Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Teraz, gdy smok zieje ogniem, zakończy się wojna między czarodziejami. Mieszkańców Kasztanowego Zaułka czeka godzina rozrachunku, a Nick Blake pozna wreszcie swoje przeznaczenie. Albowiem smok ocknął się ze snu, a jego ogień pozostaje poza jakąkolwiek kontrolą.
ISBN 837150943X
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 437
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
GDY SMOK ZIEJE OGNIEM
Tłumaczył Dariusz Kopociński
Zysk i Ska
Wydawnictwo
Tytuł oryginału
Dragon Burning
Copyright © 1996 by Craig Shaw Gardner
All rights reserved
Copyright © 2002 for the Polish translation
by Zysk i Ska Wydawnictwo s.c., Poznań
Copyright © for the cover illustration
by Robtermund via C. Vega / Luserke Agentur
Redakcja
Paulina Wierzbicka
ISBN 837150943X
Zysk i Ska Wydawnictwo
ul. Wielka 10,61774 Poznań
tel. (061) 853 27 51, 853 27 67, fax. 852 63 26
Dział handlowy, ul. Zgoda 54,60122 Poznań
tel. (061) 864 14 03, 864 14 04
email: [email protected]
nasza strona: www.zysk.com.pl
Patrząc na sowę
Sowa patrzy.
Można ją dostrzec, jak siedzi na wpół zasłonięta listowiem, przycupnięta na wysokiej gałęzi, skąd zdaje się mieć na wszystko baczenie: na ciebie, na twoją polanę, na cały świat wokół tej polany. Toczy wokoło wielkimi źrenicami w kolorze bezchmurnego nocnego nieba. Nie zauważyłeś, kiedy wylądowała na gałęzi, i raczej wątpliwe, czy zauważysz, gdy się poderwie do lotu. Nie możesz się oprzeć wrażeniu, że sowa jest tam od zawsze, schowana w gęstym, zielonym cieniu, póki słońce nie wstanie i jej nie odsłoni. Być może za chwilkę cień znowu połknie wielkiego, szarego ptaka.
Sowa czeka.
Pióra sowy mogą przybrać tyle odcieni szarości, ile jest pozostałych kolorów na świecie. Ptak mruga i rozkłada swe wielkie skrzydła. Jesteś pewien, że nie wydadzą żadnego dźwięku, kiedy sowa cicho niby śmierć pofrunie na łowy.
Sowa wie.
Gdzieś głęboko w owych ciemnych, naprawdę ciemnych oczach kryją się odpowiedzi. Jak wielka jest sowa? Jak mała jest reszta świata? Nagle sowa ukazała się, jakby wychynęła z głębokiego cienia, może z cienia rzucanego przez skrzydło budzącego się smoka.
Zobaczyłeś znaki. Smok ocknął się ze snu. Potwór gotuje się do lotu, który odmieni ziemię.
Może sowa jest częścią mających nastąpić zmian? A może po prostu zawsze tam siedzi, czekając?
Cień zakrywa sowę, w miarę jak słońce chyli się ku zachodowi. Po długim dniu następuje noc, a panią nocy jest sowa.
O WŁOS OD SMOKA
Bitwa wygasła. Oomgosh nie żył.
Jason biegł. Podążał za Krukiem, bo Kruk tak właśnie mu kazał. Ale był jeszcze jeden powód: kiedy biegł, nikt nie widział, że płacze. Gorące łzy sprawiały mu ból, nieustannie spływając po policzkach. Pragnął zacisnąć powieki, paść na ziemię i tłuc w nią pięściami.
Nie płakał tak, odkąd był małym dzieckiem. A niech to, przed miesiącem skończył piętnaście lat! Tego tylko brakowało, żeby Bobby, Todd, Nick lub jego siostra Mary Lou zobaczyli go w takim stanie!
Oomgosh bardziej był mu ojcem niż jego własny ojciec. Silny i wielki niczym drzewo, nie jakiś tam cherlawy, strachliwy człowiek. Dzięki Oomgoshowi Jason poczuł się potrzebny, co mu się nigdy nie zdarzyło w Kasztanowym Zaułku.
Kasztanowy Zaułek. Choć mieszkał tam zaledwie przed paroma dniami, teraz odnosił wrażenie, jakby upłynęły całe tygodnie lub nawet miesiące. Zdawało mu się, że odnalazł zupełnie nowe życie. Poczuł brzemię lat — rzecz niebywała w rodzinnym domu czy w szkole.
Tylko skoro był taki dorosły, dlaczego płakał?
Nawet łzy spływają do ziemi. Myśl ta zaświtała mu z taką wyrazistością, jakby zawsze chowała się w jego głowie. To samo pewnie powiedziałby Oomgosh.
A teraz to Jason był nowym Oomgoshem. Tak przynajmniej oznajmił przed śmiercią drzewolud.
Czy to możliwe? Jasne, wspaniały i wysoki Oomgosh nauczył Jasona słuchać odgłosów ziemi, owadzich, ptasich i leśnych rozmów, wyczuwać zmiany w wodzie i powietrzu. Wypełnił życie Jasona spokojem ducha i nową treścią, znalazł mu miejsce na świecie.
A potem umarł.
Oomgosh zawsze wiedział, gdzie jest i co robi. Czy Jason pasował do roli nowego Oomgosha, skoro czuł się taki zagubiony?
— Oomgoshu! — zawołał z góry Kruk. — Tutaj się zatrzymamy.
Jason natychmiast przystanął. Ze zdziwieniem zauważył, że i łzy przestały płynąć.
Otaczała ich, porastająca większą część wyspy, puszcza. Nie widział w tym miejscu niczego szczególnego.
— Co tu będziemy robić, Kruku?
— Poczekamy na kogoś — zakrakało z cicha wielkie ptaszysko, nim wylądowawszy na gałęzi, nastroszyło pióra. — Wszystko sobie przypomnisz. Jesteś w tym dużo lepszy ode mnie. — Uniósł głowę, omiatając wzrokiem pobliskie drzewa. — Sowa znowu wróciła.
Wtem, gdy postanowił usunąć z oczu resztki wilgoci, Jason spostrzegł kolejną zmianę: nie miał okularów. Musiał je zgubić gdzieś w ferworze walki. Ale nie doskwierał mu brak grubych szkieł w brązowych oprawkach z plastiku: nadal wszystko widział. Mało tego, nigdy wcześniej nie widział tak wyraźnie.
Zerknął na Kruka.
— Co to za sowa? — spytał, lecz zaraz się poprawił: — Kim jest ta sowa?
— Tak właśnie spytałby Oomgosh — odparł Kruk, przekrzywiając na bok czarną, lśniącą głowę. — Sowę opiewa niemal tyle historii, co i Kruka. Sowa coś przynosi, w tym się zgadzają wszystkie opowieści. Ale w kwestii tego, co to jest, opowieści nie są zgodne. — Kruk prze stępował na konarze z łapki na łapkę, jakby szukał najdogodniejszej pozycji do opowiedzenia historii. Kruk uwielbiał opowiadać. Nareszcie zadowolony podjął temat: — Niewykluczone, że przynosi mądrość. — Cmoknął szyderczo, wyrażając tym swą opinię o naiwniakach, którzy wierzą w tę wersję. — A może pojawienie się sowy zwiastuje po prostu zmiany w świecie? — Znowu przerwał, by zatrzepotać wielkimi skrzydłami. — Inni jednak są zdania, że jeśli ktoś spotka sowę, wkrótce umrze.
Jason potrząsnął głową. Nie miał ochoty na opowieści. Wołałby wiedzieć, co się właściwie teraz dzieje.
— Przecież jesteś Krukiem. Musisz wiedzieć wszystko. Co naprawdę przynosi sowa?
— Wszystkie te trzy rzeczy, ma się rozumieć. — Kruk zachichotał. — Nie to, żebyśmy od razu musieli bać się śmierci. Kruk i Oomgosh żyją wiecznie.
Wiecznie? Jason omal nie parsknął śmiechem. Nie słyszał dotąd takiej definicji wieczności. Jakiś wewnętrzny, zupełnie nowy głos kazał mu się jednak powstrzymać od utyskiwania. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej.
— Sami decydujemy, czy spotkać się z sową?
— Z pewnością lepiej w tej sprawie nie zdawać się na czarodziejów. Czarodzieje nigdy nie zauważają czegoś takiego jak sowy. — Kruk pokiwał głową, bardziej do siebie niż do Jasona. — No tak, ale co oni wiedzą?
Co oni wiedzą? Jeśli Jason faktycznie został Oomgoshem, czyż nie był kimś lepszym niż oni? Z pewnością będzie się od nich różnił. Rozmyślał teraz, jak silny i szczęśliwy wydawał się zawsze dawny Oomgosh. Przypuszczalnie dużo gorzej można było spędzić życie.
Przyjrzał się delikatnym zielonym żyłkom, które uwydatniły się na wierzchu jego dłoni. Nigdy nie oczekiwał aż takich zmian!
Z drugiej strony, jak przypuszczał, nikt — ani sąsiedzi z Kasztanowego Zaułka, ani rodzimi mieszkańcy tej wyspy, ludzie i inne stwory — nie przybył tu z własnej woli. Wszystkich sprowadził smok.
I każdy z nich miał jakieś zadanie.
Każdy miał jakieś zadanie. Znów rozumował jak potężny drzewolud. Myśli Jasona wielokrotnie skręcały na podobne tory. Będąc Oomgoshem, łatwiej otrząsnąć się z przygnębienia.
Czarny ptak obracał głową, spozierając na niebo.
— Może Kruk przybył przed czasem? Niekiedy za bardzo mu się spieszy. Sowa nie jest jeszcze gotowa.
— Więc po co się martwić? — zapytał Jason. — A jeśli sowa wcale nie chce się z tobą spotkać?
— Nie chce się ze mną spotkać? Ech, Oomgoshu, po cóż by innego miała tu przylatywać?
Miałaby przylecieć tylko po to, by się zobaczyć z Krukiem? Jason zaśmiał się z lekka.
— No, mój Oomgoshu — rzekł ptak — nareszcie zachowujesz się zgodnie z twoim zwyczajem.
Śmiech Jasona urwał się raptownie.
— Ktoś nadchodzi — oznajmił, sam zdziwiony, że wie coś takiego. Wyczuwał to przez stopy, jakby biegnące pod ziemią korzenie rozsyłały wiadomości o wszystkich wydarzeniach na wyspie.
Kruk znowu przekrzywił głowę, nasłuchując czegoś, czego Jason nie mógł dosłyszeć.
— Masz rację, mój Oomgoshu. Będzie ich od dwóch do pięciu, z rozmysłem zagłębiają się w las. — Ptak zakrakał z cicha. — Pewnie chcą się naradzić gdzieś na osobności. Niewątpliwie mają coś ciekawego do omówienia.
Jason zmarszczył brwi. Cóż by to mogło być? A jeśli to Nunn i jego ludzie? Nie czuł się jeszcze w pełni Oomgoshem. Powątpiewał, czy dałby radę stawić czoło prawdziwemu czarodziejowi.
— Mamy stąd odejść?
— Jasne, że nie. Jak to się dzieje, twoim zdaniem, że Kruk o wszystkim wie? On słucha! Po prostu tu zostaniemy.
Zostać? Na otwartej przestrzeni? Strach chwycił Jasona za gardło.
— A jeśli nas zobaczą?
Ptak pokiwał swoją błyszczącą, czarną głową.
— A co niby mieliby zobaczyć? Kruk zlewa się z niebem. A kim jest Oomgosh, jeśli nie jednym z drzew w lesie?
— Częścią lasu? Ja wcale...
Kruk świdrował Jasona źrenicą barwy nocnego nieba.
— Już ty wiesz, mój Oomgoshu, o czym mówię.
Jason zamrugał, gdy Kruk odwrócił głowę. Wziął głęboki oddech. Strach minął. Może rzeczywiście wiedział.
— A teraz wytężmy słuch. — Kruk przeskoczył na wyższą gałąź, jego pióra zlewały się z cienistym listowiem.
Jason wkroczył głębiej między drzewa, aż całkowicie utonął w ciemności.
Nadchodzili jacyś ludzie, lecz Kruk i Oomgosh stali się niewidoczni.
Todd Jackson znów wpadł w złość. Przecież chciał pomóc.
Powinien był przewidzieć, że nic z tego nie wyjdzie. Czyż ojciec nie wmawiał mu bez ustanku, że szlag trafia wszystko, czego dotknie?
Dokładnie tak twierdził ojciec. Ale Todd nie zapomniał, że to ojciec ponosi wielką odpowiedzialność za to, co się stało.
Naokoło leżały zwłoki ludzi i człekokształtnych istot. Polana wyglądała, jakby nastąpił już koniec świata.
Ale Todd musiał sobie również przypomnieć, że lichy to był świat. Na tej właśnie polanie dawni sąsiedzi z Kasztanowego Zaułka próbowali sklecić sobie jakieś schronienie. Z pomocą garstki typków przypominających pierwszych pionierów Dzikiego Zachodu, zwących się Ochotnikami z Newton, wybudowali kilka prymitywnych szałasów. Ściany z pozbieranych w pobliżu gałęzi miały ich chronić przed furią żywiołów.
Ale tak było, zanim Nunn zaatakował, to znaczy żołnierze Nunna prowadzeni przez ojca Todda, Carla Jacksona. Wszystko, co pozostało, to ciała w błocie.
— Może by tu zrobić jakiś porządek, co?
Todd wzdrygnął się na dźwięk głosu Obara. Nawet nie zauważył, kiedy podszedł doń z tyłu stary czarodziej w bieli.
Uświadomił sobie, że po raz pierwszy od przybycia na tę wyspę nie szykował się do ucieczki, słysząc nieoczekiwany hałas. Przestał odczuwać męczące napięcie, stale oczekiwać najgorszego. Najgorsze już się zdarzyło. Teraz czuł się jedynie wyczerpany.
Todd obejrzał się na starca w bieli, gdy ten stanął obok niego.
— Obawiam się, że sam nie dam rady — przyznał Obar. Głębokie zmarszczki poorały jego twarz, na pół skrytą za długimi, białymi Wąsami. — Ale tak sobie pomyślałem, że jeśli weźmiemy się wspólnie do roboty, korzystając z naszych oczu, jakoś się z tym uporamy.
— A więc mamy wszyscy pracować razem? — zapytał Todd. Nie dowierzał czarodziejom. Przecież nie tak dawno inny czarodziej groził mu, żądając wydania smoczego oka. Miał na imię Rox, lecz zdołał zawładnąć ciałem pana Millsa, niegdyś mieszkańca Kasztanowego Zaułka. Todd przypuszczał, że tak właśnie się stało, ale jakim sposobem, nie miał najmniejszego pojęcia.
Todd rozwarł zaciśnięte palce, by przyjrzeć się zielonemu klejnocikowi, smoczemu oku, magicznej błyskotce, która dawała moc posiadaczowi. Moc pochodzącą prawdopodobnie od potężnego smoka. Todd posiadał klejnot na własność, podobnie jak Rox, Obar czy Nunn. Władał taką samą mocą jak ci szurnięci magicy, mógł się nią posłużyć w dowolnym celu.
— Tak, musimy się zjednoczyć, to pewne — ciągnął Obar tym samym tonem, jakby mówił do siebie przez nikogo nie słuchany. — Niestety, gdzieś nam się zapodziało dwóch niezbędnych towarzyszy.
Todd odwrócił twarz od stosu trupów pośrodku polany. Brakowało pana Millsa, ale to wcale Todda nie dziwiło. Nunn oczywiście zniknął, kiedy poszły w rozsypkę jego wojska: zarówno te rekrutowane z ludzi, jak i z rudowłosych małpoludów. Tak czy inaczej, zostało ich czworo, którzy posiadali smocze oczy: Obar, on sam, pani Smith...
Wypatrzył staruszkę — siedziała obok Sali pod jednym z pobliskich drzew. Obie spały twardym snem. Sala wydała mu się jeszcze piękniejsza niż za pierwszym razem, kiedy ją zobaczył. Półuśmieszek gościł na jej spokojnym obliczu, otoczonym puklami rudozłotych włosów, łudząco przypominających aureolę. To śmieszne, pomyślał, że porównuje z aniołem tę, która do niedawna pracowała w istnym piekle: w tawernie ojca.
Gdy jednak Sala wyglądała na obdarzoną pełnią łask płynących od życia, pani Smith przypominała istotę bliską śmierci. Była wątła, odkąd sięgał pamięcią, przez wszystkie te dni, kiedy dorastał w Kasztanowym Zaułku. Miała już swoje lata. Todd przypuszczał, że tak samo jak jego babcia zbliżała się pewnie do siedemdziesiątki.
Pani Smith zmieniła się wszakże po przybyciu do nowego, pełnego wysp świata, zamieszkanego przez olbrzymiego smoka, który, jak się wydawało, czyha tuż za widnokręgiem. Pierwsza spośród uprowadzonych sąsiadów dostała smocze oko, a ono dodało jej siły i pewności siebie. Nagle jakby ubyło jej lat, sama mogła dać wszystkiemu radę.
Dopóki, rzecz jasna, gwałtownie nie osłabła moc smoczych oczu. Pozbawiona pomocnej magii, pani Smith zdawała się więdnąć w oczach do postaci tamtej mizernej staruszki, jaką Todd pamiętał z Kasztanowego Zaułka. Gorzej nawet: gdy tak patrzył na śpiącą kobietę, na bladą skórę jej twarzy i rąk pokrytych siatką napiętych, jasnobłękitnych żyłek, miał uczucie, jakby nie patrzył w życiu na nikogo starszego — jakby klejnot wyciął jej kilka lat z życia w zamian za wyświadczone usługi. Można było pomyśleć, że staruszka już się nie obudzi.
— Myślę, że pani Smith potrzebuje odpoczynku — powiedział Todd.
— Co? Co? — Obar wzdrygnął się lekko, sprawiając wrażenie zaskoczonego, że ktoś z nim rozmawia. — A tak, prawda. Klejnoty to jeszcze nie wszystko. Ostatnie parę godzin kosztowało naszą panią Smith sporo wysiłku. Ale przecież towarzyszy nam dwójka młodych i pełnych życia posiadaczy smoczych oczu. — Machnął ręką w stronę szesnastoletniej dziewczyny stojącej po drugiej stronie polany. — Mary Lou! Mogłabyś, proszę, podejść tu na chwilkę?
Mary Lou — ostatnia, której dostało się smocze oko — odsunęła znad oczu grzywkę kasztanowych włosów i podniosła spojrzenie, dotychczas utkwione w ziemi. Wydawało się, że w ciągu tych paru godzin, jakie upłynęły, odkąd powróciła z miejsca, do którego zabrał ją smok, spędza większość czasu na bezmyślnym błądzeniu wzrokiem po okolicy. I jakby przybyło jej lat. Wyglądała na osobę dorosłą — nie na tę nastolatkę, którą Todd pamiętał z Kasztanowego Zaułka. Teraz z jej twarzy nie schodził wyraz powagi. Ani razu się nie uśmiechnęła, odkąd wróciła na polanę.
Obecnie Todd żywił do niej inne uczucia. Jakże kiedyś zabiegał o tę ślicznotkę z sąsiedztwa, kiedy jeszcze mieszkali w Zaułku! Jak się czasem starał wepchnąć do jej życia! Wszystko uległo zmianie. Może wpłynął na to fakt, że spotkał Salę? A może dużą rolę odegrały w tym smocze kamienie? Todd wyczuwał łączące ich teraz niewidoczne więzi, jakby byli z sobą bardziej spokrewnieni niż brat i siostra.
Przypuszczał, że i on się trochę zmienił. Wszyscy wokół się zmieniali, począwszy od psa Charliego, któremu poprzerastane kości nadały wygląd prehistorycznego gada, a skończywszy na Nicku, rówieśniku Todda, obdarowanym mieczem, który uczynił z niego wielkiego wojownika, ale zarazem zdawał się go doprowadzać do szaleństwa.
Mary Lou stanęła między Toddem i Obarem.
— Tak, moja droga — zaczął czarodziej, jeszcze nim się zbliżyła. — Musimy zaprowadzić tu jaki taki porządek. W przeciwnym razie powstaną tu wkrótce, hmm, dość niehigieniczne warunki.
— Co, według ciebie, powinniśmy zrobić? — zapytała szybko dziewczyna. Wydawała się chętna do pomocy. Todd również nie chciał stać z boku. Obserwował jednak kątem oka, jak magik rzuca łakome spojrzenia na dłoń Mary Lou, gdzie chowało się oko, jak gdyby zamierzał je odebrać przy pierwszej sposobności. Bądź co bądź, sam Obar przestrzegał, by nigdy nie ufać czarodziejom.
Mag oderwał wzrok od zaciśniętej piąstki Mary Lou i skinął głową, jakby szykował się do wygłoszenia jednego ze swoich wywodów.
— Zwykle, kiedy mój klejnot tętnił smoczą mocą, mogłem unosić ciała i szybko je zbierać. Jedna iskierka z mojego klejnotu, a mielibyśmy tu migiem wspaniały stos pogrzebowy. Teraz jednak smok zakłóca moc kamieni, odbiera im magiczne właściwości...
Mary Lou spojrzała na czarodzieja z pochmurną miną.
— Smok ma swoje powody.
Przez chwilę Obar gapił się na dziewczynę z otwartymi ustami. Zamrugał i zacisnął wargi.
— Niewątpliwie — rzekł w końcu, potrząsając głową.
Todd niechętnie słuchał przemówień Obara. Kiedy nauczy się choć częściowo kontrolować swój kamień, nikogo nie będzie już musiał słuchać. Z trudem zaczerpnął powietrza. Znów wzbierał w nim gniew. Na razie najbezpieczniej było trzymać z resztą, przynajmniej do chwili, kiedy przejrzą na wylot zamiary Nunna.
Spojrzał na trzymany w ręku kamień. Może bardziej powinien przejmować się rychłą napaścią smoka? Ale czy można martwić się o coś, czemu nie można w żaden sposób przeciwdziałać?
Todd nie miał czasu łamać sobie głowy troskami. Musiał nauczyć się posługiwać smoczym okiem. A zacząć od tych trupów.
— A więc je spalimy? — zapytał czarodzieja.
— Thomas nie miałby nic przeciwko temu — odezwał się Wilbert.
Todda zaskoczyło nagłe nadejście Ochotnika. Tak wielką uwagę zwracał na zachowanie posiadaczy smoczych oczu, że zupełnie ignorował pozostałych, którzy stali na polanie. Czyżby i on miał się stać podobnie roztrzepany jak Obar?
— Pogrzeb wikingów — dorzucił Wilbert, szarpiąc brodę. Skinął głową w stronę ciała swego poległego kompana. W przeciwieństwie do innych trupów zaścielających polanę Thomasa ułożono pod drzewami. Spleciono mu dłonie na piersi i przymknięto powieki, jakby miało mu to przywrócić spokój ducha. — Godne pożegnanie wojownika — podsumował Wilbert.
— Nie możemy ich pogrzebać — rzucił stojący na skraju polany Stanley, którego twarz wykrzywiał jak zwykle grymas dezaprobaty. — Na tych wyspach starczy głębiej pokopać, a zaraz się trafi na wodę.
Wilbert i Stanley powinni wiedzieć, czego by sobie życzył Thomas. Potężnie zbudowany brodacz i jego szczupły, ponury towarzysz stanowili obecnie dwie trzecie Ochotniczej Jednostki z Newton, oddziału sprowadzonego tu przez smoka na długo przed przybyciem mieszkańców Kasztanowego Zaułka. Przewodził im Thomas, dopóki razem z Oomgoshem nie poległ w boju.
Todd zmarszczył czoło. Co się stało z ciałem drzewoluda?
Zdało mu się, że słyszy dziwny szmer w oddali, szelest liści wśród pnączy na obrzeżu polany. Przypomniał sobie, jak żołnierze przecinali liany, prowadząc ich jako jeńców. Liany te wydawały dźwięki przypominające do złudzenia ludzkie krzyki. Teraz można było odnieść wrażenie, że rozmawiają z sobą ściszonymi głosami, aby ich ktoś nie podsłuchał.
Gadające pnącza? Todd skrzywił się pogardliwie. Liście szeleściły, bo poruszał nimi wiatr.
Nie czuł jednak żadnych podmuchów. Pomijając rozszeptane pnącza, panował wszędzie absolutny spokój: żadnego wiatru, ptasiego śpiewu czy cykania owadów — niczego. Jakby nawet powietrze chciało uszanować chwilą ciszy pamięć o poległych.
Todd już wiedział, co się stało z Oomgoshem. Liany go zabrały. Nabrał co do tego całkowitej pewności. Czyżby i to wyjawiło mu oko?
Zastanawiał się, czy inni też o tym wiedzą. Ale choć los Oomgosha przestał być dlań zagadką, nie chciał pierwszy odsłaniać tajemnicy.
— A gdzie Oomgosh? — spytał w nadziei na jakieś wyjaśnienie.
— Chyba odszedł z Krukiem — odrzekł Obar.
Cóż to miało, u diabła, znaczyć? Obar specjalizował się w odpowiedziach, które nie miały nic wspólnego z pytaniami. Todd miał ochotę odrzucić kamień i rąbnąć czarodzieja w szczękę.
— Ciała zabitych nie stają się świeższe, gdy tu sobie ucinamy pogawędkę — dodał Obar, jakby pragnął zakończyć rozmowę.
Wilbert potrząsnął głową.
— Jesteś pewien, że nie trzeba wam pomóc? Ochotnicy z Newton niejednego truposza przenosili już z miejsca na miejsce.
Także Obar potrząsnął głową.
— Nie, z magią pójdzie nam łatwiej. — Ściągnął brwi. — Cóż, powinno pójść łatwiej. — Wzniósł ręce do nieba.
— Anno wierzą, że kto zjada wroga, zyskuje jego siłę — zauważyła Mary Lou, obserwując czarodzieja.
Żadne uczucie nie odbiło się na jej twarzy, lecz Toddowi wydało się, że dostrzega w oczach dziewczyny iskierki wesołości. Może i jej się nie podobał sposób, w jaki magik przejmował nad wszystkim kontrolę.
Obar opuścił ręce. Szarpnął za rękaw swej niegdyś białej szaty.
— Nie jesteśmy Anno.
— To twoja wersja. Ale czym wobec tego jesteśmy? — dopytywał się Todd.
— No, cóż... — zaczął Obar. Brakowało mu słów.
— Czekamy na smoka — wyręczyła go Mary Lou.
Jej oczy przybrały taki wyraz, jakby patrzyła na coś, czego inni nie mogli zobaczyć. Todd już dawno zauważył zachodzące u wszystkich zmiany, lecz Mary Lou zachowywała się naprawdę dziwacznie.
— Ciała — przypomniał im Obar. — Musimy się w końcu nimi zająć, nie uważacie? Sądzę, że przy odrobinie wysiłku zdołam ich przenieść jednego po drugim.
Większość trupów należała do wrogów. Naliczono sześciu zabitych ludzi z oddziału Nunna i trzy razy tyle rudowłosych małpoludów.
Todd bacznie się przypatrywał, jak Obar zamyka w dłoniach zielony kamyczek. Czarodziej uniósł ręce jak do modlitwy, z tym że skierował je na najbliższego z zabitych. Gdy wzniósł dłonie wyżej, od ziemi oderwało się także ciało, by przelecieć dziesięć kroków w kierunku trzech martwych napastników. Zawieszone w powietrzu, opadłe nagle na pozostałe ciała. Obar zatoczył się do tyłu, machając rękami, jakby miał się przewrócić.
Ale nie upadł. Zamiast tego pochylił się do przodu, kładąc ręce na kolanach. Z trudem łapał powietrze, jak po wyczerpującym biegu. Zerknął na Todda.
— A ty co, nie spróbujesz?
— Tak po prostu? — zdziwił się Todd. Wołałby najpierw usłyszeć kilka wskazówek. Ale przecież użył już kiedyś kamienia. Gdyby nie on i jego smocze oko, ich statek zostałby wciągnięty na dno oceanu w objęcia macek morskiego potwora. Z klejnotu sypnęły się drobniutkie iskierki. Może każdy musiał sam odgadnąć, jak się obchodzić ze swoim kamieniem?
— Wszak wiesz, jak się do tego zabrać — rzekł Obar. — Po prostu namaluj w myślach obraz tego, co chciałbyś zrobić.
A więc już wiedział? W porządku, pójdzie za przykładem Obara. Umieścił zielony kamień w złożonych dłoniach i skierował je na następnego trupa. Myśląc o fruwających ciałach, uniósł ręce. I nic.
Popełnił jakiś błąd. Pamiętał jednak, że smocze oko już dwa razy mu pomogło. Oczywiście, nigdy dokładnie nie wiedział, dlaczego mu pomaga.
Wziął głęboki oddech i spojrzał na czarodzieja. Obar uśmiechał się z lekka. Czy był to uśmiech zachęty, czy też kpina z jego nieudolnych poczynań? Czemu czarodziej nie wytłumaczy mu jasno, co robić? Miał chęć podejść do niego i dać mu w gębę za ten uśmiech. Tylko czy pobicie czarodzieja pomogłoby Toddowi zdobyć władzę nad smoczym okiem? Pomyślał o kamieniu schowanym między dłońmi. Wyobraził sobie, co powinno zrobić oko, ale czy naprawdę uwierzył? W czym tkwił problem?
Smocze oko wydawało się najbardziej skore do pomocy, kiedy Todd wpadał w złość. Może zamiast myśleć o uderzeniu Obara, powinien rozważyć uderzenie trupa?
Przywiódł przed oczy obraz usiłujących go zabić żołnierzy. Jak się wtedy czuł?
— Może ja spróbuję? — spytała cicho Mary Lou stojąca u boku Todda.
Todd obrócił gwałtownie głowę, zatopił wzrok w dziewczynie. Chciał ją upomnieć. Warknąć, by się nie mieszała. Ale wiedział, że ona pragnie tylko pomóc, dać mu trochę czasu, żeby się zastanowił nad działaniem swojego klejnotu. Musiał uważać, na kogo kieruje gniew. Musiał się uspokoić i skoncentrować.
Mary Lou nawet nie próbowała naśladować gestów Obara. Wbiła tylko wzrok w małpie zwłoki rozpostarte na ziemi w pewnym oddaleniu.
Ciało drgnęło, zatrzęsło się z lekka, jakby stworzenie poruszyło się jedynie we śnie. Ktoś, być może matka Mary Lou, wykrzyknął głośno, kiedy ciało zawisło nad ziemią.
Ale trup nadal był trupem, bezwładnym w niewidzialnym kręgu mocy roztaczanym przez smocze oko Mary Lou. Ciało unosiło się wciąż wyżej, przyspieszając stopniowo, podobnie jak każdy przedmiot opada, przyciągany siłą grawitacji. Tyle że ów przedmiot pędził prosto do nieba, aż stał się ledwie punkcikiem wśród obłoków. W końcu zupełnie zniknął.
Mary Lou potrząsnęła głową, mrugając.
— Nie mogłam tego powstrzymać — wyszeptała.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Wilbert zakaszlał, po czym zauważył, że jednak nie będą potrzebować ognia. Todd przypuszczał, że miał to być żart. Ale nikt się nie zaśmiał.
Todd nie chciał zostać z tyłu. Mary Lou uniosła ciało w powietrze, jak gdyby miała dodatkową parę niewidzialnych rąk. Bez przesady, i on da sobie radę.
Zacisnął palce wokół smoczego oka, po czym wyciągnął rękę w stronę jednego z nieżyjących żołnierzy Nunna. Tych, co służyli pod komendą jego ojca.
Ojca, który wiecznie wracał do domu z butelką. Ojca, który gdy już sobie popijał, lubił się wydrzeć na syna i żonę, lubił ich łajać za to, że są niezaradni i że na nim zawsze żerują. Ojca, który gdy miał już dobrze w czubie, zataczał się na boki i uderzał we wszystko, co tylko nawinęło mu się pod rękę. A kto mu się nie usuwał z drogi, dostawał zaraz łupnia.
Zadziałaj! — zażądał Todd w myślach od kamienia. Cholera! Zadziałaj!
Trup się poruszył. Tak! Todd uniósł rękę trzymającą kamień. Ciało znalazło się kilka cali nad trawą. Klejnot działał, lecz trup wydał mu się taki ciężki, jakby dźwigał na własnej piersi cały jego ciężar.
Niepotrzebnie przejmował się tym ciałem. Musiał sobie przypomnieć Kasztanowy Zaułek.
Pomyślał o nienawiści czającej się w oczach ojca. Pomyślał o chwili, kiedy ojciec oświadczył mu po kolejnym kieliszku, że to przez jego zachowanie matka ciągle musi być bita. Ojciec dawał Toddowi do zrozumienia, że całe zło dzieje się z jego winy. Że życie wyglądałoby o wiele lepiej, gdyby w ogóle się nie narodził.
Todd zacisnął kurczowo pięść, jakby chciał rozgnieść kamień. Wtedy ciało przed nim zatańczyło: ręka wystrzeliła w jedną stronę, noga w drugą, głowa odchyliła się na kark i z powrotem. Trup podrygiwał w powietrzu niby gnijąca marionetka, zwijając się w coraz szybszych pląsach, aż oczy Todda przestały śledzić jej ruchy. Widział jednak, jak pokazują się szpary w tułowiu żołnierza, czerwone wstęgi na ubraniu, jak gdyby niewidzialna bestia rozrywała ciało pazurami.
— Cofnąć się! — wrzasnął Obar. — Zaraz rozpadnie się na kawałki!
Todd zdał sobie sprawę ze słuszności słów magika. Nie potrafił powstrzymać swej magii, podobnie jak Mary Lou nie umiała wcześniej pohamować swojej. Chwycił drugą ręką tę trzymającą kamień i przerzucił ją sobie gwałtownie nad głową.
Roztrzęsione ciało pofrunęło w dal, kręcąc kończynami, by pęknąć na strzępy nad drzewami porastającymi skraj polany. Okrwawione kawałki mięsa spadły niczym deszcz na liście.
— A niech to — mruknął Obar. — Gdybym tylko chciał komuś zademonstrować, że magia smoka zdolna jest działać na różne sposoby...
Czy ten staruch nigdy się nie zamknie? Todd odwrócił się raptownie, stając twarzą w twarz z czarodziejem. Obar został brutalnie odrzucony na odległość dziesięciu kroków.
Ubrany w biel magik zacisnął obie dłonie w pięści, lądując bezpiecznie na ziemi.
— Musisz się nauczyć kontrolować swą magię — krzyknął do Todda — albo magia tobą zawładnie!
Obar przetarł nos kułakiem, po czym spojrzał na knykcie. Krew ciekła mu z nosa.
Todd nie mógł tego dłużej wytrzymać. Wściekłość, którą przelał na klejnot, teraz znów go ogarnęła. Cieszył się z losu, jaki spotkał trupa. Pewna cząstka jego świadomości pragnęła rozedrzeć wszystko na sztuki. Ręka zaciśnięta na kamieniu poczęła drżeć. Gniew Todda musiał znaleźć sobie szybko ujście, inaczej mógł również jego rozerwać.
— Odsuńcie się ode mnie! — krzyknął, wymachując nad głową smoczym okiem.
Nikt się nie poruszył. Wszyscy wlepiali w niego wzrok, jakby skamienieli na widok tego, co się wydarzyło.
Nie wolno mu było wyładowywać tu złości. Musiał odnaleźć ojca.
Ale najpierw musiał stąd odejść. Pobiegł w stronę drzew.
Był taki czas, kiedy nie można było odróżnić ptaka od ptaka, żaden z nich bowiem nie miał barwnego upierzenia. Ale kiedy już zwierzęta przybrały się w różnorakie futra, tak iż jednego można było nazwać niedźwiedziem, innego foką, jeszcze innego lisem i tak dalej, uwzględniając wszystkie chodzące stworzenia, do tego samego zostały zobligowane również istoty skrzydlate. W tej sytuacji cały ród ptasi zawezwano do miejsca, gdzie miano rozdawać kolory.
Ale sprytny Kruk widząc, co spotkało zwierzęta, wcześniej już odgadł, że to samo czeka i ptaki. Zanim padły ostatnie słowa, poderwał się do lotu, aby jako jeden z pierwszych otrzymać kolory. A skrzydła Kruka tak szybko i silnie uderzyły powietrze, że samotnie przeciął niebiosa, nim inne ptaki zdążyły zaczerpnąć oddechu.
Pośrodku miejsca, gdzie miał się odbyć dobór kolorów, rosło potężne drzewo, na największej zaś jego gałęzi wisiała latarnia mająca wskazywać ptakom drogę. Czyż można przysiąść na bardziej zaszczytnym miejscu, pomyślał Kruk, niż to obok lampy?
Ledwie jednak wylądował na wspomnianej gałęzi, zaraz zauważył obcego ptaka, przycupniętego w cieniu, gdzie docierał tylko wątły poblask latarni. Ów ptak siedział na konarze z zamkniętymi oczami, być może pogrążony we śnie, jakby czekał już tam od dawien dawna.
Kruk zakrakał zdumiony, ale niezbyt głośno, bo brakowało mu tchu po męczącym locie. Niemniej otworzyły się oczy uśpionego ptaka: dwa ciemne kręgi ogromnych rozmiarów, w których zatonął wzrok Kruka.
— Jestem sowa — oświadczył bez wstępów ptak. — Przybyliśmy pierwsi na polanę, pomożemy więc innym dobrać odpowiednie kolory.
Kruk wysłuchał tego z niesmakiem, przywykł bowiem kierować się własnym widzimisię.
— A to niby jak?
Sowa mrugnęła, odwracając wielką głowę w stronę legionów ptactwa, które nadlatywały właśnie nad polanę.
— Prosta sprawa — odparła sowa. — Będziemy pytać każdego, jakie sobie życzy.
Tak więc ptaki przylatywały i kolejno wyrażały swoje życzenia. Wiele z nich wybrało brunatne zabarwienie, mieszaninę kory drzewnej z liśćmi zalegającymi dno lasu, tak aby móc się przemykać niepostrzeżenie przez puszczę. Inne dobrały sobie jeszcze okruchy wiosennego śniegu na białe wstawki lub wianuszki z polnych kwiatków — czerwonych, zielonych albo żółtych. Były też ptaki, co wzlatywały ponad wielką gałąź, wybierając sobie stroje barwy pierzastych obłoków, lśniącego czerwonego świtu lub błękitu nieba. Ich upierzenie zdobiło tyle samo przeróżnych barw i wzorów, ile było samych ptaków.
Wreszcie wszystkie ptaki otrzymały swoje kolory — z wyjątkiem dwóch siedzących na gałęzi.
— No dobrze, pomożemy sobie teraz wzajem wybrać odpowiednie kolory — rzekła sowa.
— A jakie byś chciała? — zapytał Kruk, ponieważ pomoc w przystrajaniu ptaków usposobiła go pogodnie do świata.
Sowa spojrzała głęboko w oczy Kruka.
— A co proponujesz?
Kruk wiedział, co będzie najodpowiedniejsze. Zamierzał wyszykować sowie strój pasujący do jej złowieszczego spojrzenia. Wziął więc grudę brązowej ziemi, trochę śnieżnych płatków, a następnie posypał wszystko barwą mrocznej pory, jaka poprzedza świtanie, kiedy nie istnieją jeszcze żadne inne barwy.
Sowa obejrzała dokładnie dzieło Kruka.
— Cudowne wdzianko — oceniła. — Wybrałeś mi kolory, które zostaną natychmiast zauważone, a jednocześnie mogą się zlewać z cieniami lata i zimy.
Kruk napuszył się przy tych słowach.
— Ma się rozumieć — przytaknął. — Bo czyż nie stworzył go Kruk?
Sowa tak mu odpowiedziała:
— Za to, żeś sporządził mi tak piękne odzienie, muszę ci się stosownie odwdzięczyć. Jakiego koloru pragniesz w głębi duszy?
Kruk uświadomił sobie teraz, że pochłonięty szatami innych ptaków, zupełnie zapomniał zatroszczyć się o własne. To oczywiste, pomyślał, że muszę mieć najpiękniejsze ze wszystkich!
Raz jeszcze przejrzał wszystko to, co posłużyło za tworzywo do strojów jego poprzedników. Czego użyć?
— Może ubrałbym się w oślepiającą biel — rzekł po chwili zastanowienia — by móc rywalizować ze słońcem.
Sowa jakiś czas przyglądała się Krukowi. To nie byłoby łatwe zadanie.
— Jeśli tego właśnie sobie życzysz.
Tylko dlaczego, zreflektował się zaraz Kruk, miałby się ograniczać wyłącznie do jednego koloru, choćby najjaśniejszego? Pomyślał o tych wszystkich barwach, jakie go otaczały, pomyślał o upierzeniu w części śnieżnobiałym, w części szarym jak kora, chmura i noc.
— A może jednak — dodał szybko — powinienem mieć skrawki wszystkich kolorów, aby każdy wiedział, że ma do czynienia z Krukiem?
Sowa po raz drugi przyjrzała się Krukowi, zanim dała odpowiedź. Zebranie wszystkich kolorów mogło im zająć bardzo dużo czasu.
— No trudno, jeśli tego sobie naprawdę...
Kruk wszakże zdążył już się rozmyślić, bo zawsze lubił po kilkakroć zmieniać zdanie, nawet jeśli oznaczało to wybieranie po kolei wszystkich możliwości.
— A może powinienem wymyślić sobie jakiś kolor całkowicie odmienny od reszty? Odcień, który każdemu jest znany, chociaż nie ma nazwy. Kolor dziecięcego śmiechu i łez dziewczęcych.
Sprawa komplikowała się coraz bardziej. Mimo to sowa skłonna była spróbować, pomna na wspaniałe odzienie, jakie otrzymała.
— Jeśli to...
— A może... — zaczął znowu Kruk.
Tylko że sowa miała już dosyć. Kruk się nigdy nie zdecyduje!
Zaskrzeczała z oburzeniem i rozłożywszy skrzydła, opuściła gałąź. A kiedy odlatywała, trąciła szponem latarnię, która się przechyliła i oblała Kruka czarną, gęstą oliwą.
Takim oto sposobem Kruk przyozdobił swoje pióra. Jego życzeniu stało się zadość, albowiem każdy kolor, jakiego mógłby pożądać, odbija się w czerni jak w lustrze.
Kruk zawsze dopinał swego.
— Todd, poczekaj!
Sala zdała sobie sprawę z rozwoju wydarzeń, gdy już było za późno. Spośród tych dziwnych, nowych ludzi, tak naprawdę znała tylko Todda, a teraz i on zniknął w lesie, nie spojrzawszy nawet w jej stronę. Ale przecież tak wielu mężczyzn składało jej czcze obietnice. Czemu Todd miałby się od nich różnić?
Oderwała wzrok od miejsca, gdzie Todd zagłębił się w knieję, by spojrzeć na swe ręce: wiotkie palce, wąskie nadgarstki i szczupłe ramiona. Ojciec zawsze się z niej naśmiewał, nazywał ją chudzielcem i niezgułą. Czasami się dziwiła, czemu w ogóle mężczyźni się nią interesują.
Rozejrzała się po polanie pełnej ludzi, których ledwie co poznała. Todd się jednak wyróżniał, zrozumiała to już za pierwszym razem, kiedy na siebie spojrzeli. On patrzył, dotykał, a nawet całował niezwyczajnie. Todd umiał dostrzec prawdziwą Salę wraz z jej wadami i problemami, które go wcale nie zrażały. Skoro musiał odejść, pewnie miał po temu słuszny powód. Spodziewała się, że wróci — ów człowiek zupełnie niepodobny do innych, których w życiu spotkała.
W mieście portowym, gdzie się urodziła, ludzie z wyższych klas patrzyli na nią z ironią. Była wszak córką karczmarza. Była śmieciem z rynsztoków.
Dlaczego ci ludzie mieliby się zachowywać inaczej? Ochotnicy, czarodzieje, ci nazywani przez Todda „sąsiadami” — wszyscy oni udawali, że ją lubią. Ale Sala nieraz ich przyłapywała, jak kierują na nią chmurne spojrzenia, sądząc, że tego nie widzi. Słyszała ich rozmowy, słowa wypowiadane przyciszonym szeptem, żeby nie doleciały jej uszu. Wiedziała, co naprawdę czują.
— Nie przejmuj się — usłyszała tuż przy sobie dziewczęcy głos. Sala podniosła wzrok, zaskoczona, że ktoś niepostrzeżenie podszedł do niej tak blisko. Tam, gdzie dorastała, należało wiedzieć, kogo się ma za plecami.
Niemniej otaczający ją ludzie nie zawsze poruszali się w normalny sposób. Sama parę razy widziała, jak czarodzieje po prostu znikają. Starsza pani zaś rzadko chodziła, znacznie częściej przelatując nad ziemią z miejsca na miejsce. Na jej rodzimej wyspie smok pojawiał się wyłącznie w bajkach dla niesfornych dzieci. Tutaj czuło się jego bliską obecność.
Mary Lou, prawie rówieśniczka Sali, uśmiechnęła się przyjacielsko. Sala wołała jednak nie ufać temu uśmiechowi. W mieście, skąd pochodziła, dziewczyny zawsze zachowywały się podejrzanie. A Mary Lou posiadała w dodatku smocze oko.
— Czego chcesz? — zapytała Sala. Z tego, co usłyszała od Todda, wynikało, że czarodzieje zdobywają swoje klejnoty, zabijając innych czarodziejów. Czy dziewczyna w wieku Sali mogła zostać czarodziejką? Sąsiedzi różnili się wszakże od magów, czyż nie? Stara pani Smith, jak i pozostali, otrzymali kamienie bezpośrednio od smoka. Sala widziała na własne oczy, jak Todd w tawernie ojca zabierał taki jeden świecący, zielony klejnot. Przypuszczalnie Mary Lou i staruszka zdobyli swoje smocze oczy w podobnych okolicznościach.
Sala skrzyżowała spojrzenie z Mary Lou. Cóż mogło być w tej dziewczynie tak wyjątkowego, że smok sprawił jej prezent?
— Musi się zżyć z nowo pozyskaną mocą — odparła Mary Lou, jakby chciała w ten sposób rozproszyć wątpliwości Sali.
— Masz na myśli Todda? Pobiegł gdzieś z powodu... kamienia? — Wiele rzeczy nie miało sensu, łącznie z tym wszystkim, o czym mówili ci ludzie. Miała nadzieję, że Mary Lou ma rację i Todd wkrótce wróci.
Mary Lou pokiwała głową.
— Czasami odnoszę wrażenie, że muszę odrzucić całą poznaną wiedzę i zacząć wszystko od nowa.
Sala znała to uczucie. Opuściła dom, by przypłynąć na tę obcą wyspę, lecz Mary Lou przybyła z jakiejś jeszcze dalszej krainy. Może Sala miała z nią o wiele więcej wspólnego, niż jej się zrazu wydawało?
Odwróciła wzrok, by popatrzeć na czyste, błękitnozielone niebo. Jaką odpowiedź dać Mary Lou? Zawsze czuła się nieswojo, rozmawiając z dziewczętami w swym wieku. Stale się z niej nabijały, miały ją za popychadło. Była córką oberżysty. Powinna znać swoje miejsce.
Znów przeniosła spojrzenie na to miejsce wśród drzew, gdzie zniknął Todd. Jakże pragnęła, by się wynurzył z lasu!
— Nie opuszczaj polany — przestrzegła ją ostro Mary Lou. — Spotkać tam można takie małe stwory, które nazywają się Anno. Myślę, że smakują im ludzie.
Czy Mary Lou będzie jej odtąd rozkazywać? Sala obrzuciła rówieśniczkę ponurym spojrzeniem i ponownie ogarnął ją grobowy nastrój. Nie zniesie, by mówiono do niej tym tonem. Wiedziała, jak o siebie zadbać. Na poprzedniej wyspie doświadczyła dostatecznie wielu lekcji, kar i ludzkich docinków, żeby starczyło jej tego na całe życie. Pójdzie, dokąd zechce!
Ale Mary Lou już na nią nie patrzyła. Pogrążyła się w zadumie, jakby przestało ją obchodzić, co może zrobić głupia Sala.
Sala miała po dziurki w nosie tych sąsiadów. Postanowiła osobiście odszukać Todda, jeżeli po nią nie wróci. Kto by się przejmował słowami takiej Mary Lou? Sala radziła sobie już w gorszych sytuacjach. Wstała więc, odwróciła się plecami do odchodzącej Mary Lou, po czym ruszyła w stronę lasu. Jeszcze im pokaże, do czego jest zdolna córka oberżysty.
Nie mogła jednak poruszać się zbyt szybko. Jak człowiek ma się tędy przedzierać, skoro liany wciąż blokują mu drogę? Lecz gniew pchał ją do przodu. Miała ochotę wrzeszczeć na pnącza za to, że jej przeszkadzają, na Mary Lou za to, że jest taką dziwką, oraz na Todda, że rzucił ją na pastwę losu.
Przystanęła, słysząc jakiś dźwięk — niewyraźny, jakby brnąc przez zarośla, wypłoszyła coś z poszycia. Spodziewała się lada moment zobaczyć małych kanibali, o których wspomniała Mary Lou, czekających na nią z szerokim uśmiechem na ustach wypełnionych bielą ostrych zębów.
Zamiast nich ujrzała wszakże chłopca w cieniu pod drzewem. Miał podobnie jak ona rudą czuprynę. Nick, tak się nazywał. Podniósł na nią wzrok, gdy się przybliżyła, w opuszczonych kącikach jego ust czaił się smutek i zarazem zażenowanie, jak gdyby było mu przykro, że go zobaczyła, albo wręcz dlatego, że się urodził.
Cofnął się o krok i rozejrzał na wszystkie strony, zdając się szukać możliwości ucieczki do głębszego cienia.
— Co ty tu robisz? — wyrzuciła z siebie natychmiast, bojąc się, że znów zostanie sama.
Nick spojrzał jej w oczy.
— Głupio się czuję na tej polanie, gdzie wszyscy w kółko o czymś paplą. — Wykrzywił wargi i można byłoby pomyśleć, że uśmiecha się kpiąco, gdyby nie wyraz jego oczu. — Mam wrażenie, że już tu nie pasuję.
Ten drugi młodzieniec także wypowiadał słowa, które równie dobrze mogłyby wyjść z jej ust. Sala omal się nie zaśmiała. Ci sąsiedzi wydawali się bez porównania bardziej cywilizowani od jej ojca i tych jego koleżków, choć wszyscy się zachowywali, jakby coś ich użądliło. Todd często robił się nerwowy, chciałby kogoś uderzyć. Z twarzy Nicka wyczytywała, że miałby ochotę skrzywdzić samego siebie.
Widziała miecz Nicka w akcji, klinga jakby żywiła się krwią swoich ofiar. W zamian za krew dawała Nickowi niezrównaną siłę i umiejętności.
Nick przechwycił jej spojrzenie. Zatrzymał dłoń tuż przed rękojeścią, chyba bał się jej dotknąć.
— On zmieni mnie w końcu w jakieś monstrum, ale się z nim nie rozstaję. — Pogładził pochwę, przymykając z wolna powieki. — Nadal wisi u mojego boku. Co więc dziwnego w tym, że chcę od wszystkich odejść?
Krótki dreszcz wstrząsnął jego ciałem, gdy dłoń zamknęła się wreszcie na rękojeści. Otworzył oczy.
— Lepiej będzie, jak i ty zostawisz mnie samego.
Ale Sala nie czuła strachu. Zastanawiała się, jak mu pomóc. Był przestraszony jeszcze bardziej od niej. Kolor włosów i smutek w oczach łączyły ich swoistą nicią pokrewieństwa.
Postąpiła krok w jego stronę, przydeptując śliskie pnącza. Z boku dobiegł szelest. Rozejrzała się, gotowa zmierzyć się z każdym niebezpieczeństwem, lecz nie dostrzegła niczego w mroku gęstwiny. Pewnie swymi wielkimi stopami wystraszyła zwierzątko mieszkające pod krzakiem.
Lecz wtedy poczuła, że stoi na czymś ruchomym. Spojrzała w dół, zastanawiając się z przestrachem, na co też mogła nadepnąć. Nie zobaczyła wszakże niczego prócz wszechobecnych pnączy, puszczających ciemne liście, purpurowe z zielonym odcieniem. Gdy tak patrzyła, poruszyła się roślina przy jej nodze. Zerknęła szybko w lewo i prawo, by sprawdzić, czy coś innego ją potrąciło. Okazało się, że poruszają się wszystkie pnącza, wiją się i skręcają, jakby wszędzie na ziemi kłębiły się węże.
— Uważaj! — zawołał Nick. Wówczas i ona zauważyła zagrożenie. Chciała odnaleźć go wzrokiem, zapytać o powód tego wszystkiego, lecz przemieszczające się rośliny utrudniały jej utrzymanie równowagi.
Coś schwyciło jej nogę. Jedna z lian oplotła ją w kostce, sięgając do kolana. Próbowała się wyrwać — mięśnie miała zaprawione podczas długich nocy w karczmie, kiedy usługiwała przy stołach — jednakże uchwyt rośliny był silniejszy. Musiał istnieć jaki sposób, żeby się uwolnić. Todd miał dać jej nóż, lecz zniknął, nie spełniwszy obietnicy.
Pnącze szarpało za nogę, aż osunęła się na kolana. Inne liany sięgały ku rękom, ramionom, twarzy. Próbowała wykręcać ciało, osłabić jakoś uchwyt pnączy, ale gdziekolwiek się odwróciła, przyskakiwał do niej kolejny odrost, owijając jej palce, wplatając się we włosy. Liany ponownie szarpnęły, pociągnęły ją ku ziemi. Niebawem ją zaduszą.
Resztkami sił zdołała nieco unieść głowę, skierować wzrok ku górze, na las.
— Nick! — krzyknęła.
Stał przed nią na wyciągnięcie ramienia. Dobywszy miecza, śmiał się głośno.
Kruk zawsze gdzieś przepadał, gdy był potrzebny.
Kiedy Jason ponownie zajrzał na polanę, przybyło na nią dwóch ludzi, niespodziewanie i bezgłośnie. Znowu czary, pomyślał. Jednym z nich był pan Mills, wicedyrektor szkoły — dawniej, kiedy jeszcze mieszkali na świecie, w którym istnieją szkoły.
Drugim jednak był Nunn, ich wróg, który próbował ich pozabijać lub nimi zawładnąć, odkąd tu się zjawili, czasem za pomocą swej magii, czasem przy pomocy żołnierzy. A teraz przyprowadził tu z sobą pana Millsa... Po co?
Jason zastanawiał się, czy mógłby jakoś pomóc panu Millsowi, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Kruk oznajmił Jasonowi, że jest nowym Oomgoshem, lecz nie powiedział mu, jak ma zastąpić zmarłego przyjaciela. Pomijając fakt, że nie musiał już wkładać okularów, Jason nie dostrzegał w sobie żadnej zmiany.
Ale zanim Kruk tak nagle zniknął, kazał mu wytężyć słuch. Instynkt podpowiadał chłopcu, że powinien zastosować się do rady ptaka.
Poza tym mogą się zjawić następni. Zgodnie z zapewnieniem Kruka powinno ich być od dwóch do pięciu. Trochę mglista wypowiedź jak na ptaka, który ponoć wiedział wszystko. Na razie Jason dostrzegł tylko tych dwóch.
Ani jeden, ani drugi nie poruszał się w naturalny sposób. Obaj śmiesznie podskakiwali, wymachując cudacznie rękami i nogami niczym marionetki na niewidocznych sznurkach. Kto wie, może byli sterowani przez tamtych, o których też mówił Kruk? Tylko gdzie oni się podziewali? Czyżby byli niewidzialni?
Całkiem możliwe, pomyślał Jason. Bo skoro on został Oomgoshem, nie było nic niemożliwego.
Mills potrzebował minuty, żeby skoncentrować wzrok na postaci drugiego człowieka. Ilekroć już sądził, że daje sobie radę z sobą, istotą o wielu osobowościach, sprawa się na nowo komplikowała. Jakby cała trójka, którą magia umieściła w jednym ciele — Mills, Rox i Zachs — chcąc nie chcąc, musiała się kłócić, choć w gruncie rzeczy pragnęła współpracy.
Patrząc jednak na roztrzęsionego Nunna, Mills mógł uważać siebie za okaz zdrowia. Niełatwo było określić stan czarodzieja. Skóra Nunna wydawała się zupełnie blada: ciało miało odcień i strukturę wyblakłego pergaminu, budząc obawy, że złuszczy się lada chwila, by ukazać podobnego koloru kości. Jeżeli wcześniej Nunn przypominał wyglądem samą śmierć, to teraz kojarzył się z trupem, który powstał ze świeżo wykopanego grobu.
Czarodziej wciągnął w płuca wielki haust powietrza, jakby to miało mu przywrócić siły. Spojrzał groźnie na pana Millsa.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał ostro.
— Myślałem, że ty mi powiesz — odparł Mills dużo spokojniejszym tonem. — To twoja wyspa.
Nunn potrząsnął głową ze zniecierpliwieniem.
— Co my tu właściwie robimy, Mills?
Rysy twarzy czarodzieja uległy pewnej zmianie, twarz nie pasowała już do dawnego Nunna, jakby i on zawierał w sobie istoty usiłujące odzyskać swobodę.
— Nunn? — Może dla podkreślenia tej różnicy głos, który wyszedł z ust Millsa, nie do niego należał. — Trochę się zmieniłeś.
Czarodziej uwięziony wewnątrz Millsa próbował przejąć kontrolę nad ciałem. Ale Mills nie zamierzał się poddawać. Poznał tę twarz, noszącą obecnie pewne znamiona twarzy Nunna, znał ją jeszcze w Kasztanowym Zaułku. Kropla potu stoczyła mu się po policzku, kiedy otworzył usta, by przemówić własnym głosem.
— Carl? — wykrztusił po sekundzie. Ta pojedyncza sylaba zadźwięczała niby ochrypłe rzężenie, jakby tkwiące w nim istoty szarpały jego struny głosowe.
— Zabij go! — dobył się z gardła Millsa drugi, piskliwy głosik. — Skończ z nim natychmiast! — Przez chwilę Mills miał uczucie, że jego twarz płonie. Dreszcz przebiegł mu po skórze. Oba mieszkające w nim byty walczyły o kontrolę nad jego materialną powłoką. Mills doznawał zawrotów głowy, tracił orientację. Z wielkim trudem trzymał się na nogach.
— Racja — odezwał się głos Carla Jacksona, przemawiającego przez usta Nunna. — To stare chuchro było kiepskim magikiem. Ktoś musiał wreszcie wziąć mu te... — Jackson zamarł w bezruchu, ramiona mu obwisły, palce zakrzywiły się na kształt szponów.
— Nie — wyszeptał drugi głos, pełen boleści, należący do Nunna. — Nawet nie wiesz... Nie umiesz kontrolować...
Mills wzdrygnął się, słysząc, jak z jego własnej piersi dobywa się śmiech szydzący z dręczonego bólem Nunna. Czarodziej Rox znów nabierał siły.
— Gorzej z tobą niż ze mną. Ale sądzę, że Nunn ma rację, mój drogi Carlu, bo tak masz chyba na imię. Ktoś powinien zaopiekować się twoimi klejnotami, zanim zrobisz sobie krzywdę. Masz dużo szczęścia, że przyprowadziłem cię w to ustronie, gdzie dokonamy wymiany.
Nunn wyprostował się raptownie, wyglądał na wyższego i tęższego niż przed momentem.
— Nie waż się mnie dotykać! — rozległ się ostry głos Jacksona. — Jeszcze jeden krok, a zrobię z ciebie miazgę!
Ktokolwiek zajmował ciało Nunna, zbliżył się groźnie do Millsa, zaciskając dłonie w kułaki. Ale kiedy zechciał zadać cios, potknął się i omal nie wywrócił.
Mills potrząsnął głową — a raczej uczynił to Rox.
— Kontrola nad mięśniami to poważny problem dla kogoś o kilku świadomościach. Ja staram się unikać nagłych ruchów. Bardziej popłaca powolny, metodyczny postęp. — Złapał za rękaw czarodzieja. — Dlatego daj mi trochę czasu, a ja spokojnie wyjmę ci z rąk te kamyczki.
— Nunn! — Głos Jacksona, gdy spojrzał w dół na swoje ręce, przybrał na sile, zaprawiony bólem. — Pozwól mi z nich skorzystać!
Klejnoty osadzone pod skórą jego dłoni — smocze oczy, źródło potęgi czarodzieja — zajaśniały mdłą zielenią.
— O, właśnie! — Jackson roześmiał się, zapominając o bólu. — Zobaczmy, czy potrafię rąbnąć pięścią, kiedy pomaga mi magia!
Spróbował wyrwać rękaw z uchwytu Millsa, co go omal nie kosztowało utratę równowagi.
— Aleś ty żałosny — zachichotał Rox. — Cóż, jestem zmuszony odebrać ci to, czego potrzebuję.
— Nunn nas okpi! — Twarz Millsa znów zapiekła żywym ogniem, gdy trzecia uwięziona w nim istota usiłowała przejąć kontrolę. — Zachs chętnie by polatał!
— Zachs! — wyszeptał Nunn w odpowiedzi. — Pamiętaj, kto cię stworzył.
Wrażenie pieczenia jeszcze się nasiliło.
— Zachs pamięta, kto go skrzywdził!
Oblicze Carla Jacksona mignęło wśród rysów twarzy Nunna, gdy popatrzył na swe rozjarzone dłonie.
— Mamy dwa takie, co, Nunn? Powinniśmy dać mu radę!
Rzucił się do przodu, łapiąc Millsa za gardło.
„Klejnot! — pomyślał Mills. Musimy użyć...”
„Oddaj mi władzę!” — odkrzyknął Rox.
— Pozwól mi palić! — przerwał im Zachs na głos. — Zniszczę ręce Nunna!
Świat ogarnęły płomienie.
Coś tu było nie tak. Jason wpatrywał się w miejsce, gdzie przed chwilą zniknęli dwaj mężczyźni. Ich kłótnia nie trwała długo. Wydawało się, że żaden z nich nie był tym, na kogo początkowo wyglądał.
Jason ujrzał pewną różnicę najpierw w twarzach. Ciągle się zmieniały. Można by przypuścić, że ich oczy, nosy, usta i podbródki zostały ulepione z miękkiej plasteliny, bez ustanku modelowane niewidzialną ręką. Ich spór — zdawałoby się, że bezsensowny — z każdą chwilą stawał się bardziej hałaśliwy. Poruszając się spazmatycznie, obaj przyskoczyli do siebie, jakby chcieli się nawzajem podusić. A potem, niczym marionetki na jednym sznurku, obaj równocześnie odrzucili wstecz głowy i wrzasnęli.
Wrzask urwał się, gdy rozbłysło jasne światło. Jason musiał odwrócić wzrok.
Kiedy z powrotem spojrzał w stronę centrum wydarzeń, nie zobaczył już mężczyzn. I tylko koło nadpalonej trawy wskazywało, że tam byli.
Jason zrozumiał, że Kruk miał rację. Było tu dwóch i zarazem pięciu ludzi, jedni siedzieli w drugich. A on potrafił dostrzec każdego z nich. Był ciekaw, czy zawdzięczał tę zdolność temu, że stał się Oomgoshem.
Ale mimo że zobaczył wszystkich tych dziwnych ludzi, nie miał bladego pojęcia, co się naprawdę wydarzyło.
— A nie mówiłem? — zakrakał Kruk, sfruwając ze swej kryjówki. — Co wiedzą czarodzieje?
Chwilowo Jason nie umiał określić, co sam wie.
Dla Constance Smith nie ulegało wątpliwości, że smok poddaje ich sprawdzianowi.
Moc z powrotem napływała do jej klejnotu, lecz powoli, co przypominało oczekiwanie, aż woda w wielkim czajniku zacznie się wreszcie gotować. Mogła już pokonywać w powietrzu krótsze dystanse. Ich nowa towarzyszka, Sala, długo nie mogła otrząsnąć się z szoku, kiedy po raz pierwszy zobaczyła, jak Constance unosi się kilka stóp nad ziemią. Zadziwiające, z jaką skwapliwością pani Smith korzystała ze swej nowej mocy. A to mogło okazać się zgubne.
Tak mało wiedzieli o tym świecie. Należało się lękać, iż moc uśpi jej czujność, a tymczasem smok może znaleźć sobie jakiś wygodny sposób, żeby ich wszystkich uśmiercić.
Czarodzieje byli do niczego. Niby to znali tajemnice smoczych oczu, faktycznie jednak do swoich osiągnięć doszli metodą prób i błędów, nie dzięki prawdziwemu zrozumieniu. Nie istniał żaden konstruktywny przepływ wiedzy między czarodziejami. Pani Smith obudziła się akurat wtedy, gdy Obar udzielał instrukcji Toddowi i Mary Lou, mogła więc być świadkiem mizernych skutków, jakie one przyniosły. Każdy posługiwał się w odmienny sposób swoim kamieniem. Choć może poprawniej byłoby powiedzieć, że każdy kamień inaczej posługiwał się swoim właścicielem. W im większym stopniu kierowała smoczym okiem, tym mniej o nim wiedziała. Z pewnością pozostali odnosili podobne wrażenie. A mimo to nikt, a zwłaszcza przemądrzali czarodzieje Obar i Nunn, nigdy nie przyznał się do czegoś takiego. Czyż mogli liczyć, że kogokolwiek pokonają, pomijając już wszechpotężnego smoka, skoro nie mogli nawet ścierpieć własnego widoku?
Obar dawno im oznajmił, że nie wolno ufać czarodziejom. Constance podejrzewała, że wszystko tu kryje się pod maską pozorów. Moc tak zwanych smoczych oczu stale się waha, nadając im czasem rangę potężnych magicznych narzędzi, niekiedy czyniąc z nich bezużyteczne przedmioty. I oto ich moc znowu wzrastała. Może smok chciał się z nimi podroczyć, zanim ich unicestwi? A może wszystko tutaj: Anno, wysokie drzewa, splątane leśne pnącza, szpetne potwory z morskich odmętów, nawet klejnot zaciśnięty w jej dłoni — stanowiło pazury smoka, gotowe ich rozedrzeć na życzenie bestii?
Nieważne. Musiała dać z siebie wszystko. Constance otrząsnęła się z marazmu i wstała z pomocą klejnotu. Uparcie wierzyła — bo i cóż jej pozostało? — że sprowadzono ją tu z konkretnego powodu, a ona i pozostali mają do odegrania jakąś ważną rolę.
Jej towarzysze nie poddawali się zwątpieniu, nie bacząc na okoliczności. Mary Lou odsunęła się na bok po tym, jak magia Todda rozerwała trupa na strzępy. Todd uciekł z polany, lecz pani Smith nie martwiła się o niego — nie spotkała jeszcze nikogo, kogo by łączyły tak silne więzi z okiem. Ochotnicy z Newton zastąpili natychmiast nastolatków, na własną rękę układając ciała.
Obar wsunął dłonie głęboko w białe, wybrudzone rękawy, obserwując to z pochmurną miną, jakby zachowanie Ochotników stanowiło wyzwanie dla jego magii. Constance przypuszczała, że tak jest w istocie. Nie zawsze czary pomagały w pracy.
Na koniec Obar zwieńczył dzieło w jedyny możliwy sposób: używając magii, spalił stos trupów. Reszta zebrała się po drugiej stronie polany, jak najdalej od gęstych kłębów czarnego dymu, aczkolwiek wszędzie docierał ów słodkokwaśny swąd, jaki się zwykle rozchodzi, gdy ktoś zapomni wyjąć na czas mięso z piekarnika.
Po przeciwnej stronie dymnej zasłony krzyknęła jakaś kobieta.
Constance omiotła spojrzeniem wszystkich obecnych. Joan, Rebecca, Mary Lou i Rosę, nawet Margaret, która doznała pomieszania zmysłów — nie brakowało żadnej z sąsiadek. A zatem krzyczeć musiała Sala.
Constance zacisnęła palce na klejnocie, wyrażając w myślach życzenie przedostania się na drugą stronę polany. Przeniosła się tam wręcz za szybko: nim zdążyła mrugnąć, pędziła wprost na potężne drzewa. Stać! — zażądała. Zatrzymała się tak gwałtownie, że zawartość żołądka podeszła jej do góry. Przycisnęła rękę do gardła, usiłując wyrównać oddech. Moc kamienia, tak ślamazarnie dotąd wzrastająca, teraz napływała z zadziwiającą rzadkością. Miała uczucie, że smocze oko ją wykorzystuje, nie tyle udziela jej mocy, co grozi pochłonięciem swej ofiary. Musiała odzyskać nad nim kontrolę.
Następne odgłosy wyrwały ją z zamyślenia. Przedtem słyszała czyjeś rozpaczliwe wołanie, teraz zaś śmiech. Ale i w tym śmiechu przebijała równie silna nuta desperacji co w owych okrzykach.
Skierowała wzrok między drzewa, gdzie rozgrywała się scena, do której przeniosła ją magia. W odległości około dwudziestu jardów dostrzegła Nicka i Salę — oboje pozostawali we względnym bezruchu, lecz wokół nich cały las się ruszał. To te pnącza, uświadomiła sobie Constance, te czepne niebiesko— zielone pędy, które zdawały się oplatać każdą roślinę na obrzeżu polany, a które wydawały osobliwe, niemal zwierzęce wycie, gdy je przecinano. Teraz pnącza unosiły się z ziemi, opadały z niskich gałęzi, odrywały się od pni pobliskich drzew. Plątały się w powietrzu, tańczyły w takt niesłyszalnej muzyki, miotały się w ekstatycznym transie.