Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość, która spada na człowieka w niewłaściwym momencie życia.
I nowy początek, który pojawia się, gdy wszystko wydawało się już skończone.
Sopocki hotel Grand ich połączył. Życie rozdzieliło. Nie przeczuwają, że spotkają się ponownie. Lotnisko stanie się poczekalnią przed rozpoczęciem nowego rozdziału w życiu. Konfesjonałem, w którym wyznają swoją prawdę. I rozdrożem, gdzie będą musieli dokonać wyboru: czy żyć przeszłością i wspomnieniami, czy wyruszyć na spotkanie nieznanego.
Pełna czułości opowieść o ludziach, którym przytrafiło się życie, ze wszystkimi odcieniami szczęścia i cierpienia. To historie o tym, że los potrafi upomnieć się o nas w najmniej oczekiwanym momencie, by wyrównać rachunki.
Janusz Leon Wiśniewski po raz kolejny udowadnia, że nie ma sobie równych w opisywaniu tego, co wydarza się między dwojgiem bliskich sobie ludzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 47 min
Pawłowi SzwedowiMojemu wydawcy i przyjacielowi
– Naprawdę pan sądzi, że wątroba ważniejsza?
– Pewnie, że tak! Serce przestaje boleć, jak je zająć kimś innym albo książki czytać. Ale wątroba, przepraszam za dosadność, napierdala cały czas. Bo wątroby to ani nie zapłaczesz, ani nie zaczytasz.
– A smutno? Smutno to mi jest na Wigilię i na pogrzebach. A najbardziej, gdy zakopują dzieci...
Janusz Leon Wiśniewski, Grand, Wielka Litera, Warszawa, 2014
Otworzył oczy i natychmiast oślepiony słońcem je przymrużył. Słuchał. Najpierw przez głośniki długo opowiadali coś po niemiecku, potem krótko powtórzyli po angielsku, a zaraz potem poczuł, że samolot opada. Powoli, stopniowo, jak gdyby pilot ostrożnie, delikatnie i z wyczuciem naciskał jakieś magiczne hamulce. Nie tak jak w Warszawie. Tam podczas lądowania nie opadali, a spadali jak worek kamieni wrzucony do głębokiej studni. W Warszawie żołądek podskoczył mu do gardła, z uszu do środka czaszki wydostały się jakby dwa balony i naciskały mu z obu stron mózg, a na dodatek w pewnej chwili rozbolały go zęby. Nad Warszawą tak się bał, że rozbolały go wszystkie zęby. Nawet te, których już dawno nie miał, bo wyrwali mu je jeszcze w podstawówce.
Błękit bezchmurnego nieba zniknął. Na moment, zanim za oknem pojawiła się biała i gęsta jak cukrowa wata mgła, poczuł szarpnięcie. Wydało mu się, że samolot na chwilę zatrzymał się w miejscu. Przeżegnał się. Ukradkiem. Lewą ręką. Nie chciał, aby stewardesa siedząca twarzą do niego, po prawej stronie, dostrzegła, że się boi. Zrezygnował z „i Ducha Świętego”, kiedy zauważył, że dziewczyna, uśmiechając się, patrzy mu w oczy. Zacisnął powieki, objął i z całych sił przytulił do siebie pękaty plecak i myślał o Julce.
Nagle poczuł ukłucie. Poruszył plecakiem. Ból nie ustępował. Gruby frotowy ręcznik, którym owinął metalową puszkę w plecaku, musiał się zsunąć. Krawędź puszki przez cienki brezent plecaka ugniatała metalową płytkę, wpiętą do rzemyka, na którym nosił zaśniedziały krzyżyk. Stalowa, niedokładnie oszlifowana płytka miała ostre chropowate krawędzie, zatrzymała się we wgłębieniu nad jego zapadniętym, kościstym mostkiem i boleśnie przyciskała do skóry krzyżyk. Julkowy, komunijny.
Po jej śmierci dał go biskupowi drugi raz poświęcić w Katedrze Oliwskiej. Kiedy Julka była całkiem malutka, ciągle jeszcze w wózku, przyjeżdżali tutaj prawie co niedzielę. To był jedyny kościół, w którym mogli wysłuchać w spokoju całej mszy. Nie wiedzieć czemu tylko w tym kościele Juleczka spała spokojnie w wózku i nie płakała. Od pieśni na wejście do znaku krzyża na zakończenie. W tym oliwskim jedynie i żadnym innym. Jego żona Zosieńka była pewna, że to niechybnie ważny znak. Od Anioła Stróża Juleczki, że ona tam wcale w tym wózku nie spała, tylko muzyki z organów słuchała i że fortepian powinni jej kupić, bo to sam Bóg im talent Juleczki w taki sposób obwieszcza. Dodatkowe roboty w zieleni miejskiej brał, bogatym ludziom ogrody w niedziele i święta kopał, trawę kosił, krzaki i kwiaty sadził, ale na fortepian nigdy nie zaoszczędzili. Nigdy sobie tego nie wybaczył i w myślach Juleczkę do dzisiaj za swoją biedę przeprasza. Rzemyk do krzyżyka i teraz do blaszki też jak najbardziej święcony. Ale już bez biskupa, bo nie był pewien, czy honoru jakiego eminencji nie odbierze, skórzany rzemyk z bazaru do święcenia przedkładając. Przed pierwszą pasterką, kilka miesięcy po tym, jak Juleczka umarła, w kropielnicy ze świeconą wodą w kościółku świętego Andrzeja Boboli, tym naprzeciwko Grandu, ukradkiem rzemyk w całości zanurzył, a potem podczas uroczystego ofiarowania długo całował żarliwie, przy tym o łaskę zbawienia się modląc.
I teraz nagle, w niemieckim samolocie podczas lądowania, gdy cały czas tylko o Juleczce myśli, jej poświęcony dwa razy komunijny krzyżyk wpija mu się prosto pod serce. Jeśli to nie jest jakiś znak od nieba, to co to jest?! Nie otwierając oczu, przestał tulić swój plecak, przeżegnał się prawą ręką – w całości, łącznie z Duchem Świętym – i ze złożeniem dłoni. Wprawdzie daleko od serca, za plecakiem, ale do góry, ku królestwu niebieskiemu palce wskazywały. Jak należy. I kiedy znowu z całych sił objął plecak, pomyślał, że krzyżyk do jego mostka dociska ta stalowa blaszka. Bez niej tego znaku od Julci na mostku i pod sercem by nie zauważył. I poczuł nagłą wszechogarniającą, ogromną wdzięczność do Mańka z Pucka.
To Maniek, gdy rozniosło się w Sopocie i okolicy, aż po Puck, że „nasz ogrodnik Lichutki leci do szejków sadzić im marychę”, na pomysł tej blaszki go nieświadomie naprowadził. Podczas pożegnalnej popijawy na plaży w Sobieszewie, gdy Maniek dowiedział się, że do Dubaju leci przez Frankfurt nad Menem, zapytał go, co by zrobił, gdyby samolot „na ten przykład się rozpierdoli, a ty skończysz w Rzeszy i co wtedy Lichy, zgnijesz na wieczność w niemieckiej ziemi i jak ci do kurwy nędzy z tym będzie, że do niemieckiego piekła trafisz, a nie naszego polskiego, no jak, chyba, że ty tak jak twój dziadunio volks deutsch jesteś, co?”. Chociaż bardzo mocno zdenerwowany odpowiedział Mańkowi logicznie i zgodnie z prawdą, że nic nie zrobi, bo „trupy to trupy i są trupami, czy w Rzeszy, czy w Polsce i jako trupy nic zrobić nie mogą, jak to trupy, a gdzie zgniją, jest im, trupom, kurwa, Maniek, egal, bo niemieckim robalom w Rzeszy jest egal, czy wpierdolą Polaka, czy Niemca, a w sprawie piekła to wolałbym do niemieckiego, tam chociaż do pieca regularnie podrzucają, kumasz to Maniek?”. Dokładnie tak mu rzekł. Maniek pokiwał głową, sięgnął po kolejną butelkę piwa i sobie poszedł. Nie wyglądał, jakby coś zrozumiał.
Maniek „pucknięty wszechpolaczek”, jak go nazywano, rozumiał i rzadko, i mało, ale mimo to był jednym z nich. Wśród meneli podziały polityczne są bardzo podobne do tych wśród normalnych, tyle że nie są wykluczające. Nikt nikogo – z oczywistych powodów – demonstracyjnie nie usunie ze znajomych na Facebooku i nie dowali żarliwym hejtem na Twitterze. W związku z czym wyrażanie poglądów i przekonań politycznych jest mocno lokalne, albo nawet niszowe. Co wcale nie oznacza, że te podziały są mniej emocjonalne. Z obu stron barykady padają wprawdzie inne, mniej wyszukane epitety, ale ich sens oraz cel, czyli pragnienie poni żenia przeciwnika, są bardzo podobne. Żaden znany mu menel nie nazwie swojego wroga „politycznym troglodytą”. Raczej użyje bardziej zrozumiałych i bliższych większości narodu terminów typu „pojebany pisiorowy pustak” lub „ześwirowany pedalski zbok”. Sedno sporów także dotyczy posiadanych przekonań, jednakże dyskusja, a w zasadzie burda, przenosi się z kwestii ogólnych na bardzo konkretne szczegóły. Jeśli burda dotyczy pedofilii w polskim Kościele, to jedna grupa twierdzi, że „tym świętojebliwym księżuniom to należy jaja wyciąć tępą brzytwą”, a druga upiera się, że „trzeba ich za jaja powiesić na powrozie z drutu kolczastego i wtedy same odpadną”. W innych kwestiach podziały są mniej głębokie albo żadne. Wszyscy uważają na przykład, że „te pińćset plus jest w porzo”, bo do Sopotu przejeżdżają teraz bidoki, które kiedyś nie przyjeżdżały. Bo ich teraz stać. A bidoki to prawie jak ziomale. Dają częściej, więcej i nie udają, że oni bez gotówki, bo tylko karty plastikowe. Przed Biedronką uzbiera się teraz więcej niż przy wejściu do delikatesów, przy których parkują porszaki, a ostatnio coraz częściej nawet bentleye.
Maniek chyba nawet nie pojmował do końca, co oznacza „wszech”, w słowie wszechpolak, a „pucknięty” uważał za okreś lenie rodzaju etnicznej przynależności do jego rodzinnego Pucka, który według niego był stolicą Polski nawet przed Gnieznem. Maniek, czy trzeźwy, czy pijany, głupoty gadał, ale pomimo to niepokój w Lichym zasiał. A gdy naprawdę ten samolot pierdolnie o niemiecką glebę – pomyślał przerażony – co wtedy?! No kurwa co?!
Zapytał Murala, który także go żegnał na plaży w Sobieszewie. Mural, podobnie jak on, był menelem naprzemiennym. Kiedy wychodził z więzienia, menelował, potem odbijał się od dna, wyskakiwał nad powierzchnię z pomysłem jakiegoś biznesu w głowie i unosił się nad nią, przez jakiś czas opływając w niesłychane luksusy. Potem biznes jak zwykle okazywał się nie całkiem legalny i kiedy robiło się bardzo gorąco, Muralowi topniały skrzydła, jak Ikar spadał na mordę, zgarniały go psy i po pewnym czasie wszystko się powtarzało.
Bardziej się Muralowi pożalił, niż zapytał. W Polsce nie ma rodziny, wszyscy umarli. Nikt nie zechce sprowadzić jego resztek i zakopać w ziemi na cmentarzu obok Julki. Nikt za to nie zapłaci, bo nawet, gdyby ktoś chciał, to nikt nie będzie wiedział, że jeden z pasażerów pośród Polaków to Lichutki z Sopotu. I wtedy Mural pociągnął długi łyk z butelki wódki, podrapał się po naznaczonej licznymi bliznami łysej czaszce i doradził mu, aby powiesił sobie na szyi blaszkę. Na jednej stronie wygraweruje „Marian Szczepan Lichota”, a na drugiej – numer telefonu. Jak już ogarną trupy i znajdą wszystkie jego części, złożą je w całość do wora, to zauważą blachę i skojarzą. Niemożliwe, żeby Niemcy blachy nie znaleźli, bo to naród upierdliwie dokładny. A potem na sto procent zadzwonią pod ten wygrawerowany numer. Jak nie z rozkazu, to chociażby z ciekawości. Kiedyś widział to na filmie. I to nie jakimś amerykańskim szmatławcu, tylko szwedzkim, a w szwedzkich filmach jest przecież sama prawda. Tak mu na plaży w Sobieszewie, przed jego pierwszym w życiu lotem samolotem doradzał Mural, a on słuchając go, zastanawiał się, skąd Mural zna się tak dobrze na światowej kinematografii.
Nie rozumiał, dlaczego samolot, którym akurat on leci, miałby się rozbić, kiedy na świecie codziennie lata tyle samolotów. I do tego właśnie ten niemiecki, a nie ten pierwszy, polski, którym poleci z Gdańska do Warszawy. Ale przecież on bardzo wielu rzeczy nie rozumiał, a pomimo to się zdarzały. Szczerze mówiąc, te przez niego najmniej pojmowane zdarzały się najczęściej i prawie zawsze były początkiem kolejnego nieszczęścia. Dlatego może aż tak bardzo przywiązał się do myśli o tej wygrawerowanej blaszce. Nie chciał, aby zebrali do worka jego szczątki we Frankfurcie i zakopali na jakimś niemieckim cmentarzu. I wcale nie chodziło mu o niemieckie robale. O Juleczkę mu chodziło. Tylko o nią. Miał wszystko już obmyślone. Przygotowane, zaplanowane. Obiecał Julci, że na wieczny odpoczynek położy się blisko niej, najbliżej, jak się tylko da, i nigdy więcej, przez całą wieczność, jej nie opuści. I tym razem, jak mu Bóg i Maryja świadkami, słowa dotrzyma.
Przez ostatnie lata dzielił swoje dni pomiędzy ogród w Grandzie i cmentarz. Tylko w niedziele i święta było inaczej. Chociaż wyraźnie powiedział im, że wcale nie muszą mu płacić, to i tak korporanty w Grandzie nie pozwalali mu pracować w niedziele. Dlatego w każdą niedzielę zaraz po mszy wsiadał na rower, gnał na cmentarz i zostawał tam do zmroku. Według pana Hieronima – grabarza, który go zatrudnił – praca wśród dusz w dzień święty nie podpada pod trzecie przykazanie z dekalogu. Chociaż pana Hirka jako oddanego sprawie umarłych grabarza osobiście szanował, to w materii grzechów nie do końca mu wierzył i dla pewności z pracy w niedzielę zawsze się spowiadał. Pewnej niedzieli pan Hirek przystanął przy nim, kiedy paląc papierosa, siedział na ławeczce przy mogile Julci. To wtedy w końcu odważył się zapytać. Od dawna to przemyśliwał. Szczególnie nocami. Wiedział, bo sam widział, że cmentarz nie ma już miejsca, że grzebią tylko w grobowcach i na parcelach dawno wykupionych. A on chciałby, aby go zakopali tutaj, na tym cmentarzu, blisko Julki. Pan Hieronim długo drapał się po spoconym czole, głośno wzdychał i świszcząco sapał. Kiedy jednak usłyszał, że przez zimę będzie miał pracownika na cały etat, a będzie płacił jak za połowę, to kiwnął potakująco głową i powiedział, ściszając głos:
– Lichy, no dobra, coś się znajdzie. Nie umieraj do piątku, a wyszukam ci jakąś fajną kwaterę. Może nawet daleko od śmietników. I daleko od ulicy, abyś miał cichutko.
To nie był wprawdzie piątek po tej niedzieli, ale pan Hieronim słowa dotrzymał. Wiosną po zimie, gdy wrócił na pół etatu, dumny z siebie pan Hirek osobiście pokazał mu miejsce, gdzie go pochowają. Dwie alejki od grobu Julki, pod rozłożystym kasztanem. Wręczył mu także papier z okrągłą czerwoną pieczątką i zamaszystym nieczytelnym podpisem. Na środku papieru wielkimi literami było wydrukowane: „Marian Szczepan Lichota, XD3_10/5/1”.
Tamtego dnia dostał jakby nowy PESEL, albo raczej nowy adres: sektor XD3_10, rząd 5, grób 1.
I kiedy wszystko miał już na sto procent zaklepane i to oficjalnie na papierze, stały, pewny meldunek z autografem i pieczątką, na całą wieczność, Maniek z Pucka swoim pijackim bredzeniem na plaży w Sobieszewie mu tę pewność odebrał. I wtedy Mural, uważny miłośnik szwedzkich filmów kryminalnych, pomysłem z blaszką mu ją – częściowo – przywrócił.
Blaszkę, a w zasadzie dwie blaszki, wyciął mu Jasiu z Chyloni. Posiadał Jasiu oczywiście nazwisko, jak każdy, ale wszyscy już dawno je zapomnieli. To była prawidłowość. Bezdomni najpierw tracili adresy, a potem z biegiem czasu także nazwiska. Zostawały im imiona, częściej jednak ksywy i przezwiska. Ich prawdziwe nazwiska znali głównie policjanci, urzędnicy pomocy społecznej oraz pracownicy izb wytrzeźwień. W zamkniętym świecie, w którym żyli, nazwiska nie były istotne. Czasami nawet lepiej było ich nie znać. Wystarczyło, że jest ktoś taki jak Mural, Marynarz czy Kowadełko. Mało kto w Sopocie wiedział, że Mural nazywa się Mirek Bartkowiak, Marynarz – Jędrek Kowalewski, a o tym, że Kowadełko, który zapił się na śmierć trefną białoruską wódką, nazywał się Sławek Mazgaj, wiedział chyba tylko on.
Przed bezdomnością Jasiu szlifował wielkie na dwa piętra blachy do statków i okrętów. Z każdego z nich podczas wodowania był dumny. To przecież o przez niego wyszlifowaną blachę rozbijała się ta butelka szampana, którą fotografowali i nawet czasami pokazywali w telewizorze. Kiedy gdańska stocznia padała, na liście do zwolnienia Jasiu był na samej górze. Młody, po zawodówce, bez matury i bez rodziny, tania pozycja w kosztach planu socjalnego i na dodatek nie zapisał się do żadnego związku, bo do Solidarności, która już dawno przestała bronić robotników, nie chciał. Ponieważ nikt się za nim nie wstawił, pozbyli się go szybko, bezproblemowo i za grosze rekompensaty. Gdy te grosze się skończyły, namierzył go Mural. Zamiast statków Jasiu zaczął szlifować blachy sprowadzanych z Niemiec przez Murala samochodów. Pewnego dnia, przed śniadaniem, uzbrojony antyterrorysta w hełmie, kamizelce kuloodpornej i wełnianej masce chwycił go za szyję i przycisnął kolanem do betonowej podłogi w garażu. Wszystkie samochody, które szlifował u Murala, były kradzione. Tylko takiemu artyście jak Jasiek, z talentem do szlifierki i pilnika, Mural pozwalał dotykać niemieckich fur i je gładzić. Te kilka niekradzionych szlifowali inni.
Po wyjściu z więzienia Jasiu z Chyloni się zagubił. Tak naprawdę zagubił się już w więzieniu. Nie rozumiał, dlaczego się tam znalazł i dlaczego go gwałcą. On przecież tylko szlifował. Niczego nigdy nie ukradł. Nawet śliwek z ogrodu sąsiada. Do Chyloni wrócić nie chciał i nie mógł. Wszyscy oprócz rodziców i jego niewidomej siostry uważali go tam za złodzieja. Z więzienia wypuścili go latem. Przed bramą nikt go nie pożegnał, za bramą nikt na niego nie czekał. Pierwszą noc przespał pijany na plaży w Jelitkowie, drugą w Sopocie, kolejną na ławce dworca we Wrzeszczu. Następnych, kiedy nie spał w łóżku, które mógł nazwać swoim, już nie liczył i nie zauważał. Ostatnie jego łóżko z pościelą to prycza w więzieniu. I tak to się zaczęło. Bezdomność zaczyna się najczęściej zupełnie niezauważona.
Jasiu zapoznany podczas rozmowy na Monciaku z tematem blaszki natychmiast się zadania podjął, wyrażając pełne zrozumienie dla sytuacji Lichego. Też nie chciałby skończyć w Niemczech bez takiej blaszki. Sam wytnie, dziurki dla rzemyka nawierci i na dodatek ma znajomego grawera. Bez kasy się nie obejdzie, bo ostatnio grawer niestety, ze względów religijnych, ponoć w ramach pokuty, nie pije. Ale kasa niebolesna, po starej znajomości, bo z grawerem Jasiu przesiedział w jednej celi pół roku i z tego powodu ma duże zniżki.
Blaszkę odebrał dwa dni później. Wygodnie, bo przy molo. To o rzut beretem od Grandu. Krawędzie były dość chropowate jak na talent Jasia, ale nie w tym był problem. Znajomy grawer za kasę wytłoczył w stali Marian Szczepan Lichutki. Jasiu z Chyloni nie miał pojęcia, że jego nazwisko to Lichota. Skąd miał wiedzieć. W Sopocie wszyscy nazywali go „Lichutki”. Generalnie nie byłoby to problemem, ale w przypadku potencjalnej katastrofy samolotu i jego śmierci we Frankfurcie wolałby nazywać się tak, jak to będzie zapisane w komputerze, a tam będzie przecież zapisane tak jak w jego paszporcie: Lichota. Jasiu z Chyloni wprawdzie się mocno zdenerwował, ale gdy skończył tyradę przekleństw pod adresem swojej głupoty, w pełni podzielił jego zdanie odnośnie do komputera i po dwóch dniach, także przy molo, wręczył mu drugą blaszkę. Tak samo chropowatą na krawędziach, ale tym razem w pisowniach wszystko się zgadzało. I jego imiona, i nazwisko, i także numer telefonu po drugiej stronie blaszki.
Nad numerem myślał bardzo długo. Z tych, którym ufał, tylko Mural miał telefon. Tyle tylko, że Mural zmieniał numer swojego telefonu tak samo często jak samochody, którymi rozwoził prostytutki do bogatych warszawskich klientów na kwatery w Trójmieście, a niekiedy też do leśnych domków na Kaszubach.
W hotelu Grand go cenili, załapywał się co drugi rok na płacone w marcu premie, może nawet go lubili, ale nie był aż tak naiwny, aby uwierzyć, że francuskie korporanty na swój koszt sprowadzą z niefrancuskich Niemiec do niefrancuskiego Sopotu zwłoki niefrancuskiego ogrodnika. Gdyby on był księgowym we francuskiej korporacji Sofitel i dostałby taką fakturę, to pomyślałby, że tych Polaków to już naprawdę popierdoliło.
Jeśli jakichś ludzi interesuje jego życie, to pewnie i jego śmierć będzie ich obchodziła – pomyślał pewnej pochmurnej nocy, siedząc na plaży przed Grandem. Głośno się zaśmiał, kiedy skojarzył, że gdyby miał wymienić takich ludzi, to pierwszy na liście byłby grabarz Hieronim. Pana Hirka z pewnością interesuje i jego życie, a ostatnio także jego śmierć. Życie z powodu świadczenia pracy na jego cmentarzu, a śmierć z powodu parceli XD3_10/5/1, którą mu załatwił. Gdyby pogrzebali go w Niemczech, pan Hirek miałby sporo zachodu, aby to odkręcić i zwolnić ten adres zapisany w parafialnych księgach. Nie mówiąc o znalezieniu kolejnego naiwniaka, który za marne grosze obrobiłby mu cały cmentarz i jak trzeba, to kopał groby, chociaż na to się w ogóle nie ugadali.
Inni na tej liście się nie liczyli. Długo by po jego śmierci wspominali „Mariana Lichutkiego z Grandu”, pewnie też długo podnosiliby szklanki, kieliszki, butelki, wykrzykując toast „aby Lichemu szkopska ziemia lekką była”, ale do sprowadzenia jego szczątków do ziemi polskiej zupełnie się nie nadawali. Dawno już wyrzuceni poza system, który przestali rozumieć, bez adresów, często bez dokumentów, odurzeni alkoholem lub – co jest o wiele gorsze – zamroczeni obsesją, aby ten alkohol jakoś zdobyć, budzący najczęściej pogardę i tylko u niektórych litość, nawet nie powinni się za to zabierać. Nie mógł sobie wyobrazić, że taki na przykład Stefek Wytrzeszcz, którego poznał na terapii grupowej w psychiatryku w Sztumie, wchodzi do urzędu w Sopocie i jakaś referentka, patrząc na niego jak na potencjalnego zamachowca – Stefek od urodzenia miał nienaturalnie duży wytrzeszcz nienaturalnie zielonych oczu i czy to nad ranem, czy wieczorem, czy trzeźwy, czy pijany wyglądał jak rozwścieczony zombie – informuje go, aby napisał podanie. Stefek, nawet gdyby był akurat trzeźwy, nie wiedziałby, co to jest podanie, ale nawet gdyby wiedział, to co miałby napisać? Być może, chociaż to raczej mało prawdopodobne, zapytałby Stefek Wytrzeszcz: „No i co, kurwa, mam ręką swoją skreślić, proszę szanownej, że się tak wyrażę, najjaśniejszej panienki?” spłoszoną referentkę. Nawet gdyby referentka podyktowała mu coś w rodzaju „Ja, niżej podpisany, chcę, aby tragicznie zmarłego Mariana Szczepana Lichoty, przez całe życie dobrego Polaka, po jego śmierci nie oddać Niemcom i...”, to i tak na niewiele by się to zdało. Tylu słów naraz Stefek nigdy nie napisał w całym swoim życiu. Poza tym szczerze mówiąc, on sam nie wiedziałby, co umieścić w podaniu o sprowadzenie do Polski swojego trupa. Podejrzewał, że w urzędzie w Sopocie także raczej tego nie wiedzieli.
Robiło się coraz później, a on siedział na coraz bardziej opustoszałej plaży przed Grandem w Sopocie i coraz trudniej mu było wyprzeć myśl, że ludzie, którym ufa, z którymi najczęściej spędza czas i z którymi się utożsamia, żyją zbyt długo w swoim świecie najprostszych spraw, aby mógł obciążyć ich zadaniem skomplikowanym nawet dla świata normalnego.