Na fejsie z moim synem - Janusz Leon Wiśniewski - ebook + audiobook

Na fejsie z moim synem ebook i audiobook

Janusz Leon Wiśniewski

3,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nieżyjąca matka, Irena Wiśniewska, pisze z czeluści piekielnych do swojego ukochanego syna Janusza. Pisze na Facebooku, a jej wpisy układają się w intymną, fascynującą opowieść, gdzie rodzinne historie przeplatają się z wywodami o Bogu, nauce, sztuce… Dopiero teraz, na fejsie, mogą powiedzieć sobie wszystko. Ten zapis wzajemnej tęsknoty jest próbą dokończenia przerwanej śmiercią rozmowy, w której nie ma już tabu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 37 min

Lektor: czyta Grazyna Barszczewska
Oceny
3,2 (13 ocen)
5
2
1
0
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od Autora

Wszystkie postacie, miejsca i wydarzenia pojawiające się na kartach tej książki są fikcyjne, a ich ewentualne podobieństwo do faktów, miejsc lub osób istniejących w rzeczywistości jest zupełnie przypadkowe.

Chociaż takie przypadki się zdarzają...

Irena Wiśniewska (*1914 – †1977)

Na fejsie z moim synem

20 kwietnia 2011 roku. Moje urodziny.

Dzisiaj w Piekle były urodziny Hitlera.

I się synuś działo. Bo to przecież u nas wydarzenie ważne i w rzeczy samej celebracji godne. Bo Adolf H. jak mało kto zasługami swoimi Piekło rozpowszechnił. Powiedziałam im, że mnie to bardzo interesuje, bo Hitler mi największą miłość odebrał, ale kolejną spotkać pozwolił. O wiele ważniejszą. I że ja Hitlerowi wiele zawdzięczam. Chyba najwięcej w życiu. I dlatego urodziny Hitlera obchodzę. Ale inaczej zupełnie. Nie w jakiejś orgii radości. W spokoju i z nostalgią. I dlatego, jak powiedziałby mój mąż Leon Wiśniewski, syn Leona, „niech spierdalają ze swoją akademią”. A on przeważnie co mówi wiedział, chociaż często grubiańsko to wyrażał.

I właśnie wczoraj coś mnie tak mocno i dotkliwie tknęło, że „podłączyć się” do Ciebie na Fejsie postanowiłam. I podłączyłam. To znaczy Ty mnie podłączyłeś. Pod jakimś numerem powyżej trzy tysiące kilkaset na liście Twoich „przyjaciół” fejsowych.

I potem mi pisałeś, że zawsze byłeś przy mnie w czasie urodzin. Nawet gdy Ciebie dzisiaj nie było. Bo byłeś daleko, ale i tak byłeś. I że się cieszysz, bo brakowało Ci mnie. A czasami to Ci tak mnie brakuje, że Cię aż boli. I że świece lub znicze mi w Toruniu na grobie zapalasz, a jak kwiaty kupujesz, to tylko róże białe. I gdy w Zaduszki Cię w Toruniu być nie może, to wieczorem płoty innych cmentarzy w krajach różnych przeskakujesz, na różnych kontynentach, i tam świece mi zapalasz. Oraz się za mnie modlisz. I za ojca, i za babcię Martę, i nawet za dziadka Brunona, który w domu klasówki z matematyki Ci nieustannie robił. Ale najdłużej i ze łzami w oczach Twoich smutnych się za mnie modlisz, bo wtedy największą bliskość czujesz. I płakałeś chyba, albo piłeś, albo płakałeś i piłeś jednocześnie, bo w prawie każdym Twoimi dłońmi słowie napisanym jakieś „literówki” były.

Co Ty synku bredzisz? Ja wiem, Nuszku, że Ty zawsze byłeś. Wczoraj także. I wiedz, że nigdy nie byłeś za daleko. Zawsze byłeś najbliżej. Od chwili najpierwszej. Gdy mi Cię z brzucha wycięli i po wybudzeniu z narkozy na piersiach moich obrzmiałych położyli, to mi aż dech zaparło. I to nie z powodu siły grawitacji, ale z powodu miłości, synuś. Bo tak do utraty tchu się w Tobie zakochałam. Główkę Twoją łysą i bardzo niekształtną, bez włosa jednego, milimetr po milimetrze całowałam i dotykiem warg miłość Ci wyznawałam bez słowa jednego. Leon wieczorem po służbie z bukietem leśnych kwiatów, które na łące zerwał, i z tabliczką czekolady do szpitala przyszedł – wpuścili go jedynie po wielkiej znajomości, ponieważ w służbie zdrowia pracował – i przy nas na skraju łóżka usiadł. I na Ciebie przez łzy patrzył i dłonie moje obie całował i za urodzenie mu Ciebie słowami czułymi mi dziękował. I ja wtedy taką jedność ze światem całym poczułam. Ja w sobie – w owym momencie – dopaminy nie miałam. Ja tą dopaminą synuś w tym momencie po prostu byłam. Przez chwilę wrażenie, że mi się spirala DNA prostuje, miałam. Wzruszenie niezwykłe i trzepot skrzydeł kolorowych motyli w dopiero co rozciętym i bardzo ciągle obolałym brzuchu poczułam. I to tak mocno, że pęknięcia szwów przez chwilę się poważnie obawiałam. Nigdy nie byłeś za daleko. Nigdy! Ja to synku wiem i abyś Ty to wiedział pragnę...

Nusza, Nuszku, Nuszeńko, Nuszątko, synku mój ukochany, dzisiaj stary jesteś.

Gruby i brzydki.

Twój ojciec w Twoim wieku o wiele lepiej wyglądał. Geny pewnie lepsze miał. Chociaż to dziwne, bo geny z jego genów mieć powinieneś. Nieważne. Leon, Twój Ojciec, zawsze mnie kręcił, więc pewnie sprawiedliwa nie całkiem jestem. Ty także mnie kręciłeś. Ale w zupełnie innym kontekście, synuś. W każdym razie coś z tym zrób. Wyładniej. Schudnij. Zadbaj o siebie. I nie pij aż tyle. Twój Ojciec pił dużo, ale chudł od tego. A Ty tyjesz chyba. Mówią tutaj w Piekle, że pisarze nienormalnie dużo piją. Ale co z Ciebie synuś za pisarz? Ty żaden pisarz nie jesteś. I tak im w zgodzie z sumieniem i przekonaniem swoim odpowiadam. Nusza mój żaden pisarz nie jest. On od wiele ważniejszych rzeczy jest. Bo pisanie niepoważne jest. Pisać każdy może, ale dłubać w tej chemii to nie każdy potrafi. Uczyć się tego trzeba. Długo. A uczyć się nie każdy chce. Ale Ty, synuś, zawsze chciałeś. Wszystko wiedzieć chciałeś. Zrozumieć wszystko chciałeś. Bo im się więcej wie, tym mniej się człowiek boi. Twój ojciec Tobie i Kazikowi to kiedyś powiedział i wy chyba to pojęliście.

Ty jesteś „niekażdy”. Zawsze byłeś „niekażdy”. I dlatego zawsze bałam się o Ciebie.

Dziwnie mi pisać „Ciebie” wielką literą. Bo Ty ciągle mały dla mnie jesteś. Malutki. Kruszyna taka.

Nuszek mój ukochany...

Ale w listach tak się pisze. Z szacunku chyba albo z przyzwyczajenia. Chyba bardziej z przyzwyczajenia. Bo gdy ja pisałam listy do Ciebie, jak w technikum byłeś, to nie pisałam wtedy wielką literą. Małą pisałam. Bo wtedy bliższy mi byłeś. A teraz to jesteś jakiś taki poważny. Wyhabilitowany, wydoktorowany, w telewizorze Cię pokazują i w gazetach drukują. W Piekle się o tym mówi. Bo to próżność ogromna. I pokusa, i zepsucie. I to dla Piekła jest wiadomość dobra. Bo tacy tutaj przybywają zdecydowanie częściej niż ci wyciszeni, co to tylko akt urodzenia im wydali, czasami akt ślubu, a potem akt zgonu. A Tobie akty różne co kilka dni wydają. W gazetach, w portalach i na Fejsie.

U nas w Piekle synuś to Fejs ostatnio en vogue bardzo jest.

Tam się grzeszy masowo, regularnie i na dodatek publicznie, co zachętą się jawi. Na Fejsie grzech jest siłą przewodnią. A najbardziej przewodni pierwszy z listy B7, co na angielski rozwinięte Big Seven oznacza, a na nasz prosty polski Wielka Lista Siedmiu (WL7) się tłumaczy, czyli pychą albo próżnością się nazywa. A pamiętać synku musisz, że ja jeszcze za Gierka umarłam, gdy siła była albo siłą w generatorze, albo „wrogą siłą”, ale przede wszystkim „siłą przewodnią”. Facebook w Piekle jest kultowy i szanowany. Jak pewny płatności inwestor. Zdobywa tu u nas nagrody w konkursach wszelkich, a w kategorii „technologia w służbie Piekłu” od kilku lat jest niepokonany. Bo u nas wszystko, co grzech ziemski masowo i skutecznie rozprzestrzenia, szanuje się i docenia. A Fejs nam, Piekłu, grzech generuje energią porównywalną z tsunami. I to za darmo zupełnie. Istnieją oczywiście krytycy nie do końca zadowoleni, ale tacy są zawsze. Ponieważ przywalić „utworowi” nie mają powodu żadnego, więc w bezsilności swojej „autorowi” przywalają. Tak najłatwiej przecież jest. Co ja Ci synuś dużo mówić będę. To Cię synuś przecież spotkało i spotyka, więc sam najlepiej wiesz. Złą książkę napisałeś, ponieważ: obciachowe wąsy zapuściłeś, z prowincji pochodzisz, wykształcenia humanistycznego żadnego nie posiadasz, po polsku pisać nie potrafisz, erotomanem jesteś i do tego onanistą zafiksowanym na menstruacyjnej krwi kobiecej, w Niemczech mieszkasz, więc Polski, Polek oraz Polaków za grosz zrozumieć nie jesteś w stanie. A tak w ogóle to za bogaty jesteś, bo u Ciebie w książkach wszyscy z laptopami od lotniska do lotniska biegają i pierwszą klasą w samolotach latają, zamiast w pocie czoła i smrodzie niemiłosiernym obcasy do kaloszy w fabrykach przyklejać.

W przypadku utworu pod tytułem Facebook autora o nazwisku Zuckerberg się czepiają. Pomysłodawcy i założyciela. Żydostwo przede wszystkim i tendencje masońskie mu zarzucając. Chciałby świat w sieć rodzinno-towarzyską połączyć i panowanie nad nim posiąść, a potem to panowanie do Piekła przenieść. Ja Cię synuś w tym momencie za wulgarność przepraszam, ale jak Leon powiadał, „niech te belzebuby spierdalają”.

Różne sugestie optymalizacji Fejsa proponują i do różnorakich komisji o dofinansowanie swoich projektów wnoszą. Chcieliby funkcje Fejsa rozszerzyć i bardziej ku potrzebom Piekła dostosować. Na przykład opcję „Nienawidzę tego” pod postami wprowadzić (co rzekomo poziom negatywnych emocji i agresji podwyższyć by miało) albo obok opcji „Pokaż wszystkie komentarze” opcję „Pokaż tylko negatywne komentarze” umieścić, co podobny skutek by miało. Ja tam w petycji przeze mnie osobiście prawą ręką podpisanej zdecydowanie się temu sprzeciwiłam, ponieważ to prawdziwego obrazu życia na ziemi ukazać nie potrafi i tylko Niebu służyć może. Ludzie się od Fejsa odłączyć zdecydują, bo z natury Dobro nad Złem ciągle przewagę wśród ludzi posiada i prawdziwy obraz życia na ziemi zniekształcić by mogło. A to w długiej perspektywie Piekłu nie służy i tylko krótkofalowe zyski przynieść by mogło, a Piekło na długofalowe prognozy nastawione być winno i „spekulacyjnej bańki grzechu” wydmuchiwać nie może. Ponieważ wielkim kryzysem zakończyć by się to mogło, o czym ostatnie wydarzenia na ziemi zaświadczają w rozciągłości całej. Ale analizy aktywności na Fejsie ku pozytywnym i radosnym generalnie wnioskom mnie skłaniają. Szczególnie jednemu.

Bo Ty synku prosto ku Piekłu zmierzasz.

Tak mówią tutaj po kątach. A ja się cieszę. Bo wiem, że do Nieba pójść byś nie chciał. Bo tam nudno, prawda? Tobie zawsze i wszędzie po krótkim czasie nudno było. Zapalałeś się do czegoś, dowiadywałeś się o tym jak najwięcej i potem jak przestarzałą zabawkę lub niepożądaną już więcej niewiastę porzucałeś. Do normalnej szkoły w Toruniu pójść nie zechciałeś. Bo to nudne i świata przez to poznać nijak nie można. Dlatego do technikum podróżniczego, co oficjalnie inaczej się nazywało, egzaminy w trudzie zdałeś i w moim mniemaniu na koniec świata poszedłeś. Tam gdzie diabeł mówi dobranoc.

Krzywdę mi tym technikum uczyniłeś. Ogromną krzywdę. Porzuciłeś mnie, synuś. Nigdy Ci tego nie mówiłam, ale teraz Ci powiem. Opuściłeś mnie. Zostawiłeś. Zostawiłeś mnie w takiej tęsknocie, że no nie wiem, jak to napisać, ale ogromnej. Nie potrafiłam się z tego otrząsnąć. Przez pięć lat nie potrafiłam. Od 31 sierpnia 1969 do 26 czerwca 1973. I pisałam Ci o tym. Każdego dnia Ci pisałam. Przez pięć lat. Gdyby nie te listy i polska poczta, byłoby mi na tamtym świecie nieznośnie. Nie do wytrzymania byłoby mi. A tak sobie popisałam wieczorem i było mi lepiej. Twój ojciec to dobry człowiek był, tyle że gruboskórny. Pragmatyk. Chociaż Polak. Powiedział mi, że moje listy na śmietnik wyrzuciliście. Bo za dużo ich, bo całą walizkę by zajęły, bo niby po co. On czasami nad przejechanym kotem przez trzy dni i trzy noce płakać potrafił, a na pogrzebach sióstr własnych jednej łzy nie uronił. Bo niby po co? Był nieprzewidywalnie nieprzewidywalny. Do końca nie wiedziałam, co może mnie przy nim spotkać.

Bo Twój Ojciec tajemnicę kobiety poznał.

Niezwykle prostą. Nie zdradzać swoich sekretów do końca. Nigdy nie wiedziałam wszystkiego o Twoim ojcu. I dlatego pewnie trwałam przy nim. Bo wiedzieć o nim wszystko chciałam. Jak to kobieta. Gdy umierałam, ciągle nie wiedziałam o nim wszystkiego. I może być, że dlatego nawet dzisiaj, tutaj, nadal mnie fascynuje...

Spotykam go czasami. Bo on także tutaj jest. Bo gdzie miałby być. Pijak, krnąbrny ateista i rozwodnik do tego. Tylko tutaj. Ale nawet tutaj jest na czarnej liście. Bo się stawia i zadaje trudne pytania. I niczego się nie boi. Bo on w Stutthofie przestał się bać. I pieców, i płomieni, i zła. Tutaj całe cierpienie jest zbudowane na lęku. Że wiecznie będzie boleć, że nie ma nadziei, że trzeba odpokutować tysiącami lat za kilka sekund zapomnienia. A Twój ojciec się tego nie boi. Chodzi sobie po zakamarkach i opowiada wszystkim, że w dupie to ma.

Twój ojciec był zawsze na czarnej liście. Najpierw, bo był Polakiem. Potem, bo był Polakiem nie po tej stronie. Potem, bo nie chciał być Polakiem czerwonym. Potem, bo nie chciał być Polakiem czarnym. Potem, bo gardził ZBoWiD-em. Z tym ZBoWiD-em to była jakaś jego chora obsesja. Ty za mały byłeś, aby to zarejestrować i zrozumieć, a on sobie postanowił nie obnosić się ze swoim życiorysem. O Stutthofie nawet swoim najbliższym mało mówił, prawie nic. Więc tym bardziej nie uważał, że powinien o tym opowiadać innym. Ci „działacze”, do „kości zbowidziali”, jak ich nazywał, nieustannie go kusili. Legitymację mu dawać chcieli, bilety na tramwaje i pociągi miałby zniżkowe, obiecali, że w kolejkach po mięso nie będzie musiał stać, że synom w przyszłości „wygodniej” będzie, że większe deputaty na węgiel dostanie, że w domach wczasowych nad morzem z rodziną będzie mógł się byczyć. A on nie i nie. Któregoś razu tak się zdenerwował, że swój numer na ręce ze Stutthofu zasmarował. Dał sobie na tym numerze co innego wytatuować, tak aby widać go nie było. Po pijanemu to zrobił. To prawda. Ale immer hin, jak z dumą po niemiecku sąsiadom opowiadała babcia Marta, która Twojego ojca szanowała, choć nigdy mu tego nie powiedziała. Bo nawet jej – na początku – to, że bękarty urodziłam z jego powodu, nie bardzo się podobało. Twój ojciec był politycznym daltonistą. I ta wada wzroku jego duszy mu przez całe życie psuła życie. Do samego końca.

A nawet jeszcze po końcu.

Pamiętasz, jak z Twoim bratem Kazikiem do księdza chodziliście, aby ojca pochował? Po prośbie chodziliście. Jak żebracy jacyś. Wasz ojciec się za Was wstydził, bo jego godność pomniejszano, chociaż wasze intencje doceniał. Leżał w kostnicy i robił się jeszcze bardziej zimny, niż był. Zamarzał tam na lód ze wstydu. A gdy Ty najpierw prosiłeś, a potem z kieszeni dolary wyciągałeś i płaciłeś, a potem zaklinałeś i błagałeś, „że to Twój ojciec i należy mu się godny pochówek”, to on chował się w tym czasie w swoim wyimaginowanym krematorium, co to z obozu pamiętał, i niecierpliwie na pierwszy żar płomienia czekał. Aby spłonąć przed tym poniżeniem. I powiem Ci teraz, że ten ksiądz, który ojca pochować nie zechciał, wałęsa się tutaj między nami. I wszyscy nim gardzą. Bo nawet grzech tutaj u nas w Piekle godność swoją ma. A jego grzechy niegodne są nadzwyczajnie. A ojca Twojego niech raczej nie spotka. Tak byłoby dla wszystkich lepiej. Szczególnie jednak dla tego czarnego w sukience. Bo Leon nerwowy jest i gdy wypowiedzieć się nie może – bo wszystko już powiedział – to nieobliczalny się staje. A tutaj w Piekle nieobliczalność w cenie jest. Tutaj ceni się, gdy ludzie się słowami jak nożami lub brzytwami chlastają. Bo Piekło bardzo polskie jest. Tutaj, gdy ludzie słowami sobie krzywdę wyrządzają, to opowiada się o tym z uwielbieniem i podziwem. Takie piekiełko tu w naszym Piekle jest. Sam synuś przyznasz, że polskie bardzo. Dlatego Polakom tutaj łatwiej. Bo do Piekła już na ziemi przyzwyczaić się zdążyli.

À propos Polaków, synku. Syczą tutaj jadowicie, że Ty żadenPolak. Że Ty Niemiec jesteś.

Że się wrogom sprzedałeś. Dla pieniędzy się sprzedałeś. Bo mózg swój masz w Polsce wypełniony, a Niemcom za grosze go wypróżniasz. Że Cię Niemcy wydrenowali, bo mercedesem jeździć chciałeś. Tak tutaj nienawistnie syczą i ja się potem pozbierać nie mogę. Bo Ty synuś nigdy sprzedawczykiem nie byłeś. I jest mi wtedy podwójnie źle. Bo ja Niemką jestem i czuję się z nimi związana. Ale Polką jestem bardziej. Przy polskim hymnie płaczę. Przy niemieckim tylko na baczność staję, co by inni widzieli. I chodzą tutaj ludzie i takie bzdury o Tobie rozgłaszają. To mali grzesznicy są. Kanalie takie. Zazdrośnicy i zawistnicy. Bo tutaj w Piekle zła jest wiele. O wiele więcej niż w Niebie. A Czyściec to moralna pustynia jest. Ani Zła, ani Dobra tam nie ma i nuda tam śmiertelna dominuje. W związku z czym w Czyść cu najwięcej ludzi wpada w samozapomnienie.

Synuś. Bo Ty Niemcem nigdy nie będziesz, prawda?

Ty tylko tam mieszkasz, prawda? Bo tak Ci się, prawda, przydarzyło? Tylko tymczasowo, nawet jeśli to ponad dwadzieścia lat już jest? Pytam tak, bo gdybym Twojego ojca Leona spotkała, to chciałabym wiedzieć, aby mu prawdziwe Twoje przekonania przekazać. On z natury ortodoksyjny nie jest. Sam pamiętasz, że nigdy Cię Niemców nienawidzić nie uczył. Chociaż powody liczne miał. Ani ja Cię Niemców kochać nie nauczyłam. Bo żadnych powodów nie miałam. Ale dobrze się z Niemcami czułam. Nie opowiadałam Ci o tym. Pewnie nie. Bo czasy na opowieści o Niemcach korzystne za bardzo nie były. Ale co by nie mówić, od 1941 do lutego 1945 roku kelnerką byłam. W niemieckiej tymczasowo Gdyni. W dystyngowanej restauracji o najwyższej reputacji. Przychodzili tam Niemcy tylko. I nie jacyś zwykli Niem cy. Tych zwykłych nie było na to stać. Tam głównie SS-mani przychodzili. Ich stać na to było. A ja tam SS-manów lubiłam. Dżentelmeńscy byli, nigdy się nie upijali, nigdy nie dotykali ud moich, ogromne napiwki zostawiali. Nigdy nie przeklinali. I smakowicie przystojni byli. W tych swoich idealnie czystych – jak ich rasa – mundurach czarnych. A jak tańczyć synuś potrafili. Czasami, gdy wieczorami zbyt mało kobiet na sali bywało, to kierownik restauracji nam kelnerkom fartuchy ściągać nakazywał i tańczyć kazał. Więc z SS-manami z nakazu przełożonego tańczyłam. Czasami tango, czasami walca, a czasami poloneza. SS-mani poloneza uwielbiali. Był dla nich dostojny taki. A ja z najgłębszego przekonania i polskości mojej zawsze starałam się w trakcie poloneza jak najbardziej dostojna być. Bo gdy tak z SS-manem poloneza tańczyłam, to mi się Wyspiański kojarzył. Bo ja prosta chłopka, kelnerka z zawodu, z inteligentem, co Polskę posiadł, tańczę. Jak jakiś chochoł. A to przecież tango jest, Mrożkowe, taka parodia pełna pogardy dla Wyspiańskiego. Tak wtedy się synuś czułam, gdy cholernego poloneza z tangiem w głowie z gestapowcem tańczyłam. Dumna i polska bardzo... Podczas gdy z SS-manami tańczyłam, to im o Szopenie opowiadałam, chociaż oni przytulać się tylko do mnie chcieli. Ale oni o tym polonezie wszystko wiedzieli. Szopena znali i sens poloneza w pełni – ten patriotyczny także – rozumieli. Przy czym żadnej nienawiści i złości w międzyczasie nie wyrażali. I ze mną tańczyli, jakby to na balu przed polską maturą było. SS-mani prawdziwi, co Ty ich na filmach widujesz. Niektórzy z nich na jednodniowym urlopie ze Stutthofu przebywali. Bo Stutthof to niedaleko od Gdyni jest. Może być, że rano ojca Twojego katowali albo przyjaciół ojca Twojego, a wieczorem ze mną poloneza dostojnie tańczyli. Może tak synuś być miało. Taki dziwny świat był wtedy. Bardzo dziwny. Całe szczęście, że dziwny. Bo gdyby nie był dziwny, to Twój ojciec nie przeżyłby Stutthofu. A ja nigdy bym go nie spotkała. Ale tak się zdarzyło, że go spotkałam. W Piekle mówią, że to jawna namowa do grzechu była. Do kolejnego grzechu.

Bo ja tutaj w Piekle jestem dla wielu przykładem grzesznicyz okresu Młodej Polski.

Bo ja jestem taka, że o mnie w „Bluszczu” by napisali. Tak mówią te starsze ode mnie i oczytane w literaturze rezydentki. Takie w wieku Twojej babci Marty lub babci Cecylii. Obu Twoich babć nie ma u nas w Piekle. Bo to cnotliwe kobiety były i niestety im się na Piekło załapać nie udało.

Ale do „Bluszcza” wróćmy. Nie w tym nowym bym była, co się na siłę do starego upodobnić chce, choć mu się nie udaje, ale w tym starym, prawdziwym. Wiesz synuś, o czym mówię, bo „Bluszcz”, ten nowy, Cię trochę skusił i się tam udzieliłeś. Raz, albo dwa, albo nawet trzy razy. Te młode grzesznice z przełomu wieków albo z końca dwudziestego wieku czasami siadają przy mnie i na ich prośbę opowiadam im, jak grzeszyło się w okresie międzywojennym. Muszę im tłumaczyć czasami, co to jest „okres międzywojenny”. Bo niektóre to głąby okropne są. Niby maturę mają, ale głąby. Bo matura po wojnie na nierasowe psy zeszła. Twoja matura synuś także. Ale to tak na marginesie. Ale tym dziewczynom nie o okresy chodzi, tylko o szczegóły. Chcą wiedzieć, czy i wtedy facetom także tylko o to jedno chodziło i jak się „to jedno” wtedy robiło. Oczywiście, że i wtedy facetom także wyłącznie o to jedno chodziło. Bo niby o co miało im chodzić? I robiło się to także bardzo podobnie. Bo niby jak miało się to robić? Ale tego im w szczegółach nie opowiadam. Bo to moja najbardziej intymna rzecz jest i jak się zdradza taką tajemnicę, to jest to prostytucja największa. Każda kobieta jest w przybliżeniu taka sama. I każda kobieta robi to w przybliżeniu w taki sam sposób. I Ty to synuś wiedzieć musisz, bo parę lat masz i parę kobiet w międzyczasie w życiu swoim napotkałeś. Natomiast to, co różni jedną kobietę od drugiej, jest zawarte w tajemnicy tego, jak to na poziomie oddechu, szeptu, dotyku, westchnienia lub krzyku się odbywa. I co wydarza się przed. I co się po wydarza. Zresztą co ja Ci tłumaczyć synuś będę. Ty przecież to wszystko wiesz...

Opowiadam im o czym innym. Opowiadam im o moich mężczyznach w kontekście romantycznym. Te młode ten kontekst nie za bardzo rozumieją, ale ich uwagę momentami przykuwa. Najczęściej chcą słyszeć o Twoim ojcu, ale o moich mężach przed Twoim ojcem także.

O moim pierwszym mężu im tylko wzmiankuję, bo to nic ważnego w moim życiu nie było.

To zły mężczyzna dla mnie był, albo ja za młoda i nieodpowiedzialna byłam. Dla mnie zły, bo powinnam wiedzieć, że mężczyzna, który żyje z rzeźnictwa, książek nie czyta, kwiatów na urodziny kobiecie swojej nie kupuje, butów nie czyści, nigdy ładnie nie pachnie, oper nie słucha, na niewiasty krzyczy, obsikane kalesony nosi, tańczyć nie potrafi i na bilety do kina sknerzy, niczym zaimponować mi nie może. Czułam, że przy nim czas tracę, że swoją młodość w kuchni spędzę albo przy miotle, sprzątając nasze mieszkanie. Bo on chciał, aby ugotowane było, posprzątane, wyprane, wyprasowane, poukładane, odkurzone, wymyte, wypastowane, pościelone, wykrochmalone, wymaglowane i wypieszczone. Ale żeby on mnie pieścił, to nigdy. Światło w sypialni gasił, wchodził na mnie jak ogier na klacz i ciałem swoim otyłym pokrywał. Zadyszał kilka razy i to wszystko było. Ja cieszyłam się, bo mi szybko wielki ciężar – bo on wypasiony był – z piersi i z serca spadał. Na początku płakałam, bo to w końcu mąż i mu w kościele wierność do końca życia przysięgłam. Ale potem łez mi nie starczało, a gdy mu o miłości mówiłam, to nie wiedział, o co mi chodzi. Bo przecież wszystko miałam. I dom ładny, i pieniądze na sukienki, i szanowanego w sąsiedztwie mężczyznę, i czasu pod dostatkiem. I pewnie od nadmiaru tego czasu chimery mi do głowy przychodziły. I pewnego razu mi taka chimera do głowy przyszła. Do Bydgoszczy z koleżanką pojechałam, tuż przed Trzema Królami. Operetki chciałyśmy wysłuchać. Koleją pojechałyśmy, bo zima była taka, że drogi nieprzejezdne. Po operetce skrzypek, co w orkiestrze przygrywał, na ciepłą herbatę z imbirem do lokalu nas zaprosił. Nie mogłam na niego za długo patrzeć, bo taki piękny był, że aż dech mi zapierało. Moja koleżanka, panienka jeszcze, sama to widziałam, zęby na niego sobie ostrzyła od pierwszej minuty. Butem jego nogi pod stołem dotykała. Wiem to, bo czasami się myliła i moją pończochę swoim trzewikiem niszczyła. Ale on na mnie tylko patrzył i tylko mnie herbaty do filiżanki dolewał. Potem w pociągu powrotnym do Torunia grzeszyłam i tylko o skrzypku myślałam. Dokładnie tak samo jak moja koleżanka, która też grzeszyła, ale inaczej, mniej trochę, bo mężatką jeszcze nie była.

Najbardziej tutaj w Piekle te „młode” mój skrzypek interesuje. Mąż mój drugi. I jak on mnie całował bardzo je interesuje, gdy rozmarzenie lub zwyczajny brak chłopa ich najdzie. I gdy mi wtedy na opowieść prawdziwą śmiałości brakuje, to Klimta w swoją opowieść wplatam. Gustava, tego malarza, co obrazy swoje we Wiedniu malował w czasach, gdy babcia Twoja Marta ciągle młoda była, na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, czyli dla Ciebie jak w historii odległej. A to, że babcia Marta podlotkiem kiedyś była, do uwierzenia trudne jest. No więc Klimt Gustav obraz pod tytułem Pocałunek namalował, co to u nas w Piekle w wielu galeriach wisi i grzeszność ludzką ma dokumentować. Że oprócz grzeszności to niby emblemat secesji jest i Monę Lizę przypomina. Mnie tam Leonarda za nic nie przypomina, ale to do rzeczy nic nie ma, bo piękno swoje niepowtarzalne w sobie nosi. Falliczny zdaniem krytyków jest, czyli na nasz polski „symbolikę prącia” w sobie zawiera, co samo w sobie przy scenie pocałunku uroczą obietnicą dalszego ciągu zachęca i kobiety prowokować może. Ja tam w Pocałunku Klimta żadnego prącia za diabła dostrzec nie mogę, ale ekspertem w tych sprawach nie jestem, bo tylko pięć prąci w życiu z bliska widziałam. Tylko trzech mężów miałam, a Twój i Kaziczka to się liczyć nie mogą, bo to w innym kontekście było. Więc tak naprawdę tylko trzy, więc jak sam synuś rozumiesz, żaden ze mnie specjalista w sprawie falliczności secesyjnego malarstwa jest. Chociaż sam Klimt megafalliczny był i ukryć się tego nie da. Czternaścioro dzieci po sobie na świecie zostawił, przy czym żadnego ze swoją prawowitą małżonką, bo takiej nie posiadał. Sperma i łono go niezwykle interesowały, łechtaczki prostytutek i modelek na płótnach lub grafikach swoich w dużym powiększeniu i ze szczegółami wszelkimi obrazował, czym skandale nieustanne wywoływał. To akurat za dobre poczytać mu w Piekle można, pomijając, że to strategia marketingowa mogła być i ze szczerością twórczą nic do rzeczy nie miała. Wyświetliłam sobie ostatnio donosy na Klimta na naszej www.hellpedia.hell i wzruszył mnie niezmiernie, jak w swoich sandałach i brunatnej sutannie przepasanej białym sznurem malował. W Piekle u nas opowieści krążą, że pod sutanną zupełnie nagi był, co by modelki szybko i bez przeszkód penetrować mógł, ale to chyba tylko plotka, którą szmatławce powielają, aby do Klimta naród w Piekle przyciągnąć. W pewnym sensie to percepcji sztuki służy, bo jak już się do muzeum pójdzie i łechtaczki nastolatek na obrazach Klimta obejrzy, to może i jego krajobrazom, które też malował, czas się poświęci. Co w efekcie na poziom kultury Piekła wpłynąć może. To dla starych ważne nie jest, ale młodzieży bardzo przysłużyć się może. Klimt się w piekle nie za bardzo udziela, ale czasami na seminariach z neosinizmu wykłady prowadzi. Ten kierunek w malarstwie jest w Piekle bardzo popularny, bo od angielskiego słowa sin pochodzi, co na polski „grzech” znaczy. Ja tam na te wykłady regularnie chodzę, bo za życia na ziemi muzea, z braku czasu i ignorancji, zaniedbywałam, to teraz nadrobić chcę i w trendach awangardowych się połapać.

Ale poza tym malunki Klimta lubię, ponieważ on chętnie rude kobiety malował, co mnie trochę komplementuje, ponieważ zanim osiwiałam, sama ruda byłam i we wpływie czerwieni włosów kobiet na ich życie pewnej specyfiki się od dawna dopatruję. Staroświeckie dyrdymały, które z nadprzyrodzonymi mocami rude kobiety łączyły i jako sprowadzające nieurodzaj, głód, epidemię lub pomór czarownice przedstawiały, dawno już w Piekle szacunku nie mają, co jednakże nie oznacza, że rude na równi z blondynkami, szatynkami lub brunetkami są traktowane. Historia rudego Judasza, rudowłosej Marii Magdaleny i Lilith za mocno w pamięci Piekła siedzi i rude pukle z grzechem, śmiercią, wiecznym potępieniem, zdradą, nieuczciwością i szatanem kojarzone ciągle jednak są, co szacunku im w piekle przydaje. Ale ponieważ to wierzenia tylko były, to danych naukowych o większej grzeszności rudych kobiet w piekle się doszukuje. Ostatnio dwóch profesorów z Hamburga, Welpe i Bernhard, takich danych dostarczyło. Okazało się, że rude niewiasty częściej uciechom cielesnym się oddają, i to z większą liczbą młodzieńców, którzy niekoniecznie są ich małżonkami. W Piekle więc natychmiast się korelacji statystycznej z grzechem dopatrzono i etykietę lubieżnych, rozwiązłych i wyuzdanych im przyklejono. Szczególne zainteresowanie wzbudziła wiadomość, że to genetycznie uwarunkowane być może, czyli w istocie zamysłem Boga jest, bo któż jak nie Bóg tę spiralę DNA w ciągu sześciu dni sobie skręcił, a dnia siódmego po ciężkiej pracy w laboratorium swoim odpoczywał.

I powiem Ci synuś, że czasami mnie takie myśli dziwne, surrealistyczne bardziej nachodzą, że Bóg tę najważniejszą przepiękną spiralę jak jointa jakiegoś sobie skręcił.

Podpalił, głęboko zainhalował i gdy swój trip zaczynał, to samotność dotkliwą i doskwierającą nagle poczuł i dym z siebie wypuścił. A dym ten – niepowtarzalny do dzisiaj szczególny był. Boski dym słowem jednym, synuś. Absolutnie przezroczysty, bo tylko prawa i twierdzenia Twojej ukochanej fizyki zawierał. W tym dymie nie było póki co jeszcze żadnych cząstek. Tych elementarnych także nie. Żadnych fotonów, leptonów, bozonów, gluonów czy nawet kwarków. Ani kwarków wysokich, ani niskich, ani górnych lub dolnych, ani powabnych kwarków lub kwarków dziwnych. Moim zdaniem, synuś, ten dym jedynie z bogonów się składał. Tak je sobie teraz ad hoc nazwałam. Każdy bogon kawałek Teorii, czyli tego, co sobie Bóg obmyślił, zawierał. Taki rozbity na bogony Wielki Projekt. Człowiek żadnego bogona nie upoluje nigdy. Nawet gdyby ten swój akcelerator przy CERN większym od całej Afryki uczynił. Bo bogony tylko wtedy, kiedy się w nie wierzy, istnieją. A każda próba polowania na bogon aktem niewiary jest. W CERN synuś, zdaniem moim, armia jajogłowych, niewiernych Tomaszów pracuje i dlatego żadna powtórka ze Stworzenia Świata udać się im za diabła nie może. Ja nigdy się w tych armiach, dywizjonach, korpusach rozeznać nie potrafiłam, więc może to wcale nie armia. W polowaniu tak razem to dziesięć tysięcy fizyków udział bierze, czego w Genewie samej, na pierwszej linii strzału, trzy tysiące. Protony sobie tam pod ziemią w tunelu rozpędzają do szybkości niewiarygodnych i je ze sobą kolidują. Wytłumaczysz synuś kiedyś swojej matce starej, jakim to cudem można czymś tak małym jak proton w inne coś tak samo małego trafić, bo to wydaje mi się cyrkową magią królika z czarnego kapelusza wyjmowanego. Ale oni trafiają. A potem wieczorem zarozumialcy jedni wywiady do gazet przeróżnych dają, że niby „boskiej cząstki szukają”. Bo im jej do teorii brakuje. Jaka ona boska synuś! Im się bozon z Bogiem myli, albo celowo dla wywiadów przejęzyczają, aby pospólstwu w fizyce niezorientowanemu w głowach namieszać. Ty synuś ze szkoły wiesz, a ja z Google’a, że oni bozonu jakiegoś tam Higgsa szukają, bo gdyby go znaleźli, daj im Panie Boże szczęście, to mogliby jakoś pojęcie masy wytłumaczyć. A jak to wytłumaczą, to im się teoria potwierdzi i w kroku następnym może sobie „jakiś malutki, nowy Wszechświacik przy okazji wykolidują”. Tak buńczucznie dziennikarzom opowiadają, ale wtedy dopiero, gdy ci swoje dyktafony wyłączą. Wydaje się tym arogantom z wieloma tytułami przed nazwiskiem, że rozumy wszelkie pozjadali.

A ja Ci synuś powiadam, że nigdy nie będzie w laboratorium żadnym Wielkiego Wybuchu II, chociażby się Ruscy, Amerykańcy i Chińczycy swoimi budżetami całymi do jednego kapelusza na ten projekt zrzucili. Bo bogony do tego potrzebne są, a one przecież natychmiast anihilują, gdy nauka nad wiarą przewagę osiągać zaczyna. A przy tym synuś zauważ, że jeśli są bogony – sam przecież w mig pojmujesz – to przecież jakieś antybogony muszą być. Więc plan na Piekło jak gdyby w pomysł Boga się samoczynnie wpisał.

A teraz Ci Nusza szczerze wyznam, że o ile bogony to sobie sama z potrzeby chwili i na potrzebę mojej własnej, unikalnej i w eksperymentach – póki co – jeszcze niepotwierdzonej W-teorii wykoncypowałam (na świecie ziemskim M-teoria, taka Teoria Wszystkiego, przez genialnego matematyko-fizyka Wittena Edwarda z Ameryki Północnej pochodzącego wymyślona głowy najtęższe obecnie zaprząta, bo podobnie jak moja, trudna jest do sprawdzenia), o tyle idea istnienia gotowej teorii przed powstaniem Wszechświata nie ode mnie niestety synuś pochodzi (śmiej się, Nusza, śmiej się rzewnie, uwielbiam, gdy się synuś śmiejesz, wtedy takie piękne zmarszczki wokół oczu swoich masz). Chociażby z powodu braku wykształcenia i w konsekwencji matury (przedwojennej!). Pięknie, chociaż językiem trudnym i skupienia ogromnego wymagającym, pisał o tym pewien niezwykle światły katolicki ksiądz z diecezji tarnowskiej. Przy tym magister filozofii oraz doktor kosmologii. Oraz profesor zwyczajny, ale dla mnie synuś zwyczajnie nadzwyczajny. Michał Kaziczek Heller z naszego polskiego Tarnowa. W świecie powszechnie znany i szanowany. Heller, pomimo wiary swojej niewzruszonej, szkiełkiem i okiem na Boga spogląda. Co ja synuś bredzę! Jakim szkiełkiem! On Boga, jak ameby w kropli utopione, pod mikroskop wpycha. To jego myśli synuś do swoich celów wykorzystałam. To Heller o aksjomacie konieczności istnienia praw fizycznych przed powstaniem Wszechświata rozważania interesujące toczył. I to w taki sposób, że nawet ja je zrozumiałam. Wprawdzie moich bogonów nie wspomniał, ale tylko – jak mniemam – przez przeoczenie. Bo Heller moje bogony na myśli miał, ale tego – z nieznanych mi dotychczas przyczyn – nie wyartykułował. Bo on skromny bardzo jest.

Ja synuś Hellera Michała książki chyba częściej niż Ty czytam. Bo ja czasu nieskończenie więcej od Ciebie posiadam. Od drugiej połowy dwudziestego wieku go czytam. Głębokiego skupienia i zamyślenia wymagają, ale przy czytaniu wyraźną podnietę intelektualną człowiek poczuć w sobie może. A po zakończeniu czytania sam sobie o wiele mądrzejszym się wydaje. Zaczęłam od książki A.D. 1984 wydanej Usprawiedliwienie wszechświata. Na początku trudno było, ale potem w rezonans z myślami Hellera wpadłam. I się w tym rezonansie zatrzęsłam. Potem była Moralność myślenia A.D. 1993. Tam mnie Heller kilka razy rozbawił. Następnie przepiękna rozprawa pod tytułem Czy fizyka jest nauką humanistyczną? A.D. 1998 mnie oczarowała. Po przeczytaniu tej pozycji do wniosku doszłam, że Ty synuś, czy chcesz, czy nie chcesz, humanistą o umyśle ścisłym jesteś. Co, tak szczerze mówiąc, od dawna podejrzewałam. I co mnie cieszy ogromnie. Potem, ale to już w wieku dwudziestym pierwszym, tytułem zafascynowana, po Ostateczne wyjaśnienia wszechświata (A.D. 2008) sięgnęłam. Wprawdzie ostatecznego wyjaśnienia tam nie znalazłam, ale takich oczekiwań synuś nie miałam. Nawet Heller takiego wyjaśnienia nie mógł przedstawić. Na całe szczęście. Ten rok 2008 dla Hellera Michała Kazimierza szczególny być musiał. I dla mnie także. Fundacja Templetona naszemu polskiemu księdzu wyróżnienie przyznała. Za – jak zacytuję – „działania związane z pokonywaniem barier pomiędzy nauką a religią”. Ksiądz z Tarnowa otrzymał za to „działanie” 1,6 miliona dolarów amerykańskich. Od tej fundacji. I powiem Ci synuś, że ja natychmiast przelew na konto tej fundacji dokonałam. Prawie całe oszczędności dla Hellera na rachunek Templetona przelałam. Zostawiłam sobie na koncie tylko na papierosy, wino, książki i czasopisma. Templeton się na naszego Hellera Michała, z krwi, kości i mózgu Polaka, bardzo wykosztował. Więc ja wspomóc chciałam. I gdy dotarcie przelewu mi jakiś bank potwierdził, to niewiele dolarów synuś było, ale jednak, to mnie Heller wzruszył tak bardzo, że z wina na miesiąc zrezygnowałam i przelewu kolejnego dokonałam. Bo Heller całe 1,6 miliona dolarów amerykańskich na konto Centrum Kopernik przekazał. I je ze swoich pieniędzy tak naprawdę utworzył. „Ks. prof. dr hab. Michał Heller przekazał otrzymaną w roku 2008 Nagrodę Templetona na powstanie Centrum Kopernik”. Tak napisali nawet u nas w Piekle. A to ewenement przecież, bowiem Heller w Piekle za bardzo kochany nie jest. Heller w Piekle znienawidzony jest. Ksiądz katolicki Boga naukowo ateistom objaśniający, w pokorze i równaniami. To dla Piekła o wiele gorsze niż Kołakowski podający komunię. Dlatego na Hellera w Piekle klątwa jest nałożona. Jego książki są w drugim obiegu. Podziemne, co w Piekle zupełnie innego znaczenia nabiera. Heller jest u nas obecnie tym, czym Michnik oraz Kuroń w Polsce za Jaruzelskiego byli. Symbolem opozycji. Ale trochę synuś od tematu kosmologii odeszłam, więc pośpiesznie wracam.

To, że Wszechświat prawie od osobliwego Początku (przez wielkie „P”) zgodnie z istniejącymi prawami się zachowywał, jest znane fizykom powszechnie. „Prawie od Początku” synuś piszę, ponieważ przez bardzo malutki ułameczek sekundy – bardzo krótko, dwoma słowami – po Początku tak naprawdę co się ze Wszechświatem działo, nie do końca wiadomo. Co wcale nie musi oznaczać, że prawa nie obowiązywały. Zauważyłeś synuś słowo „istniejącymi”, prawda? Te prawa PRZED powstaniem Wszechświata istnieć już musiały. Ktoś je wcześniej (cokolwiek „wcześniej niż Początek” oznaczać może) sformułować musiał i Wszechświat, który jeszcze nie istniał, im następnie podporządkować. Inaczej być przecież Nusza nie mogło, prawda? Wyprowadź matkę swoją starą z błędu, jeśli w jakiś nonsens logiczny się wkręciłam, proszę. Ja te istniejące już prawa tylko z hipotetycznymi bogonami powiązałam. Bo mi ich – nazwijmy je cząstkami przedelementarnymi – do skonstruowania mojej własnej W-teorii brakowało. To nic synuś, jak sam wiesz, specjalnie oryginalnego nie jest. Tutaj się trochę do plagiatu przyznaję. Ale wiedzieć powinieneś, iż z najlepszych wzorców przy tym czerpałam. Z moim ulubionym Hellerem Michałem włącznie. Gdy fizykom czegoś w teorii dotkliwie brakowało lub się im z nią niewytłumaczalnie nie zgadzało, to całą winę na jakieś brakujące, hipotetyczne „cząstki” zrzucali. Gdy w roku 1930 bilans energii w niektórych reakcjach jądrowych się fizykom w remanencie nie zgadzał, to fizyk Pauli Wolfgang z Austrii sobie cząsteczkę – jak najbardziej elementarną – o nazwie neutrino wymyślił. A czemu by nie? Jakiś czas później neutrino inny fizyk – nazwiska jego synuś w tej chwili nie pomnę – namierzył. Teoria się dzięki temu ostała, Pauli mnóstwo dolarów z Nagrody Nobla otrzymał, podobnie jak ten drugi fizyk, także Noblem wyróżniony. Dwójka ludzi straszną kasę na tym neutrino zarobiła. I bardzo słusznie, ponieważ tym przewidzeniem, a następnie przydybaniem neutrina, to oni bardzo się fizyce i światu w ogóle przysłużyli. Bo neutrino to bardzo figlarna, tajemnicza i nieustanne problemy przysparzająca cząsteczka jest. Ty synuś jeszcze tego nie wiesz (bo dopiero w październiku A.D. 2011 się z mediów wszelakich dowiesz), ale my tutaj w Piekle już wiemy. Bo u nas jakość szpiegostwa na poziomie znacznie przekraczającym skuteczność izraelskiego Mosadu jest. Neutrino według badaczy z genewskiego, francusko-szwajcarskiego CERN (póki co w tajemnicy przed światem to utrzymującym) w pewnych okolicznościach prędzej niż foton, czyli szybciej niż światło, się porusza. Ta wiadomość Einsteina Alberta w rozpacz najczarniejszą wprowadzić powinna. Ostatnio Alberta na drogach swoich w Piekle nie napotykam, więc pewnie ze wstydu się gdzieś po kątach ukrywa. To może być plotka tysiąclecia, ale w CERN z całą doniosłością ją traktują. Nie chcą tego, póki co, w żadnej poważnej naukowej gazecie opublikować, bo potwierdzenia prawdziwości pomiarów swoich u kolegów fizyków z innych miast i miasteczek oczekują. Neutrina w CERN głęboko pod ziemią – coby nic im w podróży nie przeszkadzało – wystrzelone drogę 730 kilometrów do włoskiego laboratorium w Gran Sasso o całe 60 nanosekund (60 miliardowych części sekundy) prędzej niż światło pokonały. Jest to wiadomość dla Einsteina przerażająca zapewne, więc to, że gdzieś się ewakuował, wcale mnie nie dziwi. Według Alberta nic, dosłownie nic, szybciej niż światło poruszać się nie może i nie powinno. A tu masz babo placek. Nieświadome oraz teorii Einsteina nieznające neutrino szybciej się poruszyło. I to szybciej istotnie, bowiem 60 nanosekund przewagi na mecie przed światłem, na króciutkiej drodze 730 kilometrów, to sprawa jak najbardziej poważna jest. To wiadomość niezwykła nie tylko dla neutrin i Einsteina. To dla wszystkich wiadomość niezwykła jest. Z filozofami i futurystami włącznie. Bo gdyby neutrino do lokomotywy porównać, to im szybciej maszynista jedzie, tym wolniej czas mu i lokomotywie płynie (według Einsteina, który to w szczególnej teorii względności zawarł). Gdy maszynista lokomotywę do prędkości światła rozpędzi, to jego pociąg się nigdy nie spóźni, bowiem czas się dla maszynisty zatrzyma. A gdy, jak neutrino, ponad prędkość światła przyśpieszy, to mu czas się cofać zacznie. Tego synuś nawet niemiecki Deutsche Bahn, aby z Frankfurtu nad Menem do Berlina nad Sprewą i Hawelą przed czasem przybyć, nie osiągnął. Ale neutrina – według ostatnich poważnie naukowych plotek z CERN – osiągają. W czasie się cofają. Z nanosekundy na nanosekundy młodnieją. Jezu mój drogi, synuś, ja bym także tak chciała!!! Niech mnie w tym CERN ze swoich magicznych dział wystrzelą. Niech mnie czym tylko chcą przyśpieszą, niech mnie z czymkolwiek zderzą, abym tylko się neutrinem stała. I taka maksymalnie rozpędzona w czasie się cofnęła. Do dnia jakiegoś, obojętnie jakiego, ale koniecznie takiego sprzed pogrzebu mojego, szesnastego grudnia A.D. 1977. Abym ponownie zobaczyć Cię Nusza mogła. I dotknąć. I usłyszeć. I utulić. I ukochać. Ja synuś neutrinom tego bezgranicznie zazdroszczę.

Ta ostatnia i świeża historia z CERN to wcale nie pierwszy taki numer, który neutrina światu i fizykom wycięły. W ważnym dla Ciebie, synuś, roku 1987 pewna gwiazda Supernowa o 160 tysięcy lat świetlnych od Ziemi oddalona przepięknie wybuchła (bo wybuchy Supernowych to prawdziwe astronomiczne spektakle są, o czym Ci każdy astrofizyk zaświadczy) i neutrina w wyniku tej eksplozji powstałe do naszej Ziemi o trzy godziny wcześniej niż światło dotarły. Wówczas żaden poważny mózg nad tym paradoksem się nie pochylił. Bo cóż to jest 3 godziny przy odległości 160 tysięcy lat świetlnych. Jakiś błąd pomiaru i drobiazg zaniedbywany. Ale gdyby tamte neutrina, rocznik 1987, tak samo szybkie jak te z eksperymentu w CERN były, to winny na Ziemię w roku 1982 przybyć!

To byłby dopiero przekręt. Ale gdy się tak głębiej nad tym „przekrętem” rzekomym zastanawiam, to wątpliwości poważne mnie synuś nachodzą. Załóżmy bowiem, że sobie na szybszym od światła neutrinie okrakiem w roku 1987 siadam. To już ekstremalnie surrealistyczne jest, ale dajmy na to. Dziesięć lat po śmierci mojej na neutrino sobie wsiadam i podróż na nim w kierunku planety Ziemia rozpoczynam. U Ciebie na Ziemi jest rok 1987 i u mnie dokładnie taki sam. Co do miesiąca, tygodnia, dnia, godziny. Minuty i sekundy. Załóżmy ponadto, że to zdziczałe neutrino diabelnie i CERN-owsko szybkie jest, a Piekło w pobliżu wyżej wymienionej Supernowej się znajduje (tak naprawdę to my tutaj w Piekle nie wiemy, gdzie nasze Piekło na mapie Wszechświata się znajduje, ponieważ publikacje na ten temat surową cenzurą są objęte). Po drodze do ucha neutrina błagalnie i czule szeptam, aby znacznie przyśpieszyło, bo ja na wiosnę A.D. 1977 i zakwitanie bzów w parku na Bydgoskim Przedmieściu w Toruniu zdążyć bym chciała. Załóżmy, że neutrino moich próśb wysłuchuje i gaz do dechy wciska. W moim synuś układzie odniesienia, o czym Ty wiesz doskonale i na tę wiedzę odpowiednie równania znasz, przy całej dobroczynności neutrina do maja A.D. 1977 przy lądowaniu w Toruniu cofniemy się. Ale w Twoim układzie odniesienia to żaden maj, żadne bzy i żaden rok 1977 nie będzie. Ty synuś w swoim układzie od niesienia znajdować się będziesz. I wydostać się z niego nigdy niestety nie zdołasz. Z powodu istniejących praw i Einsteina, który je odkrył zresztą. Ja do Ciebie długo później po Twoim roku 1987 powrócę, chociaż w moim układzie A.D. 1977 jako data lądowania będzie. Bo to synuś, tak na poważnie, dylatacja czasu się nazywa. Chociaż także pod nazwą tak zwanego paradoksu bliźniąt się w opisach pojawia. U mnie czas zacznie wstecz płynąć, ale u Ciebie niestety ciągle do przodu gnać będzie. Bo w Twoim układzie odniesienia nic o mojej zwariowanie szybkiej podróży do Ciebie wiedzieć nie możesz. U Ciebie żadna dylatacja czasu nie nastąpi. Bo nas synuś te przeklęte układy odniesienie jak jakaś nieprzekraczalnie gruba ściana z teorii dzielą. Obojętnie jak czule szeptałabym do ucha neutrina, zawsze się w momencie przybycia w Twoim układzie odniesienia spóźnię. Więc te bajeczne i bajkowe podróże w czasie to bajer bulwarowych gazet jest. Nigdy nam równoczesny powrót do przeszłości dany nie będzie. Obojętnie jak neutrino szybko poruszać się będzie, to i tak przed Tobą jak jakaś przerażająca zjawa z odległej przeszłości się pojawię. Jak jedna z tych bezcielesnych dusz z poematu Dantego. Realna niby, ale taka nie do dotknięcia. Przestraszysz się jedynie synuś. Nie uwierzysz, że to ja prawdziwa, bo Ty na układach odniesienia się niestety znasz. Bo egzamin z fizyki sobie przypomnisz, ten, gdy ja ciągle jeszcze żyłam i układy odniesienia tematem wykładów Twoich były. Ten egzamin, który zdałeś tak jak zawsze celująco. Bo Ty zawsze tak, abym się cieszyła, zdawałeś. Czasami myślę, że Ty wszystkie egzaminy celująco tylko dla radości i dumy mojej zdawałeś. A potem, gdy na serce zaniemogłam i ku śmierci w chorobie swojej się zbliżałam, to uważałeś, że to Twój wobec mnie terapeutyczny obowiązek jest. Ja Nusza czasami myślę, że gdyby nie te Twoje egzaminy i to czekanie na Ciebie, i wyglądanie Twojej radości w oczach po egzaminach, to ja bym o wiele wcześniej umarła. Ostatnie, co pamiętam z połowy grudnia A.D. 1977, to jak bardzo uważnie się do egzaminu z mechaniki kwantowej u szanowanego i podziwianego przez Ciebie prawdziwego, belwederskiego profesora doktora habilitowanego Wolniewicza Lutosława uczyłeś. Ale dzielenia Twojej radości po tym egzaminie nie doczekałam, ponieważ on dopiero w zimowej sesji następnego roku miał się odbyć. A ja do Piekła już w grudniu roku poprzedniego trafiłam. Ale ja synuś wcale nie o tym chciałam.

Ja o udziale Boga w stworzeniu Wszechświata tak naprawdę napisać zamierzyłam.

Ale jak zawsze w przydługą dygresję wpadłam. Wszechświat z takiego boskiego dymu powstał i w dym taki się kiedyś obróci, bo Bóg koniec Wszechświata także sobie obmyślił. A zdaniem moim skromnym, synuś, Bóg dymu owego by nigdy z Siebie nie wypuścił, gdyby na pomysł skręcenia spirali DNA nie wpadł. Bo tak naprawdę tylko dla tej najświętszej spirali życia warto Bogiem być. Dlatego, iż tylko chemia tej spirali koniec samotności każdego Boga w każdym Wszechświecie obiecuje. Przez szansę stworzenia człowieka na podobieństwo Swoje. A to projekt niezwykły był. Człowiek to nie jakaś tam jednokomórkowa ameba. Człowiek to setki bilionów komórek. Bóg nic prostego na „Swoje podobieństwo” przecież by nigdy nie stworzył. No nie synuś, o takie coś Boga podejrzewać grzechem pospolitym się jawi. Bóg zbyt dumny jest. Człowiek to nie jakieś tam klocki lego. Człowiek to Cud, Tajemnica i Mądrość. Trójca Święta w postaci trzech zasad rozpiętych pomiędzy nićmi z fosforanów i cukrów, przeistaczająca się w akcie transkrypcji i translacji w aminokwasy, a potem w białka, które życie definiują.

Przepięknie prosty synuś pomysł Bóg miał. Na prostotę, która zawsze się sprawdza, jak widać, już od zupełnie pierwszego razu postawił. Trójca prostych zasad przekładana na dwadzieścia li ter alfabetu z aminokwasów i potem całą bibliotekę zapisanych literami owego alfabetu białek, jak księgami życia, wypełnił. Genialny i ściśle tajny pomysł na samotność Boga. Przepięknie i przewidująco przy tym Bóg pomyślał, gdy DNA konstruował. W pewnym sensie nieśmiertelność każdemu człowiekowi zafundował, bowiem geny, które matka i ojciec swoim dzieciom dają, informacje o nich samych przekazują. W każdym z nas w ten sposób prosty geny pierwszej pary Adama i Ewy, czy ją bajkowo i biblijnie, czy antropologicznie traktować, znajdować się muszą.

Przy tym Bóg wykazał się cnotą niezwykłej cierpliwości i pracowitości. Pracowitości, ponieważ szyfrantem gigantycznej ilości kodów się okazał. Ziemia nosi na dzień dzisiejszy zaledwie 1%, jak szacują znawcy sprawy, wszystkich powstałych gatunków. A jeśli to za prawdę uznać i jednemu gatunkowi jeden kod genetyczny przyporządkować, to wszystkich razem musiał Bóg stworzyć 30 miliardów! Sam synuś przyznasz, że to dużo jest oraz o lenistwie Boga zaświadczać nie może. A cnoty cierpliwości dowiódł niepodważalnie, gdy na Człowieka czekał, swoje księgi pisząc. Przez nieskończoność w bogony teorię swoją pakował. Pewnego dnia około piętnastu miliardów lat temu z powodu ataku samotności Wielki Wybuch odpalił. Przyglądał się, jak gęsta zupa plazmowa z cząstek elementarnych złożona w zgodzie z Teorią Jego w jądra atomów pod wpływem przewidzianych oddziaływań się łączy, a potem w atomy, z których po dziesięciu miliardach lat z hakiem Ziemia się uformowała. Po dalszych dwóch miliardach świat żywy, czyli białkowy, w DNA sprytnie zakodowany rozprzestrzeniać się zaczął. Pierwsze ssaki, które najbliższe nam są, tak mniej więcej sto dwadzieścia milionów lat temu na Ziemi się dopiero pojawiły.

A człowiek, także przecież ssak, to jeszcze później, bo dopiero dwa z przecinkiem milionów lat temu, i to nie taki prawdziwy i grzeszny Homo sapiens, tylko człowiek zręczny, czyli Homo habilis się pojawił. Przed nim byli jeszcze wprawdzie jeszcze inni Homo, tacy jak na ten przykład Australopithecus afarensis, ale w pamięci mi najbardziej ten człowiek zręczny utkwił. Z Australopithecus afarensis kojarzy mi się wielki naukowy hałas na zie mi, gdy dnia pewnego odkryto – bodajże w Etiopii – jeszcze przed śmiercią moją, szczątki dziewczynki o naukowym kodzie AL 288-1. Dziennikarze natychmiast przechrzcili ją dla wygody na Lucy i literami wielkimi w nagłówkach o „przełomowym cofnięciu początku człowieka w czasie” pisali. Następnie synuś, jak zawsze, ten wrzask wokół „przełomu” ucichł nagle, gdy odkrycie Australopithecus africanus nastąpiło. Potem byli jeszcze inni Homo z afrykańskim erectusem włącznie. I dopiero tak około dwustu tysięcy lat temu Homo sapiens się dominująco wykształcił, erectusa z różnych niezrozumiałych dla mnie przyczyn wypierając.

Jeśli o moment pojawienia się Homo sapiens na ziemi chodzi, to jego określenie może bardzo duże rozbieżności w opiniach powodować, przy czym niektóre z nich zabawnymi mi się wydają. Na przykład wykształciuch siedemnastowieczny, po niezłej całkiem szkole, niejaki doktor John Lightfoot, rektor uniwersytetu w Cambridge i biskup zarazem, w wyniku intensywnego studiowania, przypisywanej autorstwu Mojżesza, Księgi Rodzaju, czyli Genesis, datę stworzenia człowieka (to znaczy tak naprawdę dwójki ludzi, Adama i Ewy) na godzinę dziewiątą rano, w piątek, dnia 23 października 4004 roku przed naszą erą ustalił. Lightfoot John zachwyca mnie synuś swoją dokładnością ogromnie. Gdy ból brzucha śmiechem spowodowany Ci minie, to obiecuję, że także i Ciebie zachwyci. Żadne Wielkie Wybuchy, żadne africanusy i erectusy, żadne bozony czy hipotetyczne bogony, żadna ewolucja. Na rozkładzie lotów jest piątek, dziewiąta rano i koniec dyskusji. Lightfoot w obliczeniach swoich z mądrości innego kapłana korzystał, niejakiego Usshera Jamesa, anglikańskiego arcybiskupa z północnoirlandzkiego miasteczka Armagh. Chronologię powstania ziemi Ussher na podstawie studiowania Biblii i posługiwania się astronomicznym kalendarzem Keplera ustalił i wyszło mu, że wszystko, łącznie z ziemią, 4004 lat przed Chrystusem zacząć się musiało. Doktor Lightfoot początek ziemi z Adamem i Ewą połączył i mu z rachunków czarno na białym wy niknęło, że w swoim kalendarzu na piątek 23 października 4004 p.n.e., na godzinę dziewiątą rano, Bóg miał „stworzyć Adama i Ewę”.

Ale teraz żarty na bok odkładam. Sam synuś więc przyznasz, że w czekaniu na Człowieka „na podobieństwo Swoje” Bóg cierpliwość ogromną i w skali czasu boską wykazał. Ale jak się samotnym bardzo jest i szansa na ulżenie tej samotności w zamyśle się pojawia, to warto przecież czekać. Nawet 14,9999 miliarda lat. Przy którejś dziewiątce po przecinku ssak Leon Wiśniewski się na skali czasu pojawił, a potem Kaziczek, a jeszcze potem ty ssać moje piersi zacząłeś. I dlatego ja Bogu za to DNA bardzo dziękuję.

Bo, zdaniem moim skromnym, Bóg samotny był bardzo i dlatego sobie Życie stworzył.

Samiutki taki robaczek, bez nikogo w całej tej absolutnie pustej jak idealna próżnia teorii Wszechświata. Bo naszego Wszechświata synuś przed jego początkiem być przecież nie mogło, prawda? Była jedynie teoria, niech już nawet będzie, że inflacyjna, ale tylko teoria tego, co się zacznie dziać zaraz po Początku. Więc Bóg tak naprawdę tą Teorią przez duże T był i jest nią do dzisiaj. Wszechświat synuś powstał, zdaniem moim, jedynie z powodu samotności Boga. On tę samotność najbardziej – tak mniej więcej 15 miliardów lat temu – boleśnie poczuł. W punkcie osobliwym się wówczas znajdował. Taki zupełnie sam. I chyba – takie głębokie przekonanie posiadam – to wtedy pomysł na spiralę DNA Mu się pojawił.

No bo sam sobie synuś pomyśl. Co byś Ty na miejscu Boga w momencie owym uczynił? Też byś sobie jakiegoś Big Banga w końcu z powodu desperacji strzelił, prawda?

Świat jest tak psychodelicznie-pięknie-skomplikowany, że tylko na jakimś megahaju można było go sobie wymyślić. A takiego drugiego skręta jak DNA nie ma. Bo jak inaczej synuś połączyć w jednym projekcie uśmiech dziecka i rozpacz matki, której dziecko leży w trumience. Ja tego nie wiem i wiedzieć nie chcę synuś, ale Bóg to jakoś jednak objął. Może przez nieuwagę, albo może w tym jakiś cel miał. Pewnie to drugie, bo Bóg cierpieniem ludzkim chyba się wyraźnie upaja, albo mu się poważny błąd do spirali wkradł. Najpierw ludzie jako antidotum na Jego samotność potrzebni mu byli, a potem z jakiegoś powodu cierpienie na nich zesłał. Może cierpienie to fragment kodu poza genami synuś jest? Może Bóg chciał przechytrzyć aroganckich genetyków i najważniejsze ukrył w „genetycznych śmieciach”? Może bez cierpienia Człowiek stałby się tylko człowiekiem? A może szczęśliwość wieczna wtedy nagrodą by nie była, co ludzkie życie celu wyższego by pozbawiało? Jak myślisz synuś? Myślisz, że Bóg czuje się poetą bardziej niż genetykiem? Dla poetów cierpienie jest – sam Nuszku wiesz przecież – jak powietrze dla płuc i tlen dla krwi. Niezbędne.

DNA skręcone przez Boga tajemnicą wieczną do końca świata pozostać miało, ale pewna przystojna Angielka, z żydowskich rodziców, kobieta o imieniu Rosalind i nazwisku Franklin, molekułę DNA promieniami X sfotografowała i jako pierwszy człowiek na świecie w zamysł Boga wgląd na własne oczy miała. To w 1952 ro ku było, gdy ja Kaziczka urodziłam. Ta fotografia słynna się stała i pod nazwą Fotografia 51 do historii przeszła. Została ona bez wiedzy Franklin dwóm mężczyznom pokazana. Jeden Amerykaninem jest i James Watson się nazywa, podczas gdy drugi Anglikiem był i Crick Francis się nazywał, bowiem w 2004 roku opuścił ziemię w wyniku śmierci naturalnej spowodowanej rakiem. O jego pobycie w Piekle nic na dzisiaj konkretnego powiedzieć nie potrafię, ale pewne prawdopodobieństwo istnieje.

Fotografię 51 Watsonowi i Crickowi ówczesny szef Franklin, niejaki doktor Maurice Wilkins, pokazał. Tam czarno na białym, bo to biało-czarna fotografia jest, widać było, że DNA w podwójną spiralę się skręca. Crick i Watson w ciemię bici nie byli, więc w krótkim czasie strukturę DNA sobie i światu wydedukowali i w mądrej gazecie „Nature” z 25 kwietnia 1953 roku przedstawili, za co na spółkę z Wilkinsem Nagrodę Nobla w 1962 roku skasowali. Autorka Fotografii 51 Franklin Rosalind w międzyczasie z powodu raka przydatków kobiecych ziemię opuściła, co wiele bolesnego poniżenia, moim zdaniem synuś, jej oszczędziło, ponieważ jej ważny udział w odkryciu tajemnicy DNA wrednie, bezwstydnie i śmiem twierdzić, iż na podłożu seksistowskim, pominięty został. Chociaż Watson James temu gorąco zaprzecza w wypowiedziach swoich. W roku 2003, z okazji pięćdziesiątych urodzin odkrycia swego, amerykańskiej naukowej gazecie „Scientific American” obszernego wywiadu udzielił, gdzie o kontrowersje z Franklin także go nagabywano. Z pytania, czy Nobel Rosalindzie, a nie Wilkinsowi się należał, jakimś okrągłym zdaniem się wywinął, Rosalindzie brak chęci współpracy zarzucając. A w książce, co na te pięćdziesiąte urodziny DNA razem z innymi napisał, trochę odpowiedź szczegółami rozwinął. U nas w bibliotece ta książka się pojawiła, więc zerknąć na nią możliwość miałam. W tytule DNA, tajemnica życia się pojawia i faktycznie tę tajemnicę wyraźnie tłumaczy. A tam o Rosalindzie wypowiedzi są nieprzyjemne synuś. Na ten przykład jeden z recenzentów doktoratu Rosalindy, niejaki Ronald Norrish, co to noblistą swego czasu został, niepochlebnie się o niej wypowiada: „głupia, nietolerancyjna, zakłamana i źle wychowana tyranka”. Ja Ci to synuś ku sprawiedliwości historycznej cytuję, bowiem wiem, że Rosalind Franklin kultem ogromnym otaczasz. Następnie Watson w książce swojej informuje, iż Franklin „z racji pochodzenia z londyńskich wyższych sfer należała do bardziej wyrafinowanego światka towarzyskiego niż większość naukowców”. Mnie na przykład ten komentarz denerwuje, bo niby co to do rzeczy ma. Gdy tylko Cricka w Piekle napotkam, to go o jakieś osobiste wyjaśnienia poproszę, bo on blisko Rosalindy się przemieszczał, więc wiedzę konkretną o niej posiadać musi.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Redaktor prowadzący

Piotr Woliński

Redakcja

Agnieszka Zielińska

Korekta

Jadwiga Piller

Maciej Korbasiński

Copyright © by Janusz L. Wiśniewski, 2012

Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2012

Niniejsza e-książka jest pierwszym tytułem wydanym przez wydawnictwo Wielka Litera.

Wielka Litera Sp. z o.o.

02-953 Warszawa, ul. Kosiarzy 37/53

ISBN 978-83-8032-594-4

Plik ePub opracowany przez firmę eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl