gdzie ty w ogólejesteś?!

Cisza.

Malloy spojrzał na Sernika wzrokiem pytającym: „to przecież nie jego wina, prawda?”. Sernik wzruszył ramionami, nie widząc, co powinienodpowiedzieć.

– Jenkins! – Jimmy rzadko tak się czymś przejmował. – Żyjesz?

– Żyję… żyję. – Usłyszał, kiedy już zaczynał gramolić się na pień. – Zleciałem dobre kilka metrów i chyba uszkodziłem sobienadgarstek.

Chłopcy odetchnęli z ulgą. Tylko Malloy uśmiechnął sięsugestywnie.

– Dobrze ci tak! – krzyknął za nim. – Trzeba było słuchać siostry Konstancji. Ostrzegała, że togrzech.

– Wystarczy, Malloy – osadził go na miejscu Jimmy. – Rozejrzyj się, Jenkins, na spokojnie. Cowidzisz?

– Yyy… niewiele. Chyba przebiłem się do jakiejśjaskini.

– Jesteś pewien, że to jaskinia? – dorzucił niespodziewanie swoje trzy groszeSernik.

– A co innego? Podziemny lokal zfrytkami?

– Postaraj się pomacać podłoże wokół siebie. Coczujesz?

Wszyscy wbili wzrok w pień, za którym zniknął Jenkins – jakby to miało jakikolwiek uzasadnienie czy sens – i czekali odpowiedzi. Po trwającej chyba jakieś trzysta lat chwili usłyszeli spod ziemi słowa, które rzadko przechodziły chudzielcowi przezusta.

– Chyba masz rację, Sernik. Coś jest nie tak. Tu jest… zbyt płasko. Zbyt równo. Jakby to nie byłajaskinia…

– Tylko podziemna komnata – dokończyli bliźniacyBurrows.

– Albo krypta. – Malloy szukał wzrokiem kogoś, kto by się z nimzgodził.

– Krypta czy nie krypta – w głosie Jimmy’ego na powrót zagościł chłodny spokój – musimy cię stamtąd jakoś wyciągnąć. Jakieś pomysły, panowie?

Bracia Burrows zaprzeczyli synchronicznym ruchem identycznych niemal głów. Sernik zapatrzył się we własne buty. Jedynie Malloy – czując się niejako odpowiedzialnym za całą sytuację – zadeklarował, że mógłby zeskoczyć do Jenkinsa i podsadzić go na tyle, żeby tamten wygramolił się napowierzchnię.

– Ja wiem, że potencjał intelektualny waszej grupy zauważalnie się obniżył – dobiegło ich spod ziemi – ale żaden nie pomyślał, żeby mnie wciągnąć na kosturze Jimmy’ego?

– Nie jestem pewien, czy Jimmy chciałby, żebyś dotykał jego kostura… – Malloy nie przepuszczał żadnejokazji.

– Panowie, uciszcie, proszę, tego prymitywa i odpowiedzcie na moje pytanie. Jimmy?

– Oczywiście. – Ich przewodnik poczuł się wywołany do odpowiedzi. – To chyba najlepszewyjście.

Jimmy zakomenderował Malloyowi, że ma iść z nim i go ubezpieczać. Tamten kiwnął tylko głową i obaj przeleźli przez powalony pień. Malloy jedną ręką chwycił Jimmy’ego – ten już pochylał się nad wybitą przez Jenkinsa dziurą – za pasek u spodni, a drugą zacisnął na pniu niepozornego drzewka, które jednak wyglądało na wystarczająco żywotne, żeby z powodzeniem mogło robić zakotwicę.

– Gotowy jesteś, Jenkins?

– Bardziej niebędę.

– To wstawaj i łapy do góry. Opuszczamkostur.

Jenkins chwycił podaną mu gałąź i na próbę uniósł nogi. Dwuosobowa ekipa ratownicza odczuła jego ciężar, ale żaden z chłopców nawet się niezachwiał.

– Jesteście pewni, że dacie radę mniewciągnąć?

– Sernika bym wciągnął – syknął przez zaciskające się od wysiłku zęby Malloy – a co dopiero takie babskie chuchro jakty.

– Trzymaj się, Jenkins. – Ton Jimmy’ego ucinał wszelkie dyskusje. – Wyciągamcię.

Podczas gdy oni walczyli o wydobycie Jenkinsa na powierzchnię, reszta wdrapała się już na pień i z jego szczytu patrzyła na rozgrywające się poniżejzapasy.

Jimmy był cały czerwony i zdawało się, że zupełnie zapomniał ooddychaniu.

Malloy robił, co mógł, żeby mu pomóc – nie z oddychaniem, rzecz jasna, a z wyciągnięciem Jenkinsa na powierzchnię. Przyciągał do siebie Jimmy’ego i jednocześnie siebie przyciągał do drzewka, wokół którego pnia zaciskały się jego palce. Pozostałym u góry chłopcom do głów nawet nie przyszło, że to właśnie ono może być najsłabszym ogniwem tego żywegołańcucha.

Nie było żadnych ostrzeżeń. Korzenie nie podniosły się o kilka centymetrów, kora nie trzeszczała. W jednej chwili, kiedy Jenkins w połowie znajdował się już na powierzchni, drzewo po prostu wyfrunęło w powietrze. Drobinki ziemi rozprysły się jak sylwestrowe fajerwerki, a zakleszczony w uścisku Malloya pień razem z trzema chłopcami – spośród których to Jenkins odegrał kluczową rolę w grupowej utracie równowagi – wciągnięty został podpowierzchnię.

Po raz kolejny rozległo się ciche tąpnięcie. Teraz jednak nie było ono wywołane przez jednego chudzielca, a całą trójkę, która bez najmniejszej gracji rąbnęła o wyłożoną niecałe dwa metry pod ziemiąposadzkę.

Ci z chłopców, którzy wciąż byli na powierzchni, momentalnie przyskoczyli w stronę czerniącego się nieprzeniknioną ciemnością otworu i wszyscy razem – uważając, by i siebie nawzajem tam nie powrzucać – pochylili się nad nim. Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, usłyszeli zgryźliwygłos.

– Jeśli tak mają wyglądać wasze akcje ratunkowe, to jaserdecznie…

– Zamknij się, Jenkins, bo mnie ręka świerzbi. – Malloy również brzmiał, jakby nie odniósł obrażeń, którymi wypadałoby się przejąć. – A przypominam ci, że teraz nic cię już ode mnie nieodgradza.

– Ja go od ciebie odgradzam, Malloy – odezwał się Jimmy – i byłbym wdzięczny, gdybyś ze mniezszedł.

– Jesteście cali? – spytał z autentyczną troską w głosieSernik.

– Tylko dzięki temu, że ty zostałeś na górze – zarechotałMalloy.

– Hamuj się, Malloy – strofował Malloya Jimmy. – Mieliśmy masęszczęścia.

– Akurat tak się składa, żemasa…

– Hamuj się, mówiłem.

– Czy któryś z was, geniusze, wziął może zapałki? – przerwał im Jenkins. A nim ktokolwiek zdążył wytknąć mu kryjącą się w tych słowach hipokryzję, dorzucił asekuracyjnie: – Moje zamokły, gdy przechodziliśmy nad strumieniem. Musiałem jewyrzucić.

– Ja mam pudełko. – Sernik już zdejmował z ramion tornister z prowiantem. – Zwędziłem z kuchni, kiedy brałem dolewkę gulaszu. Musicie kiedyś spróbować, one wtedy zupełnie niepatrzą.

– Po pierwsze, Sernik, jesteś jedyną osobą, która bierze dolewki gulaszu – zacząłJenkins.

– Nam jedna porcja starcza na dwóch – wtrącił któryś z Burrowsów – co, nawiasem mówiąc, znajduje swoje uzasadnienie w rachunkukalorycznym.

– Po drugie, one generalnie już nie zwracają na ciebie uwagi, kiedy im łazisz po kuchni. – Głos Jenkinsa niepokojąco oddalał się od otworu, przez który dało się go słyszeć z góry. – Po trzecie wreszcie, dawaj te przeklęte zapałki! Chyba cośznalazłem.

Sernik pochylił się nad otworem i upuścił pudełko wprost w ręce Malloya, który już czekał na nie z wyciągniętymi do górydłońmi.

– Mam! – potwierdził sukces operacyjny Malloy. – Jużzapalam.

– Nawet nie próbuj, ciemna maso. Jeszcze sobie paluszkiprzykopcisz.

– Tobie zaraz przykopcę, jak się ode mnie nieodwalisz.

– Panowie! – Cierpliwość Jimmy’ego również miała swoje granice. – Dawać mi te zapałki. Obaj jesteście jakdzieci.

Ten argument działał zawsze. Na wszystkich – choć trudno wyobrazić sobie, by ktoś kiedyś powiedział tak do Jimmy’ego. Malloy mruknął coś pod nosem, ale najwidoczniej przekazał pudełko Jimmy’emu, bo kiedy w ciszy ozwało się charakterystyczne syknięcie i ciemność rozstąpiła się przed blaskiem pojedynczej zapałki, to właśnie twarz przewodnika znajdowała się najbliżej źródłaświatła.

– No chodź tu, Jimmy. – Na krótkiej liście zalet Jenkinsa dla cierpliwości również zabrakło miejsca. – Poświeć mi. Chyba coś tujest.

Otwór w ziemi wybity przez upadającego Jenkinsa był na tyle wąski, że patrząc z góry, nie dało się objąć wzrokiem całego pomieszczenia, które znajdowało się pod powierzchnią – czymkolwiek było ono wrzeczywistości.

Dlatego pozostali szybko stracili z oczu zarówno płonącą zapałkę, jak i trzyosobowy przymusowy zespółzwiadowczy.

Zapewne im, tam pod ziemią, czas płynął szybko, ale na powierzchni każda sekunda zdawała się wiecznością. Bliźniacy stali tuż obok siebie i na pierwszy rzut oka mogliby sprawiać wrażenie spokojnych, ale nawet Sernik widział, że oni też zaczynają odczuwaćpresję.

Pal licho Malloya i Jenkinsa – choć i to brzmi strasznie cynicznie – ale gdyby coś stało się Jimmy’emu… Byli sześć godzin drogi od domu. Drogi, którą znał Jimmy, a która dla reszty była tylko jedną z tysięcy możliwych do wytyczenia między drzewami dróg. Mogłoby się zrobić naprawdę nieciekawie. Na szczęście jednak już po chwili twarz Jimmy’ego pojawiła się w czerniącej się im u stópotchłani.

– Panowie, tu są jakieś schody. I prowadzą z powrotem na powierzchnię – powiedział, mrużąc oczy przed gryzącym go światłem. – Wskakujcie, potem razem się stąd wygramolimy. Ale na razie nie powinniśmy sięrozdzielać.

– A może już teraz się wygramolicie i pójdziemy dalej, zamiast przebijać się przez te katakumby? – zapytał z nikłą nadzieją w głosieSernik.

„Katakumby” to było to. Słowo klucz, którego wszyscy potrzebowali. Niebezpieczeństwo, ryzyko, ale i przygoda. „Katakumby”… Byli jak pionierzy egipskich wykopalisk. Natrafili na katakumby, a obok katakumb nie przechodzi się obojętnie. Katakumby sięodkrywa.

– Takich okazji się nie marnuje, Sernik. – Jimmy próbował przelać na pozostałych trochę swojego spokoju. – Bóg wie, kiedy ostatni raz po tych płytach chodziły ludzkiestopy.

Ten charakterystyczny dla najstarszego z chłopców spokój tyleż był imponujący, co iluzoryczny. Tak naprawdę dużo sensowniej zachowywaliby się, biegając po okolicy i rozpaczliwie wzywając pomocy. Szczęśliwie jednak na razie tylko Jimmy zdawał sobie sprawę, że od godziny kręcili się w kółko; że tak naprawdę dawno już sięzgubili.

Podziemna komnata, którą przypadkowo odkryli, okazała się czymś w rodzaju przedsionka. Skrupulatne oględziny pomieszczenia poskutkowały pierwszym tego dnia jednoznacznie pozytywnym zaskoczeniem. Jenkins natrafił bowiem na przegniłe drzwi, które z niemałą satysfakcją już przy pierwszym uderzeniu sforsował Malloy. Za nimi znajdowały się schody pnące się ku górze i zwieńczone klapą, po której otwarciu można było wydostać się na powierzchnię zaledwie kilka metrów od szczelnie pokrytego mchem powalonego drzewa, od którego wszystko to się zaczęło. I to tą drogą właśnie – już nie przez wybity w sklepieniu otwór – Sernik i bliźniacy zeszli podziemię.

Chłopcy mieli swoje wyjście, jednak wszystkich – no, może Sernik był w tej kwestii wyjątkiem – bardziej interesowało wejście. Wejście w głąb, tam, gdzie zapewne czekał na nich powód wzniesienia – wkopania? – tej nietypowejbudowli.

Drogą na dół okazało się to, o czym już na początku tak zawzięcie informował pozostałych Jenkins. To, co wymacał w ciemności, zanim wyjęli pierwszą zapałkę. Czym więc było owo „to”?

– Moim zdaniem to jakiś mechanizm – wyrokował z manierą eksperta w głosie ten, który dokonał znaleziska – coś jakby kłódka. I chyba ma przynajmniej ze stolat.

– To nie może być kłódka. – Sernik wypowiedział myśl, która wszystkim chodziła po głowach. – Ja tu nie widzędziurki.

– I pewnie długo jeszcze żadnej nie zobaczysz – mruknął pod nosemMalloy.

Sernik zamilkł i gdyby nie panująca pod ziemią ciemność, pozostali chłopcy zobaczyliby, jak sięrumieni.

– To wcale nie tłumaczy, jak coś, do czego nie można włożyć klucza, mogłoby być kłódką – skwitował jeden zBurrowsów.

– Niektóre kłódki to twarde sztuki. – Malloy złapał wiatr w żagle. – Czasem musisz się nagimnastykować, zanim kłódka pozwoli ci włożyć w niąklucz.

– Hamuj się, Malloy, mówiłem ci przecież – zaczął Jimmy, ale nim zdążył skończyć, Jenkins wszedł mu wsłowo.

– On może miećrację.

Wszyscy – włącznie z Malloyem – spojrzeli na Jenkinsa z najszczerszymzdumieniem.

– W czym? Jaką rację? – zapytałktoś.

– Taką, na jaką pozwala ci ten nieuprawiany ugór, który trzymasz pod czaszką. – Jenkins nawet nie oderwał wzroku od umieszczonego na ścianie mechanizmu. – Masz rację, choć w najlepszym przypadku połowiczną i zapewne przypadkową. To jest kłódka i szkoda naszego cennego czasu na kwestionowanie tegofaktu.

– Nibydlaczego?

– Bo ja go stwierdziłem. Pozostaje zatem pytanie, z jakimż to przedziwnym rodzajem kłódki mamy przyjemność. Odpowiedzią z kolei jest, nie wierzę, że to mówię, to, co powiedziałeś przed chwilą. Przy tej kłódce trzeba sięnagimnastykować.

– Jak?

– Intelektualnie, rzeczjasna.

– Czyli że to zamek szyfrowy? – wtrąciłJimmy.

– Bardziej myślałem o tym w kategoriach zagadki, ale tak… w pewnym sensie jest to zamek szyfrowy. Takpodejrzewam.

– Może trzeba w tym samym czasie nacisnąć kilka przycisków! – powiedzieli jednocześnie obajBurrowsowie.

– Nie… tu nawet nie ma czego nacisnąć. To się bardziej… przesuwa. I tak trochęobraca.

Rzeczywiście cały „zamek szyfrowy”, który chłopcy próbowali rozszyfrować, sprawiał wrażenie skonstruowanego przy użyciu magnesów, którymi dowolnie można było manipulować wewnątrz trójkątnego pola zapełnionego przeróżnymi, pomieszanymi ze sobąkształtami.

– Jeszcze jakieś pomysły, panowie? – zachęcił pozostałych chłopcówJimmy.

Członkowie spółki Burrows & Burrows wymienili spojrzenia i unisonopowiedzieli:

– Dajcie nam chwilę, to wyglądajak…

Nie zawracając sobie głów – albo głowy, trudno było uwierzyć, że myśleli osobno – kończeniem zdania, podeszli do mechanizmu i – sami podobni do mechanicznych lalek – zaczęli rozsuwać pospinane ze sobą kształty. Zza ich pleców niewiele dało się zobaczyć, a sami też nie potrzebowali komunikować się na głos. Cała reszta czekała więc w milczeniu, ażskończą.

A kiedy nagle przerwali swoje machinacje i – nie kwitując tego jednym nawet słowem – odeszli od zamka, wszyscy spojrzeli na mechanizm, który teraz nie składał się już z niezrozumiale pogmatwanych kształtów. Zamiast tego na trójkątnej planszy widniały ułożone równymiszeregami…

– Litery.

– Brawo, Malloy! Cyfry też umieszrozpoznać?

– Ciebie zaraz nikt nie rozpozna, Jenkins, jeśli dalej będziesz testował mojącierpliwość.

– Dobrze, dobrze, księżniczki, obie jesteście piękne. – Jimmy nie mówił wiele, ale wiedział, kiedy należy się odezwać. – Codalej?

– Pewnie trzeba coś z tego ułożyć. – Jenkins poczuł się wywołany do odpowiedzi. – Jakiś kod. Albohasło.

– Jakiehasło?

Tego akurat nie wiedział już nikt. Zapadła dośćgrobowa – o ironio – cisza, a w powietrzu czuć było niewypowiedzianą obawę, że będą musieli się poddać. Odgadnąć hasło było niepodobna, a testować wszystkie konfiguracje… To miało jeszcze mniejsensu.

Jedynym, który zdawał się nie dostrzegać powagi sytuacji, był Sernik. Zdjął tornister i bez skrępowania zaczął grzebać w nim w akompaniamencie szelestu papieru do pakowaniakanapek.

– Teraz ci się zebrało? – rzuciłMalloy.

Można by pomyśleć, że Sernik zupełnie zignorował jego uwagę, ale gdy tylko znalazł to, czego szukał, odpowiedział, że tym razem nie chodzi o jedzenie. Przynajmniej jeszczenie.

– Wiecie, że lubię rysować, prawda? – powiedział, wyciągając nieduży, acz pedantycznie oklejonyzeszyt.

Cała reszta wymieniła skonfundowane spojrzenia, ale nikt nie widział potrzeby wyprowadzania go zbłędu.

– Muszę to jeszcze sprawdzić, ale wydaje mi się, że gdzieś to już kiedyświdziałem…

– Telitery?

– Litery, tympanon i te czcionkę… wszystko. I jeśli się nie mylę, to wy również widzieliście to setkirazy.

– Jaki znowutympanon?

– Taka część budynku, dzbanie niemalowany. – Jenkins nie pozostawił miejsca na nieścisłości. – Myślałem, że akurat na zajęciach z historii niezasypiasz.

– Tylko kiedy przerabiamy jakąś wojnę. – Malloy wyszczerzył zęby zauważalnie dumny z tej celnej w jego mniemaniu riposty. – Jak tam, Sernik?

Sernik nic nie powiedział. Przekartkował zeszyt, znalazł to, co znaleźć zamierzał, i, odwróciwszy zeszyt o sto osiemdziesiąt stopni, pokazał Jimmy’emu szkic własnegoautorstwa.

– Ja narysowałem płaskorzeźby, ale tam powinien być napis – wytłumaczył się przytym.

Jimmy spojrzał na szkic, na mechanizm i jeszcze raz na szkic. Potem przebiegł wzrokiem po twarzach pozostałych chłopców ipowiedział:

– Panowie… nieuwierzycie.

– Co takiego? – Jenkins wyrwał mu zeszyt, na co Sernik skrzywił się odruchowo. Po chwili wydukał: – O… nie. To się niedzieje.

– No powiedz wreszcie! – zdenerwował się któryś zBurrowsów.

– To nie jest zwykły trójkąt. To tympanon wmurowany na samym szczycie frontowej ściany naszego internatu. A litery… Litery zapewne układają się w dewizę naszejszkoły.

– To my mamy jakąśdewizę?

– To nie jest odpowiedni moment na kompromitację, Malloy. – Jenkins odwrócił się do Jimmy’ego i już nie do całej grupy, ale do niego konkretnie powiedział: – Chyba powinniśmy toodpuścić.

– Raczej dokończyć, Jenkins. – Jimmy uśmiechnął się, choć nie wyglądało, by miał na to szczególną ochotę. – Przypomnisz, jak leciał ten wyryty w naszych sercach złotymi zgłoskamiaforyzm?

– Jesteśpewien?

– Za was wszystkich i jeszczetrochę.

Jenkins westchnął odrobinę zbyt teatralnie, wziął głęboki wdech i jednym tchemwyrzucił:

– „Życie bez zajęć naukowych i literackich jest śmiercią i grobem żywegoczłowieka”.

– Bardzo ładnie, ale patrząc na zasób znaków, jakimi dysponujemy, możemy potrzebować oryginału. Byłbyś takmiły?

– Otium sine litteris mors est et hominis vivisepultura.

– Dobra, dobra… powoli. – Jimmy podszedł do mechanizmu i zaczął majstrować przy literach. – Otium sineco?

– Litterismors.

Słowo po słowie przeszli we dwóch przez całe zdanie, pod którym niejeden uczeń latami prześlizgiwał się, nie zdając sobie nawet sprawy z jego istnienia. Nawet Malloy milczał, w skupieniu obserwując formującą się na trójkątnej planszy romańską mądrość. Każdy z chłopców inaczej nieco przeżywał szok tego odkrycia. Najboleśniej, ma się rozumieć, odczuwał ciężar sytuacji Sernik, ale i pozostałym nielichy mętlik zafundowała ona w głowach. Czy ta krypta faktycznie mogłaby mieć coś wspólnego z ich szkołą? Ile w tym zbiegu okoliczności było zbiegu okoliczności, a ile… czegośinnego?

– Jenkins… – Jimmy odwrócił się od ściany, kiedy skończyli. Przykurzone litery układały się w szkolną dewizę. – To niedziała.

– Musi działać. Nie wiem, może dociśnij wszystko dościany.

– Kpisz sobie chyba. To nie może być aż tak… – urwał Jimmy, gdy miedziany tympanon ustąpił pod naporem jegoramienia.

Coś wewnątrz ściany szczęknęło i zachrzęściło tak, że rdzę praktycznie dało sięusłyszeć.

Odruchowo cofnęli się o dwa kroki, a wtedy kilka kamiennych płyt położonych na prawo od mechanizmu uchyliło się, otwierając drogę do następnegopomieszczenia.

Tego właściwego. Tego, które zostało ukryte, a które teraz stało przed nimiotworem.

Wypalane jedna po drugiej zapałki dawały bardzo niewiele światła, tak więc przekraczając próg podziemnej komnaty, poruszali się niemal po omacku. I to właśnie dzięki temu, dzięki uważnemu wodzeniu palcami po chropowatych ścianach, Burrowsowie – których ufundowanej na braterskim zaufaniu odwagi nic nie było w stanie podkopać – mogli natrafić na wystający ze ścianyprzedmiot.

– Coś tu jest! – krzyknął w kierunku pozostałych chłopców jeden zbliźniaków.

– Nie „coś”, tylko pochodnia – poprawił go drugi. – To na bankpochodnia.

– Daj zobaczyć. – Jenkins przepchnął się do przodu. Obmacał znalezisko ze wszystkich stron, po czym przekazał je Jimmy’emu, mówiąc: – Bierz ipodpalaj.

Nie tylko idący w pierwszym szeregu Burrowsowie, ale wszyscy zdążyli już wejść do nowo odkrytego pomieszczenia. Temperatura była zauważalnie niższa, powietrze zaś suche i usilnie przywołujące na myśl najrzadziej odwiedzane zakamarki bibliotecznych magazynów, które pachną nie tylko kurzem, ale i samotnością zapomnianych przez świateksponatów.

Siarka zgrzytnęła o siarkę, absolutna niemalże cisza panująca w pomieszczeniu przerwana została przez dobrze wszystkim znane „tssss” i w dłoni Jimmy’ego zajaśniała kolejna zapałka. W sekundę później Jimmy przyłożył ją do główki pochodni, ta zaś z miejsca rozbłysła pazernym i wyjątkowo jasnympłomieniem.

Płomieniem, w którym zastanawiająco mało było żółci i czerwieni, a dużo – zdecydowanie za dużo – błękitu.

W świetle nienaturalnie chłodnego płomienia po raz pierwszy od dłuższego czasu mogli zobaczyć swoje twarze. Burrowsowie stali tuż obok siebie, prosto, jak dwa wyprane posągi z terakoty. Sernik, zaciskając ręce na paskach tornistra, rozglądał się niespokojnie po tych kątach pomieszczenia, które nadal kryły się w cieniu. Jenkins co chwilę kompulsywnie poprawiał okulary, a Malloy uśmiechał się pod nosem, tak jak uśmiechają się wszystkie Malloye tego świata, kiedy przypomni im się żart, który zupełnie nie pasuje do okoliczności i potrafi rozbawić tylko ichsamych.

A Jimmy… Jimmy miał w oczach ten blask, który tak rzadko pojawiał się w jego spojrzeniu, a który nie pozostawiał wątpliwości, że cokolwiek Jimmy sobie założył, za wszelką cenę doprowadzone zostanie do końca. Nie był już przewodnikiem, bo przecież sam nie mógł mieć pojęcia, dokąd ich wiódł. Został odkrywcą, dowódcą ekspedycjiarcheologicznej.

Konkwistadorem.

– Idziemy, panowie – rozkazał już bardziej, niż powiedział. – Historia nasoczekuje.

– Jeśli czekała na nas przez dziesięciolecia, to chyba nigdzie jej się niespieszy…

– Wręcz przeciwnie, Jenkins. Nie może się nasdoczekać.

Jimmy wyciągnął pochodnię przed siebie i znów lokując się na czele chłopięcego plutonu, poprowadził ich jeszczegłębiej.

– Ten korytarz opada. – Sernik podświadomie przybliżył się do Malloya. – W sensie, że… schodzimy corazniżej.

Rzeczywiście, z każdym krokiem wybitym na powierzchni zakurzonych kamiennych płyt chłopcy coraz wyraźniej orientowali się, że schodzą do prawdziwych podziemi. Dziura, do której wpadł Jenkins, teraz jawiła się jako czubek góry lodowej i – paradoksalnie – kojarzyła się im zbezpieczeństwem.

– Dalej przejście jeszcze bardziej się zwęża – ostrzegł pozostałych Jimmy. – Uważajcie i obserwujcie bacznie ściany. Może będzie na nich cośprzydatnego.

– Więcejpochodni?

– Bardziej chodziło mi o złowieszcze ostrzeżenia. Albo jakieśilustracje.

– Coś takiego? – Słowa Jenkinsa momentalnie zatrzymały pozostałych chłopców. – Oświeć mnie, proszę, Jimmy.

– Dosłownie?

– Mhm.

Błękitne światło pochodni – wraz z samą pochodnią i trzymającym ją Jimmym – zbliżyło się do ściany, w którą uparcie wpatrywał się Jenkins. W nią wmurowana była tablica tak niepozorna, że Jenkins mógł na nią natrafić chyba tylko w ten sposób, że idąc korytarzem, palcami cały czas wodził po mijanych ścianach. Aż strach pomyśleć, ile podobnych tablic zdążyliominąć.

Jimmy spojrzał na inskrypcję i – aby nie trzymać reszty chłopców w niepewności – wyrecytował składające się na niązdania.

Trzech było braci i wszyscybogaci.

Przysięgą się związali, kiedy bylimali,

i w cieniu tej przysięgi razemdorastali.

Nawet kiedy zwrócili się przeciwkosobie,

nie zapomnieli prawdy złożyć wgrobie.

– W jakim grobie? – Malloy pierwszy podchwycił to, na co wszyscy zwróciliuwagę.

– To metafora. – Jenkins wcale nie był tego taki pewien. – Nie ma żadnego grobu. Po prostu ktoś obiecał nie wyjawić sekretu i obietnicydotrzymał.

– A nie macie wrażenia – zaczęli Burrowsowie, ale tylko jeden z nich skończył: – że ta tablica jest nowsza niż całareszta?

– Jakby ktoś zamontował ją tu po wybudowaniu tego… czegoś? – podchwyciłSernik.

– Długo powybudowaniu.

Brakowało tylko echa, które poniosłoby te słowa wzdłuż ciągnącego się w głąb ziemi korytarza. W powietrzu czuć było przesyconą mistycyzmem atmosferę wieków minionych. Sernik nawet próbował rozgonić ją, proponując, żeby wyszli na powierzchnię, przekąsili coś dla zregenerowania sił i wrócili raz jeszcze zmierzyć się z katakumbami. Jednak żaden z chłopców nie miał ochoty na jedzenie, czy raczej – wszyscy bali się, że nie starczy im odwagi, by wrócić tu, jeśli raz pozwolą sobie na chwilęsłabości.

– Jakieś pomysły, panowie? – rzucił swym ulubionym pytaniemJimmy.

Nikt mu nieodpowiedział.

– Wspaniale. W takim razie idziemy dalej. Przekonamy się, o co w tym wszystkimchodzi.

Poszli i przekonali się… Choć akurat na to drugie potrzebowali dużo więcej czasu. Dużo zadużo.

Drzwi znajdujące się na końcu korytarza nie były zabezpieczone żadnym zamkiem. Ba, nie były nawet ukryte i nie były zrobione z kamienia. Chłopcy dali się im zaskoczyć tylko dlatego, że kilkanaście metrów za znalezioną przez Jenkinsa inskrypcją korytarz skręcał i dopóki nie minęło się jego rogu, nie można było określić, co się za tym rogiemznajduje.

A znajdowały się właśniedrzwi.

Niepozorne, blaszane drzwi w kolorze wyblakłej szarości, którą tu i tam zdążyły już nadgryźć zarówno czas, jak i rdza. Na kilka centymetrów uchylone do środka, jednocześnie zapraszały i rzucały wyzwanie. Czy wystarczy ci odwagi? – zdawały siępytać.

Nogi Jimmy’ego – który, trzymając w górze pochodnię, prowadził ich przed siebie – zdążyły pokryć się zamiecionym po drodze kurzem i oblepić porwanymi pajęczynami. Spowodowanych wcześniej przez jeżyny zadrapań wcale nie było już widać. Jakby nie było już dla nich miejsca, jakby należały do innego świata, do innej historii. Jeżyny – jakże absurdalnie brzmiało wtedy to słowo. Jakdziecinnie.

A oni przecież nie byli już dziećmi. Najmłodszy z nich – Sernik – dwanaście lat skończył przed trzema miesiącami. Właśnie dlatego ucieczka nie wchodziła w grę. W pewnym wieku po prostu już nie wypada, zwłaszcza kiedy prowadzi cię ktoś taki jak Jimmy. Malloya można się było bać, ale to za Jimmym szło się w ogień. Bo Jimmy miał to coś, był nie tylko przewodnikiem. Był przywódcą. I tak jak wszyscy urodzeni przywódcy nie w pełni rozumiał wpływ, jaki wywierał na pozostałychchłopców.

Był rok starszy od pozostałych, to fakt, ale przede wszystkim był dorosły. A przynajmniej bywał. Nawet niektórzy profesorowie czuli się dziwnie, mówiąc mu po imieniu i powoli zaczynali zwracać się do niego „panie Hawkins”. On zaś zdawał się zupełnie nie zwracać na to uwagi. Dla Jimmy’ego zawsze liczył się tylko cel – bez względu na to, co w danej chwili kryło się pod tym określeniem. Pozornie wolny od wątpliwości, niestrudzenie szedł przed siebie. I dlatego właśnie oni zawsze szli zanim.

Bo dawał im iluzję pewności, że wie, dokądiść.

– Jeśli ktoś chce się wycofać – powiedział, kładąc dłoń na blaszanych drzwiach – to coś mi mówi, że teraz jest na to ostatnimoment.

– Ostatni moment był wtedy, kiedy weszliśmy do lasu – odpowiedział jeden zBurrowsów.

– Jesteśmy jak załoga Kolumba w drodze na Karaiby, Jimmy. – Jenkins uśmiechnął sięniepewnie.

– Że niby mamy szkorbut? – wtrąciłMalloy.

– Nie, ciemna maso. Że możemy płynąć już tylko przedsiebie.

Jimmy, uśmiechając się z zadowoleniem na słowa Jenkinsa, popchnął blaszane drzwi, otwierając przed nimi drogę do pomieszczenia, które w katakumbach miało okazać sięostatnim.

– Płyńmy zatem – powiedział. – NaKaraiby.

Wszedł pierwszy, rozganiając mrok migoczącą błękitem pochodnią. Za nim ramię w ramię podążyli Burrowsowie. A potem całareszta.

– Patrzcie, tu jest jeszcze jedna pochodnia! – zauważył Sernik. – O, ikolejna!

Podał pochodnie Jimmy’emu, a ten odpalił je od własnej. Obie zajaśniały takim samym, niebieskawym płomieniem. Jedna dostała się bliźniakom Burrows. Drugą przywłaszczył sobie Malloy, zanim zdążyła trafić w ręceJenkinsa.

Podziemna komnata momentalnie wypełniła się światłem. W porównaniu do wąskiego korytarza, przez który musieli się dotychczas przeciskać, wydawała się wielką salą, ale w rzeczywistości nie miała więcej niż sześć metrów szerokości i niewiele więcejdługości.

Na ścianie położonej przeciwlegle do drzwi znajdował się zakurzony, ukruszony tu i tam, masywny kamienny emblemat, w którym każdy bez pudła rozpoznał herb SchuylerPalace.

Herb ichszkoły.

Poniżej, wmurowane w ścianę, wisiały jeszcze trzy inne herby. Inne od herbu Schuyler Palace, ale podobne do siebie nawzajem. Każdy z nich przedstawiał klucz skrzyżowany z długim ptasim piórem i każdy z nich opleciony był dookoła liśćmi, które symbolizować miały starożytny laurtriumfatora.

– Trzech było braci – wymamrotał Jenkins – i trzyherby.

Poza wspomnianymi już ornamentami wystrój pomieszczenia nazwać można było spartańskim o tyle, że było ono niemal puste. „Niemal”, bo jedynym obiektem, który na tle tej pustki zwracał uwagę w pierwszej chwili, był idealnie prostopadłościenny kształt umieszczony idealnie na środku komnaty. Nawet nie próbowali się oszukiwać. To musiał być sarkofag. I to byłsarkofag.

A oni właśnie włamali się dogrobowca.

Sernik już otwierał usta, żeby coś powiedzieć – zapewne coś w stylu „chodźmy stąd” albo „wystarczy na dzisiaj” – ale zgodnie działający Burrowsowie nie dali pozostałym czasu na głębsze refleksje. Podeszli do sarkofagu z obu stron jednocześnie i perfekcyjnie zgranym ruchem przetarli rękawami koszul jego powierzchnię. W sekundę później Jimmy stał już pomiędzy nimi i z szeroko otwartymi oczami oglądałznalezisko.

– Co tam jest? – Malloy wolał tę informację pozyskać zdystansu.

– Trup, oczywiście – uprzedził odpowiedź Jenkins, który też na razie wolał do sarkofagu nie podchodzić – co innego może być wtrumnie?

– Bo ja wiem? Trzy trupy naprzykład?

Jenkinsowi te słowa zauważalnie były nie w smak, tak więc z oczekiwaniem i nadzieją w oczach spojrzał na Jimmy’ego. Jimmy zaś powoli uniósł wzrok znad sarkofagu i uśmiechając się jak nie on, powiedział:

– Sam zobacz, Jenkins. Trumna jestprzeszklona.

– I wi… widaćtrupa?

– Nie powiedziałbym. Raczej widaćciało.

Na te słowa nie tylko Jenkins ruszył się z miejsca. Wszyscy chłopcy zgromadzili się wokół szyby umieszczonej w pokrywie sarkofagu. Z wewnątrz spoglądał na nich chłopiec – choć ze względu na fakt, że oczy miał zamknięte, nie jest to najtrafniej dobrane wyrażenie. Chłopiec w chwili śmierci nie mógł być starszy od Sernika. Miał krótko i schludnie przystrzyżone włosy, wąskie usta sprawiające wrażenie ściągniętych w punkt i – co dość zrozumiałe – trupiobladą cerę. Przede wszystkimjednak…

– Wygląda, jakby pochowano go wczoraj, co nie? – wymamrotałMalloy.

– To niemożliwe – zaprzeczyli zgodnie Burrowsowie. – Na tej trumnie jest dobre kilkadziesiąt lat kurzu – dokończył jeden znich.

– Alenadal…

– Tak, Malloy, nadal. – Jimmy delikatnie przesunął dłonią po szybie. Jakby obawiał się, że chłopiec w każdej chwili może otworzyć oczy. – Wygląda jak żywy. Spokojnie mógłby być jednym znas.

– On był jednym z nas – wtrącił nienaturalnie profetycznym tonem Sernik. – Spójrzcie na jegomarynarkę.

Na klapie grantowej marynarki dumnie lśnił naszyty srebrnymi nićmi herb SchuylerPalace.

– Schuyler Palace to szkoła, nie zakład pogrzebowy – wyrwał się Malloy – przynajmniej nie dosłownie. Nie wiedziałem, że budują uczniomgrobowce.

– To miejsce nie wygląda, jakby ktoś chciał, żebyś się o nim dowiedział – zauważył rzeczowo jeden zBurrowsów.

– Może to tu trafiają ci, którzy nie zaliczyli geometrii uMcDowella?

– Kiepski moment, Malloy. – Oczy Jimmy’ego już od kilkunastu sekund biegały po powierzchni sarkofagu, próbując zebrać jak najwięcej informacji. – Jakieś pomysły, panowie?

– Jeden. Chociaż właściwie to bardziej obserwacja niż pomysł. – Jenkins rozluźnił się, znalazłszy okazję na wycofanie się do swojego magazynu ciekawostek. – Sernik mówił, żebyśmy spojrzeli na jego marynarkę. Spojrzeliście? Czy też wasze ograniczone zdolności percepcji pozwoliły wam zobaczyć jedynie herb naszej AlmaMater?

– Nie przeciągaj struny, Jenkins.

– Zwróćcie uwagę na krój tego arcydzieła krawieckiego rzemiosła. Widzieliście ostatnio taką kozerkę? Taki wysoki kołnierz? Takie ostre klapy? Tak wysokie zapięcia? Te kroje w najlepszym wypadku wyszły z mody dobre pięćdziesiąt lattemu.

– Czyli że pochowali go w starymmundurku?

– Nie, cymbale brzmiący, pochowali go w normalnym mundurku pół wiekutemu.

– To dlaczego się… no wiesz, nierozłożył?

– Może jadł dużoszpinaku.

– A może to wampir? – Sernik podświadomie odsunął się od sarkofagu. – Wszyscy przecież czytaliście „Draculę”.

– Przebijmy mu serce kołkiem, tak dla pewności! – podchwyciłMalloy.

– Sam jesteś kołek, nie będziemy bezcześcić zwłok… Prawda, Jimmy?

– Tak, Jenkins, prawda. Ale to nadal niewyjaśnia…

– Panowie… – Podczas gdy reszta chłopców pochłonięta była dyskusją, dwie pary oczu należące do Burrowsów uważnie przeczesywały każdy centymetr pomieszczenia. – Tam… podścianą.

Jak na komendę spojrzeli wzdłuż linii wyznaczanych przez wyprostowane w przód ramiona bliźniaków. Obaj wskazywali na czerniący się w rogu kształt, który na pierwszy rzut oka mógł przywodzić na myśl kupę pokrytych kurzem liści, ale na drugi… To była sterta kilku zasuszonych ciał. Zbyt małych, by mogły należeć do dorosłychludzi.

To były dzieci, bez wątpienia. Tak jak i oni wszyscy w tamtej chwili na powrót stali się tylko przestraszonymi dziećmi. Dorosłość uleciała z nich jak z przebitego naglebalonika.

– Zbierajmy się stąd – rozkazałJimmy.

Niepotrzebnie, bo zarówno Sernik, jak i Jenkins byli już z powrotem w prowadzącym na powierzchnię korytarzu. Wszyscy pobiegli za nimi, z tym że o tyle trzeba oddać sprawiedliwość Jimmy’emu, że jak na wzorowego dowódcę przystało, on sam zamykał odwrót, dbając, by nikogo nie zostawić podziemią.

Korytarz, który wcześniej przebyli w kilka chwil, teraz zdawał się nie mieć końca. Wąskie ściany rezonowały arytmicznym stukotem wybijanym przez obcasy chłopięcych butów, błękitne pochodnie falowały wciemności.

– Uważaj! – krzyknął niespodziewanie Jenkins, kiedy dwukrotnie niemal cięższy Malloy wpadł na niego, nie zwalniającbiegu.

Malloy, nie mniej od Jenkinsa oszołomiony, odskoczył jakoparzony.

– Myślałem, że już wyszliście… że jesteście zadrzwiami.

– A widzisz tu jakieś drzwi, szczurześlepy?

– Przecież one powinnybyć…

– Ale one nie być! On niewidzieć?

Drzwi – te zabezpieczone od zewnątrz szyfrowym zamkiem – rzeczywiście zamknięte były na cztery spusty. Ani drgnęły, kiedy Malloy naparł na nie z całymimpetem.

Na chłopców momentalnie spadł blady strach. Zaczynali rozumieć, że – co od razu przywołało im w myślach obraz pokulonych pod ścianą chłopięcych ciał – zostali zamknięci wgrobowcu.

– To po nas przyjdzie. – Sernik stał już nad emocjonalną przepaścią. Za dużo się działo. – Przyjdzie po nas, jak przyszło po tamtych chłopców. I zginiemy tutaj, zginiemy wszyscy! Rozumiecie?

– Nikt nie zamierza tu ginąć, Sernik, weź się w garść i przestać sięmazać.

– Widzieliście ich? Widzieliście ich ubrania?! Oni też byli ze Schuyler Palace. Wszyscy! Wszyscy!

– Co się dzieje? – Jimmy dopiero teraz zdołał ich dogonić. Znowu bylirazem.

– Drzwi – wyjaśnił Jenkins. – Są zamknięte naamen.

Jimmy ze swoją pochodnią zbliżył się do kamiennego muru i, ostrożnie omiatając go po kawałku zarówno światłem, jak i wzrokiem, próbował znaleźć wyjście z sytuacji. Burrowsowie szybko poszli w jego ślady, a Malloy – z ostatnią pochodnią – został ztyłu.

– To te szczeliny. – Jimmy odnalazł zatrzaśniętedrzwi.

– Jeśli dobrze pamiętam, to otwierały się do środka. – Jenkins mógł stracić pewność siebie, ale nie pamięć. – Spróbujcie jepociągnąć.

– Ale tu nie ma czegociągnąć!

– Jak chcesz cośpociągnąć…

– Zamknij się, Malloy, nie czas nato!

– Coś tu jest… coś tu jest. Nie słyszycie? Idzie po nas. Tak jak po tamtychchłopców.

– W brzuchu ci burczy, Sernik, i masz omamy. Nie siej fermentu, bo nam się tu Jenkins zaraz zsika zestrachu.

– Wcale się nie boję, klocunieociosany!

– To się świetnie składa, Jenkins, bo ja boję się nie na żarty. – Głos Jimmy’ego pobrzmiewał metalicznym chłodem. – I doceniłbym, gdybyś zechciał błysnąćinteligencją.

– A po tej stronie nie ma tego trójkątnegomechanizmu?

– Jak by był, to nas by już tutaj niebyło.

– Amoże…

Puf.

Wszystkie pochodnie zgasły. Chłopcy byli zbyt zdezorientowani, by panikować. Odruchowo wzięli tylko jeden drugiego zaręce.

– Panowie – Malloy pierwszy to zobaczył – tam się cośświeci.

– To nie ta tablica z wierszykiem o trzechbraciach?

– Jak dla mnie to on może być i o trzech świnkach, bylebyśmy stądwyleźli.

– Czy ona się nie zbliża? Zbliża się, zbliża!

– Sam się do niej zbliżasz, mądralo. – Rzadko kiedy Malloy miał okazję wykazać się większą przytomnością umysłu niż Jenkins. – Trzymasz mnie za rękę, a tak się składa, że prowadzę nas w stronę tejtablicy.

– Odbiłoci?

– Wręcz przeciwnie. – Rozedrgany jeszcze przed chwilą głos Jimmy’ego znowu uspokajał. – Ta tabliczka rzeczywiście sięświeci…

– I oprócz niej nie widać tu absolutnie niczego – dokończyli machinalniebliźniacy.

– A zapałki? Zapałki! Kto ma zapałki?! – Sernik znowu tracił kontrolę nadsobą.

Jimmy miał zapałki. Ale ani nie zdążył powiedzieć o tym Sernikowi, ani tym bardziej nie zdążył ich wyciągnąć. Byli już bowiem na tyle blisko tablicy z inskrypcją, że każdy z nich bez trudu mógł odczytać napis. I każdy odczytał. Z tym że teraz słów było zauważalnie mniej, a litery świeciły w ciemności dlatego, że – co, zważywszy na sytuację, żadnemu z nich nie wydało się nawet dziwne – wciąż nie zdążyłyostygnąć.

Żarzące się jeszcze magmą wlewanego w gliniane formy żelaza słowa układały się w cztery krótkielinijki:

Przechodniu,

powiedzSparcie,

że gdy oniginęli,

ja stałem nawarcie.

Każdy z chłopców po trzy razy zdążył przeczytać słowa, które miały wyryć im się w pamięci na całe życie. Potem litery zgasły, na powrót pogrążając cały korytarz w ciemności. Jimmy pospiesznie wyciągnął z kieszeni zapałki i drżącymi rękami – którego to drżenia pozostali chłopcy na szczęście nie mogli dostrzec – odpalił jedną z nich przy trzeciej dopieropróbie.

Kiedy zaś zbliżył ją do tablicy z inskrypcją, znów zobaczyli na niej epitafium o trzech braciach, którzy zadbali, by prawda nie wyszła na jaw nawet po ich śmierci. Nikt nic nie powiedział. Nikt nie pytał, czy inni też to widzieli. Bowidzieli.

Zapałkazgasła.

Nim Jimmy odpalił kolejną, usłyszeli zgrzyt i zabezpieczone szyfrowym zamkiem drzwi uchyliły się na kilkanaście centymetrów. Widoczny przez szczelinę półmrok wydawał się teraz bijącym po oczach reflektorem. Światełkiem wtunelu.

Jimmy, lat trzynaście i pół, szedł na samym przedzie. Rozgarniając przesłaniające drogę zarośla, uważał, by napięte gałęzie nie uderzyły żadnego z chłopców idących w ślad za nim. Wolał uniknąć niepotrzebnychskaleczeń.

Wrócenie po własnych śladach okazało się dużo prostsze, niż można by się spodziewać. Niż spodziewał się Jimmy. Połamane gałęzie, odciśnięte w błocie podeszwy czy podeptana trawa – takich artefaktów nie było w tej okolicy zbyt wiele. Mało kto się tu zapuszczał. Świadomie czy nieświadomie, ale na pewnozasadnie.

Wygrzebawszy się z tak niefortunnie odkrytej przez Jenkinsa krypty, uszli dobre kilkaset metrów, a gdy adrenalina opadła i przekonanie o nieuchronnej śmierci rozmyło się wystarczająco, zatrzymali się na dłuższypostój.

Jeszcze parę godzin wcześniej głodni przygód, teraz po prostu głodni, chłopcy niemal rzucili się na zaoferowany przez Sernika prowiant. On sam w pełni już wrócił do zmysłów, ale wraz z kontrolą nad samym sobą przyszło poczucie winy i wstyd, że tak bardzo dał się ponieść emocjom, kiedy byli podziemią.

Nikt jednak słowem się na ten temat nie zająknął. Nawet Malloy w milczeniu żuł zeschnięte już trochę rogaliki. Może żal im było Sernika, a może – wręcz przeciwnie – wdzięczni mu byli za to, że pękł. Gdyby nie on, pękłby kto inny, a tak jego zachowanie wszystkich postawiło do pionu. No i Sernik był najmłodszy. Jemu byłowolno.

Chociaż wszyscy byli już dorośli, on – jeśli w ogóle można to tak rozdzielić – dorosły byłnajmniej.

– Ja naprawdę nie chciałbym nikomu psuć humoru… – Jenkins powtórzył frazę, od której zaczęła się cała ta seria niefortunnychzdarzeń.

– To nie psuj – przerwał mu Malloy. – Jeśli cokolwiek jeszcze zostało dozepsucia.

– I tak nie wyrobimy się przed zmierzchem – odgadł myśli Jenkinsa jeden z Burrowsów – więc równie dobrze możemy chwilę odpocząć. Zasłużyliśmy. Prawda, Jimmy?

– Obawiam się, że nie. – Jimmy tylko połowicznie pochłonięty był szukaniem nowego kostura. – Im wcześniej ruszymy, tym wcześniej wrócimy do domu. Bóg wie, na co jeszcze możemy sięnadziać.

Wiedzieli, że ma rację. Ale pokonani zawsze męczą się szybciej niż zwycięzcy. Oni zaś nie mieli żadnych powodów do świętowania. Nawet namiastki, którą można by nazwać sukcesem. Cała ekspedycja okazała się jednym wielkim fiaskiem. Nie dotarli do dębu, którego szukali. Nie wyryli na nim swoich nazwisk. Zamiast tego władowali się do zamkniętego od kilku dekadgrobowca.

Chociaż tyle dobrego, że nikomu nic poważnego się niestało.

– Wstajemy, panowie – powiedział Jimmy, otrzepując z ziemi wyciągniętą spomiędzy krzaków gałąź. – Sparta czeka na nasząopowieść.

Gdyby ktoś mierzył czas, zauważyłby, że powrót – nawet wliczając ten krótki postój – zajął im o pół godziny mniej niż początkowy marsz w przeciwnym kierunku. Może chodziło o to, że teraz nie musieli już zastanawiać się nad wyborem ścieżki i zwyczajnie szli po śladach. A może chodziło o to, że delikatnie zmieniły się ichmotywacje.

W każdym razie było już dobrze po dziesiątej, kiedy zobaczyli wyraźnie odcinające się na tle fioletowego nieba strzeliste dachy Schuyler Palace. Zabawne, jak niewiele potrzeba dziecku, żeby zatęskniło zaszkołą.

Nawet jeśli jest jużdorosłe.

II

Wszystkie światła dawno już pogaszono, kiedy wiedziona przez Jimmy’ego ekspedycja pod osłoną nocy przemykała się przez otaczające szkołę ogrodzenie. Czego zauważyć nie mógłby jednak nawet najbystrzejszy obserwator, nie wszyscy rezydenci Schuyler Palace ułożyli się już do snu. Przynajmniej dwóm z nich pomysł taki nawet nie przeszedł przezmyśl.

Dla Neville’a ostatnie kilkanaście godzin naznaczone było piętnem nieprzejednanego niepokoju, który – zwłaszcza dla kogoś tak przywiązanego do uczucia pewności – musiał być prawdziwą udręką. Chłopcy już dawno powinni byli zameldować się z powrotem, a tymczasem… Właśnie dlatego Neville ani myślał o spaniu. To była jego wina. Wszystko to jego wina. Nie należało ich tak zachęcać, kiedy Jimmy opowiedział odębie.

Rzadko kiedy zdarzało się, by Neville narzekał na, bądź co bądź wyjątkowe, usytuowanie swojego pokoju. Tym razem jednak niemożliwość sięgnięcia wzrokiem ponad ogrodzenie boleśnie przypominała mu, że oprócz rozlicznych zalet mieszkanie w jedynej – specjalnie dla niego urządzonej – sypialni na parterze internatu miało i swoje wady. Wady, z których pozostali, rozlokowani na wyższych piętrach chłopcy nawet nie zdawali sobie sprawy. Dotychczas nawet on nie zdawał sobie z tegosprawy.

Przy zgaszonym świetle – żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń – Neville od kilku godzin wpatrywał się w położony naprzeciwko uchylonego okna, a oddalony o zaledwie parę metrów, ceglany mur. Nie żeby na tym murze było coś szczególnie interesującego albo żeby mur ten mógł się do czegokolwiek przydać, ale tak się składa, że przesłaniał praktycznie całe pole widzenia. Neville zaś nie za bardzo mógł zdobyć się na wdrapanie na najwyższe piętrointernatu.

Od czasu do czasu pozwalał sobie tylko na moment dekoncentracji, kiedy dla rozgonienia czarnych myśli przetaczał się na drugi kraniec pokoju. Otwierał wtedy szufladę małej komódki i wyciągał z niej wyblakłego, przetartego tu i tam pajacyka. Do tego, że go miał, nie przyznał się nigdy żadnemu z pozostałychchłopców.

W dniu dwunastych urodzin Neville obiecał sobie, że skoro już jest dorosły, nie będzie więcej przytulał się do PanaGuzika.

Nadal jednak przychodziły momenty – zwłaszcza gdy spadało na niego to przemożne poczucie bezradności, którego inni chłopcy nie mogli w pełni rozumieć – kiedy Neville po prostu nie mógł się temu oprzeć. Chociaż na chwilę chciał móc potrzymać w dłoniach pajacyka – ostatnią rzecz, jaka została mu z czasów, gdy wszystko jeszcze miało skończyć siędobrze.

Przez ostatnie trzy miesiące sięgał po Pana Guzika cztery razy. Przez ostatnie dwanaście godzin – dwadzieścia cztery. Mimo że nie potrafił się powstrzymać, za każdym razem był na siebie zły. Tak jak zły był na siebie za to, że nie mógł z nimiiść.

Odłożywszy pajacyka, z powrotem ruszył w stronę okna. Dał się jednak ogarnąć wzburzeniu i przejeżdżając obok łóżka, zahaczył o jego kant tak, że przykrywający kolana kocyk niemalże zsunął się na ziemię. Neville złapał go na tyle szybko, by nie pozwolić mu upaść na podłogę, i na tyle wolno, by nie zapobiec odsłonięciu dwóch trupiobladych, wysuszonych patyków, które kiedyś były jegonogami.

Czym prędzej podniósł koc i ułożył go niedbale na udach, jakby starał się ukryć jakiś haniebny sekret, który przypadkiem wydostał się na światło dzienne. Nie lubił na nie patrzeć, a już na pewno nie mógł znieść, kiedy patrzyli na nieinni.

Przez krótką chwilę przyszło mu na myśl, żeby wrócić po Pana Guzika i już nigdy nie wypuszczać go z rąk, ale zwalczył ten odruch. On też był już przecieżdorosły.

Granicę Schuyler Palace przekroczyli dokładnie w tym samym miejscu, przez które początkowo się byli wymknęli i przez które od lat wymykali się wszyscy, którzy ze Schuyler Palace wymknąć się chcieli. Kilkanaście metrów na południowy wschód od głównej bramy – pilnowanej przez drzemiącego często, lecz płytko, starego Thomasa – znajdował się punkt, w którym żelazne ogrodzenie przechodziło w ceglany mur. I to właśnie tam chłopcom ze starszych roczników udało się naruszyć mocowania żelaznego przęsła na tyle, że po przyłożeniu odpowiedniej siły w odpowiednie miejsce – w tej roli niezastąpiony Malloy – można było otworzyć szczelinę wystarczająco szeroką, żeby wszyscy poza Sernikiem mogli przecisnąć się przez nią bezproblemu.

On przeciskał się zproblemami.

Profesorowie – z dyrektorem na czele – musieli o wszystkim wiedzieć, zwłaszcza że w okolicy przejścia trawa zawsze była nienaturalnie wydeptana. Być może przez lata nikt po prostu nie zebrał się, żeby wreszcie zrobić z tym porządek. Być może dyrektor wiedział, że chłopcy i tak znajdą jakieś wyjście, i wolał, żeby korzystali z tego, z którego istnienia zdawał sobie sprawę. W końcu sam kiedyś na jednym z belferskich zjazdów powiedział – wzbudzając tym niemałe kontrowersje – że nigdy w pełni nie wejdzie w dorosłość ten, kto nie próbował wymknąć się zdzieciństwa.

Oni jednak jak na razie przemykali się z powrotem do dzieciństwa. Dorosłości mieli po dziurki wnosie.

– Nie ma to jak w domu, panowie – odetchnął z ulgą Malloy, kiedy znaleźli się po bezpiecznej stronieogrodzenia.

– A to nie ty zazwyczaj mówisz, że trzymają nas za tym murem jak w więzieniu? – syknąłJenkins.

– Dzisiaj nie było „zazwyczaj” – powiedzieli Burrowsowie – dzisiaj było „nadzwyczaj”.

– Grunt, że wszystko dobrze sięskończyło.

– Naprawdę tak myślisz, Jimmy? – odezwał się Sernik, pierwszy raz oddawna.

– Że todobrze?

– Że sięskończyło.

Jimmy uśmiechnął się i poklepał Sernika po ramieniu. Wobec pozostałych chłopców raczej nie pozwalał sobie na tak protekcjonalne gesty, jednak Sernik nie tylko zdawał się nie mieć im nic przeciwko, ale nawet sprawiał wrażenie, jakby czuł się wyróżniony przez to, że Jimmy poświęca mu aż tyleuwagi.

– To jest bardzo wzniosła chwila i wyczuwam w niej nawet pewien melodramatyczny potencjał – Jenkins już kierował się w stronę internatu – ale pozwolę sobie zauważyć, że złamaliśmy dziś tyle punktów regulaminu, że wystarczyłoby na wyrzucenie nas wszystkich ze szkoły, powrotne przyjęcie i wyrzucenie po raz drugi. A stojąc tu po dziesiątej łamiemy właśniekolejny.

– Ja ci coś zaraz połamię, jak nie przestanieszstękać.

– O, tak… oczywiście, ciemiężycielu burżujski. Bo najłatwiej się zgrywa buntownika, jak się maimmunitet.

– Co sięma?

– Ojca, który finansuje jedną trzecią budżetu tejszkoły.

Na Malloya wzmianki o tym, że swoją obecność w Schuyler Palace zawdzięcza wyłącznie pieniądzom ojca, zawsze działały studząco. To właściwie jedyna rzecz, która działała na niego studząco, dlatego starano się jej nie nadużywać. Żeby się nieuodpornił.

– Jenkins ma rację – rozsądził spór Jimmy – Neville już pewnie odchodzi odzmysłów.

– Przymknijcie się! – Czujni Burrowsowie nawet jego potrafili zrugać, kiedy stawka była wystarczająco duża. – Thomasa nie ma w tej jego stróżówce. Pewnie łazi po okolicy, polując nauciekinierów.

– Na nas? – przestraszył sięSernik.

– Raczej na tych, którzy wymykają się domiasta.

– Po co ktoś miałby się wymykać do miasta? I tonocą?

– Podrośniesz trochę, Sernik, to zrozumiesz – uciąłMalloy.

Sernik rozumiał więcej, niż się Malloyowi mogło wydawać, ale zwyczajnie wstydził się o tym rozmawiać. W przeciwieństwie do Malloya, rzeczjasna.

Tym razem to Burrowsowie wzięli na siebie rolę przewodników. Ich spostrzegawczość ważniejsza była niż charyzma Jimmy’ego, który teraz przesunął się na koniec wężyka uformowanego przez skulonych jeden za drugimchłopców.

Musieli niezauważeni pokonać dobre kilkaset metrów, bo choć budynek internatu znajdował się zaledwie paręnaście sekund biegu od ich obecnej pozycji, nikt nie chciał ryzykować dekonspiracji. Wystarczająco przeszli tego dnia, by móc przejść jeszcze kawałek. Dlatego Burrowsowie – nie konsultując się nawet z Jimmym – poprowadzili ich okrężną drogą wiodącą wzdłużogrodzenia.

Mieli do obejścia cały kompleks budynków Schuyler Palace, bo – jak to zawsze w takich sytuacjach bywa – cel marszu znajdował się w miejscu idealnie przeciwległym do szczeliny w ogrodzeniu, którą przed momentem wykorzystali, żeby wślizgnąć się na terenszkoły.

Księżyc świecił w półpełni i mimo że w rzeczywistości dawał tyle światła co nic, im zdawało się, że dawna posiadłość Schuylerów oświetlona jest jak w południe. W każdym oknie czaić się mogła para wypatrujących profesorskich oczu. Za każdym rogiem mógł czekać na nich zaspany Thomas – szkolny odźwierny na wyrost nazywanystrażnikiem.

Niektórzy mówili, że młodość spędził, żeglując po morzach Arktyki, gdzie słońce nie wschodzi czasem przez pół roku i dlatego teraz nie potrzebował kłopotać się braniem na swoje nocne patrole latarki – której światło zdradzałoby przy okazji, że się zbliża. Zapewne była to klasyczna bujda na resorach, a Thomas młodość spędził, przeładowując worki w miejskim składzie budowlanym. Ale kto wie? Może.

Drzwi do internatu zamykano o dziesiątej, więc nie było mowy, żeby, jak gdyby nigdy nic, zwyczajnie wrócili do swoich pokoi. Jak jednak głosi stara mądrość ludowa – jeśli nie możesz wejść drzwiami, wejdź oknem. Najlepiej oknem Neville’a.

Byli już w połowie drogi – a więc przemykali właśnie przez tyły głównego gmachu, tuż pod oknami dyrektorskiego gabinetu – kiedy – niczym wystrzał z ośmiofuntowej armaty – rozległ się huk kichnięcia poprawionego w sekundę później przeznastępne.

– Przepraszam… – szepnął cicho, zwłaszcza w porównaniu z tą kanonadą, Sernik. – Janaprawdę…

I już otwierał usta, żeby kichnąć po raz trzeci, kiedy Malloy otwartą dłonią bezceremonialnie złapał go za dziób. Sernikowi oczy wyszły z orbit, kiedy odpalił trzeci ładunek, ale najmniejszy nawet dźwięk nie wydostał się z jegoust.

– O tej porze roku mam alergię napyłki.

– Uff… całe szczęście, że nas ostrzegłeś. – Ton głosu Jenkinsa stał się nawet bardziej sarkastyczny niżzwykle.

– Myślicie, że mógł nas usłyszeć? – spytał któryś zBurrowsów.

– Myślę, że nie mógł nas nie usłyszeć – odpowiedział mu Jimmy. – Ruszajcie się, zamiast gadać. Jużniedaleko.

Bliźniacy przyspieszyli na przedzie, a reszta chłopców dostosowała swoje tempo do ich kroków. Tylko Jimmy został podejrzanie daleko z tyłu. Korzystając z tego, że znajdowali się za głównym gmachem, w cieniu murowanego ogrodzenia i z dala od dziedzińca, zarzucili skradanie się i niemalże biegiem dopadli do tylnej ściany internatu. Burrowsowie bez pudła namierzyli okno Neville’a i umówionym sygnałem najpierw rzucili w szybę dwoma kamyczkami, a dopiero potem – żeby Neville nie dostał zawału – wynurzyli się spod parapetu i gestem przywitali się z jedynym uczniem Schuyler Palace, który po imieniu był z czuwającymi nad porządkiem w internacieopiekunkami.

Podczas gdy podsadzony jako pierwszy przez obu bliźniaków Sernik gramolił się już do położonego na parterze pokoju Neville’a, Jenkins pozwolił sobie na szybki rzut oka za siebie. I to on właśnie zobaczył, jak Jimmy niespiesznie prostuje plecy, dając przy okazji znać Jenkinsowi, żeby nie robił nic głupiego, i odwraca się twarzą w kierunkudziedzińca.

– Czy to pan, paniczu Hawkins? – Usłyszeli zmęczony, czy raczej przepity, głosThomasa.

Sernik z cichym stęknięciem upadł na podłogę pokoju Neville’a.

– Ma mnie pan. – Jimmy celowo skracał dystans dzielący go od Thomasa, żeby oddalić zagrożenie od reszty chłopców. – Przyłapany na gorącymuczynku.

– A co to za gorący uczynek, paniczuHawkins?

Malloy wybił się z ziemi, obiema rękami złapał się parapetu, wyprostował ramiona i jednym sprężystym susem z gracją przerzucił się na drugą stronęokna.

– Nie śmiałbym niczego proponować… ale może taki, na który warto przymknąćoko?

– A może taki, za który warto przymknąćciebie?

Jimmy nawet raz nie zerknął w ich stronę. Nie chciał ich wydać. Tymczasem Jenkins już pakował swoje patykowate ręce naparapet.

– Chodź ze mną, Hawkins. Nie zmuszaj mnie, żebym cięłapał.

– I tak już zdążył pan zobaczyć moją twarz. Ucieczka nic by mi niedała.

Thomas zakaszlał gruźliczo, po czym znowu wezwał Jimmy’ego dosiebie.

– Dokąd mnie panzabiera?

– Do dyrektora, oczywiście – odparł tamten. – No już, raz, raz! Nie każ mi siępowtarzać.

– O tejporze?

Thomas nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję. Jimmy z ociąganiem – celowo przesadzonym, rzecz jasna – ruszył wreszcie przed siebie, tak że nawet wskakujący do pokoju jako ostatni Burrowsowie szybko stracili go z oczu. Wszyscy wiedzieli, że to wina Sernika, ale nie było potrzeby mu o tym przypominać. On sam doskonale zdawał sobie z tegosprawę.

– No to jak było? – spytał Neville, zanim zorientował się, że Jimmy’ego nie ma wśród nich. – Znaleźliście tendąb?

Mimo absurdalnie późnej na takie audiencje godziny Thomas zaprowadził Jimmy’ego prosto do gabinetu dyrektora. Co prawda północ jeszcze nie wybiła, ale i tak był to środek nocy. Piątkowej, ale nadal nocy. I gdyby chodziło o inną szkołę, nie zaś o Schuyler Palace, Jimmy musiałby zaczekać na usłyszenie wyroku do rana. Lecz nie chodziło o inną szkołę i nie chodziło o innegodyrektora.

Henry Stevenson był jedną z bardziej barwnych postaci wiązanych ze światem prywatnych szkół dla młodzieży męskiej. Z jednej strony – wyjątkowo wysoki wzrost i wyjątkowo niski głos nadawały jego postaci sznyt akademickiej powagi. Z drugiej zaś Stevenson był najmłodszym – bo niespełna trzydziestopięcioletnim – dyrektorem placówki tego szczebla w promieniu dobrych trzystu kilometrów. Nie zdążył stetryczeć i oprócz tego, że bywał zasadniczym mężczyzną, potrafił również znaleźć w sobie coś z nieokrzesanegochłopca.

No i nazywał się jak człowiek – Henry Stevenson, a nie jak kolejny kosmita z wychowywanej nie wiadomo gdzie kasty zawodowych dyrektorów o imionach stojących w jednym rzędzie z Abrahamem, Eberhardem czyEbenezerem.

A zatem Stevenson był w oczach uczniów dyrektorem szkoły, w której murach spędzali całe miesiące, a więc ucieleśnieniem wszelkiego zła, ale oprócz tego – bywał równieżczłowiekiem.

I właśnie na to liczył Jimmy, wchodząc w asyście Thomasa na – jakżeby inaczej – najwyższe piętro dawnej rezydencji Schuylerów. Liczył naczłowieka.

Kiedy weszli do gabinetu – urządzonego tak, by można się było w nim poczuć jak u siebie, a jednocześnie żeby nie zapomnieć, gdzie jest czyje miejsce – Stevenson już na nich czekał. Rozparty w groteskowo wielkim fotelu stojącym za jeszcze większym, ale już mniej groteskowym, biurkiem dyrektor czytał jakieś opasłe tomiszcze. Scena jak żywcem wyjęta ze szkolnej wystawy „Nasipedagodzy”.

Jimmy zdążył jeszcze odnotować w myślach, że kiedy przechodził pod oknami gabinetu, z wnętrza nie wydostawały się najmniejsze choćby strumienie światła. Teraz świeciło się w nim wszystko, co świecić się było w stanie. Z kroplami potu na łysinie Thomasawłącznie.

– Złapałem jednego z tych, co to się włóczą po nocach, panie dyrektorze – zameldował woźny, kiedy przekroczylipróg.

– Pan Hawkins! – Stevenson teatralnie zamknął książkę. – Cóż zaniespodzianka.

Jimmy nie wiedząc, jaką strategię w tej rozmowie przyjąć będzie najbezpieczniej, skłonił się tylko delikatnie i czekał na dalszy rozwój wypadków. A wypadki rozwinęły się tak, że dyrektor podziękował Thomasowi za gorliwość i subtelnie dał mu do zrozumienia, że czas zostawić go sam na sam z Jimmym. Thomas sugestię zrozumiał i poczłapał w dół schodów, których szczyt zdobył był przed momentem z niemałymwysiłkiem.

– Należysz do tych uczniów, Jim, którzy raczej czytają regulaminy, prawda?

– Tak, panie dyrektorze. Raczejtak.

– I regulamin Schuyler Palace, jak rozumiem, również miałeś okazjęprzeczytać?

– Tak, paniedyrektorze.

– A jednak nie bronisz się tym, że dyżury kadry pedagogicznej powinny kończyć się najpóźniej o godzinie dwudziestej. – Stevenson zaczął rozmowę od dość nieoczywistejstrony.

– Jeśli dobrze pamiętam, dyrektor nie podlega tej regulacji. – Tę jedną rzecz, a więc znajomość co ciekawszych wyrywków z regulaminu, Jimmy w całości zawdzięczał tyradom obkutego w tej materiiJenkinsa.

– Tylko jeśli przedmiotowa sprawa dotyczy zagrożenia życia lub zdrowia. – Stevenson poprowadził rozmowę dokładnie tak, jak zamierzał. – Dotyczy, Jim?

A żebyś wiedział – pomyślał Jimmy – życia, zdrowia i pewnie jeszcze kilku innych ciekawychrzeczy.

– W żadnym wypadku – odparł, dodając przy tym asekuracyjne, też zasłyszane u Jenkinsa – przynajmniej mnie nic o tym niewiadomo.

Dyrektor westchnął tak, jak wzdychają na oczach dzieci wszyscy dorośli, którzy zamierzają powiedzieć coś w stylu” „co ja mam z tobązrobić?”.

– Co robiłeś po dwudziestej trzeciej poza internatem, Jim?

– Nie chciałbym być niegrzeczny… ale skoro sprawa nie dotyczy zagrożenia życia, możemy o niej rozmawiać o tejporze?

– Możemy, jeśli mamy wystarczająco dużo oleju w głowie, żeby rozumieć, że do rana problem sam się nierozwiąże.

– A kto mówi oproblemie?

– Dobrze panu radzę, panie Hawkins. – Na twarzy dyrektora zagościł wyraz mówiący, że jego przyjazny uczniom sposób bycia jest kwestią świadomego wyboru raczej niż wrodzonego usposobienia. – Niech pan nie testuje mojej cierpliwości. Ona również ma swojegranice.

– Ależ właśnie o to chodzi! – Im bardziej Jimmy miał pod górkę, tym pewniej czuł się, prąc naprzód. – O granicę. Założyłem się z kolegą, którego ujawnianie personaliów byłoby nie tylko zbyteczne, ale i źle świadczyłoby o mnie jako mężczyźnie, że uda mi się niezauważenie przedostać poza granicę Schuyler Palace, pomachać mu zza ogrodzenia iwrócić.

– I właśnie kiedy wracałeś, wpadłeś naThomasa?

– Czyta pan ze mnie jak z otwartej księgi, paniedyrektorze.

– Wiem, Jim. Dlatego widzę również ten dodany drobnym druczkiem przypis o treści „bujda zmyślona napoczekaniu”.

Jimmy spojrzał Stevensonowi prosto w oczy. Stevenson odwzajemnił spojrzenie i przez dłuższą chwilę siedzieli tak, sprawdzając, kto pierwszy opuści wzrok. Trzynastoletni chłopiec z charakterem czy dojrzały mężczyzna, który dwadzieścia lat wcześniej sam niejednokrotnie siedział na jego miejscu? On też wymykał się ze Schuyler Palace na długo przed tym, jak zdobył klucze pozwalające wyjść i wejść główną bramą o dowolnej porze dnia inocy.

– Szukaliście dębu, Jim, to po pierwsze – powiedział wreszcie dyrektor – a więc wcale nie wyszedłeś z internatu sam. I to podrugie.

Jimmy milczał dyplomatycznie ienigmatycznie.

– Co więcej, prawdopodobnie zdajesz sobie sprawę, że złamanie jednej z zasad związanych z ciszą nocną mogłoby w poważne kłopoty wpędzić Blavatzky’ego… albo Jenkinsa. Ale ty masz czyste konto. Krystalicznie wręcz czyste. Wniosek?

– Można by zaryzykować taką hipotetyczną supozycję… zgodnie z którą specjalnie dałem się złapać, żeby odciągnąć uwagę odpozostałych.

– I ja właśnie taką supozycję zaryzykuję, Jim.

Jimmy wiedział, że i tak nie ma już nic do stracenia – w sumie od początku stracić mógł niewiele, właśnie dlatego się podłożył – więc uczepił się jedynej informacji, która w tej rozmowie wydała mu sięinteresująca.

– Pan wie o dębie? – zapytał.

– Zabawna rzecz, panie Hawkins… że dzieci i dorośli tyle mają ze sobą wspólnego, że jedni drugich uznają za głupszych odsiebie.

– Unika pan odpowiedzi na pytanie, paniedyrektorze.

– Bo to ja jestem tu od ichzadawania.

– Tymniemniej…

– Tym niemniej wiem o dębie więcej niżty.

Jimmy roześmiał się nerwowo. Na tyle nerwowo, że dało się wyczuć, jak silnie jego duma reaguje na sugestie, że ktoś mógłby być w czymś lepszy od niego, że ktoś mógłby robić coś „bardziej niżJimmy”.

– Skąd ta pewność, panie dyrektorze? – zapytał.