Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przyszłość nie leży w rękach jednego człowieka, ale jest splotem woli wielu.
Co byś zrobił, gdybyś miał wszystko do stracenia, ale cień nadziei na ocalenie wciąż istniał? Scaram Forvarson, człowiek o mrocznych sekretach, jest gotów wywrócić porządek galaktyki, by uciec przed konsekwencjami swoich czynów. Jego plan zagraża jednak Radzie – wszechpotężnemu organowi strzegącemu równowagi w kosmosie.
Tymczasem, kiedyś potężny ród Grinevaldów, dziś walczy o przetrwanie. Atheros Grinevald, nękany przez tajemnicze wizje, odkrywa, że nadchodzą czasy, które odmienią losy ludzkości. Pozornie niezależne od siebie historie ludzi z różnych zakątków galaktyki, okażą się kluczowe w walce o jej przyszłość.
Kto zyska, a kto straci wszystko w nadciągającym chaosie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 732
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Adam Widerski
Gdzie wszystkie ścieżki rozchodzą się w różnych kierunkach
Dzień chylił się ku zachodowi. Za horyzontem powoli zaczął się pokazywać pierwszy z dwóch księżyców zwany Dużym. Krótka orbita powodowała, że jego tarcza wydawała się niezwykle duża i okupowała znaczącą część nieba. Starszyzna wznieciła ognisko w centrum osady.
– Synu, chodź ze mną. – Malik podniósł swoją włócznię i machnął ręką na siedzącego przy namiocie syna, Rheusa.
Rheus wstał, owijając się opończą, i nasunął kaptur na głowę, czując nadchodzący chłód nocy. Był dużo wyższy od swojego ojca, jak również od niemal każdego członka całego klanu. Podszedł doń, zrównując z nim krok. Wkraczał w wiek męskości i jego ojciec pozwalał mu już wędrować samemu. Był trzykrotnie młodszy od swojego ojca, coś co było niezwykłe dla jego klanu. Rheus zapowiadał się na mądrego i rozważnego poszukiwacza ścieżek – to było dla jego ojca powodem wielkiej dumy, gdyż on sam nim był i chciał, żeby syn kontynuował po nim tę tradycję. Wolnym krokiem zbliżali się do ogniska w centrum osady. Z daleka mogli dojrzeć kontury starszyzny stojącej obok niewysokiego ogniska. Naokoło zebrała się większość klanu, którego celem było wysłuchanie opowieści. Rheus był już dostatecznie doświadczony, żeby jakiś czas temu dojść do momentu, gdy sam będzie mógł podzielić się swoimi opowieściami z resztą. Od tamtej chwili kilka razy udowodnił, że był godnym następcą swojego ojca.
Z gór dochodziły zawołania mokraków. Byli bezpieczni. Nigdy nie atakowały osad ani też nie podchodziły zbyt blisko, gdy obozowisko ludzi było zbyt liczne. Malik usiadł na powalonym pieńku obok Ramisa i wskazał Rheusowi, żeby zajął miejsce po drugiej stronie Ramisa. Ten spojrzał na Rheusa i delikatnie się uśmiechnął.
– Dobrze cię widzieć, Rheusie. – Jego twarz była spalona od słońca i bardzo brązowa. – Czy usłyszymy twoją opowieść dzisiaj?
Było to bardzo uprzejme pytanie. Starszyzna niezwykle rzadko dopuszczała tak młodych członków klanu do głoszenia historii. Mimo to Rheusowi zrobiło się miło, że ktoś taki jak Ramis o to pytał. Mężczyzna zbliżał się już do kresu swych dni i był bardzo poważanym członkiem klanu. A to, że w ogóle nie będąc z nim spokrewniony, tak go traktował, dodawało temu sporo powagi.
– Chciałbym, Ramisie – wyszeptał Rheus, starając się nie wybijać głosu ponad panującą ciszę. Nie wypadało mącić powagi tego zgromadzenia. – Nie wiem, czy zgromadzeni tutaj będą chcieli tego wysłuchać.
– Mam nadzieję, że pewnego dnia zadziwisz mnie swoją opowieścią – odparł.
Rheus spojrzał na niego i napotkał jego drążący wzrok. Lata doświadczenia i obcowania z każdym możliwym plugastwem na tej planecie spowodowały, że jego oczy stały się niezwykle wyostrzone, a odbijające się w nich tańczące płomienie ogniska dodały przenikliwości.
– Postaram się. – Rheus speszył się i spuścił wzrok.
Ramis położył rękę na jego ramię i skierował twarz w kierunku ogniska.
– Młody jesteś. Będziesz miał ku temu dużo okazji.
Słowa Ramisa dodały mu otuchy.
– Najważniejsze, żebyś był ciekawy życia – dodał starzec. – Czy jutro zabierzesz mnie na wycieczkę?
Sam już wędrował niedaleko od obozowiska, ale ze słynnym Ramisem był tylko dwa razy poza obozem, i to nawet nie za daleko, tylko żeby pozbierać zapasy na suchą porę. Rheus więc pomyślał, że chodzi o następne zbieraniem zapasów. Wiedział, że starszyzna nie myśli o przeniesieniu obozu przez następne kilka pełni i coś mu się tu nie zgadzało. Wpierw popatrzył na ojca.
– Tato, mogę? – zapytał, pochylając głowę w taki sposób, żeby zobaczyć twarz ojca.
– Nie odmawia się komuś takiemu jak Ramis. – Mężczyzna nie odwrócił wzroku, wpatrując się w ognisko. – Kto wie, co nowego nauczysz się od takiego starego wygi jak Ramis. Mokraki na milę potrafią wyczuć naszego kompana i nauczyły się omijania go szerokim łukiem.
Rheus zdziwił się. Mokraki nigdy się nie zapuszczały się tak blisko osady, więc w rachubę wchodziła wyprawa do miejsca, gdzie wcześniej nie był, a cel położony był raczej daleko. Ramis zauważył zdziwienie rysujące się na jego twarzy.
– Mogę czytać z twojej twarzy jak z otwartej księgi, młody Rheusie. – Ramis wydawał się bardzo ubawiony.
Był znany ze swojej otwartości względem ludzi, których szanował, co jeszcze bardziej nobilitowało Rheusa. Nigdy nie spotkał się z tym, że członek starszyzny zabierał tak niedoświadczonego członka klanu na dłuższe wyprawy. Ramis jednak nie czekał, aż Rheus dojdzie do błędnych wniosków, i dodał:
– Pójdziemy na północ poszukać nowego miejsca na obóz. Nie oczekuję, że coś znajdziemy, ale musimy przetrzeć pierwsze szlaki.
Takie rzeczy Rheus zawsze robił z ojcem, od którego uczył się szukania ścieżek. Spojrzał na niego; cały czas wbijał wzrok gdzieś w ognisko. Nie chciał robić mu afrontu, że wybrał starego Ramisa, a nie swojego rodzica.
– Musisz nauczyć się od innych kilka sztuczek – odezwał się po chwili Malik, domyślając się biegu myśli swojego syna. – Robienie cały czas tych samych rzeczy prowadzi do błędu, który może cię wiele kosztować. – Malik powoli zaczął odwracać wzrok, łapiąc kontakt z Rheusem. – Nie wyobrażam sobie lepszej osoby, od której możesz nauczyć się nowych sztuczek aniżeli nasz szanowny Ramis.
Dopiero w tym momencie Rheus zrozumiał, że kiedy przy ognisku przysiadali się do Ramisa, nie było to przypadkowe.
– Ramis ma wielkie doświadczenie w szukaniu ścieżek i wie chyba wszystko, co Thalis może nam zaserwować – dodał po chwili, przenosząc wzrok na Ramisa.
Ich spojrzenia się spotkały i zapadła cisza przerywana trzaskiem ogniska. Teraz Rheus miał już pewność, że było to uzgodnione wcześniej, a Ramis miał naprawdę ogromną wiedzę i instynkt w szukaniu miejsc na nowe obozy. Kiedy Ramis chodził po obozie bez ubrania, można było bardzo dokładnie dostrzec na jego ciele blizny po spotkaniu z mokrakami. Jeżeli może się tym pochwalić, znaczy, że musi być dobry w tym, co robi. Niewiele osób było w stanie pokazać blizny po mokrakach. Takie spotkania zazwyczaj kończyły się połączeniem się z Thalis. Starzec nigdy nie opowiadał o tym spotkaniu, a sam Rheus nie miał odwagi o nie zapytać. To była jedna z tych niewielu okazji, żeby usiąść przy ognisku i usłyszeć historię od samego Ramisa.
Chwilę ciszy przerwała Johtaja, klanowa lekarka i członkini starszyzny, a także – ze względu na jej dosyć twardy charakter – nieoficjalna przywódczyni. Dodatkowo sam fakt, że leczyła tu ludzi, sprawiał, że słuchali się jej bez zbędnego marudzenia. Ta, gdy zauważyła Rheusa, nie była zdziwiona tym faktem. Ot, świeża krew, po którą wcześniej czy później trzeba było sięgnąć. Słońce znajdowało się już za horyzontem, a Duży Księżyc zdominował wieczorne niebo.
– Młodzież bezpieczna? – zapytała zgromadzonych. Pomruk zgromadzonych potwierdził, że tak. Zawsze była, ale ona zawsze pytała. Może dlatego, że dwójka jej dzieci padła ofiarą mokraków, kiedy zmrok zastał ją daleko od obozu i musiała pozostawić ich pod opieką kogoś innego. Mimo że utrata potomstwa nie jest na tej planecie czymś niezwykłym, a poza tym od tamtego momentu miała kolejną dwójkę, nigdy nie zapomniała o tamtym wypadku i stała się przesadnie ostrożna. – Dobrze – skomentowała Johtaja i wzięła głęboki wdech. – W każdy pełny Duży Księżyc zbieramy się przy ognisku, żeby usłyszeć opowieści, które sprawiły, że doszliśmy tu, gdzie jesteśmy. Bez historii, która doprowadziła nas tutaj, nie byłoby możliwe przejście dnia kolejnego. – Johtaja przesunęła wzrokiem wkoło po zebranych oświetlonych blaskiem ogniska. Zaczęła wolnym krokiem dreptać naokoło paleniska, upewniając się, że wszyscy ją słyszą. – To czyni nas klanem Czerwonej Stopy. Kogoś, kto pokazał nam, jak podnieść czoło i walczyć. – Jej głos wznosił się i obniżał, akcentując to, co było ważne. Zacisnęła pięść. – Wszystko to, co nastąpiło, uczyniło nas odpornymi na to, co przynosi ta planeta. Nasz dom. – Otworzyła rękę i płaską dłonią zatoczyła łuk, wpatrując się w ciemniejący horyzont. – Dzisiejsze opowiadanie historii rozpoczniemy od Kaydana.
Kaydan był klanowym zaopatrzeniowcem. Dopatrywał zapasów, zajmując się ich uzupełnianiem i wydawaniem.
– Kaydanie – popatrzyła na mężczyznę w średnim wieku siedzącego w tylnym rzędzie – co chciałbyś nam dzisiaj opowiedzieć?
Kaydan wstał i podszedł do ogniska. Opuścił kaptur tak, żeby było widać jego twarz. Nie miał jednego oka, a po tej samej stronie twarzy ucho było rozorane na dwie części. Nie nosił opaski na twarzy i nawet w niezbyt dużym blasku ogniska widać było dół, który wypełniało kiedyś oko. Rany te były już stare i zagojone.
– Kilka Dużych Księżyców temu poszliśmy po zapasy – rozpoczął monotonnie i cicho, gdy już dotarł do centrum zebrania. – Ja, mój syn i córka jednego z nas. Byliśmy już tam kilka razy, więc ścieżkę znaliśmy. Miejsce to znajdowało się wprawdzie daleko, ale mokraki oraz inne plugastwa przyzwyczaiły się już do naszych wędrówek tam.
Przerwał na chwilę. Spuścił głowę i wsparł się na włóczni, którą cały czas miał przy sobie. Zebrani milczeli i czekali na dalszą część historii. Kaydan zrobił krok i znowu podparł się na lancy. Nie podnosząc głowy, cicho kontynuował swoją opowieść:
– Wyruszyliśmy wcześnie rano. Poszliśmy brzegiem strumienia wraz z jego biegiem. Woda miała niski stan, brzeg był piaszczysty i płaski, dzięki czemu szliśmy szybko i pewnie. Myślałem, że jak utrzymamy szybkie tempo, zmyli to trochę mokraki, i nie myliłem się. Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie rosną rośliny, których poszukiwałem, nie napotkaliśmy niczego, co powinno nas zaalarmować. Na wszelki wypadek wysłałem kulę zwiadowczą, ale i ta nie napotkała niczego niepokojącego. Słońce było tylko kilka godzin po wschodzie, ale już bardzo palące i wszystkim się spieszyło, żeby jak najszybciej wrócić do obozu i uniknąć bycia wystawionym na promienie choć przez kilka ostatnich palących godzin dnia. Poszukiwane rośliny rosły na pograniczu dużego rozlewiska, gdzie woda sięgała wówczas, kiedy najbardziej wzbierała i osiągała najwyższy poziom. Wtedy woda była cofnięta do koryta i daleko od nas. Rozlewisko mieściło się we względnie dużym kanionie z płaskim dnem, a rzeka miała tylko jedno ujście, które kończyło się kaskadami. Niski stan wody sprawiał, że woda przeciskała się pod głazami, prawie nie mocząc ich wierzchu. Jedna z dziewczyn, z którą poszedłem tamtego dnia, była zawsze szybka przy pracy, i gdy znaleźliśmy dorodną kępę tych roślin, zbierała ich najwięcej z nas. Widząc, że zostajemy znacząco z tyłu, chciała odpocząć. Podeszła do brzegu rozlewiska i nabrała wody do manierki. Wrzuciła pastylkę sterylizującą i usiadła na kamieniu.
Kaydan zamilkł. Chciał coś przełknąć, ale jego usta były suche. Jedyne, na co go było stać, to udawany odruch połykania śliny. Nagłą ciszę wypełniły trzask ogniska i szum krzaków na wietrze. Wszyscy czekali na kontynuację opowieści. Rheus odnalazł w zbiorowisku ojca dziewczyny, o której Kaydan mówił. Patrzył na Kaydana, a jego wzrok był szklisty. Wyraz jego twarzy nie ukazywał żadnych emocji.
– Patrzyłem na tę dziewczynę przez chwilę. – Głos Kaydana wzniósł się na nowo, ale jego ton zmienił się na stanowczy i wyraźny. – Następnie wróciłem do pracy – ciągnął. – Po chwili ziemia zadrżała. Mechanicznie odwróciłem się w jej kierunku, ale nigdzie jej nie widziałem. Złapałem za opończę mojego syna i pociągnąłem go za sobą. Nie zastanawiał się długo i po chwili biegliśmy poprzez kępę krzaków w kierunku głazów na brzegu kanionu. Po chwili usłyszałem tąpnięcie, jakby za nami zwaliło się coś ciężkiego. Potknąłem się. Mój syn obejrzał się i okazał duży rozsądek: nie zwolnił, tylko biegł. Podniosłem się i znowu rzuciłem się do biegu. Po chwili poczułem kolejny huk za sobą. Dosłownie za sobą. Podmuch wiatru w plecy nadał mi pędu. Zobaczyłem, jak mój syn dotarł do ściany kanionu. Wskoczył na skalną półkę i odwracając się, wyciągnął w moim kierunku rękę. Wybiłem się i złapałem za nią. Pociągnął mnie i wylądowałem ponad nim na skalnej półce. Mój syn się obrócił, wybił i kiedy łapałem jego rękę, z ziemi wynurzył się norl. Mocno pociągnąłem chłopaka. W momencie, gdy ustawiałem go na półce obok mnie, norl uderzył w skały, gdzie chwilę wcześniej znajdował się mój syn. Stwór stoczył się po kamieniach i zamarł w bezruchu. Rozejrzałem się po kanionie w poszukiwaniu śladów po naszej towarzyszce. Na brzegu rzeki leżała jej opończa razem z jej złamaną w pół włócznią.
W momencie, gdy Kaydan kończył opowiadać, jego wzrok był wbity w ziemię. Powoli podniósł głowę i skierował ją w kierunku ojca dziewczyny; ich spojrzenia się spotkały.
– Spędziliśmy na tej półce dwa dni. Nie było innej możliwości, jak wspiąć się po gładkiej ścianie kanionu albo przejść przez sam kanion, w którym norl wciąż na nas czekał. Przez ten cały czas nie ruszył się on nawet o włos. Nie wiem, czy weszliśmy na jego teren, czy zaczaił się na ofiarę. Towarzyszu – ta część była skierowana bezpośrednio do ojca dziewczyny – dziękuję ci za ratunek. Wiem, że nie przyszedłeś tam po nas, ale widząc, co się dzieje, nie zostawiłeś nas tam na jego pastwę.
Mężczyzna wstał. Obaj patrzyli na siebie. Ten zsunął kaptur z głowy i po chwili odpowiedział mu chrypliwym, nieco łamiącym się głosem.
– Jesteś z klanu Czerwonej Stopy. Jesteś jednym z moich. Jesteśmy silni jako jedność, słabi osobno. Nie mam do ciebie żalu, Kaydanie, o to, co się stało.
Ramis nachylił się do Rheusa i szepnął do niego:
– Nie możesz tego wiedzieć, bo do słuchania opowieści jesteś dopuszczony od niedawna, ale Kaydan zawdzięcza to, jak wygląda, temu, że uratował tamtą kobietę. – Oczami wskazał dwukrotnie starszą od Rheusa osobę po drugiej stronie ogniska. – Ta z kolei zawdzięcza dostęp do Słuchania Opowieści tym, że w czasie największego skwaru wyruszyła odszukać ojca tej dziewczyny z opowieści. Spędziła poza obozem dwadzieścia dni, szukając jego śladów. Jego kula zwiadowcza cały czas pracowała, ale pozycja nie była do końca znana. Okazało się, że wpadł w rozpadlinę po norlu, a ten akurat zapadł w sen.
Ramis wziął głęboki wdech i popatrzył na wskazaną przez Ramisa kobietę. Ta spoglądała na Kaydana.
– Podczas powrotu tamta kobieta niechcący wkroczyła na teren mokraków. Nie mogła tego wiedzieć, bo akurat zaczęła się burza piaskowa i nie było szans użycia kuli zwiadowczej. Zabiła pięć mokraków, i ją dodatkowo okaleczyli. Gdyby Kaydan jej nie uratował, nie byłoby tutaj teraz ojca tej dziewczyny. Podsumowując, gdyby Kaydan nie uratował tamtej kobiety, nikogo z nich by tutaj nie było. Los tych wszystkich ludzi został w bardzo dziwny sposób ze sobą złączony i przetrwanie zależało od tego, że każdy z nas dbał o innych.
Ramis wrócił do swojej pozycji. W tym czasie Johtaja podeszła do Kaydana i skinęła głową, dając mu do zrozumienia, żeby usiadł. Potem odwróciła głowę w kierunku Nelmana.
