Gawra. t. I. Bursztynowa niedźwiedzica - Pawełoszek Izabela - ebook

Gawra. t. I. Bursztynowa niedźwiedzica ebook

Pawełoszek Izabela

0,0

Opis

Napięte relacje między Dotlantią a Konirum nie były tajemnicą… Wybuch wojny był tylko kwestią czasu i żadnego z mieszkańców Królestwa Południa nie zaskoczył kolejny nabór do armii. Zilla i Skip, rodzeństwo z Dotlantii, świeżo po ukończeniu Akademii Wojskowej, posłusznie odpowiada na wezwanie. Są gotowi walczyć w obronie ojczyzny. Nie wiedzą jeszcze, że nic nie potoczy się tak, jak powinno, a nadchodząca wojna będzie ich najmniejszym zmartwieniem.
„Gawra. Bursztynowa Niedźwiedzica” to pełna przygód i zwrotów akcji powieść fantasy, w której podążamy za uciekającą przed wymiarem sprawiedliwości Zillą. Każdy dzień przynosi nowe wyzwania, a Zilla musi mierzyć się z lękiem o brata, walką o własne przetrwanie i z wielką tajemnicą, której wyjawienie zmieniłoby wszystko.
Notka o Autorce:
Izabela Pawełoszek
Jednostka pochodząca z odległej wioski, która bohatersko broni się przed cywilizacją. W życiu zawodowym tatuatorka, która z taką samą czułością traktuje kolory, jak i czerń, a style miesza niczym bigos na małym ogniu. Od lat z niezachwianą wiarą czci bożków gier komputerowych, dobrych historii i efektów specjalnych w filmach.
Dorobek literacki – książka, którą trzymasz w rękach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Ewa Tadrowska

Korekta

Słowa na warsztatAgata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

Ilustracje

Izabela Pawełoszek

© Copyright by Borgis 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2024

ISBN 978-83-67642-96-5

ISBN (e-booka) 978-83-67642-97-2

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Kiedyś ktoś bardzo mądryi bardzo nieznany powiedział mi,że słowa to jednak magia.

Spis treści

Podziękowania 9

Rozdział I. Opowieść Vareela 15

Rozdział II. Kawałek papieru 43

Rozdział III. Granica 107

Rozdział IV. Na kurzej nóżce wiedźmy domek 163

Rozdział V. Goście 191

Rozdział VI. Banda Harwii 207

Rozdział VII. Świeże powietrze 243

Rozdział VIII. Uzdolniona 317

Rozdział IX. Niespodzianka 341

Rozdział X. Medyk dla medyka 381

Podziękowania

Podziękowania to taki powszedni twór w książce. Dla Czytelnika to coś, co przeskakuje się z ulgą. Zatem śmiało! Ja też je zawsze przeskakuję. Do zobaczenia w „Gawrze”!

Dla wszystkich zatem, którzy jednak chcą je przeczytać (czyli tych lubiących katusze oraz tych, których podziękowania dotyczą):

Dziękuję sobie! Toż to 15 lat strzeliło, a Ty dopięłaś swego. Najszczersze gratulacje!

Dziękuję wszystkim bliskim (w postaci rodziny i przyjaciół), którzy od 15 lat słuchali z anielską cierpliwością moich opowieści o pisaniu, którzy kibicowali, wspierali, dopytywali, radzili i dawali czułe kopy na rozpęd. To naprawdę pomagało i pomaga, jesteście super i kocham Was wszystkich.

Dziękuję Patrycji Zygadło za najpierwszą korektę „Gawry”. Moje przecinki i półpauzy wołały o pomstę do nieba.

Rozdział IOpowieść Vareela

Był późny, ciepły wieczór. W kępkach trawy wyrastających spod ściany drewnianego domu skrywały się świerszcze, które grały bez wytchnienia swój koncert. Ich muzyka mieszała się z odległymi, cichymi śpiewami ludzi z wioski i tworzyła, wraz z ciepłem nadchodzącej letniej nocy, rozleniwiający, błogi nastrój. Nastrój idealny do opowieści. W środku domu, przy kominku, w wielkim fotelu siedział dziadek i spoglądał wciąż bystrym wzrokiem na liczną rodzinę. Uśmiechnął się ciepło i odetchnął głębiej, jakby chciał tym oddechem podzielić się nadmiarem szczęścia i przyjemnym napięciem, które wypełniało go po brzegi. Tak długo czekał na tę chwilę… Dziś wszystko im opowie.

– Dziadku, zaczynaj! – wrzasnął przenikliwie piskliwym głosem najmłodszy chłopiec, nie wytrzymując napięcia wypełniającego izbę.

Dziadek spojrzał rozbawiony na wnuka. Pochylił się nad nim i zmierzwił mu włosy.

– Nie niecierpliw się, już zaczynam… – jego głos, głęboki, ciepły i delikatnie chrypiący, brzmiał dokładnie tak, jak mruczenie zadowolonego kota rozłożonego na piecyku. – Musicie pierwej wiedzieć, że opowieść będzie długa. Bardzo, bardzo długa. Mimo tej długości jednak nie wydaje mi się, żeby was znudziła. Przynajmniej – tu dziadek cmoknął wymownie i okrasił słowa ciepłym uśmiechem – taką mam nadzieję.

– Czyżbyś wreszcie opowiedział całość, Vareelu? – wtrącił syn dziadka. Choć już dawno temu pożegnał się z latami dziecięcej beztroski, nie zdołał ukryć podniecenia w swoim głosie.

– Tak, tym razem opowiem całość… – Dziadek umościł się wygodniej w fotelu. Spojrzał na postać siedzącą przy kominku. Jego ojciec, a ich wszystkich bardzo sędziwy dziadek i pradziadek, owinięty był chyba we wszystkie koce, jakie znaleziono w domu. Zza nich wystawała tylko silnie pomarszczona, zupełnie łysa głowa pełna starczych plam. Spał i o dziwo wyjątkowo nie chrapał.

– Dziadku?

Stary Vareel otrząsnął się z zamyślenia. Jeszcze raz odetchnął głębiej i już zupełnie spokojny zaczął swoją opowieść.

***

Najbardziej wyszukany, znany, a co za tym idzie – także najdroższy zamtuz w konirskim mieście Olzuum Um czule witał swych gości. Tulił do nagiej piersi rozedrgane ludzkie emocje, koił miękkością ud wzburzenie i zszargane nerwy, poił długo i wytrwale spragnionych chwil zapomnienia. Dumną właścicielką i opiekunką tego nieskażonego podatkiem przybytku była wiecznie umalowana i czujna Guhna Piuzunn zwana Gruszką. Niewiadoma rzecz, czy to od wyraźnie zarysowanego kształtu ramion i bioder suto obtoczonych tłuszczem, czy też wdzięcznej nazwy prowadzonego przez nią interesu – Soczystej Gruszki.

Guhna jak co dzień przechadzała się po przybytku w swojej nowej, wyszukanej sukni. Nie spieszyła się, z lubością doglądała kwitnącego interesu, który przejęła po poprzedniczce. Zeszło jej się z tego łez padołu bodaj trzy lub cztery wiosny temu. Zresztą ku uciesze wszystkich, w szczególności zaś Guhny. Przeszła obok pokoi na piętrze, przysłuchując się perfekcyjnie wyuczonym jękom rozkoszy Roztrzepanej Trzpiotki i Boskiej Driunny. Miękkim, jak na swoją tuszę, krokiem zeszła po schodach, obdarzyła uwodzicielskim spojrzeniem dwóch mężczyzn stojących w rogu, skręciła w lewo i znów w dół po schodach. Minęła saunę i pokój z wannami. Para buchnęła jej prosto w twarz. Makijaż przykrywający wszelkie niedoskonałości jął nagle spływać kroplami ku bujnym, tak samo intensywnie jak twarz, przypudrowanym piersiom. Guhna nie zwróciła jednak na to uwagi. Stukając eleganckimi bucikami, które cudem trzymały się jej szerokich i napuchniętych stóp, przeszła przez korytarz do ostatniej sali.

Zapukała lekko. Usłyszawszy znajomy, zapraszający głos, weszła do środka.

– Najmilsza ma!

Mężczyzna uśmiechnął się do niej od ucha do ucha. Nie należał do tych wyjątkowo wysokich, ale z pewnością nazwać go było można postawnym. Na oko przeżył jakieś trzydzieści kilka wiosen. Twarz miał szlachetną, włosy czarne jak smoła przystrzyżone były na równą długość z gęstą brodą. Był półnagi. Biodra oplatał mu jedynie gładki, wzorzysty materiał. Pośrodku nagiego torsu miał dużą i paskudną, przyznać trzeba, bliznę po oparzeniu. Znak, który niegdyś zdobił mu miejsce przy sercu, przykryty został nowym. Mistrz Znaków wraz ze swoją igłą robił pewnie, co mógł, ale symbol dumnego rodaka i syna Konirum widniejący na piersi mężczyzny nie był gładki ani równy. Poza tym jednym elementem ciało jego było bez skaz. Gibkie i silne, zdawać by się mogło, żywcem ściągnięte z rzeźb największych mistrzów dłuta. Cała jego postać miała w sobie coś, co sprawiało, że od razu obdarzano go szacunkiem. Był to człowiek światły, obyty w manierach i towarzystwie. Fach jego i dobrze prosperujący od wielu wiosen interes same w sobie również wzbudzały poszanowanie.

– Rijolu, kochany mój, czy trzeba ci czegoś?

– Teraz, gdy tu jesteś, nie brak mi niczego…

– Krotochwilarz i ułudnik!

– Gruszka stara robalami parszywymi przeżarta!

Z twarzy Guhny zszedł już nie tylko makijaż, ale też uśmiech wywołany komplementem. Żwawym krokiem dopadła do stojącego naprzeciw mężczyzny i bez cienia zawahania trzasnęła go otwartą dłonią w twarz, aż zadźwięczało w uszach. Zaraz po tym, dech jeden lub dwa, buchnęła gromkim, szczerym śmiechem, przypadła do przyjaciela i ucałowała go w poszkodowany policzek.

– Miły mój! Toż to ja myślałam, że na oczy cię już nie zobaczę!

Mężczyzna, trzęsąc się ze śmiechu, odwzajemnił pocałunki, a ostatni z trzech złożył na pulchnej dłoni Guhny.

– A czemuż to takie niepokoje w pięknej głowie pani się tłuc ośmielają?

– Już ty dobrze wiesz dlaczego! – Guhna szturchnęła go wymownie. – Matkę z ojcem oszukasz, okręgowych i łannowych oszukasz, strażników i wojaków, z którymi tak lubujesz chwile cenne spędzać, oszukasz, tych wszystkich swoich handlarzy i medyków oszukasz. Mnie, Guhny Piuzunn, burdelmamy Soczystej Gruszki, mój drogi panie Rijolu, nie oszukasz! Wiem, co z ciebie za ziółko. Skrywasz więcej sekretów niźli sama królowa! Chytry jesteś niczym lis! Zielarz, pff! Sam żeś pan tę przykrywkę sobie wybajdurzył czy ktoś podpowiadał?

– Skorom taki podejrzany, nie boisz się pani aby?

Guhna podparła się pod boki.

– Nie – rzekła.

– Czemóż to?

– Bo pan, panie Rijol… Pan dobry jest człek, ot co.

– Zatem poznałaś pani największą moją słabiznę.

Guhna ponownie go szturchnęła.

– Teraz, mój miły, poważnie mów. Zdrów i cały jesteś po tej wyprawie?

– Zdrów i cały.

– Nie śledził cię kto aby?

– To ja śledzę ludzi, nie na odwrót.

– A to się wyklucza jedno z drugim?

– Już dobrze, dobrze. Nikt mnie nie śledził.

– Dobrze. Opowiesz mi wszystko, ale nie dziś ani nie tutaj. Zawitam do ciebie na dniach. Tymczasem przyjemności… W końcu nie samą pracą żyje człowiek! – Guhna klasnęła w dłonie i do środka weszła kobieta.

Kasztanowe loki opadały jej na ramiona. Miała na sobie jedynie gładki materiał. Materiał, który – rzec trzeba – pod wpływem wilgoci ciasno przylgnął do jej, bez dwóch zdań, doskonałego ciała.

– Powitać – rzekł swym głębokim głosem Rijol i wbił przenikliwe spojrzenie prosto w oczy przybyłej.

– Powitać – odpowiedziała, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. Posłała mu rozbrajający i bezceremonialnie pożądliwy uśmiech.

Guhna, niczym duch, niezauważenie przemknęła za drzwi. Zza nich usłyszeli jeszcze tylko jej słodki szept:

– Baw się dobrze, mój ty książę szeptów. Wino już w drodze.

***

Rijol wygrzebał się z miękkich poduszek i kołdry wypchanych pierzem. Wtarta weń ostra woń potu, pachnideł i wina, które rozlali, rzucając się nieostrożnie na łoże, roznosiła się po całej izbie. Kipiel rozczochranych włosów, zatopiona w pościeli, poświstywała i pochrapywała miarowo. Rijol uśmiechnął się pod nosem, musnął lekko odsłoniętą łydkę kobiety, po czym wstał i przeszedł do izby z wannami. Młodzi posługacze i posługaczki natychmiast napełnili jedną z wanien ciepłą wodą. Nie rozkoszował się kąpielą długo, gdyż czas naglił.

W pełni wyszykowany, na nowo pachnący i w schludnym, kosztownym, aczkolwiek skromnym odzieniu wyszedł z zamtuza. Zaatakowały go ostre promienie słońca. Minęła chwila, nim oczy przyzwyczaiły się do światła. Południowe słońce dwunastego dnia miesiąca lipienia grzało przyjemnie. Mieszkańcy Olzuum Um wili się jak mrówki wśród niekiedy szerokich, a niekiedy niezwykle ciasnych uliczek. Wysokie, kilkupiętrowe domy mieszkańców wysadzane były białymi otoczakami, dachy zaś czerwieniły się i pobłyskiwały w słońcu. Rijol przebił się przez gwarny tłum na rynku. Handel, nieprzerwanie od pierwszych promieni dnia, trwał tu i narastał z każdą chwilą, rozgrzewał do czerwoności spragnione monet serca handlarzy. Wrzało tu jak w ulu, roiło się od ludzi, zwierząt i materiałów wszelkiej maści. Cóż było się dziwić, miasto było jednym z największych w kraju. Bliskość stolicy, Collum Cum, i traktu prowadzącego do sąsiedniego Królestwa Silzocc były niewątpliwie zaletą. Handlarzy ani chętnych do zakupu nigdy nie brakowało.

W zasięgu wzroku pojawił się dobrze znany mu szyld – Zioła i Medykamenty – okraszony jego nazwiskiem. Wszedł do środka. Pnące się aż pod sufit półki ze słoikami i słoiczkami wypełnione najrozmaitszymi produktami leczniczymi pobłyskiwały od czasu do czasu. Zza dębowej lady wyłoniła się zielarka zatrudniona przez niego ledwie kilka miesięcy temu. Wlepiła w niego wielkie, niezwykle zielone oczy i posłała mu czarujący uśmiech. Uśmiech ten, Rijol miał co do tego pewność, wiedział to bez pochyby, oddawał szczere uwielbienie, które rosło z dnia na dzień.

– Powitać, panie Ovolann!

– Powitać, panno Veilunn.

Skarcił się w myślach za to, że zignorował podczas rozmowy aplikacyjnej swoje przeczucia co do tej panny i jej maślanego spojrzenia. Skarcił się po tysiąckroć. Pracownica była z niej wybitna, to prawda. Dwuletnia praktyka w stolicy u znanego na całe Konirum Mistrza Ziół Xourusa otwierała drzwi do każdego zielarskiego sklepu, jak kraj długi i szeroki. Fach w ręku miała niewątpliwie, błyskotliwość i wiedza aż biły od niej falami, w których ogrzewać się mogli ludzie światli. Może to zaślepiło Rijola? Od zawsze miał słabość do ludzi cechujących się intelektem i wiedzą. Może to właśnie ta żywa dyskusja z panną Veilunn na temat specyfiki ziół, sposobów osuszania i proszkowania wnętrzności zwierząt oraz metod przechowywania roślin sprawiła, że machnął ręką na liczne sygnały ostrzegawcze? Nic teraz już na to nie poradzi. Panna Veilunn prowadziła jeden z wielu jego sklepów umiejętnie i dokładnie. Ani myślał jej wyganiać.

Odpowiedział na uśmiech uśmiechem uprzejmym i wyważonym. Wszedł za ladę z trudem, ale stanowczością, zignorował kuszącą, słodką woń kobiecych perfum, po czym skierował swoje kroki ku zapleczu. Poczekał na dźwięk małego dzwoneczka świadczącego o tym, że właśnie jakiś klient przekroczył progi jego sklepiku. Następnie, wybrawszy odpowiedni klucz, otworzył drzwi w głębi izby. Zamek szczęknął cicho.

Wszedł do ciemnego korytarza. Upewniwszy się, że dobrze zamknął za sobą drzwi, po omacku znalazł pochodnie i krzesiwo. Wpierw schodami w dół, a potem długo, długo prosto przed siebie. Myśli Rijola z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej oddalały się od subtelnej woni panny Veilunn, a zbliżały do rozmowy, która niedługo miała wiele przesądzić. Czoło jęło marszczyć mu się w głębokim zamyśleniu. Rozważał każde słowo, które mogło paść, każdą ewentualną reakcję i serię działań do podjęcia.

Zanurzony w rozważaniach nie zauważył, że dotarł na miejsce. Zgasił pochodnie w ocembrowanej, już bardziej rdzą niż żelazem, beczce. Poprawił włosy, kołnierz i mankiety eleganckiej koszuli, po czym zastukał w drzwi wedle umówionego hasła. Trwało to dwa lub trzy gwizdy, ale w końcu ktoś z drugiej strony przekręcił klucz i drzwi otworzyły się na oścież.

– Łanny Diann. – Rijol zgiął się w ukłonie.

– Panie Ovolann, powitać. Wszyscy już czekają.

Piwnicę łannego Dianna oświetlało kilka pełgających świec. Dowódca straży w Olzumm Cum był człowiekiem o srogich rysach twarzy i ciosanej jak w kamieniu posturze. Mimo groźnej aparycji, która zdecydowanie była przydatna w jego pracy, nie był to człowiek porywczy ani czerpiący przyjemność z siania strachu. Zawsze robił to, co do niego należało, i to jak najlepiej.

Poprowadził Rijola do pomieszczenia obok. Pochodnie rozwieszone w każdym rogu rzucały skaczące cienie na twarze dwóch siedzących przy stole mężczyzn.

– Jaczu Nozerann, drużynowy Orunn, powitać. – Rijol znów zgiął się w ukłonie, tym razem stanowczo bardziej głębokim i dokładnym.

– Panie Ovolann, powitać. Zapraszamy.

Usiedli. Pośrodku stołu leżały dwie bezbrzeżnie piękne i jednocześnie nadgryzione zębem czasu mapy. Na cielęcych skórach wiły się linie dróg i rzek znanego im świata. Barwami wyróżniały się niziny, wyżyny, góry i morza. Maleńkie punkciki znaczyły miasta i wsie. Drewniane figurki wojskowych tysięczników ustawione przy północno-zachodniej granicy ich ojczyzny nie zostawiły Rijolowi cienia wątpliwości. Z trudem opanował emocje, które z mocą pchały mu się na twarz. Spojrzał dowódcy wojsk prosto w oczy.

– Ali zatem…

Tamten skinął z wolna.

– Wojna.

***

Miasteczko Vitti Puks było wyjątkowo spokojne i opustoszałe. Może to wizja spędzenia upalnego, letniego dnia nad jeziorem, zwanym Dużym Okiem, tak wymiotła mieszkańców. Jezioro było oddalone od miasta ledwie o pół dnia drogi konno. Dzieliło granicę z dwoma sąsiadującymi królestwami – Laronii i Ottado. Sam pomysł ochłodzenia ciał kąpielą to jedno. Do atrakcji dochodziły jednak trwające całe lato konkury wodne, takie jak pływanie na czas, wyścigi łódkami i małymi stateczkami, połowy i konkury kuchmistrzów specjalizujących się w rybach i wodnych specjałach. Nie można także zapomnieć o elemencie ukulturowienia, jak niekiedy określali starsi. Konkury przyciągały bowiem zawodników i widzów z sąsiednich królestw. Znaczącego problemu z porozumiewaniem się nie było, bo zagraniczni goście w mniejszym lub większym stopniu, ale zawsze mówili w języku Dotlanów, który traktowany był przez Królestwa Południa jako wspólny.

Wizja kąpieli, rozrywek i nawiązywania kontaktów z braćmi i siostrami Laronii oraz Ottado była jednak jak najdalsza postaci sunącej przez obszerny rynek Vitti Puks. Wielka chusta wykonana z gładkiego, cienkiego materiału zakrywała głowę, ramiona i tors człowieka, sięgała mu aż po kolana. Skrywała przed oczami pojedynczych przechodniów pas i przytroczony do niego sztylet. Człowiek ten szedł jak po sznurku do wcześniej wyznaczonego celu. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na barda amatora, który zdzierał struny lutni i własnego gardła przy jakiejś wysoce zakłopotanej pannie. Nie obrócił się na nawoływanie kupca, który na widok potencjalnego klienta mało co nie wyskoczył zza swojego stoiska. Nie obszedł go rozdzierający wrzask chłopczyka klęczącego przy drewnianym mieczu pękniętym na pół ani równie rozdzierający krzyk jego matki wznoszącej w bezsile ręce ku niebu. W końcu zatrzymał się przy niewielkim sklepiku w jednej z uliczek odchodzących od rynku. Wzniósł oczy na szyld Zielarnia pana Hillorga i wszedł do środka.

Głośne skrzypnięcie drzwi obwieściło przybycie klienta. Zza piętrzących się regałów wyłonił się siwiuteńki zielarz. Pan Hillorg we własnej osobie.

– Powitać.

Człowiek z zasłoniętą twarzą nie odpowiedział. Wyłonił jeno spod chusty dłoń i położył na ladzie małą drewnianą figurkę końskiego łba. Zielarz podszedł, przyjrzał się jej uważnie, po czym zniknął na zapleczu. Po chwili wrócił i wręczył list zabezpieczony pieczęcią. Oboje, człowiek i stary zielarz, skinęli sobie z szacunkiem głowami.

Człowiek wyszedł bez pożegnania. Później, odebrawszy swojego wierzchowca, opuścił miasto i od razu, gdy tylko zjechał z głównego traktu i zapuścił się w las, wyjął z podróżnej torby list. Złamał pieczęć, oczami przemknął po pięknym, dobrze sobie znanym piśmie, po czym zaklął parszywie i spiął konia w dziki cwał.

Chwili wytchnienia wierzchowiec zaznał dopiero późnym wieczorem. Słońce już dawno skryło się za horyzontem. Gałęzie drzew gęstego lasu zdawały się sięgać szponiastymi ramionami w kierunku jeźdźca, który nieustraszenie przedzierał się głębiej i głębiej. Wreszcie, po długich dzwonach męczącej podróży zobaczył cel podróży. W coraz bardziej gęstniejącej ciemności jawiła się łuna bijąca od obozowego ogniska.

– Harwia! Tak cię długo nie było, że już myśleliśmy, że ci jacy wilcy zad wychamrali w drodze. – Zaśmiał się krępy, czarnowłosy mężczyzna, który z wyraźną lubością oddawał się prześmiewaniu mowy wieśniaków.

Jeździec zsunął z głowy chustę. Oczom obozowiczów ukazała się mizernie chuda, trójkątna twarz młodej dziewczyny. Proste włosy w kolorze słomy opadały jej na kościste ramiona. Rysy miała ostre, podbródek i nos spiczaste. Dziewczyna gniewnie zmarszczyła gęste, grube brwi na mężczyznę, który ją powitał. Sprawnie zeskoczyła z konia. Wylądowała dokładnie przed nosem niskiego żartownisia. Ona z kolei na wzrost narzekać nie mogła. Podparła się pod boki, pochyliła do niego i jak matka niesfornemu dziecku oznajmiła lodowatym głosem:

– Nie czas na krotochwile, Wywir. Zbierz ludzi.

Tamten przełknął dyskretnie ślinę i natychmiast wyprężył się jak struna.

– Tak jest!

Chwilę później przy ognisku siedzieli już wszyscy, cała dziewiątka, łącznie z Harwią. Nikt nie śmiał się odezwać ani ruszyć. Wszyscy jak jeden mąż z uwagą wpatrywali się w zmarszczoną w zamyśleniu twarz swojej przywódczyni. Dziewczyna w końcu odchrząknęła i wyciągnęła z kieszeni list.

– To, moi mili – powiedziała dźwięcznym, metalicznym głosem – potwierdzenie naszych najmroczniejszych podejrzeń i największych obaw.

Harwia rzuciła list prosto w ogień, który na chwilę zajarzył jeszcze silniejszym blaskiem. Iskry poleciały ku gwieździstemu niebu. Milczała jeszcze czas jakiś.

– Wojna?

Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała głęboko w oczy każdemu z osobna.

– Wojska Konirum zbierają się przy naszych granicach i to w liczbie, która nie zostawia wątpliwości. Tak, moi druhowie, galopuje w naszym kierunku, łapczywa na dusze, krew i cierpienie, Pani Wojna.

– Zatem jakie rozkazy?

– Ruszamy pod granice, kamraci. Rychtować broń, gotować jadło, zwijać namioty i szykować konie. Wyjeżdżamy o świcie.

***

Czarnowłosy, szczupły mężczyzna, dumny właściciel pary wesołych oczu, przyglądał się kobiecie jadącej konno tuż obok. Czarne falowane włosy obcięte przed kilkoma dniami w pijackim szale przez jej koleżankę powiewały teraz na wietrze. I chwała, bo jego delikatne podmuchy dokonywały poprawek w tym widowiskowym dziele zniszczenia. Wiadomo, zakończenie edukacji Akademii Wojskowej to wydarzenie o bezmiernym znaczeniu dla żaków. Wydarzenie, podczas którego nie żałuje się ni pitnego miodu, ni piwa, ni wina, ni okowity. Z ufnością dziecka, co wiosen ledwie ma trzy, podkładać się pod nożyczki dziewoi, która ledwo stoi na nogach od ilości wlanych w siebie trunków? Cóż, wielce mądrym nazwać tego nie można było. Chociaż tak po prawdzie… on sam, Skip, nie był lepszy. Niby dwadzieścia dwie wiosny na karku, a człowiek z każdą kolejną coraz głupszy. Przymknął oczy, bo przypomniał mu się jego widowiskowy lot z drugiego piętra dormitorium na stóg siana, który stogiem jak najbardziej mógłby się zwać, gdyby nie uboga ilość owych miękkich elementów składowych. Bolało. Ba! Do dzisiaj boli, bo przecież takie upadki nie leczą się z dnia na dzień. Odwrócił wzrok i spojrzał przed siebie. Był miesiąc winnik, koniec jesieni dziewięćset sześćdziesiątego roku od założenia Dotlantii. Brzozy rosnące wzdłuż drogi, po której to właśnie jechali leniwym stępem, migotały złotym blaskiem. Każdego dnia coraz chłodniejszy wiatr porywał kolejne liście, a te wzlatywały ku górze, tworząc widowiskowe, wirujące, wielobarwne chmury. Łąki po prawej i lewej stronie drogi oblegane były przez owce, które za nic miały zrywający się wiatr. Pasły się spokojnie. Pojedyncze ptaki, z tych wytrwalszych, śpiewały pięknie nad ich głowami. Nie było jednak już w tych trelach tego radosnego tonu sprzed paru tygodni.

Mężczyzna westchnął głębiej i zerknął na towarzyszkę. Ta nadal patrzyła w dół. Uśmiechnął się ledwo zauważalnie.

– Zilla?

W odpowiedzi usłyszał ciche, odruchowe mruknięcie. Nie spojrzała na niego. Jechała dalej, kołysząc biodrami w takt końskich kopyt. Nosiła białą, przylegającą do ciała koszulę z niedużym dekoltem. Swoje dwa, niezaprzeczalnie mocne w każdej dyskusji, argumenty skrywała pod chustą, która oplatała także jej smukłą szyję. Na to przeważnie, w takie dni jak te, nosiła skórzaną kurtkę. Nad wyraz piękną. Pamiętał, jak biegała do robót wszelakich od rana do nocy, bo bez pamięci zakochała się w tym kawałku skóry. Powiedziała, że choćby miała ducha wyzionąć, to kupi sobie tę kurtkę. I takoż zrobiła. A ducha też niemal wyzionęła. Do tego nosiła luźne spodnie z niezliczoną liczbą kieszeni. Chowała w nich dosłownie wszystko: medykamenty, opatrunki, używki, jedzenie i picie, notatnik, mapę, cukier dla konia. Wypchane i obciążone do granic możliwości spodnie opierały się grawitacji jedynie dzięki skórzanemu paskowi na jej biodrach, do którego przyczepiony miała również miecz. Ponadto nosiła skórzane, wymęczone życiem buty. Zilla nie była wysoka, chociaż akurat tego dobrze ocenić nie można było, jak ktoś siedział na koniu. On wiedział to jednak dobrze. Znał ją od maleńkości. Razem odkrywali świat, razem łykali pierwsze łzy, razem śmiali się do bólu brzucha, razem zmagali się z dorastaniem.

Potrząsnął głową, na siłę wyrywając się z zamyślenia. Przypomniał sobie, co zamierzał zrobić. Na jego twarzy pojawił się psotliwy uśmiech.

– Spójrz na mnie, bo to bardzo ważne, co chcę ci teraz powiedzieć.

Kobieta wyprostowała się powoli i jak to miała w zwyczaju, odgarnęła włosy do tyłu, przeczesując je przy okazji palcami. Zapomniała jednak, że jej głowy nie zdobią już długie, luźno puszczone kosmyki, więc zamiast nonszalanckiego gestu wyszło jej potarganie i tak już potarganej fryzury. Prychnęła lekko zirytowana tym faktem, po czym wreszcie się odwróciła. Teraz mógł zobaczyć jej twarz. Miękkie, okrągłe rysy zaznaczały mały nos, uszy i usta oraz regularne brwi, pod którymi jarzyły się piwne oczy. W oczach tych, odkąd tylko pamiętał, mieszkała iskra, która dodawała jej jakiejś niewytłumaczalnej ikry.

– Co tam, Skipi?

– Jesteś mała.

– Za to ty wielki jak tur – sparowała i wyszczerzyła do niego rządek równych, drobnych zębów. Była wyraźnie zadowolona z riposty. – To tę zniewalającą wieść chciałeś mi przekazać?

– Nie.

– O co chodzi zatem?

– To nie jest takie proste. Już od bardzo dawna zbieram się z tym, żeby ci to powiedzieć…

– Mów śmiało.

– Wiem, wiem… – Skip odetchnął głęboko i nie patrząc na Zillę, ciągnął dalej: – Bo widzisz… Tylko nie wpadaj w panikę, dobrze? – Kiwnęła głową na potwierdzenie. Uśmiechała się, tym razem zachęcająco, żeby dodać mu śmiałości. – Problem w tym… – zaczął znowu.

– Tak?

– Chodzi o to…

– Słucham, Skipi.

– Chcę, żebyś wiedziała…

– No wyduś to z siebie wreszcie, bęcwale! – Nie wytrzymała.

– Mogłabyś zrzucić trochę sadła – wypalił i skurczył się w siodle w obronnym geście. Zilla uniosła brwi. Kącik ust również lekko się uniósł. Widać było, że ostatkiem sił powstrzymuje wybuch śmiechu. – No co się tak na mnie patrzysz? Myślisz, że łatwo powiedzieć coś takiego kobiecie? Naprawdę się bałem! Raz, jak jednej tak powiedziałem, to dostałem świecznikiem przez łeb. Od tego mam tę bliznę na brwi! – wykrzyknął i potarł z troską czoło.

– Pasjonujące, Skip…

– Nie wściekasz się?

– Nie.

– Niczym we mnie nie rzucisz?

– Nie.

Skip skwasił minę niezadowolony. Efekt, który chciał osiągnąć, z każdym jej spokojnym słowem odpływał w zapomnienie.

– Dziwną jesteś kobietą.

– A ty dziwnym jesteś mężczyzną.

– Tak, tyle że ja przynajmniej nie wyglądam jak niedźwiedź gotujący się na sen zimowy.

Nim Skip zdążył się spostrzec, Zilla podniosła się w siodle, błyskawicznie wspięła na koński grzbiet i z całej siły kopnęła roześmianego mężczyznę w ramię. Ten nie zdołał utrzymać się w siodle i runął na ziemię. Gdy wreszcie udało mu się podnieść z ziemi i otrząsnąć, Zilla pędziła przed siebie, ciągnąc za lejce jego rumaka. Słyszał jej coraz bardziej oddalający się śmiech.

– Stój, ty bezduszna babo! Oddawaj mojego konia!

Niemal od razu pożałował swoich słów. Zobaczył, jak czarnowłosa zatrzymuje gwałtownie konie, tak że te aż przysiadają na zadach i ryją kopytami ziemię. W powietrze wzbiła się chmura pyłu. Zilla puściła porwanego konia luzem, a swojego obróciła zwinnie w jego kierunku.

– Ożeż ty… – syknął pod nosem, czując, na co się zanosi.

Obrócił się na pięcie i zaczął uciekać. Na niewiele się to jednak zdało. Już słyszał za plecami tętent końskich kopyt i dziki śmiech siostry. Coś świsnęło mu koło ucha. W pierwszym odruchu zrobił unik i odbił w bok. Zbyt dobrze znał Zillę, wiedział, że kolejny przedmiot trafi bez pudła, ten był uprzejmym ostrzeżeniem. Odbijając w pełnym pędzie, potknął się i runął w trawę przy drodze, zrobił kilka fikołków i wylądował twarzą tuż przed pniem całkiem pokaźnego drzewa. Poruszał głową, żeby otrząsnąć się z ogłuszenia.

Zilla buchnęła jeszcze głośniejszym śmiechem. Zeskoczyła z konia, błyskawicznie dobyła miecza i wycelowała nim w Skipa.

– Ubiłam cię, smoku! Jakieś ostatnie słowo, podły gadzie? – Machnął tylko na nią ręką. Kobieta wyszczerzyła się triumfalnie i położyła koło niego na trawie. – Żyjesz? – wypaliła z nutką troski, jednak wciąż susząc kły. Nie zdołała ukryć zadowolenia ze swojego spektakularnego zwycięstwa.

– Matko najmilsza… – wydyszał Skip. – Człowiek sobie zażartuje, a taka od razu z buta… i w ziemię. Przecież to było okropniejsze niż ten świecznik! I jeszcze to, to latające… Co to w ogóle było?

– Naszej matki to ty w to nie mieszaj. A co do przedmiotu, to nie wiem. – Oboje przez jakiś czas uspokajali oddechy. A im spokojniejsze były, tym lepiej dało się słyszeć słodki śpiew wszystkiego wokół. – Poleżmy jeszcze przez moment. Tak tu ładnie.

Poleżeli. Wpatrywali się w wirujące nad ich głowami kolorowe liście. Nie było niczego, co przerwałoby tę błogą chwilę odpoczynku. Zilla lubiła takie momenty. Te w podróży, te tuż przed powrotem, te przed powitalnymi uściskami i opowieściami w gorączce uzupełnianymi przez wszystkich. Lubiła wyjeżdżać i lubiła wracać. Najbardziej do domu.

***

Zbiór wieści wszelakich, Tom II, 942 r.o.z.D. – Podział roku

Anonim z Vallgalli

Azali wszem i wobec wiadome będzie, iż dotlański podział miesięcy wszystkie Królestwa Południa stosują, to jest: Dotlantia, Upaso, Laronia, Ottado, Progott, Muraa, Konirum, Silzocc, Dukk oraz Biah. Terenów Yarrgadu, z uwagi na brak organizacji krainy tej, jak i przedstawiciela władzy wśród plemion tamtejszych, niejednokrotnie dzikich, nie uważa się za królestwo. Dotlański podział miesięcy od pierwszego dnia istnienia Królestwa Dotlanów obowiązuje i 365 dni zawiera. Poniżej nazwy jawią się, jak i liczba dni im przysługująca.

Tyczeń 31 dni

Strąpacz 28 dni

Brzezień 31 dni

Łżekwiat 30 dni

Trawień 31 dni

Ugornik 30 dni

Lipień 31 dni

Czyrwień 31 dni

Jesiennik 30 dni

Winnik 31 dni

Listopadnik 30 dni

Gódnik 31 dni

***

Zilla i Skip na widok dobrze znanej sobie wioski zmusili konie do dzikiego cwału. Wilzawia, miejsce ich najbardziej beztroskich, dziecięcych lat, leżała na wschodnim krańcu Niziny Zielonej ciągnącej się przez niemal całą szerokość Dotlantii. Gdyby nie małe, rzadkie zagajniki występujące tu i ówdzie, dumnie szeleszczące liśćmi najrozmaitszych gatunków drzew, można byłoby bez problemów dojrzeć wioseczki oddalone o dziesiątki torów. Nie było tu bowiem nawet najmniejszego pagórka. Gdzie okiem nie sięgnąć, ziemia była płaska jak stół.

Oczom Zilli i Skipa coraz wyraźniej zaczęły ukazywać się dachy kryte strzechą. Gnali naprzód, ich konie chrapały głośno i waliły kopytami o ziemię. Tuż przed pierwszymi gospodarstwami zwolnili, by później wyhamować zupełnie. Zsiedli z koni i pieszo przeszli resztę drogi. Rozkoszowali się krótkim spacerem.

Wilzawia wyglądała dokładnie tak jak setki innych wioseczek Dotlantii. Chałupy, drewniane i niewielkie, rozsiane były po całym terenie i odgrodzone lichymi płotkami, które raczej pełniły funkcję oznaczenia własnego terenu niźli oddzielenia się od sąsiadów. Sztachet w nich było bowiem tyle, co kot napłakał. Między domami, niekiedy gęsto, niekiedy nieco rzadziej, wśród zielonej trawy rosły polne kwiaty – chabry i stokrotki. Dwa najbardziej pospolite kwiaty na nizinach wrosły się nie tylko w tę ziemię, ale też w ludową kulturę. Mieszkańcy przyozdabiali domostwa malunkami z motywami chabrów i stokrotek. Można je było także znaleźć w odświętnych strojach i naczyniach. Babki i dziadowie zbierali się w ciepłe letnie dni, siadali razem na klepisku i podśpiewując, malowali powierzchnie naczyń i różnych domowych sprzętów, coby tradycji stało się zadość.

Tymczasem Zilla i Skip szli dalej. Wreszcie ich oczom ukazała się mała, drewniana chałupa. Była to jedna z tych starszych, ale trzymała się dzielnie na kamiennych fundamentach. Grube belki pokryła to tu, to tam ciemnawa zieleń mchu. Serca zabiły im mocniej. W tym samym momencie spojrzeli na siebie i wyszczerzyli od ucha do ucha, dając upust radości, jaka ich teraz rozpierała. Byli w domu. Przeszli przez szeroką, nadgryzioną zębem czasu furtkę i puścili konie luzem. Kamienną ścieżką udali się do drzwi wejściowych. Zilla zapukała. Przez krótką chwilę w środku panowała zupełna cisza. W końcu jednak coś zaszurało. Usłyszeli szybkie kroki, a zaraz po tym głośny huk. Z wnętrza domku dobiegł ich rozwścieczony kobiecy głos.

– Ty przeklęty dywaniku chędożony! Żeby cię Abis pochłonęła, ty stary, podstępny, szmaciany zbóju! Po co ja cię tu jeszcze trzymam? Ty gnido zapyziała! Wyrzucę cię, przysięgam! Ty parchaty… – Pewnie usłyszeliby dalszą część uroczej wiązanki, ale drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanęła kobieta. Nic nie kłamiąc, można było powiedzieć, że oto przed nimi wyrosła wierna kopia Zilli, tyle tylko, że w starszym wydaniu i z nieco ciemniejszymi oczami. – Dziatki moje… – wydusiła z siebie z przejęciem i rzuciła się na nich z otwartymi ramionami.

– Powitać… – Jedynie to zdołali przecisnąć przez gardła duszeni niepohamowaną matczyną radością.

Retta ściskała ich, głaskała, całowała i tuliła mocno. Skipowi udało się wyślizgnąć, Zilla dłużej była miażdżona przez stęsknione ramiona matki. W końcu i ją wypuściła z objęć.

– Wchodźcie, moje skarby! Zaraz wam coś przygotuję!

– Niechybnie! – odpowiedzieli równo, a ich uśmiechy na myśl o jadle matki poszerzyły się jeszcze bardziej.

Weszli prosto do kuchni, która, jak wiadomo, jest zarówno najlepszym miejscem do długich rozmów, jak i nadrabiania rocznych zaległości w karmieniu dzieci i opowieściach. Retta bez chwili zwłoki wyładowała na stół połowę zawartości spiżarni, a Zilla i Skip zabrali się ochoczo do jedzenia. Dobrze wiedzieli, czym grozi choćby chwila ociągania się w tej kwestii.

– Jedzcie, jedzcie, moje szczęścia! Ja w tym czasie przygotuję coś jeszcze… Och, i mówcie! Opowiadajcie mi wszystko! Jak zakończenie nauk? Jakie wyniki? I jak droga? Nie było żadnych problemów?

Skip jako pierwszy zdołał oderwać usta od suszonej kiełbasy z dzika, przełknąć i zacząć opowiadać. Zilla była mu wdzięczna. Chciała teraz skupić się na czymś innym niż na opowieściach. Spojrzała z czułością na matkę. Na jej rozpromienioną twarz i oczy wpatrzone w opowiadającego syna, jakby był zrobiony co najmniej ze złota. Retta nie postarzała się przez ten rok nic a nic. Przynajmniej nie na zewnątrz. Włosy wiązała w nastroszoną kitkę z tyłu głowy. Poruszała się z energią i wigorem. Tak jak zawsze, tak i teraz widać było, że dba o siebie. Do tego ta jej legendarna wśród przyjaciół i bliskich wrodzona wesołość. To wszystko sprawiało, że wyglądała na kilka, jak nie kilkanaście wiosen mniej, niż miała w rzeczywistości. I o tyle, o ile ludzkie oko i ocena mylić się mogły, tak spisu urodzenia oszukać się nie dało. Na karku nosiła już niemal pół wieku. Retta jednak nie była jedną z tych kobiet, które po przekroczeniu czterdziestu wiosen nakładały babcine chusty na głowę, łapały drewniane laski w dłoń i osiadały w domach, by narzekać na współczesnych, przegniłych i ubogich duchem młodych, szkaradną pogodę, od której łamie w kościach, i śmierć czyhającą na nie tuż za rogiem. Nie, Retta stanowczo nie była jedną z tych kobiet. Miało to jedną konkretną przyczynę – zwyczajnie nie umiała wytrzymać długo bez działania. Jej zamiłowanie do ludzkiego towarzystwa także robiło swoje. Za bardzo podobały jej się wojaże i poznawanie nowego. Nie miała czasu się starzeć. Siedziała teraz z elegancko ułożonymi nogami i niczym wielka pani na dworze popijała napar z ziół ze swojej ulubionej filiżanki. Jedynej, trzeba zaznaczyć, jaka była w chałupie, ukradzionej przez Skipa z przyjęcia jego niedoszłej, ale jakże zamożnej lubej. Zwinął ją w desperackiej chęci ofiarowania matce czegoś pięknego z okazji jej urodzin. Retta była zachwycona, wybranka Skipa już niekoniecznie, gdy ten palony wstydem więcej się u niej nie pojawił. Jak sam mówił, warto było, bo dziewczę pomyślunek miało co najwyżej kozy.

– …wydawało się, że ostatni rok będzie najlżejszy, ale gdzie tam… Tyle nam zacne państwo profesorstwo dołożyło egzaminów i testów, że po tygodniu nie wiedziałem, jak się nazywam. Ostatecznie jednak wyszliśmy zwycięsko z tego nierównego starcia. Potem było już tylko miesięczne świętowanie zakończenia edukacji, czego efekt, zacna matko, możesz zobaczyć na głowie swojej córki.

Retta z niekrytą rozpaczą zatrzymała wzrok na potarganych i pociętych w trzy światy włosach Zilli. Czując, na co się zanosi, Zilla uprzedziła potok żalu, jaki wzbierał w matce i zapytała:

– A tobie, matko, jak życie mija? Opowiedz no, co się w Wilzawii działo, jak nas nie było.

Retta dała się złapać. Zamyśliła się, rozważając, od czego zacząć. Jak to miała w zwyczaju, ułożyła usta w dzióbek i popukała się kilka razy palcami w policzek.

– Co by wam tu opowiedzieć? Co nowego? Hm… Kot nam zniknął z początkiem wiosny, sąsiadce naszej się zmarło, tej, co ją wieko trumny od ładnych kilku wiosen goniło, starej Kaharce urodziły się wnuki, bliźniaki, dwóch chłopców… szczęśliwa taka od tego czasu chodzi, jak nie wiem co!

– To ona chodzi?

– A żebyś wiedział, uszczypliwcu jeden! Łapiesz mnie za słówka, synu, ale tym razem się zdziwisz. Wystaw sobie, że chodzić zaczęła na nowo. Ozdrowiała na widok wnucząt. I jakaś taka nawet się zrobiła… ludzka. Tu się coś odezwie, tu nie wbije noża w plecy, normalnie szczere złoto, nie sąsiadka! Co by tu jeszcze wam rzec? A tak! Była całkiem spora afera z naszym świętobliwym. Przysłali tu takiego jednego niby-pomocnika, zarośnięty jak zdziczała owca górska. Ledwo co osiadł się w naszej wiosce i objął stanowisko w świątyni, to jużci dawaj bez pytania świątynnej rady sprzedawać część ziem. Jak to tłumaczył, bo świątynia ma długi. Żeby tego było mało, to jeszcze nawiązał, hm… bliskie relacje z dwiema pannami.

– O proszę! Jak bardzo bliskie?

– Stanowczo zbyt bliskie, jak na świątynnego i na zasady, jakich powinni się trzymać. Tak czy siak, tymi dwiema sprawami i swoją pogardą w stosunku do innych oraz ich opinii tak wszystkich rozjuszył, że nasz zborny kazał go wpakować na taczkę i wywieźć poza wieś. Mówię wam, jaki to był piękny widok! Jeszcze jakiś przykładny ktoś przed użyczeniem taczki wypełnił ją krowim łajnem. Ostatnio tak się uśmiałam, jak ty, Zilla, wrzuciłaś mysz za suknię babce Ettemi na weselichu. Ubawu było po pachy, jak Stwórcę kocham! Ha, ha!

Wspólnie śmiali się z tej i wielu innych historii. Jedli i rozmawiali do późnej nocy. Zilla i Skip z trudem podnieśli się z krzeseł obciążeni wydętymi brzuchami. Retta przygotowała posłania w ich starej izbie. Nie zmieniło się w niej zupełnie nic od ich wyjazdu. Najedzeni, szczęśliwi, z rozmarzonymi minami zanurkowali w pościeli z kaczego pierza.

– Zacnych snów, dzieci – powiedziała z czułością w głosie.

– Zacnych, matuchno.

Retta po kolei podeszła do nich i zupełnie zapominając, że ma przed sobą parę dorosłych, ucałowała w głowę jedno i drugie, po czym wyszła. Skip zasnął od razu. Zilla odetchnęła głębiej, wypełniał ją ogrzewający serce spokój. Przyjrzała się bratu. W głowie jej się nie mieściło, że mogłoby go nie być. Gdyby Retta go nie przygarnęła, gdyby nie jej dobre serce, które ulitowało się nad pozostawionym samemu sobie dzieckiem, nie miałaby go teraz przy sobie. Jeszcze raz głęboko odetchnęła.