Gdzie nie sięgają zorze - Piontek Paulina - ebook + książka

Gdzie nie sięgają zorze ebook

Piontek Paulina

4,2

Opis

W zorzach nad Eanareth od zawsze płynęła magia

Tętniła również w ziemi, zaklęta i rozsiana pośród mroźnych lasów i gór. Do czasu. Z przybyciem Veaziru magiczne światło zaczęło gasnąć. Od tej chwili czarownice oraz magowie znaleźli się w śmiertelnym niebezpieczeństwie – lecz nie wszyscy pozwolili sobie na strach czy bezradność.

Alvira, młoda czarodziejka, która za wszelką cenę chce ocalić miejsca mocy i własny dom, spotyka na swej drodze Einara, łowcę żądnego zemsty. Wspólnie ruszają w niełatwą podróż, podczas której oboje zderzą się nie tylko z okrutnym światem, ale także bolesną przeszłością. Nie mogą jednak poddać się zwątpieniu. Veazirscy władcy nie baczą bowiem na nic, poza dobrem własnym, a w starciu dzikiego z ludzkim magia powoli umiera.

Wraz z przyjaciółmi wiedźma i łowca muszą zrobić wszystko, by na niebie już nigdy więcej nie zgasły zorze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (18 ocen)
8
6
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść pełna magii i miłości
10
annym20

Z braku laku…

Staram się częściej sięgać po książki polskich autorów, ale przyznam szczerze, że te powieści, zamiast mnie do tego zachęcać, tylko mnie zniechęcają. W tym przypadku było podobnie. Nie chcę powiedzieć, że „Gdzie nie sięgają zorze” jest złe, bo nie jest, jest... poprawne. Ot co, zwykła historia, która jak dla mnie niczym się nie wyróżniła. Fabuła jakoś mnie nie zaciekawiła, bohaterzy byli mi obojętni, opisy wynudziły, a co gorsza całość wydawała mi się tak nijaka, że po prostu w trakcie czytania ją zapominałam. Jeszcze, gdy zaglądałam do niej codziennie, to nie było najgorzej, ale jak wróciłam do książki po kilkudniowej przerwie, to zupełnie nie mogłam sobie przypomnieć, co się działo, a nawet zapomniałam imienia głównej bohaterki. Nawet nie tylko zapomniałam, ale wręcz jak zobaczyłam je w tekście, nie wiedziałam, kto to jest... Może można byłoby powiedzieć, że czytałam mało uważnie, jeśli umknęło mi coś tak istotnego, ale, szczerze, to nie czułam potrzeby, żeby bardziej się zagłębiać. ...
01
rozjechanylos

Całkiem niezła

Czyta się szybko i lekko, całkiem przyjemna. Niestety jednak jest tu za dużo niepotrzebych opisów, zaś sceny akcji są nieco zbyt skondensowane. Trochę za szybko wszystko się dzieje, jak w streszczeniu.
01

Popularność




Gdzie nie sięgają zorze Wydanie II Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki. Niniejsza powieść jest wyłącznie fikcją literacką. Podobieństwo do prawdziwych wydarzeń i postaci jest przypadkowe. Wydanie I Redaktor prowadząca: A.D. Dziedzic Pierwsza redakcja: Justyna Chojnacka Druga redakcja i korekta: Kamila Całka Okładka i skład: Akuszerki Wydawnicze Mapa: Paulina Piontek Wydanie II poprawione Redaktor prowadzący: Angela Węcka Redakcja językowa: Dominika Bronk Korekta na składzie: Angela Węcka Skład i okładka: Spisek Pisarzy Ilustracje i mapka w środku: Paulina Piontek Druk: Mazowieckie Centrum Poligrafii Wydawnictwo Spisek Pisarzy Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych. www.spisekpisarzy.pl E-book dostępny między innymi na Legimi oraz Empik Go. Copyright © by Paulina Piontek, 2024 Copyright for the map and illustrations © by Paulina Piontek, 2024 Irządze, 2024 ISBN: 978-83-970354-2-3

PROLOG

Krzyk odbił się echem w ciemnej jaskini. Pochodnia już się dopalała. Zgasła. Mężczyzna zaklął siarczyście.

– Światło! – rozkazał.

Strażnik posłusznie skrzesał iskry z krzesiwa i po chwili grotę rozświetlił nowy płomień. Łańcuchy przesunęły się w lewo, ku ciemnemu kątowi, ciągnięte przez istotę siedzącą w rogu celi. Zwinięta w kłębek, drżała ze strachu.

– Głupia. – Splunął na bok. – Przecież nie uciekniesz.

Stanął nad nią i przyjrzał jej się uważnie. Nie było co oglądać. Ale jeśli dostatecznie się przyłoży, może będzie co posłuchać. Kolejny raz uniósł pięść.

– Zostaw ją. – Z drugiej celi rozległ się nagle umęczony głos. – Ja powiem.

– Nie! – krzyknęła kobieta, lecz dotkliwy kopniak w brzuch ją uciszył. Gwardzista i jego pan niespiesznie przeszli do drugiej osadzonej. Ta była w lepszym stanie. Mniej zasmarkana, a pod na wpół zaschniętą krwią wciąż dało się dostrzec twarz.

– Słucham.

– Powiem – szepnęła – ale ją puścicie.

Skinął głową na strażnika, a ten zawlókł za łokieć pierwszą z więźniarek na środek lochu, pod prześwit w naturalnym sklepieniu groty. W dziennym świetle, które padało na ziemię tuż obok krawędzi wysokiego wodospadu, mogła doskonale ujrzeć swoje pokaleczone odbicie w rzece płynącej w jaskini. Woda szumiała prawie na tyle głośno, by zagłuszyć jej myśli. Prawie.

Żebyś się nie ważyła…, błagała z całych sił, bazgrząc własną krwią nierówną runę na kamiennym podłożu. Zabijesz nas wszystkich.

Magiczna myśl trafiła jednak w próżnię. Tamta już zdecydowała.

– Dwadzieścia staj w głąb lasu za wsią – wyznała łamiącym się głosem. – Stojące głazy. To ich szukasz.

– Kto jeszcze o nich wie? – dopytywał. Kobieta milczała. – Mów, bo ona zginie.

– W-wszyscy…

Spojrzenia dwóch identycznych par kobiecych oczu się spotkały.

Coś ty zrobiła…

– Wszyscy… – powtórzył i uśmiechnął się z zadowoleniem. – Proszę. Cała wieś czarownic. Takie nowiny to ja lubię. Puść ją.

Strażnik bez cienia wahania rozluźnił chwyt, zrzucając kobietę w przepaść. Nawet nie krzyknęła.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Lodowaty podmuch wiatru szarpnął pogrążonymi w mroku gałęziami drzew. Z głębi lasu do groty dotarł przejmujący jęk nadwyrężanego drewna, a po nim seria trzasków i wreszcie głuchy łoskot. Młody łowca ocknął się i nerwowo omiótł okolicę spojrzeniem stalowoszarych oczu, nasłuchując uważnie. Nie odpowiedziało mu jednak nic poza ciszą – taką, jaka nastaje, kiedy pojedyncze płatki śniegu spadają na leżące na ziemi zaspy.

To tylko wiatr. Spokojnie.

Łowca wstał powoli. Strzeliły przemarznięte kości, zabolały zdrętwiałe mięśnie. Ognisko, które rozpalił, zanim zmęczenie wzięło nad nim górę, zdążyło już znacznie przygasnąć. Zaklął cicho pod nosem i sięgnął po przygotowaną wcześniej grubą, suchą gałąź, a ze skórzanej sakwy wyjął dwa krzemienie. Połamał drewno na kolanie i aż się wzdrygnął, kiedy trzask odbił się od kamiennych ścian jaskini i poniósł echem po leśnej gęstwinie. Z kieszeni wyjął trochę suchej trawy i liści, nazbieranych jeszcze na równinach. Uderzył kamieniami o siebie, a na podpałkę posypało się kilka słabych iskier. Zaklął ponownie. Tkwił tu sam, z dala od czyichkolwiek wścibskich oczu. Mógłby spróbować posłużyć się magią, by oszczędzić sobie trudu i szybko ogrzać się przy wysokich płomieniach.

Mógłby. Ktoś go tego kiedyś nauczył. Ale łowca nie miał dość sił, a tamtego kogoś już nie było. Na tę myśl w jego sercu odezwała się stara rana. Dopadł już prawie wszystkich – poza jednym. Poza jednym…

Walnął wściekle krzemieniami i po chwili gałązki liznął pierwszy płomień. Nachylił się i zaczął dmuchać ile sił w płucach, aż łzy zakręciły mu się w oczach. Wreszcie ogień zapłonął na dobre.

Mężczyzna przetarł twarz szorstką dłonią i przygarbił się nad rozgrzewającym go ogniskiem, powoli żując ostatni kawałek suchara.

Jeśli szybko nie znajdę domostwa, w którym ostała się jakaś dobra dusza, długo tak nie pociągnę…

Zakaszlał chrapliwie kilka razy. Od kilkunastu dni coraz bardziej opadał z sił, nocami wstrząsały nim dreszcze i był pewien, że trawi go gorączka. Na co mu teraz opinia najwytrwalszego, którą kiedyś cieszył się u swoich? Swoich już nie było, a on sam, aby odzyskać choćby cień swej dawnej siły, potrzebowałby długich dni odpoczynku w domu, którego nie miał, lub opieki życzliwych ludzi, których nie znał. Lub magii. Żałował, że nie potrafi rzucić żadnych uzdrawiających czarów. Taka głusza, gdzie nie czaiły się niczyje wścibskie oczy, stanowiła jedyne miejsce, gdzie można by odważyć się na magię.

Wydłubał sobie językiem kawałek rozmiękłego suchara spomiędzy zębów i cmoknął z dezaprobatą.

Niedługo później, gdy niebo zaczęło szarzeć na wschodzie, łowca usłyszał paniczny świergot przerażonych ptaków podrywających się do lotu. Zesztywniał i pewnym ruchem chwycił za kuszę. W skupieniu obserwował wylot jaskini. Po chwili do jego uszu dobiegło gardłowe warczenie. Stało się jasne, że wataha wybrała się na grubszą zwierzynę, a obecnie najgrubszą w okolicy był on sam. Wiedział doskonale, że ucieczka przed głodną sforą miała bardzo nikłe szanse powodzenia. Musiał albo próbować wystrzelać wszystkie wilki, zanim sam zostanie posiłkiem, albo biec co tchu i wskoczyć na najbliższe nadające się do tego drzewo. Ile sił by mu zostało? Nie wiedział.

