Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z potulnej niewolnicy Auren zmienia się w przebiegłą wojowniczkę, a tłumiony latami gniew wybucha.
Nie wybieram jego.
Już nie. Pora, żebym wybrała siebie.
Wmawiano mi, że żyję w zamknięciu, by to, co złe, pozostało z dala ode mnie. Ale to nieprawda. Midas zakazał innym kontaktów ze mną i uczynił mnie słabą. Nie wie jednak, że odnalazłam w sobie siłę i głos. Głos, którym teraz śpiewam.
Żyłam pośród żołnierzy przerażającej armii Czwartego Królestwa. Teraz znów znalazłam się w obcej ziemi. Otoczona przez kłamców. I nagle zatliło się we mnie coś nowego. Mrocznego. Wściekłego. Pojawił się też król Ravinger. A przecież ostatnie, czego było mi trzeba, to złamane serce.
Czy naprawdę mogę się zakochać, gdy miastom wokół mnie grozi zagłada, a mój los wciąż jest niepewny?
Wiem jedno – nie dam się już wtrącić do klatki.
Nie! Tym razem to ja zastawię pułapkę.
Gleam to trzecia część Sagi o złotej niewolnicy. Wcześniej ukazały się Gild i Glint.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 694
Tytuł oryginału: Gleam
Projekt okładki:Maria Spada
Opracowanie graficzne: Imagine Ink Design
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Kornelia Dąbrowska, Beata Kozieł-Kulesza
© 2021 by Raven Kennedy
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Stanisław Bończyk
ISBN 978-83-287-2845-5
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Dla tych, którym kazano żyć w mroku.
Obyście mogli jeszcze uśmiechnąć się do słońca.
AUREN Dziesięć lat wcześniej
Tu niebo nie śpiewa. Nie tańczy, nie wygrywa melodii, nie pieści moich włosów powiewami wiatru ani nie otula mnie słodkim aromatem.
Inaczej niż w Annwynie.
Tu niebo płacze deszczem, który zalewa ziemię potokami wody. Nawet one jednak nie są w stanie uwolnić tego miejsca od smrodu. Słońce zachodzi, pojawia się księżyc, ale brak tu jakiejkolwiek harmonii z boginiami drzemiącymi na swoich jasnych gwiazdach. Horyzont zdaje się nijaki i ubogi. Nic nie ma tu w sobie tyle życia, co w moich rodzinnych stronach.
Z drugiej strony – być może ponoszą mnie fantazja i tęsknota. Może to wszystko jedynie rojenia samotnej dziewczynki, a Annwyn wcale nie wyglądał tak jak w moich wspomnieniach.
Jeśli jednak mylę się co do niego, wolę mylić się dalej. Wolę trwać przy swoich wyobrażeniach i pamiętać go jako miejsce, które odurzało każdy z moich zmysłów swoją żywotnością.
Tutaj również moje zmysły bywają odurzone, ale nie w sposób, który dawałby choć odrobinę radości.
W porcie Derfort wszystko jest nadal mokre po porannym deszczu. To miejsce nieustannie smagane potokami wody – czasem morskiej, czasem deszczowej. Bywa też, że obu jednocześnie. Nie ma tu drewnianego dachu, który nie zacząłby butwieć. Nie ma drzwi, które nie łuszczyłyby się od bezlitosnej wilgoci.
Wraz z chmurami znad oceanu często przychodzą burze. Deszcz, który przynoszą, nie ma w sobie jednak nic oczyszczającego. Cuchnąc rybą, spływa po błotnistych ulicach z powrotem do oceanu, który go zrodził.
Powietrze jest dziś nieznośnie lepkie. Wilgoć ciąży mi w płucach i sprawia, że sukienka klei mi się do ciała. Będę mogła mówić o szczęściu, jeśli rozwieszone ubrania zdołają przez noc wyschnąć. Jeśli moje włosy nie zmienią się w plątaninę wilgotnych, poskręcanych kosmyków.
Inna rzecz, że na moje włosy i ubranie i tak nikt nie zwraca tu uwagi. Chciwe spojrzenia natychmiast wędrują ku moim złotym policzkom. Wędrują po mojej skórze – tak lśniącej, że wydaje się nierzeczywista.
Nazywają mnie tu „malowaną dziewczyną”. Jestem złotą sierotą Derfortu. Nieważne, co będę mieć na sobie – liczy się ukryty pod wilgotnym ubraniem skarb, jakim jest moja skóra. To bezużyteczne bogactwo, z którego nie mam nic, za to przez które spotkało mnie wszystko, co mnie spotkało.
Na całej ulicy targowej kramy są wciąż ciemne. Jutowe plandeki ociekają wodą. Zamykam oczy i wstrzymuję oddech, udając sama przed sobą, że nie czuję ostrej woni żelaza z manufaktury wyrabiającej kotwice. Że nie czuję zapachu mokrych drewnianych kadłubów w porcie ani swędu z beczek pełnych ryb, solanki i piasku.
Mam za słabą wyobraźnię, by uśmierzyć jakoś wrażenie wszechobecnego smrodu. Owszem – fetor byłby mniej dokuczliwy, gdybym nie siedziała na śmietniku na tyłach tawerny, tyle tylko, że mimo piwnego smrodu jest to bardzo cenne schronienie. Jedno z nielicznych suchych i ocienionych miejsc w okolicy.
Odciążam nieco metalową pokrywę, opierając się o ścianę budynku, i jednocześnie uważnie wodzę spojrzeniem po ulicy. Nie powinno mnie tu być – powinnam być w ciągłym ruchu, choć i to wiązałoby się dla mnie z dużym ryzykiem. W tym mieście Zakir ma na swoich usługach wiele par oczu. Uznałam ostatecznie, że czy będę się przemieszczać, czy nie, i tak jest tylko kwestią czasu, aż zostanę złapana. Ukrywam się przed nim samym i przed obowiązkami, które mi narzucił. Przed jego zbirami patrolującymi ulice i pilnującymi żebrzących dzieci – nie po to, by zapewnić im bezpieczeństwo, a po to, by nikt nie wchodził na teren Zakira i nie próbował okraść tych, którzy kradną dla niego. Próbuję ukrywać się w miejscu, w którym ukryć się nie da.
Mój wzrok przyciąga zaraz majaczący na końcu ulicy ocean i zacumowane w porcie statki. Z oddali ich kształty przypominają splątane na niebie chmury. Ich widok sprawia, że czuję ukłucie w żołądku. Są jak kpina z mojego marzenia o ucieczce. Oto tam, w oddali, tli się nadzieja na wolność.
Nadzieja kompletnie fałszywa.
Pasażerowie na gapę są w Derforcie surowo karani. Byłabym głupia, gdybym spróbowała dostać się na statek. Usiłowało to już zrobić niejedno pracujące dla Zakira dziecko – żadne nie przeżyło. Nigdy chyba nie zapomnę widoku mew oskubujących ich drobne ciała kołyszące się na wietrze, pozostawione w słonawym deszczu na szubienicy.
Ten zapach. Na całym świecie nie ma chyba nic gorszego.
– A ty gdzie się, do cholery, podziewasz?
Słysząc za sobą głos, wzdrygam się tak gwałtownie, że kaleczę rękę o ścianę z szorstkiego wapienia. Stojący tuż obok Zakir patrzy na mnie z góry. Jego brązowe oczy odcinają się na czerwonawej twarzy. Tygodniowy zarost na podbródku przypomina kolce kaktusa, ziejący od niego odór alkoholu jest tak ostry, że wygrywa nawet z fetorem śmieci. Zakir zapewne pije już od dobrych kilku godzin.
– Zakir… – Choć staram się, by było inaczej, w moim głosie pobrzmiewa poczucie winy. Ledwie potrafię spojrzeć Zakirowi w oczy.
Gdy opiera dłonie na biodrach, jego szałwiowa kamizelka rozsuwa się, odsłaniając owłosioną pierś.
– Co jest, masz miód w uszach? Pytam, gdzie się podziewałaś!
Ukrywałam się, unikałam cię. Marzyłam.
Zakir uśmiecha się szyderczo, jakby słyszał moje myśli. Jego zęby są przebarwione od fajki i hektolitrów wypitego henadu. Usta – spękane od miotanych przekleństw, okrutnych słów i nieludzkich paktów.
Odkąd wzejście długiego księżyca naznaczyło nastanie nowego roku, Zakir wyznaczył mi nowe obowiązki. Wyliczył sobie, że mam piętnaście lat, a to niestety oznacza w Orei pełnoletniość.
– Ja tylko… – Nie udaje mi się w porę wymyślić żadnej wymówki.
Zakir uderza mnie w tył głowy tak mocno, że zataczam się do przodu. Od jakiegoś czasu celuje wyłącznie w to miejsce. Na mojej złotej skórze sińce odcinają się ciemnym, połyskliwym brązem. Spod włosów nie widać śladów uderzeń.
– Godzinę temu miałaś być w Samotniku! – warczy rozeźlony niemal prosto w moją twarz. – Zrobili mi awanturę, że się nie pokazałaś. Facet, któremu wpadłaś w oko, gadał, że pewnie wymknęłaś się przez zaplecze.
Mylił się; wyszłam przez zbite okno w piwnicy. Tak było łatwiej. Gdybym uciekła do zaułka przez zaplecze, mogłabym trafić na bezpańskie psy, wiecznie szukające tam odpadków. Te zaraz narobiłyby hałasu.
– Słyszysz, kurwa, co do ciebie mówię? – podnosi jeszcze bardziej głos Zakir.
Chwytam brudny materiał spódnicy i mocno zaciskam w dłoniach. Jakbym próbowała zdusić nimi dźwięk dobiegający z ust Zakira.
– Nie chcę tam więcej chodzić – odpowiadam. Mój głos wydobywa się z gardła niczym kamyk toczący się po bruku. Nie chcę nawet myśleć o tym podłym zajeździe, a co dopiero o nim mówić. Wbrew temu, co sugeruje nazwa, błoga samotność jest ostatnią rzeczą, na jaką mogłabym liczyć w Samotniku.
To tam ograbiono mnie z niewinności. Skradziono mi ją, jakby była rzeczą, którą lepkie palce wyciągają z kieszeni nieświadomej ofiary. Dla mnie Samotnik to tylko nachalne spojrzenia, poniżenie i ohydny dotyk.
Wyraz twarzy Zakira staje się jeszcze bardziej zacięty. Czuję, że lada moment znów uderzy mnie tłustym, połyskującym pierścieniami łapskiem. On jednak się powstrzymuje.
Ciekawe, ile sztuk złotej biżuterii na swoich palcach opłacił z mojej ciężkiej pracy.
– W dupie mam, czego chcesz, a czego nie. Pracujesz dlamnie, Auren.
Gardło ściska mi się z rozpaczy. Oddycham z trudem.
– Odeślij mnie na ulicę. Mogę żebrać albo okradać kramarzy – mówię błagalnym głosem. – Tylko nie każ mi chodzić do Samotnika… – Choć staram się nad sobą panować, do oczu napływają mi łzy.
W Derforcie nawet oczy są mokre.
Zakir wzdycha ciężko, ale z jego twarzy znika okrutny uśmiech.
– Tylko mi tu nie becz. I tak długo ci tego oszczędzałem. Większość handlarzy już dawno by cię tam posłała. Jeśli nie będę na tobie zarabiać, nie mam po co cię u siebie trzymać, rozumiesz? – mówi ostrzegawczym tonem. – Masz u mnie dobrze, dziewczyno. Pamiętaj o tym.
„Dobrze” – to słowo wibruje boleśnie w mojej głowie, gdy myślę o ostatnich dziesięciu latach swojego życia. U Zakira zdążyło pojawić się i odejść wiele dzieci. I tylko ja tkwię tu najdłużej ze wszystkich. Wszystko przez to, że przedziwny odcień mojej skóry wzbudza zainteresowanie, które Zakir potrafi przekuć w zysk. I nie przypominam sobie, żebym choć raz przez wszystkie te lata miała się „dobrze”. Byłam zmuszana do żebrania za dnia i kradzieży kieszonkowej nocą. Krążąc po portowym mieście, musiałam nauczyć się robić użytek ze swojego szczególnego wyglądu – w przeciwnym razie czekało mnie posługiwanie w domu Zakira. Musiałam na obolałych kolanach szorować najbardziej oporne powierzchnie, aż pękała mi skóra na dłoniach. No i była jeszcze piwnica, której nie dało się doczyścić wcale. Cokolwiek się robiło… zawsze czuć tam było chłodem, pleśnią i samotnością.
Nocami, pod gnijącymi kocami i starymi workami, tłoczy się nas tam od dziesięciorga do trzydzieściorga. Dzieci pracujących lub przeznaczonych na sprzedaż. Dzieci, które się nie bawią ani nie uczą. Które nigdy się nie śmieją. Mamy zarabiać i spać, nic więcej. Kiełkujące przyjaźnie są zaraz deptane, za to wszelkie drobne podłości i rywalizacje Zakir natychmiast z rozmysłem podsyca. Jesteśmy jak psy śliniące się na widok tej samej kości i mające nieustannie o nią rywalizować.
Ja jednak skupiam się na tym, co pozytywne. Bo choć nie jest dobrze… mogłoby być jeszcze gorzej.
– Czego się niby spodziewałaś? – mówi do mnie Zakir jak do naiwnej idiotki. – Przecież wiedziałaś, co cię czeka. Widziałaś inne dziewczyny i wiesz, jakie są zasady.
– Mam zarobić na swoje utrzymanie – odpowiadam, patrząc mu w oczy.
– Właśnie tak. – Zakir mi się przygląda. Jego wzrok zatrzymuje się na ubłoconym rąbku mojej spódnicy. – Niech to szlag, Auren – sapie z frustracją. – Wyglądasz jak psu z gardła!
Do niedawna, póki chodziłam na żebry, taki wygląd był pożądany. Pomagał mi zarabiać. Wszystko jednak się zmieniło, kiedy skończyłam piętnaście lat. Zakir przestał mnie wtedy ubierać w łachmany. Chciał, żebym od tej pory wyglądała jak kobieta. Kiedy podarował mi pierwszą sukienkę, spodobałam się w niej sobie. Byłam na tyle głupia, że przez chwilę wzięłam ją za prezent urodzinowy. Z przodu miała zdobienia z różowej koronki, a z tyłu kokardę i była najpiękniejszą rzeczą, jaką widziałam, odkąd trafiłam do Derfortu. Dopiero potem zorientowałam się, że ta piękna sukienka zwiastuje coś naprawdę ohydnego.
– Masz iść do Samotnika – rzuca Zakir tonem nieznoszącym sprzeciwu, a ja czuję, jak wzbiera we mnie przerażenie.
– Ale… – zaczynam słabym głosem.
Zakir, nie dając mi skończyć, wycelowuje we mnie palec o pożółkłym paznokciu.
– Klient za ciebie zapłacił i ma dostać, co mu się należy. Miejscowi od lat czekali, aż złota dziewczyna podrośnie! Masz wzięcie, Auren. I to dzięki mnie! Powinnaś być mi wdzięczna, że rozreklamowałem cię na mieście.
Mam u niego „dobrze” i powinnam być „wdzięczna”… Na litość boską! Czy Zakir w ogóle rozumie, co te słowa znaczą?
– Wszystko zawdzięczasz mnie! – kontynuuje. – Jesteś najdroższą dziwką w Derforcie, a nawet nie siedzisz w burdelu. Inne dziewczyny gotują się z zazdrości – mówi to takim tonem, jakby był z siebie autentycznie dumny. I najwyraźniej podoba mu się, że nawet inne dziwki czują do mnie niechęć.
Zakir drapie się po policzku. W jego oczach pojawia się błysk chciwości.
– Złota sierota Derfortu w końcu podrosła na tyle, że można ją mieć za pieniądze. I ma na mnie zarabiać! Ulica mnie szanuje i nie dam ci zszargać mojej reputacji! – Jego głos jest złowrogi niczym pomruk wzburzonego morza.
Zaciskam palce w pięści i wbijam paznokcie w dłonie. Pomiędzy łopatkami czuję nieprzyjemne mrowienie. Gdybym mogła zeskrobać z siebie złoto i powyrywać sobie włosy, zrobiłabym to. Byłabym gotowa na wszystko, byle uwolnić swoje ciało od tego przeklętego połysku. Właściwie to… próbowałam. Nocami, w piwnicy, kiedy inne dzieciaki już spały. Niestety – wbrew temu, co głoszą krążące po Derforcie plotki – nie jestem „malowaną dziewczyną”. Choćbym myła się i szorowała skórę setki razy, nic się nie zmieni. W miejsce wyrwanych włosów wyrosną nowe, tak samo złote, a moja skóra, cokolwiek bym z nią robiła, zawsze będzie mienić się złotym blaskiem.
Rodzice nazywali mnie swoim słoneczkiem, a ja byłam dumna, że mogę dla nich lśnić. Tu, pod ponurym niebem, pośród spojrzeń wścibskich Orean, marzę tylko o tym, by zblaknąć. Dałabym wszystko, by móc ukryć się w miejscu, gdzie nikt nie będzie mnie widział.
Zakir patrzy na mnie, kręcąc głową. Oczy jak zwykle ma nabiegłe krwią. Znów całą noc pił i grał w karty. Jego twarz jak zawsze spowija chmura fajkowego dymu. Wygląda, jakby wahał się, czy mi o czymś powiedzieć. Po chwili krzyżuje ręce na piersi i opiera się o ścianę.
– Ma na ciebie chętkę Barden East – mówi w końcu.
– C… co? – Robię wielkie oczy. W moim głosie słychać strach.
Barden to kolejny handlarz żywym towarem. Jego rewir obejmuje wschodnią część portu, dlatego zwykł mówić o sobie „East”[1]. W odróżnieniu od Zakira, który nie jest jeszcze taki najgorszy, ma wyjątkowo paskudną reputację. Cokolwiek by mówić o Zakirze, miał choć tyle przyzwoitości, by nie robić ze mnie „mięsa”, póki nie będę pełnoletnia. Dopiero wtedy wydał mnie na pastwę marynarzy i różnej maści mieszczan. O Bardenie mówią za to w Derforcie, że to handlarz najgorszy z najgorszych. Nie bawi się w posyłanie dzieci na żebry ani nie wykorzystuje ich do okradania kramarzy. Pracują dla niego piraci i ostre zbiry, a jego źródłem utrzymania są burdele i handel ludźmi. Nigdy nie zapuszczałam się w jego rewiry, ale ludzie mówią, że Zakir to przy nim niemal święty.
– Dlaczego? – pytam z trudem. Ledwo potrafię wydusić z siebie słowo. Czuję się, jakby na mojej szyi zaciskała się pętla.
Zakir posyła mi oschłe spojrzenie.
– Dobrze wiesz dlaczego – odpowiada. – Z tego samego powodu, dla którego dziewczyny w burdelach zaczęły malować się farbą. Wzbudzasz… zainteresowanie. No i jesteś już kobietą…
Czuję, jak w gardle zbiera mi się żółć. Jak na ironię, smakuje jak woda morska.
– Proszę, nie sprzedawaj mnie – mówię błagalnie.
Zakir robi krok naprzód, jakby chciał mnie osaczyć. Gdy staje tuż przede mną, włoski na karku stają mi dęba, a po moich plecach przebiega dreszcz przerażenia.
– Pobłażałem ci, bo ze wszystkich dzieciaków zarabiałaś na ulicy najwięcej – mówi. – Ludzie chętnie dawali pieniądze „malowanej dziewczynce”, a jeśli ktoś ci ich nie dał, potrafiłaś sama je sobie wziąć.
Znów czuję ścisk w gardle. Tym razem ze wstydu. Co powiedzieliby o mnie rodzice, gdyby dowiedzieli się, że żebrałam, kradłam i wdawałam się w bójki z innymi dziećmi?
– Ale nie jesteś już dzieckiem… – dodaje zaraz Zakir, przesuwając językiem po zębach i spluwając ciemną od tytoniu śliną. – Jeszcze raz mi się sprzeciwisz, a przestanę się o ciebie troszczyć i trafisz do Bardena. A wtedy pożałujesz, że nie umiałaś się u mnie odpowiednio sprawować.
Oczy zaczynają szczypać mnie od łez. Mój grzbiet spina się tak boleśnie, że cały sztywnieje.
Zakir sięga do kieszeni po fajkę. Wsuwa ją do ust, podpala tytoń i raz jeszcze patrzy mi w oczy.
– No więc, Auren? Jak będzie?
Mój wzrok na ułamek sekundy ucieka ponad jego ramieniem ku stojącym w porcie statkom i ku żaglom tych, które odbiły już od nabrzeża.
Byłam słoneczkiem swoich rodziców. Tańczyłam pod niebem, które dla mnie śpiewało. I oto gdzie wylądowałam – jestem malowaną dziwką w podłej, zawilgłej dzielnicy portowej, gdzie powietrze cuchnie ohydą. Żyję, dławiąc w gardle niemy płacz, i wiedząc, że nigdy nie uwolnię się od przekleństwa, jakim jest moja złota skóra.
Zakir ssie ustnik fajki. Odchrząkując, wydycha przez zęby niebieskawy dym. Widzę, że zaczyna się niecierpliwić.
– Do kurwy nędzy, masz się tylko położyć!
Drżę, z ogromnym trudem powstrzymując łzy. Prawie to samo usłyszałam od mężczyzny, który wziął mnie jako pierwszy.
– Kładź się na siennik, dziewczyno. Zaraz będzie po wszystkim.
Kiedy skończył, rzucił mi monetę, a ja patrzyłam na nią, nie podnosząc jej z ziemi. Przechodziła z rąk do rąk tyle razy, że zdążyła się powycierać, a mimo to była w lepszym stanie niż ja.
Położyć się i leżeć. Raz za razem tracić kawałek siebie. Czuć, jak pomału umiera się w środku.
– Zakir, proszę.
Mój błagalny ton sprawia tylko, że zaciska zęby na ustniku fajki.
– A więc wolisz trafić do Bardena? Tak ci się podoba na wschodzie miasta?
– Nie! – odpowiadam, kręcąc energicznie głową.
Nawet ludziom ze wschodu miasta nie podoba się wschód miasta! Większość z nich po prostu nie ma jak się stamtąd wyrwać. Łatwo mi zrozumieć ich położenie, gdy sama mam za plecami śmieci, pod nogami brudną kałużę, a przed sobą – zagradzającego mi drogę właściciela.
– No to do roboty. Już! – warczy Zakir, wymownie ruszając podbródkiem.
Zwieszam głowę, po czym przeciskam się obok niego i ruszam ulicą, czując, jak serce podchodzi mi do gardła. Dwóch kolesi Zakira idzie przede mną, a on sam zostaje nieco z tyłu. Jest jak złowieszczy cień towarzyszący mi ku paskudnemu przeznaczeniu.
Moje buty kleją się do rozmoczonego gruntu. Wkrótce kompletnie przemakają, a do ich wnętrza dostają się drobne kamyki. Choć te ranią podeszwy moich stóp, ledwie to zauważam. Ledwie zauważam też hałaśliwy targ, na którym zdążył już rozkręcić się handel. Pilnuję się, by nie patrzeć więcej w stronę portu, bo nie zniosłabym widoku statków. Ta drwina z moich marzeń o wolności byłaby w tym momencie zbyt bolesna.
Staram się zanurzyć w odrętwieniu i udawać sama przed sobą, że jestem gdziekolwiek, tylko nie tu.
Nieważne, że powłóczę nogami i wlokę się tak wolno, jak tylko mogę. Wkrótce i tak docieram przed pobielone drzwi Samotnika i w koślawej aranżacji z odciętych szklanych denek widzę swoje zniekształcone odbicie. Ot, witraż dla ubogich.
Serce wali mi jak oszalałe. Miękną pode mną nogi i zaczynam się czuć, jakbym naprawdę dostała się na płynący statek. Zaraz staje obok mnie Zakir.
– Pamiętaj, co ci mówiłem – napomina, dmuchając mi w ucho niebieskawym fajkowym dymem. – Masz na siebie zarabiać albo trafisz do Bardena.
Na odchodnym posyła mi surowe spojrzenie. Gdy się oddala, słyszę, jak w jego kieszeniach pobrzękują zarobione przeze mnie monety. Nie wiedzieć skąd pojawiają się jego dwaj kolejni goryle, którzy towarzyszą mu w dalszej drodze. Ci, których już widziałam, ustawiają się pod drzwiami. Wiem bez rozglądania się, że ktoś będzie też pilnować tylnego wyjścia.
Stojący po mojej lewej stronie tyczkowaty facet przygląda mi się. Ma ziemistą cerę i dziwnie blade oczy.
– Mówią, że Barden sam wypróbowuje swoje kurwy – odzywa się. – Zanim puści je do roboty, sprawdza, co umieją.
Drugi z mężczyzn rechocze obleśnie. Ja tymczasem patrzę znów w obcięte denka butelek i czuję się, jakbym patrzyła w oczy pająka, który zaraz ma mnie pożreć. To Zakir rzucił mnie w jego sieć.
Wytężam pamięć.
Staram się przypomnieć sobie melodię głosu mojej matki. Szelest wiatru za oknem. Radosny śmiech ojca. Rżenie odpoczywających w stajni koni.
Na próżno. Zaraz wszystko zagłuszają rechot drwiących ze mnie zbirów i hałasy dobiegające z pobliskiego targu. Przy wtórze pokrzykiwań kupców niebo znów pęka. Zaczyna lać cuchnący deszcz.
Gdzie jak gdzie, ale w Derforcie niebo na pewno nie śpiewa.
Tymczasem z każdym upływającym rokiem pieśń o domu zdaje się pomału ulatywać z mojej pamięci. Fala zapomnienia porywa ją ku brudnemu morzu okrucieństwa.
Kładź się na siennik, dziewczyno.
Unikam patrzenia w stronę statków. Unikam myśli o wyborach, które tak naprawdę żadnymi wyborami nie są. Bo cóż to za wybór między wschodem a zachodem miasta? Między Bardenem a Zakirem? Czy nawet między takim życiem a śmiercią?
Po moim policzku spływa kropla deszczu. A może łza.
Otwieram drzwi zajazdu i wchodzę do środka.
Umiera kolejna cząstka mnie.
AUREN
Prawda jest jak przyprawa. Gdy dodać jej szczyptę, pojawia się nowa nuta smaku – dowiadujemy się rzeczy, które wcześniej uchodziły naszej uwadze. Gdy jednak jest jej zbyt wiele, życie może stać się niestrawne. Zwłaszcza jeśli odpychamy prawdę od siebie tak długo, że nawykniemy do mdłego smaku kłamstw. Wtedy smak choćby jednego jej ziarna staje się absolutnie przytłaczający.
I oto właśnie zmagam się z kęsem prawdy, który naprawdę niełatwo będzie mi przełknąć.
– Król Ravinger… to ty.
– Tak, Złota Rybko. Ale możesz mówić mi Slade.
Rip – Ravinger, jakkolwiek mam go teraz nazywać, patrzy na mnie. Obserwuje, jak krztuszę się nowo poznaną prawdą.
Co robić, gdy ktoś okazuje się nie tym, za kogo go mieliśmy? Marszałek i król Ravinger funkcjonowali w moim umyśle jako dwie całkowicie odrębne postaci. Ten drugi jawił mi się jako zło wcielone, z którym za nic nie chcę mieć do czynienia. Z kolei Rip… to Rip. Moja relacja z nim była niełatwa, ale choć wiedziałam, jak jest niebezpieczny, miałam go za kogoś w rodzaju sojusznika. Cokolwiek by mówić, przez krótki okres naszej znajomości naprawdę wiele się od niego nauczyłam. Wzbudzał we mnie lęk i nieraz mnie irytował, ale jednocześnie zaczęło mi na nim zależeć.
Teraz mam nagle pogodzić ze sobą garść sprzeczności. Oto okazało się, że mężczyzna, który skłonił mnie do wyznania na głos prawdy o sobie, który pocałował mnie w namiocie i który stał na ośnieżonym brzegu lodowatego morza, by oglądać księżyc w żałobie… jest kimś innym, niż sądziłam.
To król, którego boją się tu wszyscy. Wódz, który rozrzuca przegniłe ciała, jakby były świeżymi stokrotkami. I zapewne najpotężniejszy monarcha w całej historii Orei. Fae ukrywający się… na widoku. Ja tymczasem sypiałam w jego namiocie! Co noc. Ledwie metr czy dwa od niego. Kompletnie nieświadoma tego, kim jest.
Nie potrafię na razie przebić się przez wszystkie warstwy prawdy, którą właśnie poznałam. Nie wiem, czy w ogóle zdołam się przez nią przegryźć i jakoś ją przetrawić. Szczerze mówiąc, nie jestem nawet pewna, czy chcę.
W tym momencie na pewno jestem na to zbyt wściekła.
– Ty pieprzony kłamco… – mówię, posyłając mu pełne złości spojrzenie. Słyszę zaciekłość własnego głosu i wiem, że moje oczy płoną gniewem.
Wściekłość dosłownie mnie pożera.
Rip-Ravinger, czy jak mu tam, do ciężkiej cholery, cofa nieco twarz. Jakby mój gniew był dla niego olbrzymim zaskoczeniem. Jego ciało się spina, a w kolcach na jego rękach złowieszczo odbijają się refleksy słabego światła. Nagle czuję się, jakby pomieszczenie, w którym się znajdujemy, było dla nas obojga o wiele za małe.
– Słucham? – odzywa się.
Stojąc w drzwiach, zaciskam dłonie w pięści, jakbym usiłowała utrzymać wodze własnego gniewu. Robię krok w głąb pokoju-klatki, w stronę Ripa. Wycieńczone wstęgi wloką się za mną po posadzce jak wyzute z sił robaki.
– Jesteś królem – mówię, kręcąc głową, jakbym wciąż próbowała wyprzeć ten fakt. Wiedziałam, że Ripa otacza przedziwna aura. Czułam, że kryje się w nim potężna moc. Nigdy jednak nie sądziłabym, że zwodzi mnie aż tak bardzo. – Oszukałeś mnie.
Rip posyła mi gniewne spojrzenie. Jego czarne jak węgiel oczy wyglądają, jakby zajęły się ogniem mojej wściekłości.
Dobrze.
– Mógłbym powiedzieć to samo – ripostuje.
– Nie próbuj odwracać kota ogonem – oponuję rozeźlona. – Kłamałeś i…
– Ty też. – Wyraz twarzy Ripa zdradza, że i on z trudem nad sobą panuje. Antracytowe łuski na jego policzkach połyskują w półmroku, nadając mu drapieżczy wygląd.
– Ja po prostu nie obnosiłam się ze swoją mocą. To co innego.
– Nie, ty ją całkowicie zataiłaś – prycha szyderczo. – Ukrywałaś swoje wstęgi, całe swoje dziedzictwo…
– To, że jestem Fae, nie ma tu nic do rzeczy! – warczę w odpowiedzi.
Rip postępuje trzy kroki naprzód, dławiąc resztki dzielącej nas przestrzeni.
– Przeciwnie. To jest najważniejsze. – Wręcz kipi gniewem. Wygląda, jakby miał chęć chwycić mnie mocno i mną potrząsnąć.
Ja jednak nie okazuję lęku. Zadzieram tylko podbródek, wyobrażając sobie, że podrywam wstęgi z podłogi i z całych sił walę go nimi w brzuch. Gdyby tylko nie były tak wycieńczone i zwiotczałe…
– Masz rację – odpowiadam, siląc się na spokojny ton. – Przez dwadzieścia lat musiałam ukrywać się w świecie, który nie był moim światem. Bo póki nie trafiłam na ciebie, przez wszystkie te lata nie spotkałam ani jednego Fae.
Wyraz twarzy Ripa jakby łagodnieje. Ja jednak jeszcze nie skończyłam.
– Naciskałeś na mnie. Bez litości parłeś do tego, żebym przyznała, kim jestem – kontynuuję.
– Tak, żeby ci pomóc… – Jego twarz znów się rozpala. Jest jak chmura burzowa, z której lada moment uderzyć ma grom. Ja jednak mrużę tylko oczy.
– Wymusiłeś na mnie wyznanie prawdy, a sam ukrywałeś prawdę o sobie. Nie wydaje ci się, że to hipokryzja?
Zęby Ripa zgrzytają tak mocno, że zaczynam się zastanawiać, czy któryś zaraz się nie złamie. Chciałabym, żeby tak się stało. Niech kłamliwy bydlak ma za swoje.
– Nie mogłem ci ufać – odpowiada chłodno.
Z moich ust wyrywa się krótki, szyderczy śmiech.
– Ty egocentryczny głupcze! Masz czelność patrzeć mi w oczy i twierdzić, że to ty nie mogłeś zaufać mnie?
– Na twoim miejscu liczyłbym się ze słowami. – Rip obnaża zęby w złowieszczym uśmiechu. – Przyganiał kocioł garnkowi…
– Nie jestem kotłem. Raczej złotym pucharem. I mogę przyganiać ci, ile zechcę.
– No tak. Czego właściwie ja się po tobie spodziewałem?
– Co to ma niby znaczyć? – pytam, tężejąc cała.
– Od początku bardzo pochopnie mnie oceniasz – odpowiada Rip beznamiętnym tonem. – Powiedz, czy Midasa też nazwałaś kłamcą? Od jak dawna przypisuje sobie twoją moc? Od jak dawna już kłamiecie oboje na jego temat?
– Nie rozmawiamy teraz o Midasie.
Z ust Ripa dobywa się okrutny – bolesny i kąśliwy – śmiech.
– No tak, oczywiście. Twój złoty król nie mógłby przecież zrobić nic złego!
Wbijam paznokcie w podstawę dłoni tak mocno, że niemal rozcinam sobie skórę.
– Nie miałeś prawa mieć mi za złe, że chciałam do niego wrócić! – odpowiadam. – Od samego początku mnie zwodziłeś!
Z piersi Ripa wydobywa się straszny pomruk. Brzmi, jakby tłumiony dłuższą chwilę w końcu wyrwał się na powierzchnię.
– On też zwodził cię i okłamywał!
– Wiem! – krzyczę w emocjach tak głośno, że Rip aż cofa się o krok. – I mam już dość! Mam dość ciągłych kłamstw i manipulacji! Próbowałeś wmówić mi, że jesteś od niego lepszy, a niczym się od niego nie różnisz!
Rip w mgnieniu oka posępnieje, a ja czuję, jak zaciska mi się żołądek.
– Czyżby? – pyta.
Jednak to nie jego słowa, tylko oczy wymierzają mi cios.
Zapada nieznośnie ciężka cisza. Czuję się tak, jakby u naszych stóp leżały tlące się spopielone zwłoki. Rip i ja niemal nie widzimy się już zza obłoków bolesnych słów.
– Dobrze wiedzieć, co dokładnie o mnie myślisz. – Aura Ripa zdaje się gęstnieć, a że wiem już, jak potężna, tłumiona kryje się pod nią moc, mam chęć natychmiast rzucić się do ucieczki. – Dziękuję, że przypomniałaś mi, jak spaczony jest twój obraz świata.
Nienawidzę go. Nienawidzę go tak bardzo, że zaczynają piec mnie oczy. Pieczenie zaraz przeradza się w ogień, którego nie mogę opanować, i po moim policzku spływa gorąca łza.
– Może nie byłby tak „spaczony”, gdyby ci, którym postanawiam zaufać, za każdym razem nie oszukiwali mnie i nie zwodzili – odpowiadam, ocierając szybkim ruchem kolejną łzę.
Tuż za Ripem stoi w mroku klatka. Jest jak napomnienie i drwina. To bolesny symbol tego, co mnie spotyka, gdy obdarzam zaufaniem kogoś, kto nie jest tego godny.
– Auren… – W głosie Ripa pobrzmiewa coś, czego nie chcę nawet słyszeć.
Spuszczam wzrok i wpatruję się w cienie ślizgające się po posadzce u naszych stóp. Mój oddech rwie się i drży.
– Pocałowałeś mnie. Próbowałeś sprawić, że wybiorę ciebie, a ja nie wiedziałam nawet, kim naprawdę jesteś. – Podnoszę wzrok, a mój głos staje się beznamiętny. – Kiedy wybrałam Midasa, wpędziłeś mnie w koszmarne poczucie winy, a przecież tyle razy ostrzegałam cię, że muszę do niego wrócić.
Na dźwięk moich słów Rip wzdryga się i przymruża oczy.
– Musisz do niego wrócić?
Natychmiast żałuję, że wyrwało mi się to słowo.
– Chcę, żebyś odszedł – mówię po chwili ze stoickim spokojem.
Twarz Ripa znów spowija cień gniewu. Smugi mocy zaczynają wędrować po jego napiętej żuchwie.
– Nie odejdę – mówi mrocznym tonem, a ja czuję ukłucie pod sercem. Jestem wściekła, że jakaś część mnie wciąż cieszy się z jego obecności; wierzy w iluzję bezpieczeństwa, które on mi zapewnia, i widzi w nim sojusznika.
Nie jest nim.
Nie mam po swojej stronie nikogo i nie wolno mi o tym zapominać.
Cokolwiek wyobrażałam sobie na temat Ripa, należy już do przeszłości. Nie pozostał mi nikt.
Rozczapierzam palce i przesuwam otwartą dłonią po twarzy. Jestem taka zmęczona. Tak dość mam już wszystkich tych kłamstw. Kłamstw Ripa, kłamstw Midasa i swoich własnych. Zostałam spowita kłamstwem i uformowana przez manipulacje. Czuję się nafaszerowana wszystkim tym, co musiałam w życiu robić w imię przetrwania. Chcę w końcu zerwać z siebie to wszystko. Uwolnić się od plątaniny kłamstw, nim ich całun uczyni ze mnie żywą mumię.
Rip zdaje się niemal wibrować w napięciu. Znów jest jak chmura burzowa gotowa w każdej chwili wybuchnąć nawałnicą.
– To wszystko? – pyta. – Mam zostać kozłem ofiarnym, a ty zamierzasz dalej płaszczyć się u stóp Midasa?
W moich oczach rozbłyska ogień.
– To nie twoja sprawa, co zamierzam zrobić – odpowiadam.
– Auren, do stu piekieł…
– Czego właściwie ode mnie chcesz? – Nie daję mu dokończyć. – Dlaczego w ogóle tu jesteś?
Rip krzyżuje ręce na piersi. Kolce bezszelestnie kryją się pod jego skórą.
– Ja? – mówi. – Przechadzałem się tylko.
– Wspaniale, kolejne kłamstwo – rzucam sarkastycznie. – Chyba zacznę je spisywać gęsim piórem.
Rip z westchnieniem przesuwa dłońmi po twarzy. Na jego nieprzeniknionej masce beznamiętności pojawia się rysa.
– Naprawdę przesadzasz – mówi spokojnie.
Ja tymczasem aż nieruchomieję i rozdziawiam usta.
– Zmieniasz się na moich oczach z marszałka w króla, jakbyś zmieniał płaszcz – odpowiadam z naciskiem. – Kilka godzin temu zagroziłeś miastu wojną i zatrułeś zgnilizną całe przedmurze Ranholdu, po prostu po nim przechodząc. Za ścianą leży zapewne kilku martwych wartowników, których zamordowałeś. Do tego sam przyznałeś, że okłamywałeś mnie, odkąd tylko cię poznałam. I to ja… przesadzam?
Żuchwa Ripa ledwie zauważalnie drga.
– Powiedz – zaczyna – co z tego wszystkiego najbardziej cię zabolało?
– Sama nie wiem… Nie jestem miłośniczką kłamstw, ale bezsensowny mord też plasuje się dość wysoko.
– Nie był bezsensowny.
Przełykam ślinę, godząc się z faktem, że za ścianą rzeczywiście leży stos ciał.
– Zabiłeś ich gniciem?
– Znacznie bardziej niż moja własna interesuje mnie twoja moc – odpowiada Rip wymijająco. Czuję wewnątrz bolesne ukłucie, a mój wzrok natychmiast wędruje ku zastygłej dziewczynie w klatce. – Pierwszy raz zmieniłaś kogoś w złoto?
– To był wypadek – dukam. – Nie mord…
Rip patrzy na mnie triumfalnie, a ja mam chęć wymierzyć sobie solidnego kopniaka za to, że potwierdziłam jego domysły. Widać, że marszałek coś sobie właśnie uświadomił.
– Wypadek… czyli przypadkowe dotknięcie? To dlatego zawsze tak starannie się okrywasz? Nie potrafisz panować nad swoją mocą?
Jego pytania brzmią protekcjonalnie, a ja czuję tylko, jak wzbiera we mnie wstyd. Nic dziwnego, że potężny Fae, zdający się władać magią w sposób bezbłędny, potrafi tak łatwo wytknąć moją nieudolność. Nie powinno mnie to dziwić ani boleć, a jednak… boli.
– Powiedz, jak to jest? – naciska, gdy moje milczenie się przedłuża.
– Znów próbujesz coś ze mnie wyciągnąć, choć nie masz prawa – odpowiadam. – Nazywają cię Rip[2], bo takie masz zwyczaje?
– Ty pozwalałaś się nazywać złotym mięsem – ripostuje, przyprawiając mnie o kolejne ukłucie wstydu. – Wygląda na to, że wszystko, za co tak mnie nienawidzisz, Midas zdążył ci już zrobić setki razy.
Rip ma rację i tym bardziej go za to nienawidzę. Skóra wokół moich oczu napina się, ale nie umiem wydobyć z siebie słowa. Wszystkie słowa, które mogłabym wypowiedzieć, więzną mi w gardle. Byłby to tylko jeden wielki potok nienawiści pod moim własnym adresem.
Rip przekrzywia głowę, przyglądając mi się.
– Trzeba mu oddać, że zręcznie to wszystko rozegrał – odzywa się po chwili. – Zostać królem, nie mając żadnej mocy, to nie byle co. Zdołał posłużyć się tobą, zmyślnie wszystko planując i nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Nic dziwnego, że postanowił trzymać cię w klatce.
Ostatnie, na co mam teraz ochotę, to rozmawiać o życiu w niewoli. Na sam dźwięk słowa „klatka” czuję, jak na kark występuje mi zimny pot.
– W jaki sposób zmieniasz wygląd? – pytam, uciekając szybko ku innemu tematowi. – Jakim cudem, do cholery, nikt nie zorientował się jeszcze, że król i marszałek to ta sama osoba?
Byłam już wściekła na Ripa za to, w jaki sposób mnie oszukał. Jednak jeszcze bardziej jestem wściekła na samą siebie – za to, że nie przejrzałam wcześniej sekretu jego przemian. Pomimo linii mocy na jego twarzy, zielonych oczu i półmroku powinnam go była rozpoznać. Spędziłam z nim dość czasu, by dojść po poszlakach do prawdy. Ravinger ma taką samą mocno zarysowaną żuchwę i takie same czarne włosy. Jako Rip wygląda po prostu… bardziej jak Fae. Nic dziwnego, że ludzie widzą w marszałku zmutowany twór okrutnego króla, bo ten z kolcami, spiczastymi uszami i łuskami wydaje się nie z tego świata.
Król Ravinger wygląda dziwnie głównie za sprawą przypominających korzenie smug wędrujących po jego ciele. W większości kryją się one poniżej linii jego żuchwy. Ciekawa jestem, dokąd sięgają i cooznaczają.
Różnic jest więc niemało. A jednak – pomimo ich wszystkich – Rip i Ravinger są do siebie na tyle podobni, że powinnam była to wychwycić. Gdy tylko król wszedł do celi z klatką, powinnam była wyczuć, kim naprawdę jest. Nieważne, czy jego oczy były w tym momencie zielone, czy czarne. Nieważne, jaki kształt miały jego uszy i czy z jego rąk sterczały kolce. Oba jego wcielenia mają w sobie jakieś nieziemskie piękno, a w jego spojrzeniu zawsze drzemie ta sama potężna moc.
– Kwestia wprawy – odpowiada jak gdyby nigdy nic. – A co do innych, cóż. Widzą to, co każe im się widzieć, i wierzą w to, w co każe im się wierzyć. Tego chyba nie muszę ci tłumaczyć, prawda? Midas zawdzięcza temu całą swoją karierę. – W głosie Ripa wyraźnie słychać pogardę. – Dlaczego pozwoliłaś, by cały świat uwierzył w jego złotodajny dotyk, gdy on od zawsze korzystał wyłącznie z twojej mocy?
Słysząc jego zdziwiony ton, niemal przewracam oczami.
– Żartujesz sobie? Cieszyłam się, że mogę ukryć swoją moc! Odkąd pierwszy raz dała o sobie znać, wiedziałam, że będę miała przez nią tylko kłopoty. Wiesz, co ludzie zrobiliby z dziewczyną, która potrafi zmienić dowolną rzecz w złoto? – pytam, kręcąc głową i znużonym gestem przesuwając dłonią po czole. – Ten świat wystarczająco mnie już wykorzystał.
Wykorzystywanie, wyzysk, poniżenie. Przez długie lata. A to tylko dlatego, że miałam złotą skórę! Nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdybym jako dziecko nie zdołała uciec z Derfortu. Gdybym żyła tam nadal w chwili, gdy mój dar rozwinął się w pełni, wszystko ułożyłoby się dla mnie jeszcze gorzej. Nie wydostałabym się stamtąd nigdy.
Na samą myśl o tym moje ciało przebiega dreszcz.
Kolce na plecach Ripa gną się, jakby chciały zacisnąć się w pięści. Wyraz jego twarzy pozostaje nieprzenikniony. Zdaje się po niej wędrować cień.
– A jak jest teraz, Auren? – pyta. – Wciąż czujesz, że musisz się ukrywać?
Spojrzenie moich złotych oczu spotyka się z jego spojrzeniem. Nie odwracam wzroku.
– Nie pytaj o to – odpowiadam.
– Dlaczego?
– Bo chcesz poznać prawdę z niewłaściwego powodu. – Smutek i rozczarowanie, które pobrzmiewają w moim głosie, ciążą mi jak gruby płaszcz. – Chcesz, żebym przestała się ukrywać, żebym mogła pomóc ci uderzyć w Midasa.
Fakt, że Rip milczy i nie potrafi zaprzeczyć moim słowom, mówi wszystko.
Najpierw Midas, teraz on. Chcę uciec jak najdalej od wszystkich królów Orei i zaszyć się gdzieś, gdzie żaden z nich nie zdoła mnie znaleźć.
Ile jeszcze jestem w stanie znieść?
Coraz trudniej jest mi stać naprzeciw Ripa i patrzeć mu w twarz. Zawód i rozczarowanie przytłaczają mnie i przeszywają raz za razem moje serce.
– Chcę, żebyś odszedł, Rip – powtarzam, licząc na to, że tym razem usłucha.
– Mówiłem, że możesz mi mówić Slade.
– Nie, dziękuję – ucinam szorstko, czując satysfakcję na widok cienia zawodu w jego oczach. – Chętnie za to skłonię ci się na pożegnanie, wasza gnijąca wysokość.
Rip patrzy na mnie wilkiem.
– Zgoda. Odejdę, jeśli powiesz mi jedną rzecz.
– Jaką? – pytam zniecierpliwiona.
Rip nachyla się ku mnie. Nasze twarze są teraz tuż naprzeciw siebie. Stoimy tak blisko, że czuję ciepło jego ciała.
– Dlaczego krzyczałaś?
Zbita z tropu mrugam powiekami.
– Nie krzyczałam…
Rip nie wydaje się ani trochę przekonany. Niepewny ton, jakim udzieliłam odpowiedzi, z pewnością nie pomógł.
– Hmm… – odzywa się po chwili – chyba to ja powinienem zacząć spisywać kłamstwa, które sobie opowiadamy.
Bydlak.
– Wydawało ci się – kłamię, licząc na to, że Rip nie słyszy łomotu mojego serca. – Nie mogłeś słyszeć mojego krzyku.
Prawda jest taka, że byłam jak oszalałe zwierzę w klatce. Zamknięta przez strażników w potrzasku byłam gotowa gołymi rękami rozdrapać drzwi na strzępy. Nie zamierzam jednak przyznawać się do tego. Na pewno nie przed nim.
– Czyżby? – Rip protekcjonalnie unosi brew. – Czyli przesłyszało mi się? Nie błagałaś na całe gardło, żeby cię wypuścili?
Szlag by to trafił.
Wiele wysiłku kosztuje mnie, by nie dać po sobie nic poznać. Zwłaszcza że Rip stoi tak blisko.
– Widać gorzej słyszysz, kiedy masz na głowie tę ohydną gałęziastą koronę!
Ku mojej irytacji Rip tylko uśmiecha się szyderczo. Szczerze nienawidzę u niego tego wyrazu twarzy.
Dzieliło nas nie więcej niż trzydzieści centymetrów, a jednak marszałek jeszcze bardziej nachyla się w moją stronę. Robię nerwowy wdech, czując się tak, jakby w pomieszczeniu brakło powietrza. Rozpaczliwie staram się przy tym opanować szalejący puls.
Nasze ciała niemal się stykają. Rip pochyla nieco głowę, a ja zadzieram podbródek. Patrzymy na siebie, a w naszych oczach maluje się cały kalejdoskop niespójnych emocji. Nie ma szans, byśmy zdołali kiedykolwiek przełożyć je na słowa. Bo jak ująć w nie milczące wzburzenie, z którym przypatruje mi się Rip? Dlaczego znów czuję się, jakby coś zgniatało mnie od wewnątrz? Marszałek ma nade mną władzę, która nie ma nic wspólnego z jego aurą, za to bardzo wiele ze sposobem, w jaki wodzę wzrokiem po jego wargach.
Znów posyła mi ten swój rozwścieczający szyderczy uśmieszek.
– Podoba mi się, jak się złościsz, Złota Rybko. Szkoda tylko, że zawsze na mnie.
Otwieram usta, chcąc na niego krzyknąć, ale nim zdążę wydobyć z siebie słowo, Rip schyla się i sięga po jedną z moich wstęg.
Nieruchomieję, a moje serce zamiera.
Patrzymy oboje na jego rękę. Gdy marszałek zaczyna gładzić satynową, złotą powierzchnię wstęgi, zapominam nawet o oddychaniu. Wstęga tymczasem pręży się jak mruczący kot pomiędzy opuszkami jego palców. Wszystkie pozostałe najpierw przebiega dreszcz, jednak zaraz zdaje się przepełniać je błoga ospałość. Jakby i one czuły kojący dotyk Ripa.
Dostaję na rękach gęsiej skórki. Z każdym delikatnym dotykiem marszałka narasta we mnie uczucie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Powinnam mu się wyrwać, natychmiast cofnąć wstęgę. Zrobić cokolwiek, by przerwać ten moment bliskości pomiędzy nami. A jednak – nie robię tego. Gdyby ktoś spytał dlaczego, nie potrafiłabym odpowiedzieć. Bliskość marszałka i jego spojrzenie sprawiają, że nie myślę trzeźwo. Nie potrafię normalnie funkcjonować, czując na policzku jego oddech, a na skórze – jego niezwykle delikatny dotyk. Pozostaje mi raz po raz przypominać sobie samej, kim jest Rip i do czego potrafi się posunąć. Muszę być teraz czujniejsza niż kiedykolwiek.
– Nie powinnaś ich nigdy ukrywać – mówi łagodnym tonem Rip, a mnie, nie wiedzieć czemu, znów cisną się do oczu łzy. Ten niespodziewany natłok uczuć jest mi bardzo nie na rękę. Wolałabym trzymać się kurczowo swojego gniewu. Posłużyć się nim, by odtrącić Ripa.
Tymczasem powietrze między nami zdaje się gęstnieć. Czuję się, jakbyśmy zapuszczali się razem coraz głębiej w gęsty las, gdzie nie sposób przedrzeć się pomiędzy gałęziami i zaroślami, nie raniąc sobie skóry.
Zbieram się w sobie. Z trudem udaje mi się odchrząknąć.
– Rip, idź już. Proszę.
Wyraz jego twarzy zmienia się w mgnieniu oka. Ulatują z niej wszelkie emocje, a wraz z nimi aura chwili, która na moment nas połączyła. Rip wypuszcza z dłoni moją wstęgę, a ta natychmiast opada ku posadzce. Jest jak zwiędły kwiat. Jak bezgłośne westchnienie żalu.
Gdy marszałek się cofa, doświadczam jednocześnie ulgi i… poczucia osamotnienia. Cały czas próbuję się przy tym zmusić, by nie czuć nic.
Rip otwiera usta, zamierzając coś powiedzieć. Zaraz jednak nieruchomieje z przekrzywioną głową, jakby nasłuchiwał dobiegającego z oddali dźwięku.
– Co jest? – pytam natychmiast poirytowana.
– Wygląda na to, że nie mogę jeszcze odejść.
– A to niby dlaczego?
Znów ten przeklęty ironiczny uśmieszek. Tym razem jednak nieco inny – nieco szelmowski. Na jego widok wzbiera we mnie strach.
– Niedługo będzie tu twój Złoty Król – odpowiada Rip. – Zostanę się przywitać.
AUREN
Co takiego?! – Robię wielkie oczy. – Midas tu wraca?
Rip unosi brew.
– Czyżby cię to niepokoiło?
W przypływie frustracji zaciskam mocno wargi. Skoro Midas jest tuż, przepadła moja szansa, by wymknąć się cichaczem. Inna rzecz, że i tak nie było na to większych szans. By wydostać się niezauważona z zamku, musiałabym znać go na wylot i mieć naprawdę niesamowity fart. A gdyby nawet jakimś cudem mi się udało, byłoby tylko kwestią czasu, by Midas mnie wytropił. Wiem już, że za nic nie pozwoli mi odejść.
Wpadłam w pułapkę. Jestem mięsem w potrzasku.
– Musisz natychmiast stąd iść – mówię nagląco do Ripa.
Ten, ku mojej irytacji, nie rusza się ani o krok.
– A to dlaczego? – pyta, patrząc na mnie niewzruszony.
Z niedowierzania aż mrugam powiekami.
– Przecież jeśli Midas cię tu zastanie…
– To co? Zmieni mnie w złoto? – pyta kpiarsko Rip z mściwym błyskiem w oku. Nie dziwię się, że jest tak pewny siebie. W końcu przejrzał najpilniej strzeżony sekret Midasa.
Ja tymczasem czuję, jak wzbiera we mnie napięcie.
– Nie… – zaczynam słabym głosem.
– Pozwól tylko, że… zmienię szatę – nie daje mi dokończyć.
Nim zdążam zebrać się w sobie, jego moc eksploduje. Czując nudności, opieram się ciężko o framugę. Niemal dławię się przesycającą powietrze chaotyczną magią.
Rip przechodzi kolejną przemianę. Jego rysy łagodnieją, uszy ze spiczastych stają się obłe, a ostre linie kości policzkowych się wygładzają. Siwosrebrne łuski znikają w mgnieniu oka – podobnie jak ciąg drobnych kolców ponad linią jego brwi. Zaraz nie zostaje również ślad po kolcach na grzbiecie i przedramionach.
Rip niknie, a w jego miejsce wyłania się król Ravinger. Jego zmieniające się ciało drży, a na szyi pojawiają się złowieszcze ciemne linie. Pną się po jego skórze, by zaraz dotrzeć do linii jego żuchwy. Są jak złaknione lepszej gleby korzenie zapuszczające się w głąb gruntu.
Robię wdech, próbując zapanować nad nudnościami. Po chwili na szczęście napór potwornej mocy Ravingera ustaje, a moje ciało pomału się uspokaja. Choć drżę, czuję ogromną ulgę.
Przemiana dobiegła końca. Gdy patrzę w twarz stojącej naprzeciw mnie postaci, po znanym mi dobrze spojrzeniu czarnych oczu nie ma śladu. Czuję na sobie wzrok króla, którego źrenice mają odcień głębokiej zieleni.
Nie patrz na niego, mówię sobie w myślach.
Muszę szybko odwrócić wzrok, bo ilekroć nasze spojrzenia się spotykają, czuję skręt w żołądku i ukłucie w piersi. Nie daje mi spokoju poczucie, że mam przed sobą kogoś, kogo w ogóle nie znam.
Serce znów zaczyna łomotać mi jak oszalałe. Sama nie wiem, czy to wciąż skutek zetknięcia z magią Ravingera, czy to onsam tak mnie przeraża. Bo co do tego, że się go boję, nie ma żadnych wątpliwości. To aż zabawne, że bez kolców i łusek wzbudza we mnie o wiele większy strach.
Nie lubię oglądać go w tej postaci. Choć cały czas usiłuję przypominać sobie samej, że to po prostu Rip, nie mogę uwolnić się od wrażenia, że stoi przede mną ktoś zupełnie mi obcy. Ktoś, komu nie śmiem ufać.
Niepokój przeradza się we mnie w czysty strach. Odwracam się i ruszam w stronę sypialni Midasa. Nie potrafię stać tak blisko Ravingera, moje ciało dosłownie rwie się do ucieczki.
Nie zdążywszy jednak ujść więcej niż kilku kroków, potykam się o coś. Z trudem łapię równowagę, by zaraz z przerażeniem zdać sobie sprawę, na co trafiła moja noga.
Na posadzce leżą zwłoki.
– Na Najwyższego… – Patrząc z przerażeniem na ciało u moich stóp, odruchowo zakrywam usta dłonią.
Wartownik ma zamknięte oczy, lecz jego usta pozostały otwarte w wyrazie niemego przerażenia. Jego złota zbroja wciąż lśni, ale skóra na ciele całkowicie zszarzała. Przywodzi teraz na myśl zwiędłą roślinę lub zerwane winogrono rzucone na pastwę słońca.
Mój wzrok wędruje zaraz ku kolejnym zwłokom. Drugi strażnik wygląda niemal identycznie. Wszyscy następni również.
Z moich ust wyrywa się zdławiony jęk. W uszach słyszę dzwonienie – jakby mój instynkt bił na alarm. Nie potrafię jednak oderwać wzroku od zwłok rozciągniętych na posadzce. Od ich zastygłych w przerażeniu, zeschłych oczu, spękanych warg i trupio zapadniętych policzków.
Oto… do czego jest zdolny Ravinger. Jeszcze kilka chwil temu wszyscy ci wartownicy żyli. Wystarczył ułamek sekundy, by zostały z nich ledwie wyschnięte ludzkie skorupy.
Moja pierś unosi się i opada w kolejnych nerwowych oddechach. Jakkolwiek łapczywie próbuję jednak łapać powietrze, wciąż mam wrażenie, że brak mi tchu. Nie potrafię się uspokoić, bo nie daje mi spokoju jedno przerażające pytanie.
Czy gdybym mogła, zrobiłabym to samo?
Gdyby nie zaszło słońce i wciąż mogłabym zmieniać dotykiem w złoto; gdybym zdołała wyważyć drzwi – czy to ja, nie Ravinger, zabiłabym strażników?
Do oczu napływają mi łzy. Być może moje ciało próbuje się w ten sposób bronić. Może chce sprawić, bym przestała widzieć wyraźnie leżące na ziemi trupy… Jeśli nawet tak jest, nic to nie daje.
Pomaga za to co innego. Oto przede mną staje Ravinger i zasłania sobą zwłoki wartowników. Wiodę wzrokiem po jego postaci, aż nasze spojrzenia się spotykają. Patrzę w jego zielone oczy. Jego wzrok zdaje się snuć po moim ciele jak para po gorącej wodzie.
– Oddychaj, Auren – odzywa się.
– Przecież oddycham! – rzucam nerwowo.
– Nie oddychasz, tylko dyszysz. Jeszcze chwila i zadławisz się powietrzem – odpowiada spokojnie. – Czy zawsze widziałaś swoją moc tylko jako złoconą magię śmierci?
Omal nie wybucham gorzkim śmiechem.
– Na śmierć napatrzyłam się aż nadto.
Dawne, zakurzone wspomnienia wracają nagle jedno po drugim. Poznałam śmierć w dniu, gdy porwano mnie z domu, i od tamtej pory nie opuszczała mnie ona na krok.
– Ci ludzie nie zasłużyli na taki los – mówię, czując, jak po moim policzku spływa łza bezsilnej złości.
– Przeciwnie. Przetrzymywali cię tu wbrew twojej woli.
Moje oczy zapalają się gniewem.
– Wykonywali rozkazy! Robili tylko, co im kazano. – Mój umysł natychmiast zsyła na mnie kaskadę wspomnień o tym, co sama robiłam na czyjeś polecenie. Wściekła orientuję się, że znów zaczyna mi się łamać głos. – Nie chciałam… Nie chciałam, żeby tak wyszło.
Milknę dławiona poczuciem winy.
– Ileż emocji wyrażają te twoje złote oczy – szepcze Ravinger. – W jednej chwili są pełne nienawiści, a w następnej dobra.
Wciąż przypatrując mi się swoimi zielonymi oczami, unosi dłoń, a ja odruchowo się wzdrygam. Widząc to, Ravinger nieruchomieje z posępnym wyrazem twarzy.
– Nie zrobię ci krzywdy, Złota Rybko.
Moja mina dostatecznie jasno mówi mu, że już zdążył mi ją wyrządzić.
Rip zaciska szczęki i wykonuje ręką taki ruch, jakby poruszał niewidzialną klamkę. Ciemne smugi jego mocy wędrują ku jego dłoni, by zaraz opleść jego palce jak drobne pnącza winorośli.
Znów czuję na sobie powiew jego magii. Zbieram się w sobie, szykując się na kolejną falę nudności, ale ta nie nadchodzi. Tym razem nie wyczuwam w powietrzu niczego odrażającego. Magia jest jak łagodne tchnienie zjawy, jak łyk powietrza dla spragnionych tchu płuc. Tym razem nie drżę ani się nie dławię. Nie czuję, że zaraz się przewrócę lub zwymiotuję. Energia, delikatnie pulsując, przemyka tylko wokół nas. Sprawia przy tym, że dostaję na plecach gęsiej skórki, a moje wstęgi przeciągają się u nasady.
Nagle rozlega się kasłanie. Podskakuję z przerażenia i natychmiast zwracam się w stronę źródła dźwięku.
– Co u…
Z niedowierzaniem patrzę, jak wartownicy zaczynają poruszać się na ziemi i po chwili siadają. Poruszając spękanymi ustami i wciąż zanosząc się głośnym, suchym kaszlem, z trudem łapią oddech. Robię wielkie oczy i pomału zwracam się w stronę Ravingera.
– Jakim cudem… – zaczynam nieskładnie. – Myślałam, że oni wszyscy nie żyją!
Ravinger opuszcza rękę, a ciemne linie na jego dłoni natychmiast znikają.
– Gdybym odczekał jeszcze trochę, rzeczywiście by zmarli – odpowiada. – Gnijące ciało da się wskrzesić tylko do pewnego czasu.
Kręcąc głową i mrugając powiekami, patrzę ze zdumieniem, jak strażnicy wstają. Są zdezorientowani i wyraźnie nie potrafią objąć rozumem tego, co właśnie ich spotkało. Każdy z nich zajrzał śmierci w oczy i żaden nie rozumie, jak udało mu się znaleźć z powrotem wśród żywych.
– Ty tak po prostu… Jak? Dlaczego? – dukam, wciąż nie mogąc uspokoić oddechu. Nie potrafię zrozumieć tego, co właśnie się stało.
Ravinger nie ma szans odpowiedzieć, bo drzwi sypialni nagle z łoskotem stają otworem.
W progu gwałtownie przystaje Midas. Jego złota tunika i spodnie połyskują w słabym świetle. Blond włosy króla, nie wiedzieć czemu, w półmroku wydają się jeszcze jaśniejsze. Szybko przesuwa wzrokiem po pomieszczeniu. Jego mina i zaciśnięta żuchwa zdradzają natychmiast, że jest zaskoczony. Przygląda się strażnikom, którzy z trudem stają na baczność, po czym wbija spojrzenie we mnie. Gdy tylko zauważa stojącego obok Ravingera, na jego twarzy pojawia się wściekłość.
– Co to wszystko ma znaczyć? Co, u diabła, robisz w moich prywatnych komnatach? – rzuca gniewnie. Jest tak zdenerwowany, że jego głos staje się niemal nierozpoznawalny. Midas rusza w moją stronę, ale ze wzrokiem utkwionym w Króla Gnicia.
Na Ravingerze tymczasem jego wściekłość zdaje się nie robić najmniejszego wrażenia. Więcej – przygląda się Midasowi z czymś na kształt zblazowanego rozbawienia. Łatwo odnieść wrażenie, że nie tylko zmienił w mgnieniu oka swój wygląd, lecz także stał się zupełnie odmienną postacią. Nawet jego gestykulacja jest teraz inna! Ravinger jest pyszałkowaty, wygląda na to, że czuje się bardzo swobodnie.
Unosi teraz wysoko brwi, przybierając wyraz twarzy, który jakimś sposobem jest jednocześnie dostojny i kpiarski. Pozbył się nie tylko kolców i łusek, lecz także przeszywającego, gniewnego spojrzenia. Ich miejsce zajęły smugi pod skórą, zawadiacko przekrzywiona na głowie korona i szyderczy półuśmiech. Nic dziwnego, że nikt nie podejrzewa Ripa i Ravingera o bycie tą samą osobą – tych kilka detali sprawia, że naprawdę trudno wziąć jednego za drugiego.
– Ach, więc to nie moja kwatera gościnna? – pyta Ravinger z udawaną niewinnością, rozglądając się po pomieszczeniu. – Wybacz, pomyliłem się.
– Doskonale wiesz, że nie – odpowiada warknięciem Midas. – I coś ty, do cholery, zrobił z moimi wartownikami?
Ludzie Midasa wciąż pokasłują, ale przynajmniej udaje im się stać prosto. Nadal jednak widać po nich, że spotkanie ze śmiercią solidnie dało im w kość.
– A, z tymi tutaj? Cóż… trochę ich podgniłem.
Midas blednie.
– Co… Co takiego?
Przyglądam się Ravingerowi i Midasowi z pewną obawą. Stojąc obok nich, czuję się, jakbym trafiła pomiędzy dwa nieprzesuwalne głazy.
– Nic im nie będzie. – Ravinger wzrusza ramionami. – Niech coś zjedzą i trochę się prześpią, a będą jak nowi.
Nie tylko wyczuwam, lecz także widzę gniew Midasa. Łatwo dostrzec go w jego roziskrzonych oczach.
– To jest akt wojny!
Ravinger przeszywa go spojrzeniem swoich zielonych oczu.
– Gdybyśmy toczyli wojnę, natychmiast byś się zorientował – odpowiada chłodno. Jego protekcjonalna poza ustępuje miejsca czemuś znacznie okrutniejszemu.
Czując w piersi ukłucie niepokoju, nerwowo wodzę wzrokiem pomiędzy jednym monarchą a drugim. Midas milczy przez chwilę, kipiąc z wściekłości. Potem jego wzrok pada na otwarte szczerozłote teraz drzwi.
– Dlaczego moja faworyta przebywa poza swoim schronieniem? Zdana na łaskę króla obcego państwa? – rzuca tonem nieznoszącym sprzeciwu w stronę wartowników.
Sama nie wiem, jak to możliwe, ale ci po jego słowach wydają się jeszcze bledsi. Dwóch stojących najbliżej zerka nerwowo w moją stronę, a ja natychmiast czuję wzbierający niepokój.
Widzieli. Widzieli, jak zmieniłam w złoto drzwi prowadzące do pokoju z klatką. Byli po drugiej stronie, gdy rozpaczliwie waląc w nie pięściami i próbując się wydostać, niechcący doprowadziłam do przemiany.
Midas marszczy brwi i jeszcze bardziej pochmurnieje. Musiał natychmiast domyślić się, co widzieli żołnierze.
Niech to szlag.
– „Król obcego państwa”? – wtrąca się nagle Ravinger. – Midasie, przecież przed ledwie kilkoma godzinami zawarliśmy pakt. Jesteśmy teraz sojusznikami! – dodaje z przekornym uśmiechem.
– A jednak zastaję cię w moich komnatach, obok mojej faworyty. Tuż po tym, jak wykorzystałeś swoją moc przeciwko moim ludziom! – odszczekuje mu się gniewnie Midas. – Nie miałeś prawa tu przychodzić i obaj dobrze wiemy, że wcale nie trafiłeś tu przez pomyłkę.
Midas bardzo nie lubi być zaskakiwany. To mistrz knowań i precyzyjnego planowania. Oczekuje, że wszystko będzie zawsze przebiegać wedle jego zamysłu, więc zastawszy Ravingera w swojej kwaterze, poczuł się jak zwierzyna zapędzona w zasadzkę. W takich sytuacjach potrafi być niebezpieczny.
Ravinger rozgląda się po pomieszczeniu. Przesuwa znudzonym wzrokiem po łożu, kominku i drzwiach prowadzących na balkon.
– A co, jeśli się mylisz i naprawdę sądziłem, że jestem u siebie? A twoich ludzi obezwładniłem, bo obawiałem się, że kazałeś mnie pojmać?
Z piersi Midasa dobywa się coś przypominającego pomruk.
– A może… – ciągnie po chwili Ravinger – chciałem po prostu się przekonać, jak mieszka obecny władca Piątego Królestwa? – Spojrzenie jego zielonych oczu wędruje w moją stronę. – Ciekawy sposób obchodzenia się z faworytą… – dodaje z lekkim grymasem. – Jak o mężczyźnie świadczy fakt, że trzyma kobietę w klatce?
Zatyka mnie. Serce wali mi jak oszalałe, a w powietrzu znów czuć potworne napięcie. Atmosfera w ułamku sekundy staje się nieznośnie gęsta. Czuję się, jakby dosłownie miała mnie zmiażdżyć.
Ravinger przypatruje się Midasowi, a Midas jemu.
Ja tymczasem patrzę to na jednego, to na drugiego.
Ravinger wyraźnie ma chęć być dla Midasa jak nieznośny cierń. Midas za to wygląda, jakby miał chęć ukatrupić Ravingera na miejscu.
Tyle tylko, że… nie ma na to szans.
Zwykle w takich sytuacjach tylko ja wiedziałam, jaka jest prawda. Midas bardzo przekonująco odgrywał swoją rolę. Nic dziwnego, nabierał w końcu w tym wprawy od dziesięciu lat. Tu czy ówdzie mylący ruch dłoni, ustawianie mnie we właściwym miejscu, potem zręcznie wyreżyserowane wniesienie przemienionych w złoto przedmiotów – wszystko to pozwalało mu skutecznie udawać, że to on włada magiczną mocą.
Teraz jednak Ravinger zna prawdę. Midas o tym nie wie i wolę, by tak zostało, ale liczę się z tym, że lada moment Ravinger zmusi go do pokazania kart. Albo jednym skinieniem dłoni zmieni go w gnijące truchło…
Moje nerwy są teraz jak przyciasny gorset. Sprawiają, że oddycham z trudem. Tymczasem wartownicy Midasa przestępują nerwowo z nogi na nogę – być może tak samo jak ja natychmiast wyczuli, jak niebezpieczna jest sytuacja. Jednocześnie zapewne ostatnie, na co mają chęć, to kolejne starcie z Ravingerem. Pierwsze nie skończyło się dla nich najlepiej, ale nie mieliby wyjścia – są przecież strażą swojego króla.
Cisza, która zapadła w komnacie, sprawia tylko, że napięcie staje się jeszcze bardziej nieznośne. Moje wstęgi, choć obolałe, naprężają się u nasady, jakby spodziewały się, że lada chwila wywiąże się walka. Walka, której w razie czego Midas nie będzie miał szans wygrać. Groźbami za wiele przeciw Ravingerowi nie zdziała…
Sam po chwili najwyraźniej dochodzi do tego wniosku, a mnie udaje się dokładnie wychwycić moment, w którym decyduje się dać za wygraną. Przychodzi mu to z wyraźnym wysiłkiem, ale widzę, jak wyraz jego twarzy łagodnieje, a palce dłoni się rozluźniają. Jego prawdziwe emocje nikną po chwili za fasadą dworskiej maski.
Midas nie jest głupcem. Potrafi wybadać przeciwnika i dobrze wie, że w tej chwili to nie on jest górą. Gdy nie sposób wygrać siłą, pozostaje uciec się do polityki. Dlatego nie jestem ani trochę zaskoczona, gdy po chwili Midas odchrząkuje i odzywa się dyplomatycznym tonem:
– Jest, jak mówisz. Istotnie jesteśmy sojusznikami. Dlatego też daruję ci tę niefortunnąpomyłkę.
Ravinger z szyderczym uśmiechem przekrzywia głowę.
– Jestem nader zobowiązany – mówi, zerkając ukradkiem w moją stronę. Potem wychodzi, na odchodnym puszczając do mnie oko.
Gdy tylko znika za drzwiami, natychmiast odwracam się w stronę Midasa. Ten jednak odzywa się najpierw do wartowników.
– Zawiedliście mnie – mówi.
Gwardziści nieruchomieją. Niektórzy wzdrygają się, czując, jak Midas wodzi po nich spojrzeniem. Nie słyszę jego dalszych słów, bo przechodząc obok kolejnych wartowników, mówi zbyt cicho. Na ułamek chwili znika na korytarzu, a tuż po tym do środka wpada dziesięciu kolejnych gwardzistów. Dopadają do wartowników, którzy mieli mnie pilnować, a ci bez słowa sprzeciwu dają się wyprowadzić.
Dociera do mnie przygnębiająca myśl, że Midas każe ich zabić. Nie za to, że nie sprostali Ravingerowi, tylko za to, że widzieli, co zrobiłam z drzwiami.
– Nie zabijaj ich – wyrywa mi się błaganie, choć wiem, że moje słowa nie zdadzą się na nic. Jak tyle innych próśb, które kierowałam do Midasa.
– Za późno – odpowiada, mrużąc oczy. – Sami zgotowali sobie ten los, patrząc na coś, czego nie wolno im było zobaczyć.
Czuję w gardle potężną gulę. Momentalnie dopada mnie poczucie winy. Najpierw nie zapanowałam nad własną mocą i pozbawiłam życia swoją dublerkę, a teraz zginą przeze mnie jeszcze niczemu niewinni gwardziści. Cóż z tego, że nie poniosą śmierci z mojej ręki – efekt będzie dokładnie ten sam.
Tak jak mówiłam Ravingerowi – napatrzyłam się na śmierć aż nadto. Może lepiej dla wartowników byłoby, gdyby dalej gnili nieprzytomni na posadzce. Czy taki los nie byłby dla nich łaskawszy? Ciekawe, z ręki którego króla woleliby ponieść śmierć.
Ciężko przełykam ślinę. Znów dopadają mnie nudności, ale tym razem nie mają one nic wspólnego z mocą Ravingera. To wyłącznie sprawka przygniatającego mnie żalu i stojącego obok mnie mężczyzny.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]East (ang.) – wschód (przyp. tłum.).
[2]Rip (ang.) – wyrywać, wyciągać (przyp. tłum.).
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz