Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po tym, jak kapitan Kel Cheris z heksarchatu okryła się hańbą po zastosowaniu niekonwencjonalnych rozwiązań taktycznych, dowództwo daje jej szansę rehabilitacji. Będzie musiała odbić Twierdzę Rozrzuconych Igieł z rąk heretyków. Największe nadzieje na powodzenie swojej misji wiąże Cheris z nieumarłym geniuszem taktyki, Shuosem Jedao, który nigdy nie przegrał, za to w swoim pierwszym życiu oszalał i unicestwił dwie armie – w tym własną. W miarę jak oblężenie się przeciąga, Cheris zaczyna się zastanawiać, czy na pewno może zaufać Jedao, zanim stanie się jego kolejną ofiarą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 414
W Akademii Kelskiej jedna z instruktorek tłumaczyła na zajęciach, że młockarnia progowa jest bronią używaną w ostateczności nie tylko przez wzgląd na nieprzyjemne skojarzenia, jakie budzi jej nazwa. Była kiedyś świadkiem jej działania. Tym, co Cheris najlepiej zapamiętała z jej wykładu, nie była wzmianka o tym, jak wszystkie drzwi w oblężonym mieście zionęły promieniowaniem, które żywcem upiekło mieszkańców. Wrażenia nie zrobiły na niej także równania sterujące broni ani nawet lewe oko instruktorki, uszkodzone w ataku i pałające upiorną poświatą.
W pamięci utkwił jej rzucony na marginesie komentarz o tym, że po czymś takim widok zwyczajnych trupów, które były po prostu trupami, a nie zdeformowanymi źródłami promieniowania z rozsadzonymi oczami na tle osmolonych ścian i zeszklonych gruzów, był jednym z najpiękniejszych w życiu instruktorki.
Pięć lat, pięć miesięcy i szesnaście dni później, otoczona przez zdruzgotane czołgi i dymiące kratery na Dradze, planecie mieszczącej posterunek węgorzych heretyków, kapitan kela Cheris z batalionu 109-229 Kompanii Czapli doszła do wniosku, że instruktorka pieprzyła od rzeczy. Trupy – kości, z których wyparowało mięso; przycięte numery – nie niosły żadnej pociechy.
Na odprawie przekazano im, że węgorze dysponują generatorem burz kierowanych. A burze siały zamęt w wektorach. Efekt nie sięgał daleko, ograniczał się do sfery lokalnej, ale mógł być kłopotliwy, kiedy dwie posuwające się równolegle kolumny nagle lądowały na przeciwległych krańcach drogi w odległości stu kilometrów od siebie, albo nawet śmiertelny, gdy podczas przemarszu po powierzchni planety kompania została wbita w ziemię. Z bliska burza potrafiła całkowicie zdezintegrować atomy składające się na ciało. Cheris i pozostali kapitanowie uzyskali zapewnienie, że pożeracze pogody okiełznają burze, a wtedy kelska piechota będzie się mogła skupić na przechwyceniu generatora.
To było osiemnaście godzin temu. Na dobrą sprawę porażka planu nikogo nie zaskoczyła. Zaskakujące były natomiast rozmiary rzezi.
Upłynęły zaledwie osiemdziesiąt trzy minuty, odkąd Kompania Czapli wychynęła z lasu na południowym zachodzie z zamiarem podejścia nużącym, krętym szlakiem na wschód, a następnie na północ wokół Wzgórza 117. Z informacji wywiadowczych wynikało, że straż przednia węgorzy obsadziła grzbiet biegnący najbliżej lasu i droga przez wzgórze powinna być wolna. Dopiero po wyjściu spośród drzew Czaple odkryły, co stało się z kelami, którzy przeszli tamtędy przed nimi.
Cheris nie potrafiła ogarnąć wstrząsającego pierwszego wrażenia, jakie wywarł na niej widok szczątków batalionu. Wywrócone na nice stopy obok nienaruszonych butów. Czarno-złote kelskie mundury wplecione w popękane klatki piersiowe. Poskręcane czaszki z rozwartymi szczękami, oczodołami rozsuniętymi na skronie i strzępami ścięgien uwięzłymi w potrzaskanych zębach. Jakby ktoś wziął bluźnierczą księgę zapisaną wszelkimi daremnymi odcieniami czerwieni, jakie kiedykolwiek wymyśliło ludzkie ciało, otworzył ją, odwrócił do góry nogami i rozsypał jej zawartość nad polem bitwy od horyzontu po horyzont.
Jej kompania miała fart, że ocalała. Na skutek usterki lokalnej sieci taktycznej musieli opóźnić wymarsz, dzięki czemu ominął ich główny impet ataku. Cheris nie miała pojęcia, czy inne kompanie i bataliony przetrwały. Nie zdziwiła się specjalnie, kiedy okazało się, że nie może się skontaktować z dowództwem pułku, awarie łączności nie były niczym nowym. Zresztą miała swoje rozkazy, a i tak najlepiej było posuwać się naprzód. Kiedy dostatecznie zbliżą się do węgorzy, te nie będą mogły użyć przeciw nim burzy, nie ryzykując znalezienia się w obszarze jej działania.
Ciepłe pulsowanie w lewym ramieniu zasygnalizowało kontakt: serwitor wróbel 3 podał namiar na zbliżający się batalion węgorzy, który miał dotrzeć na miejsce za dwie godziny. Transmisję zakończyła eksplozja bólu – serwitor został wykryty. Węgorze z pewnością rozpoznały w nim kelski model. Cheris zaniepokoił fakt, że postanowiły najpierw dać mu poznać, że go namierzyły, zamiast po prostu od razu go zniszczyć.
Nie mogła sobie teraz pozwolić na opłakiwanie wróbla 3, miłośnika kelskiej muzyki. Później przyjdzie na to czas.
– Inne serwitory coś meldowały? – subwokalizowała przez przekaźnik.
– Nie, kapitanie – odparł po chwili jej łącznościowiec, inżynier porucznik Dineng. – Wróbel 8 bada burzę przed nami.
Cheris zmarszczyła brwi na widok przewijających się przez wyświetlacz raportów; niewiele wnosiły, głównie przesłaniały jej widok, ale była do tego przyzwyczajona. Zajęta porównywaniem nowych map z informacjami z wcześniejszych zwiadów, jednym uchem śledziła gwar w przekaźniku subwokalnym, wychwytując powtarzające się zwroty:
Węgorze. Sen. Burza. Współczynnik fraktalny. Czy pożeracze pogody nie mogłyby się pośpieszyć?
I jeszcze… nie, to niemożliwe… kel Inoe znów rozwodził się nad swoim życiem erotycznym?!
Najchętniej wyciągnęłaby się w cieniu jakiegoś głazu i przespała tydzień bez przerwy. Tydzień był jedną z nielicznych miar czasu nieuregulowanych przepisami heksarchatu. W jej ojczystym Mieście Ucztujących Kruków liczył osiem dni; kiedy zmęczenie dawało jej się we znaki, łatwo osuwała się z dziesięciodniowego tygodnia wojskowego w tamten ośmiodniowy. W kultywowanej potajemnie tradycji ludu jej matki dzisiaj przypadałby ścierwnik, dzień upamiętniający rolę padlinożerców. Trudno było jej się z tym zgodzić.
– Kapitanie? – Z zadumy wyrwał ją głos starszego porucznika kela Veraba. – Nie podoba mi się to coś na Wzgórzu 119.
Wzgórze 119 znajdowało się na południe od 117. Cheris przywołała jego obraz na wyświetlacz i zmrużyła oczy na widok skomplikowanego konturu instalacji.
– Wygląda mi to na obiekt wojskowy – ciągnął Verab. – Na pewno ma oczy. Założę się, że jak tylko węgorze dojdą do wniosku, że mają nas wszystkich jak na talerzu, podadzą namiar artylerii. Może powinniśmy pójść dalej na wschód?
– Nie możemy w nieskończoność unikać heretyków – odparła Cheris. – Jeżeli rzeczywiście rozpoczną ostrzał, pozostanie nam mieć nadzieję, że obrona formacyjna wystarczy. – Przełączyła nadajnik na całą kompanię. – Formacja Wachlarz Pir.
Oficjalna nazwa była dłuższa, ale na polu bitwy nikt nie miał czasu na takie zabawy. Należący do najprostszych formacji Wachlarz Pir miał (jak sugerowała to jego nazwa) kształt zbliżony do klina. Był też najłatwiejszy z punktu widzenia dowódcy, który – ustawiony w punkcie prymarnym – stanowił punkt odniesienia dla pozostałych.
Walka w szyku była specjalnością kelów. Połączenie geometrii formacji z kelską dyscypliną pozwalało na kanalizowanie rozmaitych efektów egzotycznych, od lanc ogniowych po pola siłowe. Niestety skuteczność egzotyki ściśle zależała od tego, jak skrupulatnie miejscowa społeczność przestrzega najwyższego kalendarza heksarchatu – który to kalendarz nie był prostym narzędziem do mierzenia upływu czasu: równie ważne były w nim uczty, pamiętnice, rytualne torturowanie heretyków i moc utrwalania całej kruchej hierarchii społecznej.
Cheris zorientowała się, że formacja działa, kiedy świat pobłękitniał, a czernie przygięły się ku szarościom. Wachlarz Pir stanowił zabezpieczenie przed kaprysami aury. Zazwyczaj lepiej było polegać na pożeraczach pogody, ale Cheris straciła już wiarę w ich przydatność podczas tej misji. Wachlarz nie mógł uchronić kompanii przed bezpośrednim trafieniem, pozostało więc mieć nadzieję, że dotrą do generatora, zanim znajdą się pod ostrzałem.
Gdyby sytuacja się skomplikowała, zawsze można było zmienić szyk: pula dostępnych kelskiej piechocie formacji liczyła tysiące pozycji, chociaż w ramach Leksykonu Głównego wykładano tylko około setki. Zmiana wymagałaby jednak czasu, zwłaszcza w przypadku mniej znanych formacji. Cheris mogła przekazać żołnierzom informacje przez sieć, ale taki sposób kształtowania szyku nie mógł się równać z efektami regularnej musztry.
Skręcili na północ i marsz pomógł jej odzyskać spokój. Tutejsze sukulenty, zbyt niskie, żeby stanowić sensowną osłonę, rosły tylko po to, żeby dać się podeptać piechocie. Wydzielały gryzącą woń, która z czasem przechodziła w rozwodnioną, mdlącą słodycz; przeprowadzone na miejscu badania wykazały ich nietoksyczność. Cheris nie miała pojęcia, czy te rośliny mają jakiekolwiek znaczenie dla węgorzy. Spodziewała się, że opuści Dragę (o ile w ogóle ją opuści) i nadal nie będzie tego wiedzieć.
Porucznik Verab impulsem ciepła dał znać, że widzi wroga. Z przekaźnika dobiegł głos młodszego sierżanta: pokrzykiwał na świeżego rekruta, który miał dwie lewe ręce i właśnie upuścił karabin.
Ulokowane na jednym z większych wzgórz fortyfikacje węgorzy przywodziły na myśl nierówną linię brzegową wynurzającą się z morza pyłu. Wśród widocznych z daleka maleńkich sylwetek wartowników, którzy do tej pory sprawiali wrażenie raczej rozluźnionych, zapanowało nagłe ożywienie. Wcześniej uważali zapewne, że nic im nie grozi.
Przelotne zainteresowanie Cheris wzbudził sztandar węgorzy, przedstawiający poskręcany zawijas na tle zielonych płomieni i szarego cienia. Węgorze tytułowały się „Stowarzyszeniem Giloszu”, ale heksarchat nie używał tej nazwy.
Odbierz człowiekowi imię, a pozbawisz go władzy. Cheris wolała nie myśleć o tej lekcji.
– Rozwinąć kelską chorągiew – rzuciła ostrym tonem. – A potem do ataku i strzelać do wszystkiego, co się rusza. Cokolwiek choćby drgnie, ma zginąć.
Chorążowie uruchomili generator i ogień buchnął pod niebo. W samym jądrze złotego płomienia szybował Feniks kelów, czarny ptak spalający się w ogniu własnej chwały. Poniżej widniał Cierniowy Łańcuch, emblemat ich generała. Wrażliwość artystyczna kelskich heraldyków bawiła Cheris – oczywiście musieli umieścić w emblemacie płomienie i ekspresyjną sylwetkę feniksa, jakżeby inaczej – ale w głęboko utajonym zakamarku serca poczuła ukłucie na jego widok.
Kilkunastu nowicjuszy z plutonu Veraba próbowało ostrzeliwać strażników węgorzy, ale robili to zanadto pośpiesznie i niezbyt celnie. Sierżant, pochłonięty innymi obowiązkami, nie mógł sensownie nimi pokierować; na szczęście sam Verab wziął już sprawę w swoje ręce. Zresztą lepiej, że strzelali byle jak, niż żeby mieli nie strzelać w ogóle.
Burza, która się wokół nich rozpętała, z przerażającą precyzją omijała umocnienia węgorzy. Świat stał się kłębowiskiem ludzkich sylwetek. Wszędzie unosił się ostry, słono-słodko-piaskowy zapach. Jakaś cząstka umysłu Cheris zdała sobie sprawę, że źródłem słodyczy są rozkwitające sukulenty.
Zanosiło się na to, że czeka ich przedzieranie się przez obozowisko wroga, zanim będą bezpieczni od pogody. Zastanawiała się, czy węgorze poświęcą część swoich, żeby skierować pełny impet burzy przeciw kelom.
– Poruczniku? – zagadnęła Veraba. – Ogarnął pan już swój pluton?
Podczas walki w szyku liczył się stan umysłu każdego pojedynczego żołnierza. Byle niejednomyślność mogła udaremnić wystąpienie efektu egzotycznego – tak funkcjonował mikrokosmos doktryny w społeczeństwie heksarchatu. Wpajany rekrutom w akademii instynkt formacyjny miał gwarantować należytą spójność oddziałów, ale w praktyce u jednych sprawdzał się lepiej, u innych zaś gorzej.
– Dadzą radę, kapitanie – zapewnił ją krótko Verab.
– Proszę tego dopilnować.
Wyświetlacz pokazywał, że inne plutony utrzymują pozycje. Pociski trafiające w strefę obronną formacji rykoszetowały pod niedorzecznymi kątami. Deszcz padał wszędzie wokół, ale nie tykał Cheris i okalających ją podwładnych.
Dziwne było tylko to, że krople deszczu rozpryskiwały się w płatki śniegu, te zaś przemieniały się w kryształki. Kazała wróblowi 14 dostarczyć jeden taki kryształ do analizy: lśnił srebrzyście i rozbijał światło na tęcze – o ile tęcza mogła się składać wyłącznie z zimnych i smutnych odcieni błękitu i fioletu. Nawet w kelskich rękawiczkach Cheris nie ważyła się dotknąć kryształu: wróbel już zaczynał korodować. Złożyła mu wyrazy współczucia. Odpowiedział zrezygnowanym ćwierknięciem.
Wachlarz Pir powinien był odeprzeć burzę bez powodowania żadnych dodatkowych transformacji. Cheris zmarszczyła brwi. Pokaźną część swojego pięcioletniego szkolenia w akademii poświęciła na analizę matematyczną mechaniki formacyjnej i kiedy teraz wybierała określony szyk dla swoich ludzi, miała pełną świadomość jego ewentualnych słabości.
Problem polegał na tym, że wszystkie jej analizy bazowały na mechanice konsensusu kalendarskiego. Przemiana deszczu w kryształki dowodziła, że tutejszy generator burz działa inaczej od oczekiwań, ponieważ opiera się na radykalnie heretyckim kalendarzu i takichż mechanizmach, zakłócających działanie formacji kelów. Była zła na siebie, że tego nie przewidziała. Przeciwnik zazwyczaj używał techniki zgodnej z najwyższym kalendarzem, ale nie można było przecież wykluczyć rozwoju technologii czysto heretyckich.
Jej przełożeni na pewno zdawali sobie z tego sprawę. Nie powinna oczekiwać, że jako niski rangą oficer będzie informowana o sprawach związanych z herezją, ale mimo wszystko inne kelskie kompanie nie musiały zginąć, rozsmarowane w niebyt. Podobnie jak Cheris, ich dowódcy również polegali na pożeraczach pogody, atutach formacji i egzotykach, od których cała cywilizacja uzależniła się od czasu ich odkrycia. Niewiele było rzeczy, których Cheris szczerze nienawidziła, ale marnotrawstwo z pewnością się do nich zaliczało.
Odstępstwa od najwyższego kalendarza dawało się mierzyć, a podległy jej oddział zapewniał do tego stosowny przyrząd pomiarowy. Wstrzymała oddech, nasłuchując ruchu na łączach.
Burza. Śmierć. Kolor nieba. Pęcherze. Kontakt, kontakt, kontakt. Jebane kryształy. To tylko draśnięcie. Nie… Chrif jest ranna.
Chriferafa. Wieczny obiekt drwin, bo nikt nie był w stanie wymówić jej imienia.
Grad kul i powódź węgorzego ognia runęły na nich jak nieodłączne elementy burzy. Cheris wzdrygnęła się odruchowo, gdy tuż przy niej zasyczał jęzor płomienia, odchylony w bok siłą formacji.
Żołnierze nie będą zachwyceni, ale to chwilowo nie miało znaczenia. Grunt, że przeżyją.
– Zmiana formacji – zarządziła przez przekaźnik. W powietrzu zawisł srebrzystobiały obłoczek pary z jej oddechu. Praktycznie nie czuła zimna. Zły znak. – Plutony od trzeciego do szóstego, dostosować szyk.
Jedną dłonią wypisała na drugiej odpowiednie równania. Czujniki kinetyczne przechwycą je i przekażą do nadajnika.
Najpierw mały test. Potem kolejne, w oparciu o wynik tego pierwszego, żeby stwierdzić, jak dokładnie wyglądają odstępstwa i czy dopuszczają jakieś korzystne opcje. Wykorzystanie heretyckiej mechaniki samo w sobie stanowiło zalążek herezji, ale w obliczu ograniczonych zasobów Cheris miała rozkaz improwizować – i to właśnie zamierzała zrobić.
Formacja zadygotała. Ze swojego stanowiska na czele Cheris nie widziała szczegółów, ale jaskrawa ikona formacji na wyświetlaczu aż zakłuła ją w oczy: ostrzeżenie przed utratą spójności. Zgrzytliwy głosik w jej głowie sugerował, żeby zarządziła odwrót, kolejne przekształcenie szyku albo inny manewr niesprzeczny z doktryną. Obrzeża jej pola widzenia poczerwieniały.
– To jest element planu – odparowała rozdrażniona i wyciszyła ostrzeżenia.
To nie one stanowiły problem, lecz wahanie jej żołnierzy. Plutony trzeci, piąty i szósty posłuchały rozkazu, chociaż szósty, który poniósł znaczne straty, miał kłopot z przyjęciem nowego szyku. Cheris zgodziła się, żeby dowodząca nim sierżant przesłała jej migawkę z pola bitwy: burza wyryła w szeregach szwadronu szeroką bruzdę, w której strzępy ciał taplały się w różowiejącej, rozlewającej się coraz szerzej tłustawej kałuży. Cheris zaproponowała inny wariant szyku i zostawiła sierżant wprowadzenie go w życie.
Czwarty pluton nie wykonał rozkazu. Wachlarz Pir znali i rozumieli – w przeciwieństwie do przesłanej przez kapitan nowej formacji. Sierżant zgłosił regulaminowy sprzeciw, niemal słowo w słowo cytując kodeks postępowania. Formacja nie pochodzi z kelskiego leksykonu. Niekonwencjonalne myślenie zagraża sprawdzonemu systemowi hierarchicznemu. Wydane przez Cheris rozkazy nie służą interesom heksarchatu. I tak dalej.
Burza spadła na nich poskręcanymi świetlistymi wstęgami, wściekła i zajadła niczym wąż. Cheris kazała Dinengowi wysłać wróbla, który by potwierdził, że światło jest zabójcze. Wróbel nie zdążył uskoczyć przed jedną z lśniących smug, przeobraził się w masę równolegle pociętych strzępów i metalicznych zgrzytów i znieruchomiały spadł na ziemię, gdzie światło przekształcało go w dalszym ciągu, raz za razem, nieustępliwie, aż został z niego kopczyk zgrabnie pokrojonych sześcianików. Cheris wzdrygnęła się, ale nie mogła nic zrobić.
Włączyła przekaźnik i z nadzwyczajną pobłażliwością zwróciła się do krnąbrnego sierżanta:
– Proszę to jeszcze przemyśleć.
Dobrze by było, gdyby zgodził się współpracować. W przeciwnym razie będzie musiała znów modyfikować formację, a skutek takiej zmiany był niepewny.
Od lat jadali razem przy jednym stole. Słuchała jego anegdotek z czasów służby w Zatopionej Marchii i na Pierzastym Moście łączącym dwa ogromne kontynenty planety Makhtu. Miał zwyczaj pociągnąć dwa łyki z własnego kielicha po tym, jak wszyscy napiją się z krążącego przy stole wspólnego pucharu, i zawsze nakładał ogórki albo szpinak z sezamem na wierzch ryżu. Lubił, kiedy wszystkie rzeczy były na swoim miejscu. Zrozumiały odruch. I ten właśnie odruch miał stać się przyczyną jego śmierci.
Z góry znała jego odpowiedź. Zaczęła modyfikować równania.
Sierżant powtórzył swój sprzeciw, niemal wprost oskarżając ją o herezję. Instynkt formacyjny powinien był go zmusić do posłuszeństwa, ale fakt, że oceniał jej działania jako wybitnie antykelskie, pozwolił mu stawić opór.
Przerwała kontakt i przesłała kolejną modyfikację szyku. Verab potwierdził jej przyjęcie; brzmiał posępnie. Naznaczyła pluton czwarty piętnem wyrzutków. Przestali być kelami. Nie wykonali rozkazu, nie było o czym dyskutować.
Poszatkowany oddział połączył się, utworzył nową formację i ruszył naprzód. Ostrzał się wzmógł. Dwa muśnięte węgorzym ogniem drzewa eksplodowały w tej samej chwili, gdy piąty pluton przechodził obok nich. Żołnierz trzy kroki w bok od Cheris złamał szyk i rozpłynął się w chmurę krwawych strzępów. Kel Nikara. Miał talent do śpiewu.
Pluton czwarty już zaczynał się rozpadać. Cheris nie miała czasu się nim interesować.
Precyzyjnie kierowała atakiem. Co rusz wysyłała pojedynczym żołnierzom rozkazy korekty szyku. Na bieżąco rozwiązywała w pamięci równania przejściowe, żeby geometria całości formacji mieściła się w wymaganych granicach błędu. Wreszcie zbliżyli się do węgorzy na tyle, że burza zaczęła się rozpraszać, i teraz Cheris musiała sobie zadać pytanie, czy zdoła obmyślić taką formację, która lepiej ochroni ich przed inwariantną bronią węgorzy, funkcjonującą niezależnie od kalendarza.
Wróg miał pięciokrotną przewagę liczebną, ale ponieważ nie mógł walczyć w formacji, kelowie nie byli bez szans. W obliczu pośpiechu najlepszym rozwiązaniem byłby jakiś prosty mnożnik siły bojowej. Zatem dalsze modyfikacje. Żołnierze, którzy przy niej trwali, darzyli ją zaufaniem. Dobiegające z przekaźnika rozmowy to potwierdzały:
Węgorze. Cuchnie trupami. Ciężki ostrzał z tamtego zagajnika. Werble.
Znów skupili się na tym, co ważne.
Z ulgą stwierdziła, że mnożnik siły bojowej (modyfikacja Jednego Ciernia Zatruwającego Tysiąc Rąk) po linearyzacji będzie zdatny do użycia w zaimprowizowanym przez nią szyku. Wszyscy jej ludzie mieli na wyposażeniu miecze kalendarskie, zazwyczaj używane do pojedynków. Nie była to jej ulubiona broń, ale znajdowali się bardzo blisko generatora burz, który mieli przechwycić w nienaruszonym stanie. Rozkazy generała nie pozostawiały cienia wątpliwości. Miecze nie powinny zagrozić przedmiotom nieożywionym. To w tej chwili było najważniejsze.
– Miecze – zarządziła.
Kelowie dobyli broni. Każda z kling – litych świetlnych prętów – miała inny odcień. Miecz Cheris przechodził płynnie od błękitu przy rękojeści po czerwień na sztychu. Kiedy zbliżyli się do przeciwnika, na ostrzach zapłonęły cyfry: „dzień i godzina waszej śmierci”, jak lubili powtarzać wrogom kelowie.
Tyle że na broni Cheris wyświetliła się niewłaściwa data i czas. I nie ona jedna patrzyła ze zgrozą na swój miecz.
W przekaźniku: Wina serwisu. To ja już wolę karabin. I przerażające słowa: zgnilec kalendarski.
Nie dość, że liczby się nie zgadzały, to na dodatek iskrzyły, migotały i na przemian to się rozpływały, to znów wyostrzały. Szybkim spojrzeniem obrzuciła całą kompanię. Wszyscy żołnierze mieli ten sam problem, a na domiar złego miecze nie były nawet zsynchronizowane.
– Kapitanie, może inna broń… – zasugerował porucznik Verab.
– Kontynuować natarcie – przerwała mu Cheris. – Żadnych karabinów.
Jeżeli miecze okażą się nieskuteczne, będą musieli spróbować czegoś innego, ale na razie nie zgasły jeszcze całkowicie. I z tego faktu czerpała wątłą, bo wątłą, ale jednak nadzieję.
Z początku szło całkiem nieźle. Każde cięcie kosiło dziesiątki węgorzy, gdy strumień energii przeorywał ich szyki. Cheris robiła mieczem metodycznie, rzeczowo, jak podczas pojedynków. Jednym wypadem przeszyła na wylot ośmiu węgorzych żołnierzy. Zawsze umiała wyliczyć optymalny kąt uderzenia.
Formacja trzymała kształt, gdy systematycznie przerąbywali się przez szeregi wroga. Zalegająca nad wzgórzami mgła miała rdzawy odcień. Cheris szczególną uwagę zwracała na twarze węgorzy – nie takie znów inne od twarzy jej podwładnych: starsze i młodsze, śniade i jasnoskóre, oczy najczęściej piwne, rzadziej szare; jeden z nich mógłby być bratem Dinenga, gdyby nie jasnoniebieskie oczy. Ale kalendarska poświata nadawała wszystkim obcy wygląd, kładła się na nich cieniem nieokreślonej barwy, która stopniowo się konkretyzowała.
Mieli już generator burz w zasięgu wzroku, gdy natarcie zaczęło grzęznąć. Przycupnięty na stoku niskiego pagórka i osłonięty przezroczystą palisadą generator do złudzenia przypominał mały, zdeformowany czołg. Poprosiła jednego z wróbli o oszacowanie jego masy, a gdy otrzymała odpowiedź, z wrażenia aż przygryzła wargę. Cóż, od tego były dźwigacze.
Znacznie bardziej osobliwy był fakt, że generatora broniły tylko cztery węgorze serwitory. Były uzbrojone w lasery, których ogień na razie nie przebił się przez obronę kelów.
Cheris zorientowała się, że formacja traci skuteczność, kiedy powietrze oziębiło się i poszarzało. Miała też problemy z oddychaniem i chociaż niosła ze sobą awaryjny zapas powietrza (jak wszyscy), domyślała się, że to dopiero początek. Oczywiście marsz też stał się utrudniony.
Pierwsze próby skorygowania formacji zaowocowały zimniejszym wiatrem i jeszcze większą szarością świata. Zgrzytnęła zębami.
Zima. Entropia.
Powinni się zbierać, ale byli już tak blisko. Spróbowała innej konfiguracji. Trudno jej się oddychało, trudno się myślało. Zdawało jej się, że słyszy śpiew śniegu.
– Potrzebuję waszych przydziałów obliczeniowych – poinformowała poruczników.
Byli naprawdę bardzo blisko generatora, przełamali szyk węgorzy, które poszły w rozsypkę, teraz wystarczyło tylko przejąć to draństwo i obronić do czasu przybycia transportu. Ale do tego potrzebowali sprawnie działającej formacji.
Zatęskniła za czasami zwykłych pocisków i bomb. Wszystko było wtedy o wiele prostsze.
Pomysł odebrania żołnierzom zasobów obliczeniowych podobał jej się tak samo jak im – czyli wcale. Nie byli jednak w obozie, gdzie mogliby skorzystać z mocniejszej sieci, nie mieli również dostępu do większego i wydajniejszego systemu na pokładzie ćmy kosmicznej albo w bazie wojskowej. Musiała im wystarczyć lokalna sieć taktyczna. Innej nie mieli.
Dała swoim ludziom chwilę na rozeznanie się w sytuacji, po czym przekierowała ich zasoby na siebie. Puściła mimo uszu protesty, niektóre zdawkowe, inne poważniejsze – nic nie widzę, zgubiłem współrzędne, jak tu zimno, wiązanka przekleństw. Verab coś tłumaczył pozostałym porucznikom, ale nie podał rozmowy do jej wiadomości, więc uznała, że sam da sobie radę.
Sformułowała pytanie w taki sposób, żeby jej szturm obliczeniowy mógł w rozsądnym czasie przynieść wynik. Sieć taktyczna kompanii nie była rozumna w takim sensie jak wojskowe serwitory, ale jeżeli człowiek wiedział, jak z nią rozmawiać, potrafiła udzielać całkiem precyzyjnych odpowiedzi. Świat z wolna czerniał, gdy sieć zaleciła ciąg kolejnych przybliżeń. Cheris autoryzowała wyliczenia i narzuciła warunki brzegowe, żeby przyśpieszyć wyszukiwanie najbardziej prawdopodobnych rozwiązań.
Problem był oczywisty: nie dość, że generator burz działał w oparciu o heretycką mechanikę (odpowiedzialną także za kłopoty pożeraczy pogody), to samo jego istnienie stanowiło zaburzenie najwyższego kalendarza. Cheris nie śpieszyło się do zameldowania o tym przełożonym.
Ze wszystkich stron opływały ich fale zielono-czarnych płomieni: niedobitki węgorzy wciąż stawiały opór. Cheris w duchu błagała formację, żeby ta wytrzymała do czasu, gdy sieć taktyczna skończy przeżuwać wyliczenia. Szybciej, ponaglała w myślach system. Miała wrażenie, że z zimna jej zęby zamieniły się w sople, a palce u rąk zamarzły w reumatycznie powykręcane patyczki.
– Mamy generator! – wykrzyknął Verab.
Dowodzony przez niego pluton zdławił właśnie ostatni punkt oporu węgorzy. Chwilowo mieli spokój.
– Doskonale – odpowiedziała całkiem serio Cheris. – Teraz musimy go utrzymać.
Przeciążenie sieci dawało im się we znaki. Kela Zro z trzeciego plutonu przeniosła do przekaźnika więcej funkcji świadomości przestrzennej, niż zalecał regulamin, i niewiele brakowało, żeby słono za to zapłaciła. Żołnierz stojący w szyku na prawo od niej krzyknął ostrzegawczo. Dosłownie w ostatniej chwili zdążyła skorygować pozycję i uniknąć liźnięcia węgorzego ognia. Nie ona jedna miała kłopoty: nawet tym, którzy rozsądnie ograniczyli użycie przekaźników, groziła desynchronizacja.
Cheris wywołała na ekran wstępne wyniki obliczeń i szybko je przejrzała. Nic, nic, nic… Ha.
Niebo przygasało. Wklepała swoje sugestie i czekała dalej.
– Kapitanie? – Porucznik Ankat z plutonu trzeciego. – Mam przeczucie, że gdzieś tam węgorze szykują się do kontrataku. To by był rozsądny ruch z ich strony.
– Nie przyśpieszę działania sieci, ale my jesteśmy kelami, a oni nie. Jeżeli będziemy musieli zębami odrywać ich od naszych butów, to tak właśnie zrobimy.
W końcu system wygenerował wiarygodny model panujących przy generatorze warunków. Cheris zdławiła odruchowe westchnienie ulgi i wydała rozkazy językiem, który przypominał bryłkę węgla po zgaśnięciu ostatniej iskierki w palenisku.
Kompania zareagowała jak skrzypiąca maszyna rozebrana na części. W odpowiedzi na ruch plutonów pierwszego i drugiego Cheris od razu wprowadziła korekty, a plutonom na tyłach kazała odwrócić się w stronę pozostałych węgorzy. W miarę jak wszyscy żołnierze pomału odnajdowali właściwe pozycje, entropiczne zimno roztapiało się jak lód w letnim słońcu. Znów można było normalnie oddychać.
Poświęciła chwilę uwagi rozrzuconym w pobliżu zwłokom węgorzy. Niektóre przyjęły postać posągów z mętnego lodu, inne rozpływały się kałużami tajemniczych kolorów, jakby zapomniawszy o właściwych odcieniach skóry, oczu, włosów. Oszacowała rozmiary rzezi i zapamiętała je do późniejszego porównania z szacunkami wróbli. Liczby były bardzo ważne, zwłaszcza kiedy polegli zginęli z twojej ręki.
We współpracy z porucznikami przeorganizowała kompanię w sposób optymalny dla obrony generatora; posłużyła się w tym celu formacją niepokojąco podobną do Stosu Płonącego w Głąb, który znajdował się na liście formacji zakazanych. Następnie zameldowała dowództwu orbitalnemu o zdobyciu wątłego przyczółku na terytorium węgorzy; przy odrobinie szczęścia wzmocniony impulsowo sygnał powinien się przebić.
W pierwszej chwili nie rozpoznała sygnatury, którą opatrzona była wiadomość przychodząca. Nie spodziewała się kontaktu tak szybko po wysłaniu meldunku.
W porównaniu z niewyraźnym brzęczeniem rozmów w przekaźniku głos z dowództwa zabrzmiał wyjątkowo ostro i wyraźnie:
– Kapitan kela Cheris, Kompania Czapli, batalion 109-229. Proszę potwierdzić odbiór.
Rozpoznała głos generał brygady keli Farosh, głównodowodzącej całej ekspedycji. Nie tracąc kompanii z oka, odpowiedziała na tym samym kanale, z użyciem odpowiedniego klucza:
– Tu kapitan Cheris, generale. Cel zabezpieczony.
– To nieistotne – odparła Farosh. Nie takiej odpowiedzi oczekiwała Cheris. – Zostawcie generator i przygotujcie się do ewakuacji za dwadzieścia sześć minut. Lokalna obrona powietrzna węgorzy została chwilowo unieszkodliwiona.
Cheris nie była pewna, czy słuch jej nie myli. Obejrzała się przez ramię: generator otaczała świetlista aureola błękitno-fioletowego światła. Aż zabolało ją w kościach na wspomnienie niedawnego zimna.
– A co z generatorem, generale?
– Dobrze się spisaliście, ale teraz to już nie wasz problem. Zostawcie go tam, gdzie jest.
Połączenie zostało zakończone.
Cheris przekazała informację dalej.
– To jakiś żart, kapitanie? – zdziwił się Verab. – Powinniśmy załatwić sprawę do końca, jak już tu jesteśmy.
– Zawsze możemy się zgłosić na ochotnika, że chcemy zostać – zauważył z przekąsem Ankat. – W dowództwie kochają ochotników.
– Chcą się nas stąd pozbyć, to oczywiste – przyznała Cheris.
Podzielała frustrację podwładnych. Planowali wykurzenie węgorzy z kryjówek, żeby egzekutorzy heksarchatu mogli przeprogramować ich serwitory i umożliwić im powrót do cywilizacji. Przerwanie ekspedycji w taki sposób było czymś niezwykłym. Po co wysyłać ludzi po generator, jeżeli nie zamierzali go ze sobą zabrać?
Najmłodszy z jej żołnierzy – kel Dezken, świeżo po ukończeniu akademii – wyłamał się z formacji, próbując opowiedzieć koledze kiepski żart, i dostał ostatnią kulkę od węgorzy. Cheris przelotnie odnotowała ten fakt. Chłopak wykazał się fatalnym wyczuciem czasu, ale on w ogóle miał pecha.
Z rozczarowaniem przyjęła pojawienie się skoczków i zespołów medycznych, które miały ich przetransportować na orbitę (w eskorcie jastrzębi i pożeraczy pogody, chociaż przydatność tych ostatnich była mocno wątpliwa). W pewnym sensie każde pole bitwy było jak dom – marny i żałosny, w którym za najdrobniejsze uchybienie groziła kara, a największe cnoty pozostawały niezauważone, ale mimo wszystko dom to dom. Nie wiedziała, jak to o niej świadczy, że tak doskonale odnajduje się na służbie, dopóki jednak miała określone obowiązki, jej opinia nikogo nie interesowała.
Kanciastoptasie jastrzębie prowadziły ogień osłonowy, umożliwiając bezpieczne zaokrętowanie całej kompanii. Przemieszczając się w górę i w dół, w przód i w tył, zdawały się czerpać spokojną radość ze swojego zadania. Nie tworzyły spójnego szyku: kelskie serwitory były nieaktywne formacyjnie.
W jasnych promieniach słońca lśniła broń wypuszczona z połamanych rąk, potrzaskane żebra połyskujące krwią i żółtawą cieczą, igiełkowate resztki burzowych kryształów. Cheris ostatnia weszła na pokład skoczka. Utrwaliła w pamięci obraz pola bitwy jak wydrapany w kościach czaszki.
Zatłoczone wnętrze cuchnęło potem i zmęczeniem. Usiadła z dala od reszty żołnierzy i wyglądała przez okno, kiedy skoczek wzbił się łukiem w powietrze. Dzięki temu widziała, jak wyczekująca w pobliżu kelska ćma szturmowa zrzuca dwie bomby – schludnie, precyzyjnie, dokładnie w to miejsce, które jeszcze niedawno zajmowała Kompania Czapli. Cały dzień ciężkiego boju zmarnowany, unieważniony jednym ładunkiem wybuchowym. Patrzyła tak długo, aż jaskrawe kwiaty eksplozji skurczyły się do rozmiaru ledwie drażniących oko punkcików.
Heksarcha shuos Mikodez nie wiedział, co gorsze: migoczące na wyświetlaczu aktualne informacje o sytuacji kryzysowej w Twierdzy Rozrzuconych Igieł czy ikona połączenia ze srebrną gwiezdną ćmą heksarchy nirai Kujena, która mrugała natarczywie w jego polu widzenia od czterech godzin i dwunastu minut. Kujen z natury był gadatliwym skurczybykiem (chociaż akurat Mikodez nie powinien go za to krytykować), ale – niestety – miał dobry powód, by domagać się kontaktu. Heksarchat znalazł się w niebezpieczeństwie.
Kwatera główna shuosów mieściła się w Cytadeli Oczu, gwiezdnej fortecy na terenie Marchii Szklanych Drzazg – i byłby to zwyczajny, nic nieznaczący fakt astrograficzny, gdyby nie sąsiedztwo Oplątanej Marchii i nieprzyjemna bliskość znajdującej się tam Twierdzy Rozrzuconych Igieł, źródła najnowszych kłopotów heksarchatu. Prądy kalendarskie bywały zdumiewająco dalekosiężne i międzygwiezdne przestrzenie nie stanowiły dla nich przeszkody, co potęgowało niepokój Mikodeza; nawet drobna herezja potrafiła bardzo wiele zmienić. Był jednak przekonany, że ich najlepszy potencjalny zbawca jest zarazem najlepszym kandydatem na autoryzowanego użytkownika pewnej shuoskiej broni, najstarszej ze wszystkich i znajdującej się obecnie w kelskim arsenale. Heptarchini shuosa Khiaz, która trzysta dziewięćdziesiąt osiem lat wcześniej w ataku szału zgodziła się na oddanie jej (albo jego, jak wolicie) kelom, powinna solidnie za to beknąć.
Mikodez nie lubił tracić czasu, ale w tej chwili musiał czekać, aż matematycy przeprowadzą ostatnie testy kelskiej kandydatki, którą szykował do tej roli w oparciu o jej niedawne dokonania na Dradze. Miał w Cytadeli Oczu wiele gabinetów; dzisiaj zaszył się w takim, w którym lubił rzetelnie pracować, zamiast po prostu odstraszać słabych duchem interesantów. Zresztą żaden z rekwizytów w gabinecie nie odstraszyłby Kujena: wizerunki lisów z dziewięcioma widzącymi ogonami, brak broni na widoku, plansza z niedokończoną partią gry w kamienie, przypadkowo dobrane martwe natury – Mikodez bardzo sobie cenił możliwość oglądania obiektów niemających nic wspólnego z jego pracą. (Chociaż był też inny powód: podobnie jak każdy shuos, uwielbiał obmyślać nowe sposoby zabijania ludzi za pomocą najmniej oczekiwanych przedmiotów).
Na dzisiaj celowo wybrał obraz, który miał zbić nirai Kujena z pantałyku: spektakularne dzieło architektoniczne, kolaż szalonych krzywych i mozaikowych okładzin pochodzący z zamierzchłych czasów dzieciństwa Kujena. Kujen nie interesował się ludźmi – w każdym razie nie tymi, którzy nie dotrzymywali mu kroku w takich dziedzinach jak teoria liczb (ci, którzy to potrafili, byli w heksarchacie skrajnie nieliczni, ale dzisiejsza kandydatka się do nich zaliczała), lubił jednak architekturę, silniki i mechanizmy rządzące imperium.
Jeszcze raz spojrzał na portret kandydatki. Zmarszczył brwi. Dobrze znał jej profil psychologiczny. Jeden z jego agentów zwrócił uwagę na jej wybitne wyniki matematyczne, kiedy jeszcze była porucznikiem; od tej pory mieli ją na oku i żywili nadzieję, że nie da się zastrzelić w jakiejś kretyńskiej misji, na przykład przy eskortowaniu transportu kapusty (kapusta kiszona na ostro była wybitnie kelskim dziwactwem, za które kelowie daliby się pokroić). Na pierwszy rzut oka niczym szczególnym się nie wyróżniała: miała czarne włosy i brązowe oczy jak niemal wszyscy obywatele heksarchatu, karnację z nutą kości słoniowej znacznie jaśniejszą niż Mikodez, oraz usta, które kazały mu się zastanawiać, czy często się uśmiecha; pewnie nie, może co najwyżej wśród przyjaciół albo na polu bitwy, żeby dodać otuchy jakiemuś żółtodziobowi. Była atrakcyjna w pewien surowy sposób, ale nie aż tak, żeby od razu po wejściu do pokoju ściągała na siebie wszystkie spojrzenia. Akta osobowe sugerowały silne poczucie obowiązku: to dobrze. To się mogło przydać.
Jak długo jeszcze zdoła zbywać Kujena? Korciło go, żeby skontaktować się z matematykami, ale migająca bursztynowa lampka na panelu łączności tylko by ich zirytowała, a potrzebni mu byli zgodni i w dobrym humorze, bo w tej sprawie nie mógł się bez nich obejść. Jako kadet niezgorzej radził sobie z matematyką, ale od tamtej pory upłynęły całe dziesięciolecia. Nie został matematykiem, nie wyspecjalizował się w technikach kalendarskich i nie znał się na prowadzeniu tego rodzaju selekcji.
Jako heksarcha shuosów był teoretycznie wyższy rangą od Kujena: stał na czele wysokiej frakcji, podczas gdy Kujen przewodził jednej z niskich. Rzecz jednak w tym, że liczący osiemset sześćdziesiąt cztery lata Kujen był nie tylko najstarszym z heksarchów – był także (w niepokojąco dosłownym sensie) architektem dominacji heksarchatu. Nie dość, że wynalazł pierwotną wersję napędu gwiezdnego, która umożliwiła heksarchatowi gwałtowną ekspansję, to jeszcze stał się pionierem zupełnie nowej gałęzi matematyki, z której z czasem wyłoniła się współczesna mechanika kalendarska. Mikodez doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w gruncie rzeczy jest tylko zbędnym biurokratą odpowiedzialnym za działania bandy swarliwych szpiegów, analityków i zabójców – i nawet jeśli należało docenić, że od czterech dekad radzi sobie nie najgorzej (zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że przeciętny czas trwania życia shuoskiego heksarchy mierzyło się w liczbach jednocyfrowych), to Kujen był zwyczajnie niezastąpiony. Przynajmniej dopóki Mikodez nie znajdzie kogoś lepszego.
Nieśmiertelność Kujena miała oparcie w pewnych zabezpieczeniach, których Mikodez nie potrafił rozgryźć. Nie chodziło tylko o jego wyjątkowy wiek, chociaż nikomu poza tym nie udało się opracować rozsądnego sposobu na dożycie stu czterdziestu czy stu pięćdziesięciu lat. Czworo pozostałych heksarchów również chętnie poznałoby tajemnicę Kujena. Pierwszy człowiek, na którym wypróbowano maszynę nieśmiertelności, oszalał. Trzeci był od początku szalony. Kujen, drugi z kolei, wyszedł z procedury bez szwanku. Lubił dawać do zrozumienia, że wie, co zrobić, żeby nie zwariować, ale nie zamierzał się tym sekretem dzielić. Cały on.
Gdyby ktoś zapytał Mikodeza o zdanie, odparłby, że nieśmiertelność jest jak seks: z rozsądnych skądinąd ludzi robi skończonych idiotów. Ale inni heksarchowie nie pytali go o zdanie, po prostu założyli, że pragnie jej nie mniej żarliwie niż oni.
Odczyty z twierdzy znów się rozjarzyły. Macki szarej zgnilizny, kolor śmierci, pyłu i zimnego deszczu. Zmarszczył brwi i wklepał zapytanie; tak prostej analizy mógł sam dokonać. Wyświetliły się cyfry, problematyczne pola macierzy zamigotały. Dużo ich było.
Rahalowie, którzy nadzorowali poprawność funkcjonowania kalendarza, wprowadzili do niego swoje zabezpieczenia – nie wystarczały one jednak, żeby przeciwstawić się herezji zakrojonej na tak wielką skalę. Musiało się to skończyć operacją wojskową, bez względu na to, jak bardzo wszyscy (poza kelami) chcieliby jej uniknąć.
Jeszcze raz spojrzał na gwiezdną ćmę i skontaktował się ze swoim asystentem: może coś nowego wyskoczyło w ciągu ostatniego kwadransa? Nawet jeśli nie, to i tak porozmawia z Kujenem; może tradycyjny pozór dekoncentracji w obliczu ryzyka pozwoli mu zyskać niezbędne kilka minut. Najprawdopodobniej nie, zważywszy że Kujen znał go na wylot, ale zawsze warto spróbować.
Asystent, shuos Zehun, odpowiedział w zaskakująco ostrym tonie: Na co ty jeszcze czekasz, Mikodez? Jest zdrowa na umyśle i ma kwalifikacje. Do notki dołączona była opinia matematyków: wszyscy byli zgodni, że kandydatka naprawdę jest taka dobra, jak się spodziewano – przynajmniej w tej dziedzinie.
No dobrze.
– Linia jeden-jeden – powiedział Mikodez. – Daj mi Kujena.
Obraz wideo ulokował się na prawo od ciągu wskaźników, które pozwalały Mikodezowi porównać zabójcze postępy zgnilca kalendarskiego w całej Oplątanej Marchii i bezpośrednim sąsiedztwie Twierdzy Rozrzuconych Igieł. Chwilowo liczby wyhamowały, ale ten stan raczej się długo nie utrzyma.
Mężczyzna na ekranie był smukły, czarnowłosy, bardzo blady i miał cudownie diaboliczne spojrzenie. W oczach przedstawiciela frakcji technicznej, nie kulturalnej, nirai Kujen mógłby ujść za andana: był autentycznie piękny. W tej chwili miał na sobie czarno-szarą koszulę z guzikami z macicy perłowej rzeźbionymi na kształt liści; szyję przewiązał szalikiem koloru dymu przeplecionym opalizującą nicią. Na swoją garderobę wydawał chyba nie mniej pieniędzy niż na funkcjonowanie całego działu badawczego – ale trzeba było mu oddać sprawiedliwość: miał wyniki. Kelowie zawdzięczali mu większość swojego uzbrojenia.
– Ogromnie się cieszę, że jednak cię nie zamordowano – zagaił oschle.
W myśl filozofii shuosów tron heksarchy należał do tego, kto potrafił się na nim utrzymać. Walka o ten tytuł była popularną shuoską rozrywką.
– Każdego innego shuosa oskarżyłbym o unikanie kontaktu ze mną – ciągnął Kujen. – Pomyślałbym, że poszedłeś kogoś szpiegować, zastrzelić albo uwieść. W twoim wypadku przypuszczam jednak, że zwyczajnie nie wyrabiasz się z robotą papierkową.
Mikodez wzruszył ramionami. Zazwyczaj zgadzali się z Kujenem w kwestii znaczenia sprawnie funkcjonującej biurokracji.
– Nie interesuje mnie, jakich kandydatów udało ci się wynaleźć – odparł. – Mam kogoś lepszego.
I przesłał akta.
Kiedy tym razem spojrzał na zdjęcie kandydatki, kapitan keli Cheris, jego wzrok ześliznął się na widoczny poniżej portretu stygmat: Feniks ze Złożonymi Skrzydłami. Dobry znak, implikujący stabilność, nawet jeśli kelowie żywili wobec niego irracjonalne uprzedzenia. Kujen też nie będzie nim zachwycony, ale nikt nie oczekuje od socjopaty, żeby przejmował się zdrowiem psychicznym innych.
– A wiesz – mówił tymczasem Kujen – czasem marzy mi się, żeby kelowie wreszcie opracowali jakiś bardziej wiarygodny zestaw umiejętności taktycznych. Zlecę Jedao szczegółowe… A niech mi czołg kutasa zmiażdży, czy ja dobrze widzę? Kel, który ma pojęcie o matematyce?!
– Kiedy cię człowiek słucha, może dojść do wniosku, że przesiewanie kelów to jakaś katorga. Dlatego pomyślałem, ze podsunę ci kogoś, kto ci się spodoba.
Cheris nie była po prostu niezła z matematyki: wyglądało na to, że mogłaby iść w zawody z samym Kujenem, chociaż fakt, że nie zajęła się matematyką profesjonalnie, utrudniał ostateczną ocenę. Co nie mniej ważne, z całą pewnością była dostatecznie dobra, żeby uzupełnić niedostatki broni – Jedao – w tej materii.
– Gdzieś ty ją wyszukał? Nie, nie odpowiadaj. Świadomość, że jest wśród kelów ktoś, kto ma rozeznanie w wyższej matematyce, jest cudowna. Żałuję tylko, że nie mogę zrugać kelskich urzędników werbunkowych za to, że mi jej nie podesłali.
– Nie bądź taki surowy. Próbowali przekierować ją do nirai, ale uparła się, że chce być kelem. Była na tyle atrakcyjną kandydatką na oficera, że dali się przekonać.
Coś zamigało na skraju pola widzenia Mikodeza. Kujen zmarszczył brwi.
– Zerknij na indeksy zespolone – powiedział. – Cokolwiek robią w twierdzy, uderzyło we wszystkie sektory jednocześnie. Mamy niefart, że tym razem trafili nam się inteligentni heretycy zamiast normalnych, głupich. Dlatego pilnie potrzebujemy kogoś, kto się z nimi rozprawi. Unikając kontaktu ze mną, nie ułatwiasz sprawy.
– Zależało mi na tym, żeby znaleźć idealnego kandydata.
– Rzeczywiście, wygląda nieźle – zgodził się Kujen – ale tamten komandor o pięknych dłoniach też wyglądał nieźle. Nie przewracaj oczami, mam na myśli jego kwalifikacje, nie walory estetyczne. Czy ty choć raz nie mógłbyś być poważny, Mikodez? Komandor przynajmniej ma doświadczenie w wojnie w kosmosie, czego nie można powiedzieć o tej twojej kapitan piechoty.
– Traktuję sytuację w twierdzy nadzwyczaj poważnie – zapewnił go Mikodez. – Poza tym fakt, że Cheris specjalizowała się w matematyce, może być atutem w wojnie kalendarskiej.
Mimo wszystko posłał Kujenowi leniwy uśmiech: lepiej było nie pokazywać po sobie, że się przejmuje.
Twierdza Rozrzuconych Igieł znajdowała się w węzłowym punkcie rozległego obszaru pustki. Najbliżej było do niej z Hamulca, układu, w którym stacjonowała już ćma ogniskowa rahalów, ale dopóki sama twierdza była dotknięta chorobą, ćma mogła co najwyżej tamować krwotok.
Na Twierdzę Rozrzuconych Igieł składało się sześć sektorów, po jednym na każdą frakcję, chociaż obecnie nie przestrzegano ich granic z taką starannością jak dawniej. W przeszłości istniał jeszcze jeden, przynależny siódmej frakcji, liozhom. Po stłumieniu herezji liozhów całe wnętrze zostało gruntownie przebudowane (nie szczędząc środków) i siódmy sektor zniknął.
Ktokolwiek zainfekował Twierdzę Rozrzuconych Igieł zgnilcem, zaatakował wszystkie sześć sektorów naraz. Już sam fakt skoordynowania takiego ataku był nadzwyczaj niepokojący, ale Mikodez miał na dodatek podstawy przypuszczać, że do uzyskania tej konkretnej postaci zgnilca, z którą mieli do czynienia, heretycy wykorzystali eksperyment prowadzony przez heksarchinię rahalę Iruję i fałszywą heksarchinię nirai Faian. Faian oficjalnie kierowała frakcją nirai, żeby Kujen mógł bez przeszkód zabawiać się taką pracą naukową, na jaką akurat przyjdzie mu ochota. Węzłowa forteca odzwierciedlająca cały heksarchat w miniaturze idealnie nadawała się na poligon doświadczalny. Mikodez zachodził jednak w głowę, dlaczego nie wybrały innej, mniejszej twierdzy.
Powody, dla których Iruja i Faian eksperymentowały z kalendarzem, były oczywiste – wszyscy heksarchowie je znali, a Kujen, któremu nikt ich otwarcie nie zdradził, mógł się domyślać: poszukiwały doskonalszej formy nieśmiertelności. Z zebranego przez lata obszernego materiału naukowego wynikało, że przy obowiązującym aktualnie kalendarzu nie da się uzyskać niczego lepszego niż to, co udało się Kujenowi. Mikodez chętnie zapytałby go o to wprost, ale pozostali heksarchowie kazali mu tylko mieć Kujena na oku. Iruja nie byłaby zadowolona, gdyby odkrył karty – nawet w tak oczywistej kwestii.
Z kolei sam Kujen tolerował działania heksarchów, ponieważ jego nieśmiertelność opierała się na najwyższym kalendarzu w jego obecnej formie, kalendarz zaś był czymś więcej niż zbiorem cyfr i miar czasu: zawierał się w nim cały system społeczny, czyli także wszystkie sześć frakcji. Gdyby Kujenowi udało się opracować inny, alternatywny kalendarz, skutkujący eliminacją konkurencji, stałby się poważnym zagrożeniem dla systemu. Fakt, że na razie nie próbował się pozbyć innych heksarchów, sugerował, że istnienie takiej alternatywy jest mało prawdopodobne.
W którymś momencie rahala Iruja poprosi Mikodeza, żeby raz na zawsze usunął Kujena. Mikodez rozważał różne możliwości i gromadził stosowną dokumentację (aktualizował ją dwa razy w miesiącu, a nawet częściej, jeśli akurat mu się nudziło), ale do działania zamierzał przejść dopiero wtedy, gdy okaże się to absolutnie konieczne. Owszem, przez swoje specyficzne hobby Kujen potrafił być irytująco uciążliwy, ale zarazem był dobry w tym, co robił, i dawał gwarancję jakiej takiej stabilizacji. Oczywiście Mikodez miał już przygotowane warianty działania w nieuchronnym okresie przejściowym po śmierci Kujena. Ot tak, na wszelki wypadek.
Kujen przesłał mu przewidywane przez siebie możliwe wersje heretyckiego kalendarza.
– Ułożyłem je według prawdopodobieństwa – wyjaśnił. – Pierwszy byłby najgorszy, zwłaszcza jeśli będą się upierali przy siódemce jako parametrze centralnym. Myślałem, że dzisiaj już nikt nie myśli o przeszłości.
Był jedną z dwóch osób, które pamiętały, jak wyglądało życie pod władzą siedmiu frakcji, nie sześciu.
– Za dużo się zadajesz z kelami – odparł Mikodez.
Kelowie bynajmniej nie pogardzali historią, ale niepokoiła go perspektywa odrodzenia liozhów i powrotu do ery heptarchatu. Pewne poszlaki sugerowały, że liozhowie – filozofowie i etycy – zostali zniszczeni, gdy próbowali odrzucić tradycję pamiętnic, które Kujen bardzo lubił. Pomny jego skłonności Mikodez nie był zachwycony perspektywą jego większego osobistego zaangażowania w tę sprawę. Poza tym w obliczu niedostatecznych danych trudno było o czymkolwiek przesądzać, ale skoro herezja liozhów nie przebiła się za pierwszym razem, to po co jakikolwiek zdrowy na umyśle odszczepieniec miałby chcieć ich naśladować?
– Aż tak nisko upadłeś, żeby opowiadać dowcipy o kelach? – Kącik ust Kujena drgnął lekko.
– Ktoś musi.
Heksarchini kelów sama z nich żartowała.
Kujen obracał w palcach coś, co nie mieściło się w kadrze kamery.
– Nieważne. Wszystkie te wersje kalendarza są niesprzeczne z tarczą ochronną twierdzy. Poradziłem dowództwu kelów, żeby po prostu powiedzieli, jak wyłączyć tarczę, bo tajemnica i tak się długo nie utrzyma. Na razie są oporni.
– Nigdy nie ujawniaj informacji, jeśli nie musisz – przypomniał Mikodez.
Bez tarczy twierdza stałaby się niebezpiecznie bezbronna.
– Sojusznikom też?
Sojusznikom. Mocno powiedziane.
– Więcej o tym nie wspominaj – powiedział Mikodez. – Nie będą zachwyceni.
Kujen nie potrzebował takiej rady, zresztą i tak nie miał nic do powiedzenia w kwestiach wojskowych. Problem polegał na tym, że nikt inny nie był w stanie nadzorować broni, której kelskie dowództwo zamierzało użyć.
– Umiem trzymać język za zębami – odparował zirytowany. – Nie kryjesz się ze swoimi shuoskimi uprzedzeniami, ale domyślam się, że masz powody, by zatwierdzić tę misję.
Od niemal czterech stuleci był to drażliwy temat dla shuoskich przywódców: kelowie porwali ich ostatniego generała i niewiele zmieniał fakt, że shuosowie musieli każdorazowo autoryzować jego użycie.
– Do rzeczy – powiedział Mikodez, kiedy po krótkiej przerwie Kujen nie śpieszył się do zabrania głosu. – Nie powiedziałeś mi, czy akceptujesz kandydatkę.
– Spodobały ci się te Złożone Skrzydła, co? Nie boisz się, że uśpi Jedao?
Typowa reakcja Kujena: uważał, że stabilność psychiczna jest nieciekawa.
– Jestem pewien, że generał wniesie sporo ożywienia w jej egzystencję.
– Zmarnuje się dziewczyna. Nadal uważam, że komandor lepiej by się nadawał. A i ja chętnie skorzystałbym z usług Złożonych Skrzydeł, skoro kelskie dowództwo już jej nie chce.
Czasem Mikodez dochodził do wniosku, że przydałby się ktoś, kto porządnie zmyje Kujenowi głowę.
– Nie bądź zachłanny. Po tym, jak sprawa Twierdzy Rozrzuconych Igieł zostanie załatwiona, będziesz miał mnóstwo czasu, żeby porozmawiać z nią o najnowszych teoriach w kryptologii.
Pozostawało kwestią otwartą, czy kandydatka będzie wolała zajmować się twierdzą, czy zadawać się z socjopatycznym heksarchą.
– Nie umiesz się bawić. Nie zamierzasz się chyba poddać?
– Zdaje się, że chciałeś pozyskać dodatkowe fundusze na badania nad najnowszym systemem zakłócającym… – przypomniał Mikodez z uśmiechem.
– Bezczelne przekupstwo? To do ciebie niepodobne. Ale nie zamierzam się skarżyć.
– Nudzi mi się. Jeśli nie wydam tych pieniędzy, któryś z moich podwładnych przeznaczy je na coś rozsądnego, na przykład algorytmiczną identyfikację zagrożeń.
Mikodez dbał o swoją reputację człowieka nieobliczalnego. Przydawała się w takich sytuacjach.
– Dobrze, niech ci będzie – ustąpił Kujen. – Załatwię autoryzację po naszej stronie. Ale jeśli myślisz, że toniesz w papierach, to powinieneś zobaczyć moje.
Myślisz, że ich nie widzę? – zapytał w duchu Mikodez, zachowując obojętny wyraz twarzy. Ochrona Kujena wcale nie była tak nowoczesna, jak sobie wyobrażał.
– Przynajmniej będę miał okazję się z nią przywitać – mówił dalej Kujen. – Chociaż nie wątpię, że będzie bez reszty skoncentrowana na swoich obowiązkach. Czasem mam wrażenie, że projektując instynkt formacyjny, spisaliśmy się z Visyasem aż za dobrze, ale efekty bywają zachwycające.
Normalnie Mikodezowi zrobiłoby się żal keli Cheris, w tej chwili było jednak mało prawdopodobne, żeby Kujen skrzywdził kogoś, kto mógł mu dostarczyć rozrywki w dziedzinie teorii liczb. Poza tym zagrożenie było najzupełniej realne. Szkoda, że zwróciła na siebie uwagę skutecznością w walce ze zgnilcem kalendarskim, ale ktoś musiał robić takie rzeczy. A ona przynajmniej miała większe szanse przeżycia.
– W takim razie załatwione – powiedział. – W zależności od tego, jak skutecznie uda mi się przycisnąć kelskie dowództwo, powinna znaleźć się u ciebie za około osiemnaście dni.
– Wyśmienicie. A w przyszłości spróbuj być bardziej subtelny w unikaniu mnie. To żenujące, żeby dorosły shuos się tak zachowywał.
Kujen rozłączył się, nie czekając na odpowiedź.
Żenujące czy nie, najważniejsze, że to jego kandydatka została skierowana do rozprawy ze zgnilcem. Mikodez poświęcił kilkanaście minut na spisanie i wysłanie instrukcji dla dowództwa kelów.
Kela Cheris była całkowicie zdrowa na umyśle. Nikt nie mógł dać gwarancji, że ten stan się utrzyma, ale Mikodez nie miał innego wyjścia, niż poświęcić ją dla dobra heksarchatu. Może ktoś kiedyś wymyśli lepszą formę rządów, w której pranie mózgu i rytualne tortury przy okazji pamiętnic przestaną być elementem smutnej rzeczywistości. Do tego czasu Mikodez będzie robił, co trzeba.
***
Cheris milczała przez cały lot powrotny na orbitę. Ćma transportowa wyglądała tak samo jak wszystkie inne: ściany w poważnych odcieniach czerni i grafitu, gdzieniegdzie niezbyt subtelnie muśnięte złotem. Zameldowała się u oficera dyżurnego, surowego mężczyzny z blizną nad prawym okiem. Zasalutowała mu, przykładając pięść na skos do barku; odpowiedział w ten sam sposób. Przekazała mu klucz do sieci taktycznej kompanii, żeby jej przełożeni mogli w dogodnym momencie zapoznać się z danymi.
– Witamy z powrotem, kapitanie – powiedział. W jego oczach mignął ogienek zaciekawienia.
To ją zaniepokoiło – niedobrze było przesadnie wyróżniać się wśród kelów – ale oficer dyżurny najwyraźniej nie oczekiwał żadnej odpowiedzi.
Zasięgnęła z systemu informacji o rozkładzie pomieszczeń: koszary, stołówka, kabiny prywatne. Nikt nie szedł prosto do stołówki, nie odświeżywszy się wcześniej. Zgodnie z protokołem została poinformowana o losie rannych, którzy trafili do lazaretu. Przypomniał jej się krnąbrny pluton, który poległ na Dradze, nie doczekawszy ewakuacji.
Jej kabina – dwa małe pokoiki z łazienką – znajdowała się tuż obok koszar kompanii. Bolały ją wszystkie mięśnie, ale wyciągnęła skrzynkę z rzeczami osobistymi i wyjęła z niej talizman, prezent od matki na dwudzieste trzecie urodziny: figurkę kruka z gładko oszlifowanego szaroburego kamienia, pamiątkę z domu, który tak rzadko odwiedzała.
Ktoś zapukał do drzwi, wystukując pośpieszną serię: trzy, jeden, cztery, jeden, pięć…
– Proszę – powiedziała, rozbawiona tym rytuałem. Schowała talizman.
Ptakokształtny serwitor pokładowy przyniósł bukiet anodowanych drucianych kwiatów: było ich dwanaście, na pamiątkę dwunastu serwitorów poległych w walce. Nigdy nie otrzymywały oficjalnych wyróżnień za swoją służbę, ale to nie był powód, żeby całkiem o nich zapomnieć.
– Dziękuję – powiedziała Cheris. – Tam, na dole, było naprawdę źle. Przykro mi, nic więcej nie mogłam zrobić.
W odpowiedzi ptakoform błysnął ironicznym złotem i czerwienią. Cheris, która umiała czytać uproszczony wszechmaszynowy, skinęła potakująco głową. Ptakoform dodał, że ma problem z jednym z chwytaków; może znalazłaby chwilę, żeby mu pomóc?
– Oczywiście.
Nie była technikiem, ale umiała dokonywać podstawowych napraw, a do niektórych czynności serwisowych ludzkie dłonie nadawały się najlepiej. Teraz też wystarczyło wziąć szczypce z odpowiednimi końcówkami i chwilę nimi pomanipulować.
Ptakoform zadźwięczał z zadowoleniem.
– No dobrze, ja też mam swoje obowiązki – powiedziała. – Pogadamy później?
Ptakoform potaknął i wyszedł. Kwiaty zostawił. Cheris nie znała jego imienia. Dla wygody ludzie nadawali serwitorom różne nazwy, ale była pewna, że serwitory mają też swoje własne imiona. Obiecała sobie nigdy o to nie pytać.
Kąpiel nie trwała długo; przez ten czas jej mundur sam się oczyścił, a zanim wzięła go do ręki, wygładziły się ostatnie fałdki na materiale.
– Oficjalny – poleciła mu.
W wersji oficjalnej mundur do złudzenia przypominał polowy, miał tylko mankiety i bardziej błyszczący złoty szamerunek.
Za czternaście minut powinna stawić się w stołówce, by wraz z całą kompanią napić się ze wspólnego pucharu i w ten sposób uczcić fakt, że przeżyli. Taki niespodziewany czas wolny był cenniejszy niż kąpiel. Usiadła spokojnie na krześle i położyła dłonie na biurku, rozkoszując się chłodnym dotykiem litego drewnoszkła. Gdyby spuściła wzrok, mogłaby zobaczyć swoje odbicie, niewesołe spojrzenie przesłonięte spiralami i wirami podobnymi do zbłąkanych galaktyk.
Impulsy ciepła w przedramieniu wyrwały ją z zadumy: miała zgłosić się do bezpiecznego terminala po nowe rozkazy. Oficjalna sekwencja kończąca zdradzała, że ma do czynienia z kimś wysoko postawionym w hierarchii dowodzenia; w warunkach bojowych używano skróconych zakończeń. Nie bardzo rozumiała, skąd ten pośpiech, skoro zagrożenie ze strony węgorzy zostało zażegnane. Coś jej mówiło, że tym razem nie będzie wspólnego posiłku z podwładnymi. Nie miała jednak wyboru. Rozkazy były ważniejsze.
Terminal – wstawiona w ścianę płyta z matowego czarnego metalu – znajdował się w kabinie naprzeciw wejścia. Przed nim na podłodze wyryto godło heksarchatu: koło z sześcioma szprychami, na których końcach widniały emblematy frakcji – z jednej strony wysokich, z drugiej niskich: lis shuosów z dziewięcioma falującymi ogonami i pozbawionym powieki oku na każdym z nich – i kelski feniks w płomieniach; andańska róża sztyletowa – i ogończa vidonów; czujny wilk rahalów – i nirajska gwiezdna ćma na tle rozsianych po niebie gwiazd.
Poleciła mundurowi przejście w tryb galowy. Feniks rozbłysnął i wyprężył szyję; „czyścił piórka”, jak żartem mawiali kelowie. Subtelne odcienie turkusu i fioletu przydały głębi tkaninie. Mankiety i kołnierzyk wydłużyły się i zyskały brokatową fakturę. Proste, funkcjonalne rękawiczki nie zmieniły się ani na jotę; tylko na pogrzeby kelowie przywdziewali inne, ozdobne rękawice.
– Kapitan kela Cheris melduje się na rozkaz.
Na terminalu wyświetlił się jej stygmat: sylwetka feniksa obrysowana czerwono-złotym płomieniem. W odróżnieniu od emblematu zdobiącego mundur, feniks na stygmacie został przedstawiony w konfiguracji Złożonych Skrzydeł.
Cheris nie przywiązywała wielkiej wagi do tej symboliki. W jej wypadku stygmat potwierdzał wrodzoną rozwagę, ale historia znała przypadki stygmatów kompletnie chybionych. Zresztą i tak były tylko przybliżeniem, nie wynikały z żadnych badań. Arcyzdrajca i szaleniec shuos Jedao jawił się jako Lis o Dziewięciu Ogonach Zwieńczony Oczami, strateg i wizjoner, a ostatecznie okazał się Lisem Płonącym. Ostatni heptarcha liozhów do końca był Wszechsiecią Światów, jednością jedności, ale padł pod naporem wojsk shuosów, kelów i rahalów.
Zaczynała się zastanawiać, czy nie powinna się jakoś wymówić od kontaktu i spróbować ponownie w późniejszym terminie, kiedy przedstawiony na terminalu stygmat rozpadł się na kawałki i wyjrzała spod niego jej twarz: te same schludnie ułożone ciemne włosy, te same ciemne oczy, tylko uśmiech był cudzy, obcy. Nieznajoma nosiła insygnia generalskie – rozpostarte skrzydła w ogniu – zamiast kapitańskiego szponu z nanizaną nań kroplą krwi.
– Kapitan kela Cheris? – Nawet głos brzmiał tak samo. – Tu kompozyt dowódczy drugiej rangi w strukturach dowództwa kelskiego. Proszę potwierdzić odbiór.
Cheris zaczęła się pocić. Kompozyty tworzono na potrzeby każdej misji z osobna. Nie sposób było stwierdzić, z którym generałem ma do czynienia ani nawet ilu z nich połączyło umysły w celu utworzenia wyższego intelektu. „Druga ranga” wskazywała, że w skład kompozytu wchodzi co najmniej jeden generał z samego szczytu służbowej hierarchii. Zły znak.
Zasalutowała regulaminowo, nie za szybko, ale i bez ociągania się.
– Teraz rozumiesz – podjął kompozyt takim tonem, jakby wracali do przerwanej wieczornej rozmowy przy kieliszku wina – że wyznaczono ci naprawdę paskudne zadanie. Powiem wprost: szkoda tych wszystkich dobrych żołnierzy.
– Znam treść swojej przysięgi – odparła Cheris z rezerwą, choć bez przesadnej ostrożności. Instruktorzy przypominali jej regularnie, że ostrożność nie jest wśród kelów ceniona.
Jej uwaga została puszczona mimo uszu. Na lepszą reakcję nie miała prawa liczyć.
– Trafiliście na Dragę bez znajomości lokalnych uwarunkowań. Sama wpadłaś na to, że węgorze stworzyły broń, która w swoim działaniu opiera się na zgnilcu kalendarskim. Nie zaprzeczaj, wasze działania przeciw heretykom dowodzą świetnego rozeznania w sytuacji.
– Jestem przygotowana na weryfikację – odparła Cheris najspokojniej jak umiała.
Nie był to los, o jakim marzyłby którykolwiek z kelów. Nie pochodziła z rodziny zasłużonej w służbie frakcji. Wbrew sprzeciwowi rodziców przystąpiła do egzaminów, przeżyła je i wstąpiła na Główną Akademię Kelską. Przez całe życie doskonaliła się w służbie wojskowej i perspektywa jej kresu była przykra, ale zarazem stanowiła stosowne zakończenie losu kela: stroma krzywa rozwoju i awansów – i nagła śmierć.
Feniks był powszechnie znany pod przezwiskiem feniksa-samobójcy.
– Owszem, większość twoich podwładnych będzie musiała spotkać się z doktrynalnymi i poddać się weryfikacji. Gdybyśmy jednak wysłali cię razem z nimi, zmarnowalibyśmy wielki talent improwizatorski.
Jak każdy kel, Cheris umiała rozpoznać eufemizm: zamierzali rozformować jej kompanię, a dla niej samej szykowali inny, gorszy los. Mimo wszystko odczuła ostrożną ulgę. Nie zawracaliby sobie głowy zapoznawaniem jej z sytuacją, gdyby nie planowali dla niej jakiejś nowej misji. Choć nie brakowało przecież misji niewykonalnych.
– Prawda o sytuacji jest znacznie poważniejsza niż garstka węgorzy brużdżąca nam w peryferyjnych układach gwiezdnych. Ze zgnilcem kalendarskim mamy do czynienia nie tylko na Dradze, ale także w centralnych rejonach heksarchatu. Nie można pozwolić, żeby tak się szerzył.
– Czy to na pewno zadanie dla kela? – spytała Cheris. – Nie dla shuosa?
Rahalowie stali na straży doktryny i wymierzali sprawiedliwość, ale rzadko zajmowali się tłumieniem regularnych buntów. Vidoni wkraczali, kiedy było po wszystkim, i zaprowadzali porządek; nikt nie ufał im na tyle, żeby zlecić im zdławienie herezji w zarodku. Shuosów i kelów łącznie postrzegano jako miecz heksarchatu: kelowie specjalizowali się w dynamicznych operacjach i osiąganiu celów krótkoterminowych, shuosowie zaś, w roli wywiadowców, gromadzili informacje i snuli plany strategiczne. Kelowie nie przepadali za lisimi podchodami, ale na każdą metodę jest odpowiedni czas i miejsce.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki