Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Janusz Leon Wiśniewski – pisarz, naukowiec, kolekcjoner ludzkich historii, znawca najdelikatniejszych zakamarków ludzkiej duszy. Czytając Nazwijmy to miłość, poznajemy kolejne opowieści i bohaterów – kobiety i mężczyzn w różnym wieku i kondycji, o różnym wykształceniu, preferencjach seksualnych czy statusie majątkowym – i przekonujemy się, że wszyscy, świadomie i szczerze lub też okłamując siebie i tkwiąc w toksycznych schematach, na każdym etapie życia szukają tylko jednego: odrobiny szczęścia.
Tytułowe opowiadanie Nazwijmy to miłość to mroczna i kontrowersyjna opowieść o zakazanej namiętności sprzecznej z wszelkimi normami społecznymi. W kolejnych historiach autor pokazuje, jak pojemnym słowem jest miłość – jak to, co nią nazywamy, wymyka próbom ścisłego zdefiniowania. Ta pozornie piękna i spełniona ma niekiedy swoje mroczne drugie dno, z kolei ta społecznie potępiana – bywa otwarta na serdeczność, czułość i głębię.
W najnowszej książce Janusza Leona Wiśniewskiego znalazły się jednak nie tylko chwytające za serce opowiadania, ale również rozważania, w których autor precyzyjnie i frapująco pisze na przykład o dziedziczności inteligencji, narcyzmie, biochemii miłości, historii botoksu, medytacji czy pandemii samotności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 109
POMIESZANIE ZMYSŁÓW
Siedzi zgarbiony, opierając łokcie na blacie kawiarnianego stolika. Kiedy tylko przerywa swoją opowieść, natychmiast opuszcza głowę i splata dłonie jak do modlitwy. Długo milczy, nerwowo zagryzając spierzchnięte wargi i podejrzliwie rozglądając się wokół.
Ma na imię Krystian. Niski, krępy, o dużych niebieskich oczach, które cały czas wydają się załzawione i błyszczą. Ma około czterdziestu lat. W roboczej flanelowej, kraciastej koszuli i drelichowych spodniach nie pasuje do luksusowego wystroju wnętrza kawiarni. W pewnej chwili sięga po filiżankę z kawą i mówi przyciszonym głosem:
To nie tak, jak gadają, że u nas zawsze piekło. Momentami jest taka, jaką ją znałem. Przedwczoraj w nocy siedzieliśmy przy stole w kuchni. Dzieciaki spały. Wracając z pracy, kupiłem w Lidlu wino. Ja się na winach nie znam, więc dla pewności kupiłem najdroższe. Chciałem, żeby była zadowolona, bo ona lubi wino. Obok niej siedziałem. Bardzo blisko, prawie przytulony. Jak kiedyś, jeszcze w narzeczeństwie. I wspominaliśmy. Ona ryczała, ja ryczałem, i kiedy patrzyłem na naszego wilczura leżącego na podłodze przy lodówce, to wydawało mi się, że i on płacze. Kiedy tylko nie rozmawiamy o tym, co dzisiaj, to jakby to dzisiaj nigdy nie istniało. Ale przecież ono jest.
Rano zostawiła dzieciaki bez śniadania, znikła na cały dzień i do wieczora nie odbierała telefonów. Każdego dnia to „dzisiaj” jest gorsze. A może wcale nie? Może tylko ja nie potrafię tego ogarnąć? Niech mi pan to, do jasnej cholery, wyjaśni. Gadają, że pan się na tym zna. Nie wiem, jak mam to pojąć i nie dostać pomieszania zmysłów.
Milknie na chwilę, duszkiem wypija kawę z filiżanki i sięga do kieszeni po brzęczący telefon. Wychodzi z kawiarni. Kiedy wraca, starając się ukryć zdenerwowanie, mówi:
To nieprawda, że nie chcę o nią walczyć. Chcę! Tylko nie wiem jak. Gdyby odbierał mi ją jakiś facet, to wiedziałbym, co robić. Mordę bym sprał albo podkuliłbym pod siebie ogon i dałbym jej rozwód, a potem krzyżyk na drogę. Obojętnie, jak bardzo by to bolało. Ale jak walczyć z jakąś lesbą?! Mówi pan, że widocznie przeoczyłem ważny moment, nie zauważyłem sygnału. Dzisiaj wiem, że niejeden przegapiłem, ale wtedy nie mieściło mi się to w pale. Myślałem, że o takich rzeczach to tylko na Facebooku piszą albo wymyślili je do jakiegoś głupkowatego serialu, albo dzieją się u najaranych zboczuchów w Warszawce. A tymczasem to się wydarzało w mojej małej mieścinie, kilkaset metrów od kościoła, w którym braliśmy ślub i chrzciliśmy nasze dzieciaki. Dwa lata temu chyba najbardziej się zagapiłem. Zaprosiła do nas swoją przyjaciółkę Marlenę. Bo niby ją z mieszkania eksmitowali. Miała u nas przeczekać nie dłużej niż tydzień, nim coś sobie znajdzie. Ja tam generalnie ludziom pomagam, ale kiedy z tygodnia zrobiły się dwa miesiące, a ona rozgościła się jak u siebie, to zaczęło mnie to powoli uwierać. Pewnego dnia rano zawróciłem z drogi do pracy, bo telefonu zapomniałem. Kiedy wszedłem do sypialni, zastałem je w naszym łóżku. Obie nagie. Wieczorem dowiedziałem się, że Marlenie na kanapie w salonie było zimno, więc przyszła się do niej ogrzać. Uwierzyłem, chociaż dwa lata temu, może pan pamięta, był wyjątkowo upalny sierpień. Nie potrafiłem wtedy uwierzyć w nic innego. Ale teraz jest o dwa lata później. Kiedy zaczęła zaniedbywać dzieci i znikać, wierzyłem, że potrzebuje czasu dla siebie i swoich przyjaciółek. Tak mi opowiadała, kiedy robiłem jej awantury. Dwa tygodnie temu dostałem od kogoś życzliwego esemesa, że dzieciaki są w domu same, a ona jest z jedną z tych przyjaciółek w hotelu w miasteczku obok. Życzliwy, albo raczej życzliwa, wiedziała nawet, w którym pokoju. Nie zamknęły zresztą drzwi...
Wieczorem powiedziała mi, że ona ją kocha. Walnęło mi mocno po mózgu, godności i męskim honorze. Nawet nie pamiętam, kiedy ją popchnąłem. To musiało być wtedy, kiedy zaczęła mnie gryźć. Zadzwoniła po policję, przywołała swoją matkę, zwołała sąsiadki. Cała wieś miała swój odcinek serialu na żywo. Najgorsze, że dzieciaki to wszystko widziały i słyszały. Na dodatek za kilka dni, we wrześniu rozpocznie się szkoła i dam sobie rękę uciąć, iż usłyszą, że ich mama to lesba, a ojciec chciał ją zamordować. Już teraz cała wieś nas grilluje ze wszystkich stron.
Te pana mądrości o tym, że kobiety mają często jakieś epizody z innymi kobietami, wcale mnie nie pocieszają. Niech sobie mają. Moim zdaniem może być to nawet więcej niż sześćdziesiąt procent. Moja żona też miała. Bo co to było z tą Marleną dwa lata temu? Ale tym razem to nie jest przecież żaden epizod. Ona chce tę swoją miłość do lesby oprawić w ramki i powiesić na moim życiorysie. Mamy sobie mieszkać w domu, który ja zbudowałem. Mam harować od rana do nocy, aby spłacać kredyt. Mam zasilać konto, aby rachunki nie wisiały i aby bankomat nie odmawiał wypłat. Mamy razem w niedzielę rano do kościoła chodzić. Ma być, jak było, a ona tymczasem się postara odnaleźć to, co nas kiedyś połączyło. Dokładnie tak to nazwała. A jeśli chodzi o dzieciaki, na razie i tak się nie połapią, bo to będzie dla nich tylko jakaś ciocia Joasia, którą mama lubi.
Ta pana rada, aby to przeczekać, to bzdura.
O CZWARTEJ NAD RANEM...
Wiem, że pan lubi takie historie – mówi w pewnej chwili i sięga po papierosa. – Chodzą słuchy, że je pan kolekcjonuje. Wcale nie wiem, czy moja będzie inna niż dziesiątki tych, których już pan wysłuchał. To, co mi się ostatnio przydarza, zaczyna stawać się normą. Mimo to opowiem ją panu...
Ma na imię Marlena. Zielone oczy, burza kręconych rudych włosów opadających na ramiona. Lekko opalona po lecie twarz, nakrapiana piegami, szczególnie na małym, lekko zadartym nosie. Atrakcyjna trzydziestokilkulatka. Do Frankfurtu na studia przyjechała z Luksemburga. I została. Siedzimy na tarasie restauracji w centrum miasta. Marlena sięga po kieliszek z winem.
Trzy wieczory temu – mówi niskim, trochę ochrypłym głosem – za pół godziny miał przyjść Patryk. To mój przyjaciel. Znamy się od trzech lat. Za pół godziny, a ja ciągle nie wiem, czy powinnam zacząć golić nogi, czy naprawiać trzeszczące łóżko. I jedno, i drugie mogło być ważne tego wieczoru. Umówiliśmy się na kilka drinków. To przyjaciel. Czasami z tych drinków zrobi się coś więcej, bez żadnego planu, bez uzgodnienia. I tylko niekiedy, nie zawsze. Amerykanie nazywają to „friends with benefits”, ja jako „przyjaźń z bonusem”. Właśnie – z niepewnym bonusem. Bez skonkretyzowanych wymagań, tego w kontrakcie nie ma. I to jest w tym chyba najbardziej podniecające. Nigdy się nie wie, czym takie spotkanie się skończy. Zupełnie inaczej, niż gdy na Tinderze umawiasz się na randkę. Czy będzie podczas tego wieczoru rutynowe „przytulanie”, czy skończy się ona wspólną nocą. Obie opcje mają swój specyficzny urok. Ale powiem panu, że i tak najbardziej kręci ta niepewność. Zdecydowałam się jednak sięgnąć po śrubokręt. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek kilka zbyt długich włosków na nogach pozbawiło mnie orgazmu. A przy trzeszczącym łóżku to się, owszem, zdarzało...
Po półgodzinie materac leży na łóżku, po którym skaczę, aby upewnić się, że nie trzeszczy, na stole stoją drewniane deski z zamówionym sushi, a obok ogromna miska sałatki z rukoli pokropionej mieszanką oliwy z oliwek i octu winnego. Patryk pojawia się przy drzwiach. To Niemiec. On jest niestety punktualny. Mieliśmy w zasadzie pójść do baru na te drinki. Pijemy jednak u mnie. Słuchamy winylowych płyt. Bowie, Elvis, Grönemayer. Dwa drinki później Patryk kładzie na płycie gramofonu Sinatrę. I kładzie się obok mnie na sofie. Robi się romantycznie. Czuję w tym momencie, że robi się także zbyt intymnie, a ja zaczynam tęsknić za bezpieczeństwem, którego pragnę, ale nie mam. Uważaj, mała, myślę sobie, uważaj. Dokładnie wiem, że on przecież znowu odejdzie. Jeszcze tej nocy. Tak około czwartej nad ranem, jak go znam. Bo odejść musi. Ma przecież jeszcze jedno, inne życie. Z inną kobietą. O niej prawie nigdy nie rozmawiamy. I to także jest normalne. Często kobiety i mężczyźni, tak od około trzydziedziestu pięciu plus, mają jeszcze jedno życie. I mają zawsze na to jakieś zgrabne wytłumaczenie. Trwają w tym drugim życiu, bo dzieci, obietnice, hipoteki. Sama takie miałam, ale któregoś ranka w łazience spojrzałam na siebie w lustrze i odechciało mi się dalej znajdować na to wytłumaczenia. W moim życiu singielki czuję się wolna. To piękne uczucie, ale zarazem niekiedy dociera do mnie, że ta wolność niszczy mi nadzieję na nieskomplikowane, wspólne życie z mężczyznami. Z tymi, co ciągle mają to swoje „ale”. Tak jednak wolę. Niech pan sobie wyobrazi, że nie mam przy tym wyrzutów sumienia. Naturalnie myślę czasami o tych zdradzanych kobietach. Ale to nie ja zdradzam. I to bardzo mnie uspokaja. Co wcale nie znaczy, że w oczach tych kobiet usprawiedliwia. Poszukuję swojego szczęścia. Mam do tego prawo. Tamtego wieczoru z Patrykiem, na tym naprawionym łóżku, było to proste. Gramofon ucichł. Kładę laptop pomiędzy nami, słuchamy Bon Jovi na YouTubie, tego kawałka, przy którym kiedyś tańczyliśmy. On patrzy mi w oczy, ja odstawiam na nocny stolik kieliszek z winem, on odsuwa laptop na skraj łóżka i mnie całuje.
Jest w tym momencie pierwszego takiego pocałunku mnóstwo absurdu. Przyjaźń zostaje na chwilę odsunięta na bok. Z przyjaciela ktoś staje się kochankiem. Czuję wszystko inaczej. Jak gdyby to on stał się mężczyzną mojego życia, jak gdybym znowu była pierwszy raz zakochana. A potem, po kilkunastu minutach to mija. Leżymy obok siebie w milczeniu. Patryk nachyla się nad laptopem i włącza muzykę. I słuchamy, pewnie nic nie słysząc. A ja wtedy wiem, że on za chwilę wstanie i cicho wyszepcze: „Muszę iść, Marli”. Zawsze tak mówi. Ja wtedy ściskam jego dłoń i dodaję mu tym chyba otuchy. Bo wcale nie wiem, czy on naprawdę chce, czy musi iść. A potem on szuka swoich okularów na podłodze, ubiera się i z kochanków znowu stajemy się przyjaciółmi. Palimy papierosa na balkonie i odprowadzam go do drzwi.
Tylko przez kilka minut czuję się jak sponiewierana samica. Potem to mija. Nie potrafię sobie wyobrazić, że Patryk każdej nocy mógłby spać w moim łóżku. Dlatego wcale nie jest mi smutno, że rano nie mam od niego żadnego esemesa. Wiem, że napisze za dwa tygodnie. Może za dwa miesiące. I wtedy znowu posłuchamy kilku płyt...