Błysk ślepiów kilkanaście stóp od jaskini podjął decyzję za niego. Łowca wybiegł z pieczary, porywając w pośpiechu swoją sakwę, i bardzo szybko zdał sobie sprawę, jak niedopracowany był jego plan. W nikłym świetle przedświtu biegł w zasadzie na oślep, sakwa obijała mu się o nogi, a płuca odmawiały przyjmowania wystarczającej ilości powietrza. Chrapliwe warknięcia goniących za nim zwierząt mroziły mu krew w żyłach. Kątem oka dostrzegł nisko rosnącą grubą gałąź. Sprężył się i skoczył – niemal perfekcyjnie – jednak przy tak skąpym świetle gałąź wyglądała na o wiele mniej spróchniałą niż w rzeczywistości. Rozległ się donośny trzask i mężczyzna runął na ziemię, wzbijając tuman śniegu.

Ledwo zdążył wyszarpnąć sztylet z cholewy, a już dopadł go pierwszy wilk. Zamachnął się i dźgnął na oślep – najwyraźniej celnie, bo ujadanie przeszło w skowyt, a wykrzywiony pysk zniknął mu z pola widzenia. Już po chwili poczuł jednak dotkliwe rwanie w prawym udzie, a wokół niego znów zaroiło się od włochatych cielsk i cuchnących, chrapliwych oddechów. Machał ostrzem bez większej nadziei, że odniesie to skutek inny niż odwleczenie w czasie jego niechybnej śmierci. Nogę przeszywał pulsujący ból, palący jak rozżarzone żelazo, spodnie zupełnie przesiąkły gorącą krwią… Coraz gęstszy mrok zaczął spowijać świt.

I wtedy stała się rzecz zupełnie nadzwyczajna.

Jawa to czy omamy?

W pierwszych promieniach słońca, które w końcu wzeszło ponad wzgórza, ujrzał zakapturzoną sylwetkę. Uniosła dłonie do ust i wydała krótki, melodyjny okrzyk, tak przenikliwy, że odbił się echem po całym lesie, a wilki… po prostu się odsunęły. Postać zbliżyła się do łowcy i przyklękła przy jego poszarpanej nodze, aby szepcząc coś pod nosem, narysować w śniegu znajome mu symbole. Runy. Zobaczył, że krew przestała obficie płynąć, już tylko ledwie się sączyła. Mimo że świat wokół niego wirował niebezpiecznie, łowca przechylił głowę, by zajrzeć pod kaptur przybyłej. Większość jej szczupłej twarzy zakrywał gruby szal. Otworzył usta, by coś powiedzieć, wtedy jednak zielone oczy spojrzały na niego ostro, a jej czerwone od mrozu i krwi dłonie nagle zacisnęły opatrunek, aż zgrzytnął zębami.

Kobieta bez słowa wstała i ku jego zdumieniu podeszła do ranionych sztyletem wilków. Pozostałe jej nie atakowały, a jedynie trącały swoich skamlących towarzyszy pyskami. Oszołomiony patrzył, jak przy każdym rannym drapieżniku kreśli na śniegu podobne wzory i przykłada dłonie do zakrwawionej sierści. Nie minęło parę chwil, a wszystkie zwierzęta, mniej lub bardziej pewnie, stały z powrotem na łapach i merdały niczym domowe pupile, krążąc wokół swojej uzdrowicielki i popiskując radośnie. Kobieta wskazała ręką północy zachód i znów zaintonowała tę dziwną melodię. Wataha posłusznie odbiegła w tamtym kierunku. Obca chwilę stała nieruchomo i patrzyła za wilkami, nim ponownie zmierzyła łowcę krytycznym wzrokiem, aż w końcu raz jeszcze zanuciła, ale inaczej, a wtedy z niedalekiego parowu nadbiegł siwy wierzchowiec i przyklęknął przed swoją panią.

Ostatnie, co łowca zapamiętał, nim upływ krwi wziął nad nim górę, to uczucie szarpania i własnej niemocy. Nic już nie czuł, gdy kobieta z wysiłkiem go dźwignęła i z jeszcze większym przerzuciła przez siodło.

***

Gdy się obudził, w pierwszej chwili nie wiedział, gdzie jest. Było ciepło, miękko, wokół pachniało ziołami, woskiem pszczelim, palonym drewnem i mokrym lnem. Łowca poruszył się ostrożnie i syknął. Noga zabolała go dotkliwie.

Rozejrzał się dookoła i ze zdumieniem stwierdził, że znajduje się we wnętrzu jakiegoś domostwa, spoczywa na prostym, wąskim łóżku, przykryty kilkoma miękko wyprawionymi, włochatymi skórami i wełnianą derką. W palenisku obok buzował ogień, nad nim suszyły się mokre ubrania – jego ubrania – a na żelaznym stelażu wisiał parujący kociołek. Na stole obok łóżka paliło się kilka świec, pod sufitem dyndały pęczki suszonych ziół, po całej izbie porozstawiano buteleczki różnej wielkości i inne naczynia. Na drewnianych, surowo ciosanych belach mocowanych do ścian leżały kamyki, książeczki o okładkach obciągniętych płótnem, a także dziwne rękodzieła, których przeznaczenia nie znał. Oprócz nich na ścianie dostrzegł dwa długie noże.

Jego wzrok przykuła delikatna poświata tuż obok niego, pod oknem. Światło zórz płynących spokojnie przez nocne niebo odbijało się seledynowym blaskiem od krawędzi stronic kilku leżących na parapecie ksiąg oprawionych w skórę. Uniósł brwi. Księgi zaklęć – niezwykła rzadkość w tych czasach.

Drzwi otworzyły się niespodziewanie, wpuszczając do środka lodowaty podmuch wiatru i obładowaną drewnem kobietę. Tę samą, którą widział przy wilkach. Wytupała śnieg z futrzanych butów i z westchnieniem ulgi odłożyła opał obok paleniska, po czym zrzuciła z siebie szarą pelerynę i szal. Zmierzyła łowcę szybkim spojrzeniem.

– No proszę, przeżyłeś – rzuciła bez entuzjazmu. Głos miała niski i cichy, ale dźwięczny. – Szczerze mówiąc, nie dawałam ci wielkich szans. Jak się czujesz?

– Najlepiej od dawna – przyznał szczerze.

Wybawicielka sięgnęła po leżące na stole kawałki czystego płótna.

– Pokaż nogę.

Odsunął na bok okrywające go skóry i ostrożnie przesunął nogę w jej stronę. Bandaż już cały przesiąkł krwią, łowcę przepełniała jednak pewność, że gdyby nie runy nałożone przez nieznajomą, skończyłoby się znacznie gorzej. Wprawne palce z łatwością rozwiązały ciasny supeł i delikatnie usunęły zużyty opatrunek.

W milczeniu przyglądał się jej zabiegom – i jej samej. Długie, jasne jak piasek kosmyki, które wymknęły się z niedbałego warkocza, okalały pociągłą twarz o rysach delikatnych, acz ściągniętych w pełnym zawziętości grymasie. Dłonie miała szorstkie, lecz palce długie i smukłe, trochę tylko poznaczone wspomnieniami drobnych zadrapań. Był pewien, że większość z nich uleczyła magią.

Wtem dostrzegł coś jeszcze. Spod ciasno dopasowanych rękawów jej grubej szarej tuniki wyzierały cienkie, kanciaste białe linie znaczące skórę. Blizny. Łowca zmarszczył brwi.

Więc i ją to spotkało…

– Gotowe – powiedziała nagle, zawiązawszy nowy węzeł. – Kiedy ostatnio jadłeś?

Wzruszył ramionami. Tego zeschłego na wiór chleba nie liczył, marna to była strawa.

Kobieta pokiwała głową, wstała bez słowa i wyszła na zewnątrz, by zaraz wrócić z oszronionym naczyniem. Przełożyła jego zawartość do kociołka nad paleniskiem, przysypała świeżym śniegiem, po czym dorzuciła do ognia kilka szczap. Po chwili pomieszczenie wypełniło się wspaniałą wonią gęstego warzywnego gulaszu. Przysunęła sobie przykryty futrem stołek i ponownie usiadła obok posłania łowcy.

– Dziękuję. Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że zostawisz mnie w lesie.

– Wypraszam sobie.

Uniósł brew.

– Jestem uzbrojony, całkowicie tobie obcy i mógłbym być złodziejem albo mordercą. Nie boisz się?

Dziewczyna popatrzyła na niego rozbawiona i zrobiła podobną minę.

– W tej chwili leżysz ranny i półnagi w moim łóżku, twoja broń jest schowana, jeśli ośmielisz się coś ukraść, to utnę ci łapę, a jak spróbujesz mnie zabić, to… cóż. Wilki wciąż są głodne.

Coś w jej głosie sprawiło, że łowca nie wątpił w ani jedno słowo.

Wstała i zerwała spod sufitu kilka gałązek tymianku i liść czosnku niedźwiedziego, które dorzuciła do kociołka. Mocno dmuchnęła w palenisko. Płomień wystrzelił, jasny i gorący, a gulasz zabulgotał. Nałożyła dwie porcje do drewnianych misek i podała jedną mężczyźnie.

Łowca wziął pierwszy kęs do ust i aż stęknął z aprobatą. Coś wspaniałego. Wprawdzie po tak skąpej diecie, na którą tyle czasu był skazany, wyborna okazałaby się nawet skórzana podeszwa, ale to smakowało jak iście królewski posiłek. Ostatni raz jadł coś tak pysznego, kiedy… Oczy zaszły mu mgłą, a w gardle urosła gula, lecz szybko przełknął ją razem z potrawą. Nie. Nie będzie w tej chwili o tym myślał.

– Coś za jeden? – spytała nieznajoma, wciąż z pełnymi ustami, choć już opróżniła miskę.

Przełknął ostatni kęs.

– Einar – przedstawił się. – Łowca…

– Tyle się domyśliłam. Bardziej mnie interesuje, czemu szwendasz się sam po tych lasach. Nikt ze wsi tu nie przychodzi.

Zawahał się.

– Idę z Brekki. Miałem tam… coś do zrobienia. I zrobiłem. Więc poszedłem dalej. Szukam kogoś.

– Nie prościej byłoby szukać na równinach? Tutaj prawie nikt nie mieszka.

Einar westchnął.

– Byłoby. Ale sama chyba rozumiesz, że w takim stanie nie dałbym rady. Zresztą północ znam lepiej. – Zamilkł na chwilę. – Nie jestem z Veaziru, jeśli o to ci chodzi.

Świdrowała go wzrokiem przez kilka długich sekund.

– Mhm – skwitowała w końcu. Zabrała mu pustą miskę, po czym wstała i podeszła do kredensu po drugiej stronie izby.

– A ty jak masz na imię? – spytał Einar, ale ona tylko spojrzała na niego z ukosa. – Dobrze, to spróbuję inaczej. Chciałbym wiedzieć, komu powinienem dziękować.

– Alvira – odparła w końcu z ociąganiem.

Uśmiechnął się, choć tego nie widziała.

– Uratowałaś mi życie, Alviro.

– Owszem.

– Chciałbym się jakoś odwdzięczyć.

– Nie ma potrzeby.

– Ale…

– Powiedziałam.

Einar westchnął. Trudna to była rozmówczyni… Jego wzrok znów padł na schnące nad ogniem ubrania.

– Czy mogę się tu gdzieś umyć? – spytał nieśmiało, a Alvira, nie odwracając się, wskazała wiszącą naprzeciw łóżka grubą, płócienną, częściowo odsuniętą kotarę. Za nią, w głębi niewielkiego pokoiku stała balia, a obok niej dzbanek z wodą. Einar stęknął, próbując wstać.

– Gdzie – skarciła go. – Rano pójdziesz, jak noga wydobrzeje.

– Jedna noc to chyba za krótko…

Usadziła go na miejscu jednym spojrzeniem, którym zdawała się pytać: „Będziesz się kłócił?”. Einar umilkł i zmełł w ustach przekleństwo.

No coś podobnego…

Przyglądał się, jak czarodziejka ściąga spod sufitu kilka ziół, wrzuca je do glinianej czarki z pokrywką, zalewa gorącą wodą i energicznie wstrząsa przed nakreśleniem nad nią kilku drobnych run. Na koniec odsączyła zioła przez kawałek muślinu. Minęły trzy lata, odkąd ostatni raz obserwował wiedźmę przy pracy, a mimo to widok ten pozostał tak cudownie znajomy.

Alvira odwróciła się nagle i wręczyła mu gotową miksturę.

– Wypij.

– A nie umrę? – zapytał Einar bezczelnie, z równie bezczelnym uśmiechem. I, o cudzie, kącik ust dziewczyny drgnął ku górze.

– Niczego nie obiecuję – odparła uprzejmie.

Przyjął napój i niepewnie pociągnął łyk. Mikstura była paskudnie gorzka. Pod świdrującym wzrokiem Alviry zmusił się, żeby duszkiem wypić napar do dna.

– Zuch – rzuciła kwaśno, zabierając mu czarkę. Kiedy odwróciła się, żeby odłożyć ją na miejsce, Einar skrzywił się i wzdrygnął cały, częściowo przez smak, a częściowo przez nagłe mrowienie, które rozeszło się po jego nodze. Alvira zdawała się niczego nie zauważyć.

– Co w tym jest? – stęknął. – Piołun?

Czarodziejka mruknęła coś pod nosem.

– Nie gadaj tyle, tylko idź spać.

– Spałem cały dzień.

– To śpij dalej.

– A ty? – spytał zdziwiony. W izbie nie było drugiego posłania, jedynie drabina prowadząca na strych.

Dziewczyna tylko machnęła ręką, a potem sięgnęła po swoją pelerynę. Owinęła się nią szczelnie i otworzyła drzwi. Do pomieszczenia znów wtargnął lodowaty wiatr.

– Mną się nie przejmuj. I przykryj się, bo się przeziębisz. – Wyszła w śnieżną noc, dokładnie zamykając za sobą drzwi.

Einar jeszcze przez chwilę z zadumą wpatrywał się w miejsce, gdzie przed chwilą stała, aż w końcu położył się z powrotem na posłaniu i nakrył skórami. Cokolwiek było w czarodziejskiej miksturze, szybko sprawiło, że zapadł w sen. Tak głęboki, że nie obudziły go nawet dochodzące zza ściany nieboskie rumory.

***

Alvira klęczała na podłodze szopy dobudowanej z tyłu domu, połączonej z niewielką stajnią, i pomstując pod nosem, przekopywała się przez stosy rupieci. Podczas gdy w głównej izbie panował niemal idealny porządek, tutaj znalezienie czegokolwiek graniczyło z cudem. Stojący w prowizorycznym boksie siwek imieniem Astar przyglądał się jej ze zdumieniem. Dziewczyna sapnęła zniecierpliwiona. Prawda była taka, że noga Einara wcale nie wyglądała najlepiej, na pewno nie na tyle, by po tych kilku opatrunkach i miksturze zagoiła się przez noc, a Alvira chciała jak najszybciej się go pozbyć. Musiała zrobić dodatkowe okłady. Najlepiej nadawał się na nie mroźny ognik – zimowe zioło, które rosło w górach po drugiej stronie jeziora. Pieszo nie dotarłaby tam do rana, ale na łyżwach…

– Jakieś pomysły, gdzie ja je wsadziłam? – mruknęła, spoglądając na konia. Astar tylko parsknął, po czym machnął łbem w stronę wejścia, jakby odpowiedź była oczywista. Alvira się odwróciła, a ręce jej opadły na widok szarego basiora Aquila i białej wadery Sonny. Każde trzymało w pysku metalową płozę przymocowaną do drewnianej podeszwy i sieci wiązań z grubej skóry. – Oczywiście. Wilk zjadł. Poproszę.

Wyciągnęła rękę, ale zwierzęta ani drgnęły. Stały, patrząc na nią wyczekująco. Alvira się uśmiechnęła.

– A co powiecie na wyścig do drugiego brzegu?

Nie musiała powtarzać. Ucieszone wilki natychmiast oddały jej łyżwy i wraz z nią pobiegły w stronę zamarzniętego jeziora. Alvira zatrzymała się nad samym jego brzegiem i z zachwytem spojrzała na rozciągający się przed nią widok. Mieszkała w tych lasach już trzy lata, ale te ośnieżone szczyty, strzeliste świerki i mieniące się chłodną zielenią zorze odbite w długiej, nieruchomej tafli za każdym razem zapierały jej dech w piersiach.

Mocno przywiązała łyżwy do butów. Jazda w taką noc to sama przyjemność.

Silny wiatr, który jeszcze o świcie łamał drzewa, a przed chwilą słał wszędzie wokół śnieżną zawieruchę, zupełnie ucichł, lecz zdążył jeszcze zdmuchnąć śnieg z powierzchni lodu. Dzięki temu czarodziejka doskonale widziała siatkę jasnych pęknięć na tafli, granatowej i lśniącej niczym nocne niebo. Nie obawiała się ich. Lód był o wiele za gruby, by załamać się pod ludzkim ciężarem, ale i tak miała nadzieję, że za moment znów pęknie. Chciała usłyszeć, jak śpiewa.

I usłyszała. Ledwie ostrza łyżew zachrzęściły na śliskim podłożu, powietrze przeciął świst, a potem głęboki pomruk, który rozszedł się po dolinie z taką siłą, że aż poczuła go w kościach. Uśmiechnęła się przejęta i odepchnęła pewnie od brzegu. Pęd rozwiał jej włosy, a uśmiech przeszedł w głośny śmiech, kiedy z obu jej stron zawyli biegnący przez las Aquilo i Sonna. Alvira przyłożyła dłonie do ust i odpowiedziała długim, melodyjnym okrzykiem, którego tony odbiły się echem od górskich zboczy. Stare, pasterskie zawołanie, przez czarownice wykorzystywane jako zew. Jako pieśń dla lasu. Lód znów zaśpiewał, zorze rozbłysły jaśniej.

Dla takich nocy warto było żyć.

Kiedy dotarła na drugi brzeg, wilki już czekały, zdyszane i zadowolone. Być może domyślały się, że czarodziejka pozwoliła im wygrać, ale nie miało to znaczenia, kiedy uszy zostały podrapane, grzbiety wytarmoszone, a pyski wycałowane w ramach nagrody. Alvira uśmiechnęła się pod nosem. Przy niej zachowywały się jak domowe psiaki, przy obcych zaś… Einar stanowił tego najlepszy przykład.

Właśnie. Einar. Zioło. Alvira prawie zapomniała, po co tu przybyła. Zdjęła łyżwy i zaczęła wspinać się w górę niewielkiego wąwozu. Dobrze znała te ostępy. Choć nie zawsze potrzebowała mroźnych ogników, często przychodziła w miejsce, w którym rosły. Jedno z nielicznych, jakie ostały się w Eanareth.

Ujrzała je niedługo później, kiedy wspięła się po stromym zboczu prawie na sam szczyt góry. Prawie, bo od wierzchołka dzieliła ją pionowa skalna ściana pokryta wyrytymi w niej symbolami. Alvira przychodziła tu, by się uczyć, rozszyfrowywać stare pismo i poznawać jego magię. Runiczna ściana była piękna. Niezwykła, podobnie jak sama skała, która choć chropowata, zdawała się odbijać światło zórz i mienić wraz z nimi. Pod ścianą stało kilka wąskich głazów, umieszczonych tam przez dawny lud, którego już nie było, a który pozostawił po sobie stare miejsca mocy – uroczyska, jak nazywały je czarownice. Każde z nich miało swoją wyczuwalną aurę – łagodną i spokojną, jakby ciepło świecy stawiało miękki opór, ale jednocześnie potężną jak same zorze. Jeszcze zaledwie kilka lat temu całe Eanareth było usiane podobnymi miejscami, cała kraina tętniła magią dostępną dla każdego, kto potrafił ją uszanować i przekazać jej swe prośby.

Ale potem nastał Veazir. Alvira zacisnęła zęby na samo wspomnienie. Wolałaby nie pamiętać tamtych dni, nawet jeśli to one przywiodły ją na tę piękną północ. Wolałaby nie myśleć co noc o wszystkich krzywdach, jakich doświadczyły ona, jej matka i inne znane jej kobiety. Wolałaby nikomu nie życzyć źle.

Kopnęła w najbliższą zaspę śniegu i jej oczom ukazały się drobne jaskrawoczerwone listki.

Ognik. Einar. Myśl jasno.

Schyliła się i zerwała sporą garść ziela, które wepchnęła do kieszeni peleryny. Odetchnęła głęboko. Gdy z niemałym trudem zdejmowała brudne ubrania z nieprzytomnego przybysza, odkryła na jego piersi charakterystyczne znamię. Trzy kanciaste blizny, każda w kształcie innej runy. Takie jak jej własne. Niewielu znanych jej mężczyzn nosiło podobne znamiona, a przecież każde takie było pamiątką krzywdy. Zastanowiła się przelotnie, ile czasu minęło, odkąd pojawiły się na ciele Einara, i czy to przez nie zbłąkał się aż tutaj…

Nic to. Wyleczę go, potrzymam w domu jeszcze góra jeden dzień i potem się rozstaniemy. Będzie jak dawniej. Cisza, las i święty spokój. Oby.

Przed drogą powrotną poszła jeszcze na położony tuż obok występ skalny i ogarnęła wzrokiem rozciągający się z niego przepiękny krajobraz. Świeży śnieg skrzył się w blasku księżyca i tańczących wesoło zórz, w niebo wokół wcinały się tuziny górskich szczytów – ostrych i strzelistych w górach Rastgar, ciągnących się aż do Skarðven, stolicy Eanareth, i coraz łagodniejszych zboczy, które biegły do Ljòskògur, ogromnego lasu stanowiącego granicę między północą, południem a stolicą. Za dnia w tak mroźnym i czystym powietrzu być może zdołałaby dojrzeć jego północny kraniec.

Oparła się o runiczną ścianę. Ten jej mały zakątek świata był prawdziwym cudem, tak jak i same zorze. Ludzie różnie mawiali – że północne światła to opiekuńcze duchy albo dusze zmarłych, niektórzy twierdzili, że omeny… Dla wszystkich jednak bezsprzecznie zorze były żywą, czystą magią.

Wyciągnęła rękę ku niebu i po chwili cienkie turkusowe pasemko zstąpiło tuż nad uroczysko. Światło ogrzało dłoń czarodziejki i zaraz odfrunęło z powrotem do swych pobratymców. Alvira uśmiechnęła się z wdzięcznością. Rzadko doświadczała takich chwil. Do tej pory przytrafiły jej się zaledwie dwa razy – zawsze pod tą skałą i zawsze czuła się wtedy niesamowicie bezpieczna. Poza uroczyskiem nigdy w pojedynkę nie udało jej się przywołać zórz, a rzucanie czarów w miejscach, gdzie w ogóle ich nie było, graniczyło z niemożliwością…

I wtedy to zobaczyła.

Po lewej stronie, na skraju pogórza Todunhaeð, gdzie zaczynały się najbliższe domostwa, niebo było ciemne. Część zórz rozproszyła się i uleciała w górę, a część jak porażona pomknęła z powrotem ku uroczysku. Serce Alviry zamarło. Miała nadzieję, że już nigdy tego nie zobaczy.

Gdzie gasły zorze, gasła i magia. Gdzie gasły zorze, pojawiał się Veazir.

Nie w moim domu.

Rozejrzała się za Sonną i Aquilem, ale wilki gdzieś zniknęły. Trudno. Musiała wracać natychmiast.

***

W domu opłukała zioła w resztce przegotowanej wody. Einar twardo spał. Nawet nie drgnął, kiedy wróciła.

Zmierzyła go spojrzeniem pełnym rezerwy. Lewą dłoń miał nieco zdeformowaną, jakby coś ją strzaskało i krzywo się zrosła. Poza tym był nawet niebrzydki. Blisko rozstawione, głęboko osadzone oczy, wydatne brwi, pociągła twarz oraz długi, wąski nos nadawały mu wygląd drapieżnego ptaka. Włosy w odcieniu lipowego miodu zostały wygolone po bokach i związane w potargany koński ogon. Kto wie, może w innych okolicznościach spojrzałaby na niego łaskawszym okiem. Teraz jednak…

Powinnam się pakować, a nie łatać jakiegoś przybłędę. Zgniotła listki w dłoni, bo całe na nic by się zdały. Aby zrobić opatrunek, musiała rozetrzeć je na papkę. Moździerz, gdzie ja widziałam moździerz…

Zajrzała najpierw do jednej, potem drugiej szuflady komody stojącej pod wejściem na strych i przetrząsnęła je gruntownie. Moździerza nie było. Znalazła za to swoje stare narzędzia, zupełnie już stępione od wbijania setek gwoździ, piłowania dziesiątek desek i gruntownego szlifowania tych wszystkich mebli, które wypełniały izbę. Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Trzy wiosny temu bez pomocy najbliższej przyjaciółki nie dałaby sobie rady przed nadejściem zimy.

Po chwili uśmiech znikł z jej twarzy. Na dnie szuflady leżało kilka pogniecionych i prawie już zapomnianych kartek. Listy, które od lat pozostawiała bez odpowiedzi. Bo co miałaby odpisać temu zdrajcy i obłudnikowi, który po wszystkich wyrządzonych krzywdach nagle sobie o niej przypomniał i składał obietnice równie puste jak przed laty? Alvira już nieraz chciała te listy spalić. Albo przeciwnie – odesłać z takimi runami, że adresata zgięłoby do samej ziemi. Nie zrobiła tego wyłącznie przez wzgląd na własne bezpieczeństwo. Gdyby zaś je spaliła, prędzej czy później znalazłby sposób, by przysłać następne. Ta świadomość i pamięć o wydarzeniach z nim związanych codziennie kłuły ją jak zadra. Runy pokrywające ręce czarodziejki zabłysły gniewnie na samo wspomnienie. Alvira zacisnęła usta i wepchnęła papiery na sam koniec szuflady, w ciemność, tam, gdzie ich miejsce.

W znacznie gorszym nastroju otworzyła stojącą przy drzwiach skrzynię, w której wcześniej ukryła broń i rzeczy Einara. Na wierzchu leżały kołczan z bełtami oraz kusza, dość nietypowa. Była nieco mniejsza od zwykłej i Alvira podejrzewała, że bez problemu dałoby się ją naciągnąć jedną ręką dzięki dźwigni umieszczonej z boku. Zmarszczyła brwi.

Przecież to nie zrani nawet zająca…

Na próbę wyjęła jeden z bełtów, załadowała i wycelowała w belkę podtrzymującą schody na poddasze, spodziewając się, że pocisk w najlepszym przypadku lekko ją zadraśnie, a w najgorszym – odbije się i poleci gdzieś w kąt. Ledwie jednak wcisnęła spust, bełt ze świstem przeciął powietrze i wbił się w drewno. Pozostawił za sobą wibrujący odgłos drżącego drzewca i osłupiałą czarodziejkę. Zerknęła przelotnie na Einara – wciąż spał.

Dobra, nieważne.

Schowała kuszę z powrotem do skrzyni. Moździerz leżał tuż obok, częściowo zakryty sakwą łowcy. Kiedy ją podniosła, by go wyciągnąć, ta wyślizgnęła się jej z dłoni, a zawartość rozsypała po podłodze. Alvira zaklęła i zamaszyście zaczęła pakować wszystko z powrotem. Nie było tego wiele: ostrzałka do noży, mały pusty bukłak, ręcznie strugana drewniana łyżka i takaż miska, kawałek drutu, trzy emblematy Veaziru, jakaś sprzączka…

Alvira zamarła. Emblematy Veaziru.

Z bijącym sercem wzięła je do ręki i dokładnie się im przyjrzała. Tak, nie miała wątpliwości. Małe mosiężne prostokąty z dłonią dzierżącą młot bojowy nad otwartą księgą. Każdy w Eanareth znał ten symbol i każdy przy zdrowych zmysłach szczerze go nienawidził. To przez Veazir ludzie żyli w strachu, przez nich palono czarownice żywcem albo zamykano je w lochach, przez nich magia tych ziem umierała, a wraz z nią – ludzie. Lub odwrotnie.

Myśli kotłowały się w głowie Alviry. Einar twierdził, że nie ma z Veazirem nic wspólnego, ale jeśli skłamał, to nie powinno go tu być. Nie powinien był się o niej dowiedzieć. Bo jeśli puści go wolno, a on doniesie… Jej wzrok padł na leżące na stole składniki. Mogłaby to zakończyć; szybko, bezboleśnie, póki spał. Uwarzyć odpowiednią truciznę, wsmarować ją w ranę, ciało oddać wilkom, ślady zatrzeć magią. Nie żeby szczególnie podobał się jej ten pomysł, ale nikt by się nie dowiedział… W zamyśleniu przesunęła emblematy w palcach – i wtedy coś poczuła.

Z drugiej strony metalowych tarcz wystawały krótkie, grube szpile, zakończone zatrzaskami, które miały mocować je do ubioru. Te upstrzone były postrzępionymi kawałkami szarozielonego materiału, wyglądającego zupełnie jak sukno, z którego szyto tuniki gwardii. Tych tarcz nikt nie odpiął. One zostały zerwane albo odcięte tępym nożem.

To są trofea?

Natychmiast skarciła się w duchu za swoje mordercze zamiary. A zaraz potem, kiedy usiadła przy Einarze i delikatnie odchyliła okrywające go skóry, by założyć nowy opatrunek, do głowy przyszła jej jeszcze jedna myśl.

Kim ty jesteś?

Najemnik? Mało prawdopodobne, choć nie niemożliwe, ale jeśli tak, to emblematy musiał odciąć już dawno. Mężczyzna był tak osłabiony, że z trudem dałby radę jednemu gwardziście, a co dopiero trzem. Zresztą Alvira wątpiła, czy pozostał w Eanareth jeszcze ktoś, kto zdecydowałby się na płatne usługi, by pozbyć się kilku marnych żołdaków. Takie sprawy załatwiało się osobiście. Najemników wołano do wielmożów albo innych Oświeconych, jak zwykli się tytułować członkowie Veaziru. Alvira prychnęła pod nosem. Gdyby nie siali tyle zniszczenia, można by ich uznać za jakiś ponury żart.

Wyciągnęła rękę ku jednej ze swych ksiąg, by znaleźć odpowiednią recepturę na rany. Wolumin zalśnił łagodnie i poderwał się do lotu, a gdy już wylądował w jej dłoni, zgasł, aby czarodziejka mogła w spokoju przedrzeć się przez własne niechlujne pismo. Ochronne smarowidła, ziołowe wiązanki na bezpieczną podróż, runiczne słowa odpędzające… Jest, maść na rany. Potrzebowała trzech gałązek mroźnego ognika, liścia nasięźrzału, czterech szałwii i dwóch złotych główek dziurawca. Alvira zdjęła spod sufitu brakujące suszone zioła i zaczęła ucierać je ze świeżymi listkami.

Zatem jeśli zabił aż trzech zbrojnych nie z kontraktu, lecz z własnej woli, to albo jest szalony, albo się mści. W obu przypadkach może się przydać.

Podskoczyła nagle, kiedy w drzwi wejściowe coś łupnęło. Zamarła, odruchowo sięgając po nóż, lecz wtedy usłyszała ciche fukanie i pazury skrobiące w drewno. Odetchnęła z ulgą. Aquilo.

– Rozumiem, że nie będę miała dzisiaj spokoju? – rzuciła, wpuszczając go do izby. Wilk zamerdał i wystawił jęzor w odpowiedzi. – Się rozgość.

Aquilo przysiadł u jej stóp, kiedy zmieniała Einarowi opatrunek. Rana wyglądała już lepiej, na pewno mniej krwawiła, ale Alvira dobrze oceniła, że sam eliksir by nie wystarczył, aby noga zagoiła się przez noc. Nakreśliła leczniczą runę nad gotową roślinną papką i ostrożnie wsmarowała ją w ranę.

– Nieźle go urządziliście – mruknęła do wilka. – A co mówiłam? Nie gryziemy ludzi wokół domu, bo potem mama musi po was sprzątać. A mama nie chce tu obcych, zwłaszcza żywych, bo później leży tu taki, o. – Wskazała brodą Einara. Aquilo położył łeb na jej kolanach i łypnął smętnie, kładąc uszy po sobie. Alvira nie potrafiła się na niego gniewać. Cmoknęła go w mokry nos. – No już, przecież i tak was kocham. Ciebie najbardziej, łobuzie. A jak głodni, to proszę żreć dziki, a nie ludzi. Zwierzyny u nas jeszcze nie brakuje.

No właśnie. Zwierzyny jeszcze nie brakuje. Jeszcze. Myśli Alviry powróciły do ciemnego nieba. Kto wie, co będzie dalej.

– Jutro wyjeżdżam. Być może na dłużej. Znajdź Sonnę i zbierzcie watahę. Pilnujcie domu. Jeśli zjawi się tu ktoś z czymś takim – uniosła emblemat Veaziru – to wyjątkowo możecie go zjeść.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy Einar otworzył oczy, pierwsze promienie porannego słońca sączyły się przez okna, a Alvira już krzątała się po izbie, pakując najróżniejsze drobiazgi do skórzanych juków. Uniósł się na łokciu i z ulgą stwierdził, że ból w nodze prawie całkowicie ustąpił. Prawdziwie zdumiał się jednak dopiero wtedy, kiedy zajrzał pod okrycie i odsunął opatrunek. Alvira miała rację, mówiąc, że do świtu z nogą będzie o wiele lepiej. Krwawienie zupełnie ustało, a cała rana pokryła się grubym strupem. Jedynie skóra wokół wciąż była napięta i wrażliwa.

Usiadł na łóżku.

– Dzień dobry – powiedział zaspany, a Alvira spojrzała na niego z ukosa.

– Dobry. Śniadanie masz na stole.

Łowca wstał i rozejrzał się w poszukiwaniu swojego odzienia. Leżało starannie złożone na stołku obok łóżka, suche, pachnące ziołami, czyste i zacerowane. Nie znalazł na nim nawet śladu krwi ani brudu, który wżarł się w tkaninę w czasie długich miesięcy tułaczki. W balii za zasłoną parowała gorąca woda. Poruszony Einar rzucił swej gospodyni kilka ukradkowych spojrzeń. Podkrążone oczy zdradzały, że nie spała zbyt dobrze – jeśli w ogóle.

– Mogę? – Nieśmiało wskazał umywalnię. Alvira bez słowa skinęła głową. Zasunął więc kotarę, zdjął bieliznę – która przy upranym ubraniu wydawała się wręcz odrażająca – i ostrożnie zanurzył się w gorącej wodzie. Co za luksus! Ostatniej ciepłej kąpieli zażył latem w jednej z bogatszych karczm na zachodzie, a po miesiącach spędzonych w dziczy, gdzie kąpać się mógł tylko w lodowatych górskich strumieniach, zwykła drewniana balia z ciepłą wodą w siermiężnej chacie zdawała się zbytkiem godnym możnych tego świata. Splunął w duchu na rzeczonych możnych i błyskawicznie się wyszorował. Za zasłoną Alvira chodziła nerwowo w tę i z powrotem, otwierała szafki, szuflady, szurała jakimiś rzeczami.

– Wyjeżdżasz gdzieś? – spytał chwilę później, gdy już ubrany dołączył do niej w głównej izbie.

– Owszem.

Einar zauważył, że dwa noże, które widział poprzedniego wieczoru, zniknęły ze ściany, a płaszcz dziewczyny charakterystycznie wybrzuszał się w dwóch miejscach. Uzbrojona czarownica najpewniej spodziewała się napotkać na swej drodze Veazir… Zacisnął zęby na samą myśl o tej bandzie fanatycznych hipokrytów. Jeśli dorwą w swoje łapska tę kobietę, niechybnie czeka ją stryczek. Albo gorzej – stos. Einar nie mógł na to pozwolić.

– Pojadę z tobą – oświadczył.

– Owszem.

Aha?

Uniósł brwi. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, ale i nie protestował. Dług wdzięczności sam się nie spłaci i Alvira najwyraźniej też była tego świadoma. Sam miał do zrobienia jeszcze tylko jedną rzecz… Choć to mogło poczekać. Sposobności przez ostatnie pół roku i tak nie znalazł.

Usiadł na łóżku, po czym sięgnął po czekającą na stole resztkę gulaszu z poprzedniego wieczoru.

– Dokąd jedziemy? – spytał z pełnymi ustami.

Alvira chwyciła swoją miskę i przysiadła na stole, naprzeciw niego.

– W okolice Hagal. Muszę coś sprawdzić. – Zauważyła, że Einar drgnął. – Byłeś tam już?

– Byłem.

Powiedział to w taki sposób, że zaniechała dalszych pytań. Posiłek dojedli w milczeniu. Gdy skończyli, łowca wyszedł przed chatę, by śniegiem wymyć naczynia. Wtem nagle zamarł. Wolnym ruchem chwycił opartą o ścianę kuszę.

– Ani mi się waż – rzuciła ostro czarodziejka. Wyminęła go i stanęła przed obnażającym kły Aquilem. – Co ty tu robisz, mały? Miałeś zbierać watahę.

Wilk okrążył ją kilka razy, wymownie spoglądając na Einara i fukając gniewnie. Alvira pokręciła głową ze śmiechem i ukucnęła przed zwierzęciem, by ująć jego łeb w dłonie.

– Już nie zrobi wam krzywdy, spokojnie, Aquilo – zapewniła go i odwróciła się do łowcy, który patrzył na całe zajście szeroko otwartymi oczami. – Prawda?

– Taaa…

– No i pięknie. To co, panowie? Rozejm? – Spojrzała najpierw na Aquila, a potem na wciąż nieprzekonanego Einara. Wilk mruknął, nie do końca zadowolony, ale ostatecznie udeptał przednimi łapami śnieg i pochylił głowę na znak zgody. – Odkłoń mu się – poleciła Einarowi.

– Słucham?

– Odkłoń się, powiedziałam.

Zniknęła za domem, nim Einar zdążył zaprotestować. Wypuścił z dłoni kuszę i posłusznie skłonił głowę. Ledwie to zrobił, Aquilo wbiegł do wnętrza chaty, obszedł całą izbę, a potem dokładnie obwąchał przybysza. Na zakończenie drapnął tylnymi łapami w podłogę i wybiegł na zewnątrz, wydając z siebie krótkie odgłosy, nie całkiem pełne aprobaty. Zatrzymał się przy leżącym nieopodal grubym pniu, na którym wylegiwała się Sonna, leniwie obserwując całe zajście.

Po chwili zza domu wróciła Alvira. Za nią szedł Astar. Na widok wciąż trwającego w ukłonie łowcy czarodziejka pozwoliła sobie na rozbawione prychnięcie.

– Aż tak wylewny nie musisz być. Wstawaj, zbieramy się.

Kiedy wręczyła mu wodze Astara, Einar przyjrzał mu się uważnie. Grzywa jakby utkana ze szronu, sierść w większości biała, jedynie pysk i kark nieco przyprószone szarością. Pośrodku jego czoła widniała niemal idealnie równa, czteroramienna gwiazdka. Łowca uniósł brwi. Rasowy. Takich koni nie spotyka się w gospodarstwach na północy. Zastanowił się przelotnie, czy Alvira sama nie ma na rękach krwi kilku gwardzistów… Skądkolwiek pochodził ogier, pasował do tej skutej lodem ziemi całkowicie tak jak ona – blady, surowy i wymownie parskający, nawet teraz, gdy przeszywał obcego spojrzeniem swych mądrych oczu.

Alvira zamocowała porządnie juki pod siodłem i klepnęła konia poufale w zad.

– Astar, co ty na to? Udźwigniesz nas oboje?

Astar znów parsknął, tym razem lekceważąco, jakby chciał powiedzieć: „Pani, a czego ja nie dźwigałem?”. Dziewczyna uśmiechnęła się jedną stroną ust, Einar zaś prędko przyniósł swoje rzeczy i kuszę.

Kilka chwil później, kiedy dom był zamknięty na cztery spusty i zabezpieczony runą, a Einar siedział już w siodle za Alvirą, końskie kopyta zachrzęściły na lodowej skorupie pokrywającej śnieg. Słońce zdążyło trochę przygrzać tego poranka, jednak zostało jeszcze sporo czasu, nim wiosna zawita na północy. Zza ich pleców dobiegło pożegnalne wycie nie dwóch wilków, lecz całej watahy. Odwrócili się. Sonna i Aquilo wraz z kompanami stali wokół domostwa i odprowadzali dwójkę wzrokiem. Alvira uniosła dłoń w geście pożegnania, a Einar na wszelki wypadek znów się ukłonił. Ruszyli.

***

Pogoda zmieniła się całkowicie, nim około południa ujrzeli w oddali Hagal, pierwszą na swej drodze wioskę – czy raczej to, co z niej zostało. Niebo pokryło się szarymi chmurami, racząc ziemię coraz gęściej sypiącym śniegiem, który osiadał na wystających z ziemi czarnych szkieletach budynków i kamiennym postumencie na placu pośrodku wsi. Einar i Alvira szczelniej opatulili się płaszczami, naciągnęli też na głowy kaptury, tak by nie musieć oglądać zwęglonych zgliszczy ciągnących się aż do zakrętu za skalnym załomem. Wyglądało to tak już wtedy, gdy Alvira przybyła tu przed trzema laty. Ponury duch tamtych dni zastygł nad pogorzeliskiem.

Siedzący za nią Einar spiął się i przygarbił, gdy dojeżdżali do skraju wsi. Wtedy wyczuła coś jeszcze. Zatrzymała Astara i zamarła, jakby nasłuchując.

– To tutaj. – Bez dalszych wyjaśnień skręciła z gościńca w zarośla, by ominąć spaloną wieś. Einar odetchnął z ulgą.

Zarośla przeszły w zagajnik, zagajnik – w las, a wszystko wokół wciąż wydawało się zwyczajne. Do czasu.

Nagle Alvira gwałtownie szarpnęła za wodze i zamarła ze wzrokiem wbitym przed siebie.

– O nie… – wyszeptała zrozpaczona.

Widok roztaczający się przed nimi przyprawiał o dreszcz chyba jeszcze bardziej niż zgliszcza. Las urywał się nagle, ustępując miejsca nierównej, całkowicie pozbawionej życia polanie, i to nie dlatego, że trwała zima. W promieniu kilkudziesięciu stóp wszystko było tu po prostu martwe. Spod śniegu sterczały szare kikuty rosnących tu niegdyś drzew, poorane i podziurawione, jakby coś wyżarło je od środka, a reszta rozsypała się w proch. Krzewy skurczyły się i poskręcały, z resztek zalegających pod drzewami liści zostały ledwie kruche siateczki żyłek, jakby leżały tam nie od kilku tygodni, ale lat. Pokrywający ziemię śnieg mieszał się z dziwnym popielatym pyłem, zbyt ziarnistym na popiół i zbyt lekkim na piasek.

I czarodziejka, i łowca znali ten widok zbyt dobrze.

– Tego jest coraz więcej – powiedział cicho Einar.

Alvira przytaknęła skinieniem głowy.

– Szlag by trafił ten Veazir! – wybuchnęła nagle. – Niech pozabijają jeszcze więcej czarownic, na pewno wszyscy dobrze na tym wyjdziemy. Od trzech lat przyjeżdżam tu co miesiąc, czasem nawet częściej. Kreśliłam runy, a drzewa wypuściły pąki dopiero zeszłej wiosny. Tylko po co, skoro teraz znów wszystko umarło? Mogę tylko latać z wywalonym jęzorem i utrzymywać te lasy przy życiu do czasu, aż kolejna wiedźma z północy nie pójdzie do piachu. Wszystkich tych zasranych paniczyków powinno się wyrżnąć do nogi. To uroczysko było już martwe, gdy pierwszy raz je znalazłam.

Einar nieznacznie zbladł.

– Hagal… – szepnął tak grobowo, że Alvira zerknęła na niego uważnie. Odchrząknął i spojrzał gdzieś w bok. – Strach myśleć, kogo i gdzie tym razem dopadli… W Brekce było spokojnie. Może Vindegard? To przecież nie tak daleko stąd.

– Obawiam się, że możesz mieć rację – westchnęła dziewczyna. – Weź konia i cofnij się między drzewa.

Einar posłusznie odprowadził Astara na skraj polany. Zęby miał zaciśnięte tak mocno, że prawie bolały. Wiedział dobrze, że czarodziejkę ogarnia nie tylko taki sam gniew jak jego samego, lecz także strach. Las wokół zdawał się spokojny, lecz skoro uroczysko znów obumarło, gwardia musiała przebywać nieopodal. Niebiosa raczyły wiedzieć, kiedy jakiś oddział zapuściłby się na tyle daleko, by dotrzeć do samotni nad jeziorem. Łowcy zebrało się na gorzki śmiech. Los miał irytujący zwyczaj zabierać czarownice, które spotkał na swej drodze.

Odepchnął ponure myśli i by się uspokoić, przyjrzał się Alvirze z uwagą. Czarodziejka rozgarnęła dłońmi śnieg i pył aż do gołej ziemi, po czym nakreśliła na niej szereg run, podobnie jak wtedy, gdy znalazła Einara w lesie. Po nikłych grymasach na jej twarzy i całkowitym skupieniu mężczyzna domyślił się jednak, że ten czar był o wiele trudniejszy. I potężniejszy, bo kiedy Alvira przycisnęła dłonie płasko do ziemi, ta zadrżała od głuchego wstrząsu.

Nic więcej się nie wydarzyło. Zapadła cisza, przerywana jedynie wiatrem szumiącym w koronach drzew i ciężkim oddechem czarodziejki. Na jej twarzy malowało się wyraźne zmęczenie.

– Widziałem podobne uroczyska tuż za południową granicą, niedaleko wielkiej puszczy. Też były w takim stanie, ale później zakwitły. Może nie wszystko stracone. – Pomógł jej wstać.

Usta dziewczyny wygięły się w krótkim, słabym uśmiechu.

– Oczywiście, że nie. Gdyby tak było, tobyśmy dawno wszystkie pozdychały. A wy razem z nami.

Uniósł brwi, zdumiony tym nagłym rozróżnieniem na „my” i „wy”.

– Bądź łaskawa rozwinąć myśl – poprosił.

– Nie będę. – Alvira odzyskała rezon. – Łazi po moim lesie, daje się pogryźć moim wilkom i jeszcze by chciał wszystko wiedzieć.

Einar już zamierzał się obrazić, ale wtem pochwycił jej znaczące, acz cokolwiek ubawione spojrzenie i zrozumiał, że to, przynajmniej częściowo, miał być żart. Trochę wbrew sobie zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową.

– Zbieramy się. Nie wiadomo, czy ludzie Veaziru wciąż się tu gdzieś nie kręcą. Musimy się spieszyć – zarządziła Alvira. Łowca uniósł brwi zaskoczony.

– Nie wracamy?

– Nie. Jest dużo gorzej, niż myślałam. Muszę się z kimś spotkać. Jedziemy do stolicy.

Einar wybałuszył na nią oczy.

– Przecież to cztery dni drogi! Jak ty chcesz tam dojechać?

– Konno – wyjaśniła spokojnie, choć doskonale wiedziała, że nie zaopatrzyli się dostatecznie na tak długą podróż, a ona potrzebuje odpoczynku. – Za kilkadziesiąt staj powinniśmy dojechać do wioski, niedaleko za nią jest przydrożna gospoda. Znam właściciela, zanocujemy tam, a we wsi kupimy prowiant. Chciałeś się odwdzięczyć. Pojedziesz ze mną do Skarðven, upewnisz się, że dotarłam w jednym kawałku, i uznam dług za spłacony. Potem pójdziesz, gdzie uznasz za stosowne. Stoi?

Skinął głową po chwili zastanowienia.

– Stoi. Ale przez Hagal nie pojadę. Jeśli chodzi ci o karczmę za Yarrin, to znam inną drogę, przez las.

Wzruszyła ramionami.

– Prowadź.

Dosiedli konia. Tym razem Alvira zajęła miejsce z tyłu i objęła Einara w pasie, by nie spaść. Czuła się dziwnie – nie tylko dlatego, że zza szerokich pleców wyższego od niej o pół głowy mężczyzny niewiele widziała, ale przede wszystkim przez to, że oddała mu wodze. W razie potrzeby mogła je oczywiście szybko odzyskać, ale sama się sobie dziwiła. Spięła się cała, czujna, czy Einarowi nie strzeli do głowy na przykład puścić się galopem i w najbliższej osadzie wydać ją Veazirowi. Niby wydawało się to mało prawdopodobne, ale… Życie nauczyło ją, by oszczędnie dysponować zaufaniem. On jednak nie robił nic, co mogłoby wzbudzić jej podejrzenia. Pewnie chwycił wodze i poprowadził konia stępem jeszcze głębiej w las, gdzie gęste korony sosen i dorodne świerki przesłaniały światło dnia, pogrążając świat pod sobą w półmroku. Tutaj nikt nie dojrzałby ich z gościńca, a wciąż przybierająca na sile śnieżyca i spadające co jakiś czas z gałęzi śnieżne czapy zacierały ślady końskich kopyt. Alvira szacowała, że jadą cały czas mniej więcej wzdłuż położonego dobrych kilkanaście stóp niżej głównego traktu. Drzewa w dole na chwilę przesłonił duży skalny załom. Minęli Hagal.

Niedługo potem kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Syknęła, bardziej na Astara niż swego towarzysza, i koń się zatrzymał. Einar obejrzał się na nią pytająco.

– Zobacz – szepnęła, wskazując w dół zbocza. – Tam ktoś jest.

– To główna droga. – Łowca wzruszył ramionami, lecz czarodziejka spiorunowała go wzrokiem.

– I kto niby miałby jechać do spalonej wsi? Dalej nie ma już nic poza moim domem. Złaź z konia.

Najciszej, jak umieli, zeskoczyli na miękki śnieg i przykucnęli w zaroślach. Alvira pociągnęła Astara za uprząż, nakazując mu, by także się położył. Przyczaili się i czekali.

Po chwili na gościńcu zapanowało poruszenie. Drzewa przesłaniały widok, lecz po tętencie Alvira domyśliła się, że u podstawy zbocza przejeżdża co najmniej kilku jeźdźców, a po ich pokrzykiwaniach – że należą do gwardii. Zerknęła na Einara. Był absolutnie nieruchomy, blady i śledził każdy ruch niczym jastrząb. Szum drzew i wiatru tłumił rozmowy gwardzistów, ale czarodziejce udało się wyłowić kilka słów. Gratulowali sobie, śmiali się. Kilkukrotnie padła też nazwa „Vindegard”. Alvira zmartwiała. Vindegard, mała wioska pod przełęczą, pół dnia drogi na wschód.

Einar miał rację, to ją najechali. Dlatego uroczysko znów umarło.

Jeden z jeźdźców wydał komendę, wtedy oddział się rozdzielił. Pięciu zawróciło i pojechało na południe, trzech – na północ. Odprowadzała ich wzrokiem, a w głowie miała mętlik.

Wracać? Co, jeśli dojadą do domu, a wilków nie będzie? Przecież mogą go spalić… Ale jeśli wrócę, spalą mnie razem z nim.

Rozgarnęła śnieg przed sobą i chwyciła wystający korzeń sosny. Kciukiem napisała na nim kilka run.

Ostrzeż Aquila. Niech cała wataha będzie gotowa.

Sosna zatrzeszczała w odpowiedzi. O tym, że drzewa potrafią porozumiewać się między sobą, Alvira nieraz się już przekonała. Miała tylko nadzieję, że wiadomość dotrze na czas.

Wyszli z ukrycia, gdy nabrali pewności, że okolica jest znów bezpieczna.

– Nie chcesz wracać? – spytał Einar, na co Alvira pokręciła powoli głową.

– Wilki zrobią, co trzeba.

Oby.

Wsiadła z powrotem na Astara i gdy łowca znów przesłonił jej widok, mruknięciem dała znak, że czas ruszać. Nikt więcej nie zjawił się na gościńcu. Las był spokojny, tylko wiatr co jakiś czas zrzucał na nich z najwyższych gałęzi białe zasłony śniegu. Alvira nie mogła jednak przestać myśleć o swoim domu.

Nieco ponad godzinę później dobiegły ich z oddali miarowe uderzenia młota o kowadło i stłumione ludzkie głosy. Powietrze wypełnił dym z kominów. Yarrin było już blisko, zaraz za rozgałęzieniem drogi ukrytej między drzewami. Prawa odnoga prowadziła do wsi, lewa zaś w góry – do Vindegardu. Ponad szczytami też snuł się dym. Ciężki. Czarny. Nie pozostawiał złudzeń co do tego, co się tam wydarzyło.

Einar już miał skręcać w lewo, by ominąć osadę, lecz Alvira zatrzymała go nagle.

– Zaczekaj. Trzeba jeszcze kupić prowiant na drogę i zajść do kowala, niech sprawdzi podkowy przed podróżą. Nie mamy gwarancji, gdzie i czy w ogóle znajdziemy następnego. Zrobi się niewesoło, jeśli Astar pogubi podkowy po drodze.

Einar wahał się przez moment, lecz w końcu niechętnie przyznał jej rację, choć istniało ryzyko, że wpadną tu na jakiegoś Veazirczyka. Nie mogli jednak wjechać do Yarrin od strony ostatnich spalonych wsi na północy. Widok dwojga podróżnych wyjeżdżających wprost z lasu wokół Hagal z pewnością wzbudziłby podejrzenia. Ominęli więc osadę i upewniwszy się, że gościniec jest pusty, dotarli do wsi od południa.

Wioska była dość duża, na pewno większa niż niegdyś Hagal. Wokół placu stało kilkanaście chat, nieco dalej – kuźnia, a za nią, na zboczu góry po prawej stronie, znajdował się sad wraz z rozpadającą się chatką właściciela. Od zachodu beczały owce, stłoczone na zimę w zagrodach, i ledwo słyszalnie szumiał na wpół zamarznięty górski potok. Kilkoro mieszkańców rzuciło bezbarwne spojrzenia na przybyszów, jakieś dzieci pokazały im języki i uciekły ze śmiechem, pogonione pokrzykiwaniami otyłego kramarza sprzedającego nadwiędłe warzywa i obrok.

Alvira natychmiast poczuła się nieswojo. Niby wieś, jak każda inna, ale czarodziejka nie znosiła przebywać wśród obcych, zwłaszcza jeśli średnio co piąty z nich nosił na piersi mały mosiężny emblemat w kształcie księgi.

– Dobra. Daj mi go, pójdę to załatwić – zaoferował się niespodziewanie Einar, zeskoczywszy na obrzeżach placu z siodła. Gdy wyciągnął dłoń po wodze, Alvira zmierzyła go spojrzeniem mówiącym: „Chyba sobie żartujesz”.

– Ty pójdziesz kupić jedzenie. Popytaj w domach, czy gospodarze by czegoś nie odsprzedali – poleciła sucho. Zaskoczony łowca opuścił dłoń, ale skinął głową bez słowa sprzeciwu. Tylko jego oczy na ułamek sekundy przybrały jakiś dziwny wyraz. Oddalił się w stronę wiejskich chat. Alvira tymczasem podprowadziła Astara w stronę kuźni. Wrota były otwarte. Panujący wewnątrz żar stopił śnieg wokół wejścia. Kowal, usmolony i spocony do granic możliwości, przerwał pracę i uśmiechnął się do niej przyjaźnie.

– Czym mogę zacnej pannie służyć? – spytał głosem zadziwiająco cienkim przy tak potężnej posturze.

Alvira odwzajemniła uśmiech.

– Wybieram się w podróż, chciałabym sprawdzić, czy podkowy są w porządku – wyjaśniła.

Kowal sięgnął do tylnego kopyta Astara.

– Sama z tyloma tobołami? Co, będzie panna co zakręt zmieniać fatałaszki? – Zarechotał z własnego dowcipu, lecz spoważniał, kiedy Alvira jedynie uniosła brew. – Panna wybaczy.

– Panna wybacza – westchnęła i pozwoliła kowalowi robić swoje, a sama z oddali obserwowała Einara. Pukał właśnie do pierwszych drzwi i co jakiś czas zerkał w jej stronę. Odwrócił się, gdy z chaty wyłonił się starszawy mężczyzna. Przygryzła wargę. Może i łowca nie miał zamiaru kraść jej konia. Może potraktowała go zbyt surowo.

Trudno. Tak było bezpieczniej.

Westchnęła cicho.

Po co ja w ogóle go ze sobą brałam…

Wtedy przed kuźnią pojawił się niski, łysawy mężczyzna, prowadzący kulejącego gniadosza z jakąś paskudną naroślą na lewym przednim kopycie. Właściciel zlustrował Alvirę od stóp do głów jednoznacznym spojrzeniem i uśmiechnął się w sposób, który tylko jemu samemu mógł wydawać się zachęcający. Ale nie to było najgorsze. Na przedzie jego poplamionego kaftana o nieokreślonym kolorze błyszczała mosiężna tarcza z młotem nad księgą.

Alvira skamieniała.

A, racja. Po to.

– Gdzie taką drobinę niesie w środku zimy? – zagadnął jak do starej znajomej i zerknął na obładowanego konia. – Sama jesteś?

Drobinę… Jestem od ciebie wyższa o głowę…

Rzuciła jeszcze jedno szybkie spojrzenie na rynek.

– Nie – odburknęła półgębkiem, żeby się zamknął. On jednak nie dawał za wygraną.

– Z mężem? Ojcem może?

Milczała. Veazirczyk spiorunował ją wzrokiem, sfrustrowany.

– Nikt cię nie nauczył, jak z ludźmi rozmawiać?

– Ja o nic nie pytam – odparła, nawet na niego nie patrząc.

– Ale ja pytam. – Jego ton wręcz ociekał znienawidzoną przez Alvirę roszczeniowością. Kowal łypnął na nich czujnie znad kopyt Astara, ale nic nie powiedział. Zwrócenie uwagi członkowi Veaziru z pewnością odbiłoby się na dochodach kuźni, nawet jeśli ów mężczyzna był tylko miejscowym moczymordą, który wstąpił w ich szeregi dla własnej korzyści. Kowal znał go dobrze. Takim jak on lepiej schodzić z drogi.

Alvira przysiadła na stołku pod ścianą blisko wyjścia; wąskim na tyle, żeby nikt więcej się na nim nie zmieścił. A przynajmniej tak myślała. Veazirczyk zmienił strategię i z szerokim uśmiechem rozsiadł się obok niej, a potem na przemian zasypywał ją komplementami, opowiadał o sobie i co chwilę dotykał jej kolana. Wstała, kazała mu się wynosić, po czym ostentacyjnie pokazała mu plecy, wbiwszy wzrok w rynek. Einar wciąż krążył między domami, teraz trzymał jakiś w połowie pełny worek z grubego płótna. Był bliżej niż poprzednim razem, ale i tak nie widział, co się dzieje. Alvira modliła się, aby kowal się pospieszył, bo jeśli będzie musiała sama się bronić, natrętnemu krasnalowi ubędzie jeszcze kilka cali. A wtedy Veazir odbije to sobie na całej wsi.

Nagle poczuła mocne uszczypnięcie w pośladek. Natychmiast się odwróciła, złapała mężczyznę za nadgarstek i wykręciła go tak, żeby zabolało.

– Zabieraj pan łapę – warknęła.

– …bo ją pan stracisz – dokończył zza jej pleców inny głos. Odetchnęła z ulgą. Einar podszedł do niej i otoczył ramieniem jak troskliwy mąż lub brat. Tamten zmierzył łowcę wzrokiem pełnym niesmaku.

– Trzymaj pan żonę krótko – wycedził. – Puszcza się.

Wyjął zza pazuchy fajkę wraz z ozdobnym puzderkiem na tytoń i wymaszerował z kuźni, by zapalić. Einar wymamrotał pod nosem wiązankę przekleństw i już miał się odwrócić, by powiedzieć mu kilka dosadnych słów, lecz wtedy Alvira położyła mu rękę na ramieniu – zupełnie jak przykładna żona. Koń Veazirczyka odwrócił łeb za właścicielem i parsknął pogardliwie. Astar również.

Cicho, nakazała im w myślach Alvira. Jeszcze się zorientuje. Nie żebyście nie miały racji…

Oparła głowę o ramię Einara i także go objęła. Jeśli mieli wyglądać na małżeństwo, nie mogli stać obok siebie jak dwoje obcych. On też wydawał się to rozumieć. Nawet nie zesztywniał.

– W porządku? – spytał prawie szeptem. Skinęła głową. Wtedy kowal głośniej uderzył młotem.

– No. Gotowe – oznajmił i podprowadził do nich wierzchowca. Wodze wręczył Einarowi. Gdy tłumaczył, że podkowy nie były w najgorszym stanie, lecz długa droga mogłaby je mocno nadwerężyć, również zwracał się wyłącznie do Einara. Jedynie gdy wychodzili, rzucił czarodziejce przepraszające spojrzenie. Alvira tylko skinęła mu głową.

Gdy się oddalali, słyszeli jeszcze gburowaty ton Veazirczyka karcącego kowala za opieszałość.

ROZDZIAŁ TRZECI

Wzmagająca się zamieć kołysała lasem wokół jeziora. Wiatr targał koronami drzew, niósł białe tumany – i coś jeszcze. Aquilo zatrzymał się i uniósł łeb. Fuknął kilka razy, próbując zdmuchnąć oblepiające nos płatki śniegu. Zapach stał się silniejszy. Był dziwny. Obcy.

Obok niego przystanęła Sonna. Węszyła tak jak on i postawiła uszy, bo chwilę później do zapachów dołączyły głosy. Zbliżały się coraz bardziej, aż w końcu pomiędzy drzewami błysnęły miecze i kolczugi, skrywające kaftany z szarozielonego sukna, każdy z mosiężnym emblematem na piersi. Sonna bezszelestnie wtopiła się we wszechobecną śnieżną biel i przemknęła na przeciwległe zbocze, gdzie wędrowała większość watahy. Aquilo zaś skrył się w zaroślach za zwalonym pniem. Przycupnął w bezruchu i czekał.

Zbrojnych było trzech – wszyscy mocno zbudowani, dosyć niscy, o gębach zaciętych i niezdradzających oznak pomyślunku. Obejrzeli chatę ze wszystkich stron. Pierwszy z nich, o posturze największej i spojrzeniu najbardziej mętnym, podszedł do okna i przetarł zamarzniętą szybę wierzchem skórzanej rękawicy. Wewnątrz nie było żywej duszy. Na świeżym śniegu wokół, poza zwierzęcymi tropami, nie znalazł też żadnych ludzkich śladów. Obszedł dom dookoła, parsknął coś o bajzlu na jego tyłach, po czym z miną znawcy wrócił do kompanów.

– Do dupy taka robota – ocenił w końcu. – Wysyłają cię na drugi koniec świata, żebyś znalazł miejsce, o którym nikt nie słyszał, i obejrzał je, nie wiadomo po co.

– Jak nie wiadomo… – sapnął drugi z gwardzistów i wywrócił oczami, kiedy pierwszy nie patrzył. Czasem miał serdecznie dość tego, jak wolno działał rozum towarzysza. – A w Hagal co było? Północ na pewno ma więcej takich miejsc jak tam czy w Vindegardzie.

– No, a ta chata? Na mapach nie ma tu żadnych osad – nie dawał za wygraną ten pierwszy.

– Bo nikt z naszych tu jeszcze nie dotarł – wyjaśnił cierpliwie drugi. – Ale ktoś inny najwyraźniej tak. Drewno nie jest spróchniałe, zawiasy nie zardzewiały. Pomyśl, łbie zakuty, kto może mieszkać na takim odludziu?

– Wariat? – zaryzykował pierwszy.

– Też. Ale myślałem o wiedźmie. Dodatku do żołdu za zwykły zwiad nie dostaje się bez powodu.

– O, właśnie. Gdyby nie ten dodatek, tobym został w stolicy. Bokiem mi już ta dzicz wychodzi.

– Mhm, bardzo dużo byś miał do powiedzenia. Rozkaz to rozkaz – prychnął trzeci i wyciągnął krótki, gruby nóż. –  Ona tu mieszka. Może wyjechała na trochę, ale w końcu wróci. A my sobie poczekamy. Ale będzie chwała, panowie. Wysłali nas po jakiś gruz, a wrócimy z żywą wiedźmą!

Zadowolony zaczął gmerać nożem przy metalowym skoblu na drzwiach, a gdy kompani nie patrzyli, ukradkiem wyciągnął zza pazuchy starannie złożony, zapieczętowany kawałek papieru i wsunął go w szparę pod drzwiami. Polecenie było jasne – nikt nie miał o tym wiedzieć poza nim i adresatką. Nadawca wiadomości postarał się, by za tę drobną przysługę jego „dodatek do żołdu” zwiększył się jeszcze bardziej.

Schowany w zaroślach Aquilo warknął groźnie na ten widok. Rozpoznał odznaki przypięte na piersiach obcych. Pamiętał dobrze, co jego pani o nich mówiła, i zamierzał wykonać jej polecenie. Po chwili z przeciwnego zbocza zawyła Sonna, a po niej – cała wataha. Gwardziści rozejrzeli się niespokojnie i zbili w grupkę. Drugi zdjął z pleców łuk, pierwszy – długą buławę. Trzeci zaś zamienił nożyk na szeroki, dwuręczny miecz.

– Mówiłem. Wiedźma – mruknął drugi.

Więcej nie powiedział już nic.

***

Do gospody dotarli nie po południu, tylko późnym wieczorem. Ścieżki zwierząt, które prowadziły Alvirę i Einara przez gęsty las za Yarrin, wiły się niczym rodzime dla północy srebrnookie jaszczurki. Astar parskał nerwowo, gdy brnęli przez śnieżną zamieć, a Alvira musiała nakreślić na zwierzęciu oraz na nich obojgu runę ognia, aby w ogóle dojechali do karczmy przytomni. Oblepiający ich biały puch stopniał i przemoczył ich już całkowicie, kiedy przekroczyli jej próg. Nozdrza wypełnił im charakterystyczny duszny zapach piwa, stęchlizny, palonego drwa, pieczonej na ogniu dziczyzny i suszonej lawendy, za pomocą której desperacko próbowano odświeżyć powietrze w izbie. Nieliczni klienci rozproszeni przy różnych stołach obrzucili przybyszów znudzonymi spojrzeniami. Przysadzisty karczmarz o ryżej brodzie spojrzał zaś z wyraźną niechęcią. Mina Alviry nieco zrzedła.

– Szlag by go trafił, to nie właściciel – mruknęła, a widząc uniesioną brew Einara, dodała: – Nie przepadamy za sobą.

Z ukrytej w fałdach płaszcza sakiewki wysupłała złotą monetę i podała ją karczmarzowi, kiedy podeszli do szynkwasu.

– Tak jak ostatnio – oznajmiła. – Strawa i pokój. Tylko podwójnie tym razem.

Brodacz z kpiącym uśmieszkiem zerknął na Einara.

– Łoże też podwójne, ma się rozumieć?

– Ma się rozumieć, że dwa pojedyncze.

– Czyżby?

– Gospodarzu, litości. – Einar stanął bliżej Alviry. Górował nad brodaczem o ponad głowę. Tamten zaniechał dalszych uprzejmości. Skinął sucho głową w stronę stołu z jedzeniem i miodem pitnym, wręczył dziewczynie klucz, po czym wymaszerował na zaplecze jak niepyszny. Wiedźma i łowca nałożyli sobie po porcji i zasiedli w pustym kącie izby.

– Wesoły koleżka – stwierdził kwaśno Einar.

Alvira wydała dziwny dźwięk stłumiony przeżuwanym kęsem pieczeni.

– Sztrasznie oszlyzgły. – Przełknęła. – Na tyle, na ile go poznałam, zawsze pilnuje wyłącznie swojego interesu, bo jemu się wszystko należy, a czasem się nawet do klientek klei. Jak się raz do mnie przykleił, to wylądował twarzą w rosole. Zimnym, niestety. – Cmoknęła z niezadowoleniem, a Einar opluł się miodem. Wzruszyła ramionami. – Stara sprawa. Potem miałam spokój. Bardziej martwi mnie to, że może nam jeszcze uprzykrzyć życie, ot tak, dla własnej przyjemności.

– Okradnie nas w nocy na przykład?

– A kto go tam wie – mruknęła. – Na wszelki wypadek zastawmy czymś drzwi. Jedz. Może nie poszczęściło się nam dziś z gospodarzem, ale gotować to tu potrafią.

Einar posłusznie wziął pierwszy kęs. Musiał przyznać czarodziejce rację, bo pieczeń smakowała wybornie. Sos, choć mocno zagęszczony mąką, nadal miał bogaty smak, do tego aromat rozmarynu połączonego z czosnkiem, cebulą i grzybami, a gotowana marchew była dorodna, nie to co te liche kikuty, o które musiał wykłócać się na wiejskim ryneczku. A, właśnie. Ta myśl przywołała coś, co nie dawało mu spokoju, odkąd opuścili wieś.

– Dziwne, że nikt cię tam nie znał – stwierdził po chwili. Alvira spojrzała na niego pytająco. – W Yarrin. To najbliższa osada przy twoim domu. Musiałaś tam przecież przyjeżdżać, wymieniać się czymś, może kupować…

Pokręciła głową z uśmiechem.

– Nie musiałam.

– Akurat.

– Naprawdę. – Popiła jeszcze trochę miodu. – Las daje mi wszystko, czego potrzebuję. Zioła, grzyby, moroszki, jagody i żurawinę. Potem albo je suszę, albo robię z nich przetwory na zimę. Przed domem mam mały ogródek, teraz oczywiście całkowicie przykryty śniegiem. W jeziorze łowię ryby. Jak trzeba, to poluję, choć rzadko. Zwykle wilki robią to za mnie. Nawet podków nie muszę tak często wymieniać, bo w dalszą podróż wyjeżdżam raz do roku w środku lata do Ljòskògur. Spędzam tam kilka dni, wymieniam się z innymi, uzupełniam zapasy, wtedy też kupuję ziarna na cały następny rok, sól, materiały, nici, gwoździe, tego typu rzeczy, a po drodze zatrzymuję się tutaj. To mi wystarczy. Poza tymi karczmarzami nikt mnie tu nie zna.

Einar patrzył na nią z podziwem, ale też z lekkim zaskoczeniem.

– Strasznie się rozgadałaś.

– Powiedzmy, że dałeś mi dość powodów, żebym ci zaufała.

– I cały czas siedzisz tam sama i dajesz sobie ze wszystkim radę? – zdumiewał się dalej. Wzruszyła ramionami w odpowiedzi. – Cóż, wobec tego jesteś szokująco… normalna.

Alvira parsknęła szczerym śmiechem.

– Oj, żebyś się nie zdziwił…

– A mogę?

– To zależy od ciebie – odparła bez mrugnięcia. Einar pokręcił głową rozbawiony i zapchał się pieczenią, by nie odpowiadać. Alvira przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.

– Tfo? – wybełkotał w końcu z pełnymi ustami.

– Ciebie też nikt tam nie znał. A wyglądasz na typowego człowieka z północy.

Spoważniał nieco.

– Bo nim jestem – mruknął, przełknąwszy. – Yarrin bardzo się zmieniło. Wszyscy, których znałem, albo wyjechali, albo…

Nie dokończył. Alvira pokiwała głową.

Albo poumierali. Sami lub z wiadomo czyją pomocą.

Wspomnienie Yarrin przywołało jeszcze jedną myśl.

– Wybacz, że tak cię potraktowałam we wsi. Wtedy, przy koniach – dodała szybko, widząc niezrozumienie malujące się na twarzy Einara. – Źle cię oceniłam. I dziękuję za to, co zrobiłeś w kuźni.

Nieśmiały uśmiech sięgnął jego szarych oczu i złagodził ostre rysy.

– Nie ma o czym mówić.

Dokończyli posiłek w milczeniu i udali się na piętro do niewielkiego, skromnego, ale i o wiele czystszego od sali biesiadnej pokoju. Łóżka – o dziwo – były dwa. Za sugestią towarzyszki Einar przysunął do drzwi jedno ciężkie drewniane siedzisko, na drugim stojącym przy kominku rozwiesił swój mokry od śniegu płaszcz, a potem rzucił się z błogim uśmiechem na jedno z łóżek.

– Pojadłem, będę spał – oznajmił, na co Alvira zaśmiała się w duchu.

– Dobranoc – odparła wesoło.

Po chwili Einar rzeczywiście zasnął. Dziewczyna powiesiła obok jego płaszcza swój i spojrzała na towarzysza, uśmiechając się kącikiem ust. Wydawał się w porządku. Tam, we wsi, zachował się naprawdę przyzwoicie. Nie gadał dużo, nie pytał. Może nawet zaczynała go lubić.

Za oknem panowała już ciemna noc, rozświetlona tylko latarniami płonącymi przy drzwiach gospody. Choć śnieg wciąż wirował w powietrzu, wszystko inne wydawało się spokojne. Właśnie. Wydawało się. Alvira wróciła myślami do uroczyska i poczuła zimny ucisk niepokoju. Ci ludzie Veaziru, którzy pojechali na północ… Nie wyglądało to dobrze. Obeszła pokój i w każdym kącie nakreśliła ochronną runę. To będzie musiało na razie wystarczyć.

Nagle kątem oka dostrzegła dziwny ruch na śniegu, tuż na skraju rzucanego przez pochodnię kręgu światła. Wytężyła wzrok i wyjrzała ostrożnie na zewnątrz. Owszem, biel się ruszała, ale nie był to śnieg, tylko futro. Czarodziejka wytrzeszczyła oczy.

– Sonna! – zawołała zduszonym szeptem, uchyliwszy okno. Szybko rozejrzała się dookoła. Nikogo nie zauważyła. – Co ty tu robisz?

Wilczyca uniosła ku niej łeb. Alvira zacisnęła dłonie na krawędzi parapetu, kiedy na pysku wilczycy ujrzała ciemną plamę. Krew.

Twoja?, spytała w myślach. Sonna fuknęła i potrząsnęła łbem. Aquilo cały? Wataha?

Pochyliła łeb do ziemi. Alvira odetchnęła z ulgą. Chociaż tyle… Wiedziała jednak, że żaden z jej wilków nie podążyłby za nią takiego szmatu drogi bez powodu. I przeczuwała już, jaki to powód.

Przyszli do domu. Tym razem to nie było pytanie. Sonna znów pochyliła łeb i warknęła. A wy postaraliście się, żeby już nie odeszli.

Ciche, zadowolone piśnięcie. Alvira uśmiechnęła się z dumą.

Moje zuchy. Dziękuję, że mi powiedziałaś. Ale uciekaj już, zanim ktoś cię zobaczy.

Jakby na komendę za oknem dało się słyszeć trzaśnięcie frontowych drzwi, a zaraz po nim stłumiony ludzki głos, który zaraz przybrał na sile, wołając „Co za licho!”. Sonna czmychnęła w mrok między drzewami, a Alvira czym prędzej zamknęła szczelnie okno.

Wilki spisały się znakomicie, ale jej obawy i tak się spełniły. Veazir w końcu zapuścił się na tyle daleko na północ, że trafił na jej samotnię. Tym razem wilki dały im radę, ale co, jeśli zjawi się więcej zbrojnych? Co, jeśli i te lasy pójdą pod topór… Nadeszła pora, by zrobić to, co planowała, odkąd opuścili uroczysko w Hagal.

Zeskrobała z komina trochę osiadłej w jego szczelinach sadzy i wyszeptała do niej kilka słów. Kiedy napisała nią na kamieniu szereg drobnych run, rozjarzyły się jak węgielki w ognisku i znikły. Potem znów uchyliła okno i powtórzyła czar przy użyciu odrobiny stopionego w rękach śniegu, którym napisała te same runy na parapecie, aż wreszcie wyszeptała ich treść do szalejącego wiatru. Wiadomości poszły w świat.

Jeśli z miejscami mocy działo się tak źle, a Veazir zapuszczał się tak daleko, potrzeba było więcej czarownic.