– Ta opowieść jest teraz częścią klanu. – Wzniosła głos.
Nelman usiadł, a Johtaja zatoczyła ręką koło.
– To czyni nas silnymi i umacnia nas jako jedność – kontynuowała. – Bez wiedzy o tym, co się stało, nie wiedzielibyśmy, jak sprostać wyzwaniom dnia następnego i jakie wnioski wyciągnąć, by klan prosperował.
Pośród zgromadzenia przeszedł pomruk aprobaty. Niektórzy delikatnie kiwnęli głową, inni skomentowali to z osobami siedzącym obok siebie. Po chwili Johtaja odezwała się na nowo.
– Przeczytam wam część pamiętnika Czerwonej Stopy.
Johtaja wyciągnęła z torby książkę i zaczęła ją czytać.
„Wszyscy to widzieliśmy i czekaliśmy na to od pewnego czasu. Po niebie przeszła ognista kula zostawiająca po sobie długą smugę dymu. W pewnym momencie ogień zniknął, ale wynurzył się z niej obiekt, który zaczął zwalniać i zakręcać prosto na nas. Wszystko było częścią planu, a przede wszystkim należała do niego położona niedaleko wielka jaskinia, której norle akurat wybitnie nie znosiły. Wszelkie plugastwo, które tam jeszcze się ostało, udało nam się wybić. Chciałam wyeliminować jakikolwiek element przypadku. To miała być początkowa akcja i musiała nie tylko wystarczyć, ale żeby nie wzbudzić podejrzeń, pójść wręcz koronkowo. Do jaskini prowadziła jedyna droga, którą było wyschnięte dno rzeki. Co bardziej istotne, miała ona wprawdzie to jedno wielkie wejście, ale ponadto wiele małych tunelów skalnych, którymi można było wyjść. Ktoś, kto jej nie zna, będzie miał duży problem z ich odszukaniem. Podniosłam lornetkę, a jej elektroniczne soczewki szybko namierzyły lądującą fregatę. Rosła w oczach, i to szybko. Wraz z Farumem szukaliśmy tego miejsca od bardzo dawna, a wszystko było gotowe już naprawdę długo. Ktokolwiek dowodził tą fregatą, musiał wiedzieć, że może usiąść tylko w tym jednym miejscu. Tak duży statek mógł wylądować wyłącznie na względnie płaskim miejscu, a to znajdowało się teraz przed nim. W promieniu wielu kilometrów nie było nic podobnego. Już z orbity musieli nas namierzyć i bardzo im w tym pomogłam. Zachętą było nawiązanie kontaktu z kilkoma klanami znajdującymi się w pobliżu, które nie chowając się, dawały im jasny znak »Tu jesteśmy«. Jedyną niewiadomą był moment ich przylotu. Czas czekania się skończył i oni wyjątkowo ochoczo podjęli to zaproszenie. Leżałam na wydmie, obserwując moment podejścia fregaty do lądowania. Podszedł do mnie Morlson. Był przewodnikiem klanu. Krępej budowy Thalisanem spalonym słońcem, którego twarz szczerzyła się w uśmiechu.
– Zaczynamy taniec – stwierdził, biorąc ode mnie lornetkę. – Przywieźli trochę sprzętu, jak widzę. Będzie potem użyteczny.
Szczerze powiedziawszy, lubiłam jego optymizm, ale cała operacja wymagała masy skupienia.
– Ilu ich jest? – zapytałam.
– Pięćdziesięciu wyszło, ale ta maszyna z tego, co wiem, potrafi pomieścić znacznie więcej. – Morlson cały czas skupiał się na statku.
– Daj znać swoim ludziom przy jaskini, żeby zniknęli, tak jak ustaliliśmy.
Skinął głową i wydał rozkaz jednemu ze swoich ludzi. Ten zniknął z wiadomością niemal momentalnie. Jednocześnie oddał mi lornetkę. Drzwi fregaty się zamknęły. Spojrzałam na mój podręczny terminal. Na górze, która dominowała nad okolicą, miałam swoich obserwatorów. Zsunęłam się z wydmy i z terminala wyświetliłam mapę taktyczną. Widziałam, jak Thalisanie jeden po drugim chowali się i ślad po nich ginął razem z zapadającym zmrokiem. Głównym sposobem, w jaki najeźdźcy ich namierzali, było śledzenie cieplejszych punktów na powierzchni planety. Te jeden po drugim znikały z mapy, zostawiając jeden. Byli bezpieczni. Ustawiłam ich tak, żeby najeźdźcom, ze względu na ukształtowanie terenu, nie chciało się tam ruszyć. Poza tym jednym, który miał być przynętą, ustawionym przy wejściu do jaskini. Był jednym z najjaśniejszych i byli to ludzie Morlsona z kilkoma oddelegowanymi z pobliskich klanów osobami, które musiały doświadczyć tego, co się dzieje. Podciągnęłam się na wydmie i skierowałam lornetkę na skupiony pod brzuszyskiem fregaty oddział. Nie wiedziałam, co mówią, ale wydające się być grupą dowodzącą zgromadzenie trzech ludzi skupiło się na trzymanym przez jednego z nich terminalu. Cały czas musieli polegać na zdjęciach satelitarnych, bo nie wysłali sondy rozpoznawczej. Wielki błąd. Bardzo wielki błąd, za który, mam nadzieję, słono zapłacą. Po chwili wszyscy trzej podnieśli głowy i spojrzeli w kierunku wejścia jaskini. Schowali terminal i wskoczyli na antygrawitacyjne pojazdy. Wkrótce cała grupa była w ruchu, podążając w kierunku, który im wyznaczyłam, jak po nici do kłębka, dnem wyschniętego koryta rzeki do jaskini. Dnie i noce planowania, przekomarzania się z lokalnymi klanami i jeszcze większego morderczego treningu. Mojego i Thalisan. Wszystko skupiało się na tym momencie.
– Morlson – powiedziałam, nie odwracając oczu od lornetki – zarządź wejście do jaskini.
Obydwoje zjechaliśmy z wydmy i stanęliśmy u jej podstawy. Nasze spojrzenia się spotkały. Morlson wyciągnął mały przyrząd dający światło i dał sygnał ludziom stojącym na pobliskich skałach, a ci przekazali sygnał dalej, po czym odezwał się do mnie:
– Khelso, wiesz, że bardzo nie chcę, żebyś to robiła. – Jego głos było poważny, ale cichy. – Jesteś jedyną, którą mamy.
Uśmiechnęłam się, bardziej ów uśmiech wymuszając, aniżeli będąc szczerą. Czułam ogromne zdenerwowanie, a adrenalina była na najwyższym możliwym poziomie. Tony treningu, a ja czułam się jak nastolatka idąca na bal maturalny. W tym jednym momencie setki tych istnień było na szali.
– Obydwoje wiemy, że nie mamy wielkiego wyboru, jeżeli to, co dzisiaj robimy, ma odnieść jakikolwiek efekt. – Spojrzałam na rękę, która lekko drżała. – Jeżeli wrócę, musimy pogadać o tym treningu, o którym mówiłeś jakiś czas temu.
Skinął z aprobatą.
– Pamiętaj, że będą z tobą moi dwaj synowie. – Jego ton brzmiał bardziej jak groźba aniżeli stwierdzenie. – Nie mam ich więcej. Jeżeli coś się im stanie, moja linia jest skończona, bo jestem za stary, żeby narobić ich więcej. Zadbaj o nich i wróć z nimi cała. Jestem do nich co nieco przywiązany.
– Kto tu będzie kogo chronił, Morlsonie. – Uśmiechnęłam się, patrząc cały czas na rękę. – To ja was wyciągam na wojnę. – Obróciłam dłoń i przygotowałam komunikator na moim przedramieniu. – Morlsonie, zrobię wszystko, co w mojej mocy.
Zrzuciłam opończę, zostawiając na sobie tylko kostium usprawniający poruszanie się. Był bardzo wygodny i ściśle przylegał do skóry. Cała masa tuningu doprowadziła go prawie do perfekcji na tym polu.
Morlson machnął ręką i podeszło do nas dwóch jego synów – Zirco i Farum, których traktowałam w tym momencie jak moich braci. Byli ubrani tak samo jak ja.
– Czas na was. – Złapał swojego starszego syna za kark i przyciągnął jego głowę do siebie, tak że spotkali się czołami. – Jesteście wszystkim, co mam. – Następnie zrobił to samo z Farumem. – Opiekujcie się sobą i wróćcie w jednym kawałku. – W tym momencie jego oczy skierowały się na mnie, dając im do zrozumienia, że mnie też te ostatnie słowa dotyczą.
– Wolałbym, żeby moja krew wsiąknęła w piaski Thalis, aniżeli zbezcześcić twoje imię – odparł Farum, a Zirco kiwnął głową z aprobatą, potwierdzając słowa swojego brata.
Morlson uśmiechnął się gorzko. Nie wiedział, czy wolałby, żeby te słowa się spełniły, czy żeby mógł zobaczyć swoich synów niezależnie od tego, co się stanie, ale widać było, że duma go przepełniała. Wbiegliśmy po wydmie na jej szczyt i zaczęliśmy się z niej ześlizgiwać. Ja nie miałam broni, ale Farum i Zirco mieli ze sobą swoje włócznie. Gdy dotarliśmy do podstawy wydmy, zaczęliśmy biec w kierunku fregaty. Według planu mieliśmy dwadzieścia minut, żeby przebyć odległość dzielącą wydmę od tego statku kosmicznego. Po piętnastu minutach, gdy znajdziemy się dostatecznie blisko fregaty, nawet kostium nic nie da i na fregacie może podnieść się alarm. Na samym początku będą podejrzewali plugastwo. W tym czasie akcja w jaskini powoli się zacznie, co powinno odwieść ich uwagę od nas.
– Dotarli do jaskini – usłyszałam w komunikatorze głos Morlsona.
W tym momencie minęło piętnaście minut. Mieliśmy pięć na to, żeby dobiec do fregaty i uniknąć śmierci. Chwilę potem po stoku nad jaskinią zeszła lawina kamieni, zasypując jej wejście i grzebiąc wszystkich w jej bebechach. Gdy dopadliśmy jednej z goleni statku, drzwi powoli zaczęły się otwierać i z wnętrza wyjechał oddział dwudziestu ludzi na motocyklach. Nie zamknęli za sobą drzwi; ten jeden element był największą niewiadomą w kontekście całego planu. Odetchnęłam z ulgą, albowiem gdyby je zamknęli, cała reszta planu spaliłaby na panewce albo jego realizacja zostałaby bardzo utrudniona. Poczekałam, aż oddział odjechał i zniknął za wydmą. Wskoczyłam do środka, a dwójka braci podążała za mną jak cień. Dopadałam do terminala pokładowego, który znajdował się blisko drzwi. Zaczęłam naciskać klawisze, próbując się zalogować, używając moich starych danych. Ręce mi drżały, a adrenalina powodowała, że nie wiedziałam, co robić. Wtedy zobaczyłam, jak Farum chwyta moją rękę. Nic nie powiedział, a ja spojrzałam mu w oczy. Ten patrzył na mnie uspokajająco. Po chwili ją puścił, a ja spojrzałam na monitor. Powoli zaczęłam w jednostajnym tempie wbijać komendy. Moje ręce zaczęły pracować coraz szybciej i pewniej. W końcu dotarłam do tego, co chciałam zdobyć. Podłączyłam kabel komunikatora i skopiowałam dane. W momencie, kiedy odłączałam kabel, zza rogu wyszedł strażnik. Pewnie szedł sprawdzić, co zaalarmowało czujniki zbliżeniowe. Zanim zdążył wydać jakikolwiek odgłos, Zirco jak duch przebiegł dystans dzielący nas od niego i zmiażdżył mu krtań. Bezgłośnie.
– Weź jego ciało! – warknęłam krótko, chociaż nie musiałam. Obaj wiedzieli, co mają robić.
Zirco błyskawicznie zarzucił sobie na barki konające ciało strażnika. Wyskoczyliśmy z fregaty i zaczęliśmy biec w kierunku wydmy, z której przybyliśmy. Kilka metrów od fregaty Zirco zrzucił ciało strażnika i zawył, zwabiając mokraki. Po chwili odpowiedział mu ten sam odgłos z kilku różnych miejsc.
– Macie dziesięć minut, zanim mokraki się pojawią – usłyszałam ponownie Morlsona.
»Trochę krótko« – pomyślałam i przyspieszyliśmy bieg. Biegliśmy jak szaleni i straciłam rachubę czasu.
– Po prawej – rzucił w komunikator Morlson, a Farum wyskoczył w powietrze i wylądował na mokraku, który właśnie pojawił się po naszej prawej, dekapitując go włócznią przy lądowaniu. Chwilę potem Nerslon zabił mokraka po mojej lewej.
– Trzy minuty – odliczał Morlson.
Farum wykonał następny skok i wylądował za wydmą. Straciłam go z widoku. Gdy dobijaliśmy do wydmy, z której rozpoczęliśmy całą akcję, na wprost zobaczyłam mokraka. Zirco wyprzedził mnie, obrócił się w powietrzu i obciął mu głowę w momencie, gdy ten zbierał się do skoku w moim kierunku. Jego zielona krew obryzgała mi kostium. Zirco wylądował przede mną, złapał mnie za rękę i przerzucił przez wydmę. Wylądowałam na plecach i zaczęłam z impetem zjeżdżać w dół po piasku. Po chwili obok mnie wylądował Zirco. Ciężko oddychałam.
– Dziękuję – wydyszałam.
Zirco tymczasem wstał i podszedł do Morlsona. Zdyszana i zmęczona nie mogłam się ruszyć.
– Nie zapomnij, kim jesteś, bo tylko ty mi zostałeś – powiedział Morlson cichym, ale niesamowicie mocnym głosem. Złapał Zircona za twarz i pocałował go w czoło.
Wtedy do mnie dotarło. Zaczęłam wgrzebywać się na szczyt wydmy. Zanim doszłam do jej czubka, Morlson dogonił mnie i położył mi rękę na ramieniu.
– To nie ma sensu – doszło do mnie i zastygłam w bezruchu. – Musimy stąd iść. Zaraz zrobi się tu będzie niebezpiecznie.
Miał absolutną rację. Kiedy się oddalaliśmy, w nieruchomym powietrzu kotliny usłyszałam cichy pomruk pojazdów grawitacyjnych wracających do fregaty”.
Johtaja skończyła czytać i zamknęła książkę. Było całkowicie ciemno, a okrągła twarz drugiego Małego Księżyca wisiała już wysoko na niebie. Słuchanie opowieści zostało zakończone.
Ramis wyszedł ze swojego namiotu i rozciągnął się. Naprzeciwko wejścia na ziemi ze skrzyżowanymi nogami siedział Rheus, na ramieniu mając opartą włócznię. Miał zamknięte oczy. Oszczędzanie energii ponad wszystko.
– Rheusie, gdzie dzisiaj chcesz iść? – zapytał Ramis.
Rheus otworzył oczy i popatrzył na Ramisa.
– Myślałem, że ty masz mi coś pokazać.
– Bynajmniej. – Usiadł na ławce przed namiotem i zaczął naciągać kostium. – Ja dzisiaj jestem tylko obserwatorem.
– W takim razie chciałbym pójść w góry. – To powiedziawszy, wskazał palcem niewysoką linię górską majaczącą na horyzoncie.
Ramis nawet tam nie spojrzał.
– Dobrze – odparł, patrząc mu prosto w oczy.
– Byłeś tam? – zapytał Rheus.
– Wiele razy. – Naciągnął kostium na głowę i wstał. Wyciągnął z namiotu włócznię i plecak. – Daj mi tylko zabrać mój sprzęt i ruszamy.
Przez większość poranka szli w milczeniu. Same góry oddalone były o dwa dni drogi i musieli przejść lekko porośnięte stepy, gdzie woda była w dużym deficycie. Roślinność była sucha, a same liście twarde, z ostrymi krawędziami. Rheus prowadził przez cały czas, a Ramis szedł za nim. Starał się unikać kontaktu z roślinnością, żeby oszczędzić ubranie przed zniszczeniem. Roślinność na Thalis miała też wyjątkowo brzydki nawyk – z niewiadomego powodu albo robiła się trująca, albo broniła się przed uszkodzeniem innymi sposobami. Wystarczyło otarcie, żeby rozpyliła w powietrzu toksyny, które zabijały w różny sposób, albo wysłała w różnych kierunkach igły. Kilka razy widział Johtaję leczącą ludzi kaszlących krwią, kiedy ci nawdychali się gazów roślin, co do których wiedziano z doświadczenia, że… nie potrafią ich rozsyłać. Wielu chorych nigdy z tego nie wychodziło.
– Będziemy przechodzić przez terytorium mokraków? – zapytał Rheus, przerywając ciszę.
– Nie wiem. – Ramis wzruszył ramionami. – Mokraki zmieniają swoje terytorium w zależności od pory i dostępności pożywienia. Nie widziałem ich w tym miejscu od dawna, ale to nie znaczy, że ich tu nie ma.
– Czy ktoś w ogóle robił nad nimi jakiekolwiek badania? – ciągnął temat Rheus.
– Znaczy się? – odparł zaciekawiony Ramis.
Żeby takie coś robić, trzeba byłoby mieć jakikolwiek motyw, a badanie ich było wysoce niekomfortowe z wielu powodów. W tym momencie Rheus przystanął. Ramis przygotował włócznię.
– Chyba je wykrakałeś. – Skierował wzrok na południe. Był zaskoczony, bo nawet on, który spędził lata w samotności w takich warunkach, ich nie usłyszał. „Młode uszy jednak robią swoje”, pomyślał.
Rheus wyciągnął ze swojego plecaka kulę zwiadowczą i wyrzucił ją w powietrze. Ta zawisła na wysokości kilku metrów. Rheus spojrzał na swoje przedramię, gdzie miał przyczepiony komunikator. Sam komunikator miał wiele zastosowań. Oprócz prowadzenia rozmów z osobami w klanie, w terenie służył jako lokalizator, gdy komuś coś się stało, czy, jak w tym przypadku, do sterowania kulą zwiadowczą i odbiorem z niej sygnału. Komunikator wygenerował hologramową mapę terenu. Rheus wskazał, gdzie kula ma polecieć. Ta bezgłośnie ruszyła w tamtą stronę. Przebyła spory dystans, gdy mapa zaczęła zapełniać się czerwonymi kropkami sygnalizującymi mokraki.
– Wataha z około pięćdziesięciu osobników – powiedział bardziej do siebie, gdy cyfra na hologramie licznika się zatrzymała.
Ramis podszedł do Rheusa, spoglądając na jego mapę. Wiedział, że nie dadzą sobie rady, jeżeli mokraki spostrzegą, że tu są. Na szczęście nie znajdowały się na ich trasie, ale i tak trzeba było uaktualnić drogę, żeby nie znaleźć się zbyt blisko. Rheus uruchomił kostium i zablokował kule na watasze. Kula miała zaalarmować ich, gdyby wataha zaczęła się przemieszczać. Rheus kątem oka zaobserwował, jak Ramis włącza swój kostium. Ruszyli w kierunku nadanym przez młodego. Ramis po półgodzinie marszu sprawdził mapę. Znajdowali się bardzo blisko watahy. Zdecydowanie za blisko, żeby poczuł się komfortowo.
– Dlaczego wybrałeś tę trasę? Spieszy się nam? – wypalił Ramis, przerywając ciszę.
– Wiatr wieje z ich strony. Powinno być w porządku. – Rheus dla pewności sprawdził mapę. Wataha się przez ten cały czas nie ruszyła, ale odległość między nimi spadła dość znacząco.
Nie podobało się Ramisowi to jego „w porządku”.
– A co, jak nas usłyszą? – Ramis nie odrywał wzroku od mapy, cały czas idąc szklakiem wyznaczonym przez Rheusa.
– Wydmy i pagórki powinny zablokować nasze odgłosy, a kostiumy – wszelkie zapachy.
Ramis prawie mu odpowiedział, co o tym myśli, ale zatrzymał się, zanim cokolwiek wyszło mu z ust. Dotknął tyłu głowy, gdzie biegła blizna po spotkaniu z samotnym mokrakiem. „Dzieciak musi się jeszcze trochę nauczyć. Dobry jest, ale musi tego doświadczyć na własnej skórze”. Szli w milczeniu przez dwie godziny, klucząc pomiędzy wydmami i omijając kępy roślinności. Gdy zachodziło słońce, kula wróciła, dając tym samym znać, że wataha znalazła się dostatecznie daleko, by można było stwierdzić, że nie stanowi zagrożenia. Rheus już wcześniej wypatrzył skalisty pagórek, do którego się skierowali, żeby przenocować. Gdy pokonywali ostatnie metry, słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Ramis usiadł na skale, rozprostowując nogi i starając się je rozmasować. Odczuwane tysiące kilometrów przechodzonych po tej planecie dawały mu od dłuższego czasu znaki, że ta wędrówka nie potrwa już długo. Rheus stał, spoglądając na obszar położony przed nimi. Była to szeroka dolina, której dnem kiedyś biegła rzeka. Rzeki owej nie było tam od wielu cykli, ale cały czas było widać jej działanie. Niemal cały obszar pokryty był piaskiem z delikatnymi wydmami, w większej części pokrytymi odporną na skwar słońca roślinnością. Na zachodzie majaczyły skaliste brzegi doliny i to oznaczało miejsce, z którego wyszli. Ich obecna osada znajdowała się niemal na jej krańcu. Pokonali dzisiaj naprawdę bardzo duży odcinek drogi. Rheus spojrzał na przecierającego nogi Ramisa i zastanowił się, czy nie nadał mu za szybkiego tempa. Gdy Ramis zorientował się, że ten na niego patrzy, Rheus schował kulę zwiadowczą do plecaka.
– Nie odpowiedziałeś mi na moje pytanie, Ramisie – rozpoczął konwersację Rheus, wpatrując się w holograficzną mapę, którą wygenerowała kula, gdy była jeszcze w powietrzu.
– Które? – odparł zaciekawiony Ramis.
– O badaniach na mokrakach.
– Chyba sam widzisz, jak się zachowują i co robią – odparł. – Mówienie i przekazywanie informacji mogą spowodować, że nabierzesz jakichś przekonań, które mogą się okazać zgubne. Mogą zawsze zareagować w sposób inny, aniżeli zostało ci to powiedziane.
– Tak, pod tym względem zgadzam się – odrzekł aprobująco Rheus, po czym dodał: – Ale odpowiedź na pytanie, dlaczego zachowują się w taki sposób, byłaby przydatna.
– Znaczy się? – Ramisa to zaciekawiło.
– Dlaczego są takie terytorialne, czy są rozumne i jak znajdują drogę podczas migracji…
Ramis podniósł rękę, przerywając mu.
– Podejrzewam, że takie informacje możesz znaleźć w Strantis. Mają tam podobno jakiś instytut badawczy fundowany przez kogoś spoza Thalis, ale szczegółów nie znam. Byłeś tam? – zapytał.
Rheus przywołał wspomnienie z bardzo dawna, gdy ojciec raz go tam zabrał. Był jeszcze dzieckiem. Strantis było jedyną kolonią-miastem na Thalis. Nie oznaczało to jednak, że mieszka tam wiele osób. Lądowisko miało większy obszar aniżeli powierzchnia, na której mieszkali ludzie. Było niezwykle brudne, a przybysze spoza planety bywali tam tylko dla handlu. Otoczone było dość wysokim murem, który miał za zadanie obronić ich od plugastwa. Dawało to nawet jakieś wymierne rezultaty, ale nie mogło ich obronić od insektów, raz zarazem znajdujących nowe sposoby, jak uniknąć filtrów i innych fizycznych ochron przed nimi. Sami Thalisanie stanowili tam niewielki ułamek stałego społeczeństwa Strantis. Powodem, dla którego odwiedzili Strantis, była uszkodzona kula zwiadowcza jego ojca. Potrzebował kilku części zamiennych, które nie były produkowane na Thalis. W zamian jego ojciec sprzedał skóry mokraków, które z jakiegoś powodu osiągały poza Thalis wysokie ceny. Wizyta była dość krótka i nie zostali tam nawet na noc, mimo że sprzedawca oferował nocleg w jego punkcie handlowym.
– Tak – odparł po dość długim momencie zadumy.
– Więc jak będziesz następnym razem, to może się tam udaj. – Ramis zaczął grzebać w swoim plecaku.
Wyciągnął fajkę i ją zapalił. Zaciągnął się dymem i wbił wzrok w horyzont. Czerwone słońce powoli stykało się z linią ziemi, zalewając dolinę cieniem i czerwoną poświatą. Gdzieniegdzie wiatr wzbijał tumany złocistego piasku.
– Chcesz tam iść? – zapytał, wypuszczając kłąb siwego dymu. – Kończy mi się tytoń, a to jedna z niewielu przyjemności, jakie mi jeszcze zostały. Strantis to jedyne miejsce, gdzie można go dostać.
Rheus wpatrywał się w ekran hologramu, studiując ostatnią pozostawioną w urządzenia mapę okolicy i położenie mokraków. Ramis nie miał wątpliwości, że Rheus go usłyszał. Ten ostatni tymczasem analizował wszystkie za i przeciw.
– Co ustaliliście z moim ojcem? – odpalił.
„Bystry chłopak – od razu przeleciało Ramisowi przez głowę. – Po jednym zdaniu tyle wywnioskował”. Postanowił jednak pociągnąć tę grę.
– Co masz na myśli? – Na jego twarzy zawitał szelmowski uśmiech. Postanowił się z nim zabawić, zanim odkryje karty.
Rheus oderwał wzrok od ekranu.
– Do przesunięcia obozu mamy całkiem sporo czasu, a to i tak w najgorszym razie. – Rheus zaczął analizować. – Do tego ścieżki, jak i cała Thalis może się zmienić nie do poznania. Z dnia na dzień ojciec wysyła mnie z tobą, a ty bez ani jednego zająknięcia dajesz mi się prowadzić. Nawet wtedy, gdy przeszedłem przez prawie centrum strefy tamtej watahy. Normalnie ojciec kazałby mi wrócić do domu i pomóc w zbiorach.
– A więc mnie testowałeś? – Zdziwienie Ramisa było prawdziwe, ale nie stracił humoru.
– Tak jakby. Nie mogłeś widzieć, że mokraki coś upolowały i były czymś zajęte bardziej aniżeli szukaniem kolejnej ofiary. Nie wiem, co to było, ale było naprawdę wielkie. Podejrzewam, że zanim ruszyłyby na nas, inna wataha zwietrzyłaby padlinę. Poza tym dlaczego wielki Ramis miałby się włóczyć z kimś takim jak ja?
– Odpowiedź na ostatnie pytanie jest akurat bardzo prosta. – Ramis zaciągnął się dymem i po chwili go wypuścił. Rheus podał mu manierkę z wodą, a ten ją przyjął. – Kończy mi się tytoń.
– Zapomniałem – westchnął Rheus – kiedy legendarnemu Ramisowi kończy się tytoń, nie ma, że boli.
W obozie pomiędzy dzieciakami krążyły legendy o Ramisie i jego tytoniu. Kiedyś dla żartu brat Ramisa schował jego pudełko z tytoniem krótko przed zmianą obozu. Ramis odmówił wykonania swojego obowiązku i w zamian nakazali jego bratu wyszukać nową trasę. Ta, którą znalazł, szybko zaprowadziła w ich dosyć ciężkie meandry, co bardzo spowolniło marsz całego klanu. Kiedy sytuacja stała się na tyle trudna, że starszyzna musiała zainterweniować, nakazała jego bratu oddanie mu jego tytoniu. Oznaczało to dla całego klanu cofnięcie się o dwa tygodnie marszu i wysłania przez starszyznę kuriera z przeprosinami dla Ramisa. Rheus wrócił do obozu po trzech tygodniach z wytyczoną nową ścieżką. Jego brat już nigdy nie został wybrany na wyszukiwacza ścieżek, a do niego samego Ramis odmówił odezwania się przez następne dwa cykle. Sam problem z tytoniem był taki, że nie rósł na Thalis. Był przywożony fregatami z innych światów, a jedynym sposobem jego kupna był barter w Strantis. Strantis z kolei było bardzo daleko. Odległości doń nie liczono w tygodniach, ale w miesiącach wędrówki. Ale nie samo to było celem Ramisa. Czuł w kościach, że to wszystko była przykrywka do czegoś głębszego. Test może.
– Dlaczego ukrywasz coś przede mną? – Rheus wyciągnął z plecaka przenośną ogrzewarkę i usiadł obok Ramisa.
Robiło się dosyć ciemno i odgłosy natury powoli gasły. Temperatura szybko opadała, a na pobliskiej roślinności zaczął osiadać szron.
– Znam cię od dziecka. Dokładnie od momentu, kiedy wróciłem z wyprawy, a twój ociec pokazał mi cię jako kilkulatka. – Ogrzewarka powoli zaczęła się jarzyć, roztaczając lekko czerwoną poświatę. – Ale nie oczekuj, że wszystko wyjawię ci od razu. Będę to robił stopniowo, w swoim czasie.
Ramis z kolei ze swojego plecaka wyciągnął porcję żywieniową i podał ją Rheusowi, a ten ją przyjął. Po chwili Ramis zaciągnął się dymem z fajki, a ciszę przerwał Rheus.
– To co możesz mi powiedzieć?
– To, że musimy upolować kilka mokraków, żeby sprzedać ich skóry. Bez tego nie dostanę tytoniu.
– Jeżeli upolujemy je tutaj, więcej dostaniemy – pomyślał na głos Rheus.
Ojciec raz mu powiedział, że te rzadsze i zarazem cenniejsze trzymały się z dala od Strantis.
– Ale dłużej będziemy je nieśli – dodał Ramis.
– Brałem to pod uwagę. Mniej polowania i mniejsze niebezpieczeństwo.
Ramisowi podobało się to myślenie. Nigdy nie było to rozsądne narażać się na niepotrzebne niebezpieczeństwo.
– To, co mogę ci powiedzieć, to to, że czeka cię pewien test, a moim zadaniem jest ocenienie, czy jesteś przygotowany. Wędrówka do Strantis będzie dobrą ku temu okazją. A teraz twoje pytania. Tylko szybko, bo niedługo musimy iść spać. Thalis nie znosi nieprzygotowanych podróżników.
– Jak długo będziemy tam iść? – padło pierwsze pytanie. – Zresztą nieważne – dodał, zanim Ramis nabrał powietrza w płuca. – Postaram się być godnym podejścia do tego testu, cokolwiek nim jest. A teraz chodźmy spać. Jutro czeka nas trudny odcinek.
Rheus przykrył się opończą i odwrócił na drugi bok. Ramis popatrzył na niego i delikatnie się uśmiechnął. Cieszył się, że mógł zabrać tego młodego człowieka ze sobą i przy okazji zrobić przysługę swojemu przyjacielowi.
– Zgoda – padła odpowiedź. – Jutro poopowiadam ci o wszystkim. Dobranoc, Rheusie. – Położył się na ziemi, okrywając się opończą i kładąc plecak pod głową.
Rheus przyciemnił ogrzewarkę i sam ułożył się do snu. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był szum roślinności poruszanej wiatrem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Gdzie wszystkie ścieżki rozchodzą się w różnych kierunkach
ISBN: 978-83-8373-656-3
© Filip Ryś i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Paweł Pomianek | JezykoweDylematy.pl
KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek