Golimistrz - Waszkiewicz Bohdan - ebook + książka

Golimistrz ebook

Waszkiewicz Bohdan

3,8

Opis

Po udaremnionym zamachu na swoje życie król wpada na nietuzinkowy pomysł. Do jego realizacji potrzebuje człowieka do zadań specjalnych, najlepiej powszechnie szanowanego i niewzbudzającego żadnych podejrzeń. Kogoś z rzeszy poddanych. 

 

W tak dziwnych okolicznościach Golimistrz Brzytew, miejski golibroda, zostaje wplątany w istny kalejdoskop intryg, przedziwnych zleceń i towarzyszących im niezliczonych przygód. 

 

Czy bystry umysł, pomysłowość i odwaga wystarczą, by pokonać strzygi, wampiry i królewskich zdrajców? I czy były żołdak będzie tak lojalnym poddanym, jak zakładają król i jego doradca?

 

Wybuchowa mieszanka fantastyki i przygody, podlana solidną dawką niewymuszonego humoru. W towarzystwie królewskiego golibrody nie można się nudzić!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 298

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (89 ocen)
23
36
18
11
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PM2905

Nie oderwiesz się od lektury

Miło spędzony czas, powieść krótka ale treściwa z przymrożeniem oka. I najważniejsze, trzeba mieć zasady 😉
20
Georgalbert

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka,łatwa i przyjemna. Polecam.
20
Wrencemocny

Dobrze spędzony czas

Miła i przyjemna lektura. Gładko wchodzi. Książka na raz.
10
KamaZa

Dobrze spędzony czas

Nie tego się spodziewałam czytając opis, ale w sumie może być.
10
goska-wl

Całkiem niezła

całkiem niezła
00

Popularność




Copyright © 2021 BOHDAN WASZKIEWICZ

All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone

Copyright © 2022 WYDAWNICTWO INITIUM

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW

Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ

Projekt i wykonanie okładki: PATRYK LUBAS

DTP: PATRYK LUBAS

Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB

Konsultacje: IZABELA NESTIORUK

Wydanie I

ISBN 978-83-66328-73-0

Wydawnictwo INITIUM

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium

PROLOG

Brzytwa lśniła oślepiającym blaskiem. Mężczyzna obracał ją powoli w dłoniach, nie kryjąc satysfakcji. Spędził sporo czasu w wojskowym warsztacie, aby udoskonalić narzędzie, i efekt napawał go dumą. Nawet inicjały GB zostały wyryte z niebywałą wręcz starannością. Cmoknąwszy, pokiwał z zadowoleniem głową i po raz wtóry począł wolno oskrobywać scyzorykiem korę z drzewa.

– Doskonale – powiedział cicho. – Blokada i wzmocnienie ostrza robią swoje. No i do tego perfekcyjne wyważenie.

Fragment drzewa ogołoconego z kory pokrywały wąskie i ledwie widoczne nacięcia.

– Jest w stanie wbić się nawet w dąb… – mruknął, po czym zanurzył ostrze w naciętych rowkach.

Głębokość nacięć wyraźnie go zadowoliła. Uśmiechnięty rozejrzał się uważnie dookoła, a upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, ukrył brzytwę na dnie kieszeni.

Ruszył przed siebie, przedzierając się przez gęstą knieję. Bez przerwy lustrował okolicę, lecz poza towarzystwem leśnej flory nikogo nie dostrzegł.

To dobrze. Nie chciał odpowiadać na niezręczne pytania.

Rozdział INA SŁUŻBIE

Tuż obok wsi przebiegała granica dwóch państw. Osadę kilka lat temu opuścili ostatni mieszkańcy, wygnani przez niezliczoną ilość potyczek toczących się dosłownie w przedsionkach ich chat. Granicę tworzyła linia gęsto rosnących drzew oddzielająca królestwo Mara Niepamiętnego od imperium rządzonego przez Rega. Od stuleci między tymi dwoma krainami regularnie dochodziło do bitew, a znaczenie słowa pokój dawno uległo zapomnieniu. Przy granicy stale gromadziły się oddziały wrogich sobie wojsk, jednak żadna ze stron nie potrafiła przechylić szali na tyle zdecydowanie, żeby pokonać przeciwnika raz na zawsze.

W drewnianej wieżyczce wartowniczej przebywali dwaj żołdacy. Mieli na sobie ciemnoszare płaszcze podkreślające przynależność do królewskiej armii. Jeden z nich, wojujący od wielu lat, nazywał się Kesper Gnot, zaś drugim był Golimistrz Brzytew. Swój przydomek zawdzięczał talentowi do posługiwania się wszelkimi narzędziami służącymi do golenia lub strzyżenia. Jego umiejętności przypadły do gustu wielu wojom, więc zazwyczaj miał pełne ręce roboty. Dowódca coraz rzadziej wysyłał go w teren, mając na uwadze fakt, że dzięki jego obecności poziom zawszenia oddziałów znacznie spadł, przez co niemal wprost proporcjonalnie wzrosło żołdackie morale. Jednak procedury nakazywały każdemu zbrojnemu spędzenie określonego czasu na czynnej służbie. Stąd obecność Golimistrza na warcie.

Zziębnięci żołdacy obserwowali tonącą w ulewie okolicę. Lato przegrywało właśnie odwieczną walkę z jesienią. Padał rzęsisty deszcz przemieszany z ostatnimi liśćmi opuszczającymi gałęzie drzew i napędzany porywistym jesiennym wiatrem. Natura zmieniała szatę z barwnej na szarą, wprawiając wszystkich w nastrój melancholii i zadumy. Niebo zasłoniły ciemne chmury, jakby ogłaszając zwycięstwo nad słońcem, a na ich tle przesuwał się klucz gęsi wyruszających w długą podróż.

Kesper miał doświadczenie w boju, gdyż brał udział w kilku mniejszych potyczkach i w jednej dużej bitwie, natomiast Brzytew zgłosił się do armii z braku lepszych perspektyw. Gnot był niższy o głowę od atletycznie zbudowanego kompana. Jego twarz zdobiły sumiaste rude wąsiska, spod hełmu wystawały siwe włosy, a przez policzek przebiegała blizna, kończąc bieg fikuśnym zakrętasem na podbródku. Szrama była pamiątką po spotkaniu z wrogą piką i zarazem jedynym łupem po bitwie, bo kiedy Kesper odzyskał przytomność, dokoła nie pozostało nic poza masą doszczętnie okradzionych trupów. Od czasu zranienia trochę seplenił. Brzytew z kolei wyróżniał się umięśnioną budową ciała i jasnymi kręconymi włosami, które nadawały mu cherubinowy wygląd.

– Ale leje! – Kesper lubił narzekać. Podczas słonecznej pogody nie podobał mu się upał, a zimą denerwował go ziąb oraz trzaskający pod butami śnieg. Deszcz również powodował niezadowolenie. Właściwie to cieszył się tylko na widok dzbana pełnego wina albo wygranej w kości przytrafiającej się od wielkiego dzwonu.

– Jest jesień, więc pada. – Brzytew próbował zbagatelizować sprawę. Zawsze starał się znaleźć jakiś pozytywny aspekt każdej sytuacji. Niełatwa to była sztuka w towarzystwie Kespera, ponieważ trudności rosły wraz z upływem czasu spędzonym wspólnie na służbie. Niekiedy krewkiego wojaka potrafiła przybić podana w kantynie niedoprawiona zupa, innym razem niezrozumiałe instrukcje dowódców. A przecież każdy żołnierz wiedział, że rolą oficerów jest wydawanie rozkazów. I to czasem dziwnych rozkazów. – Przecież o tej porze roku często pada – pocieszał.

– Ale nigdy as tak! – wrzasnął poirytowany kompan. Zatoczył ręką łuk, pokazując deszczową panoramę na poparcie swoich słów. Charknął głośno, po czym splunął niezadowolony i zamilkł na chwilę, zapatrzywszy się w dal.

Golimistrz dał za wygraną. Zdawał sobie sprawę, że kontynuacja rozmowy niczego nie zmieni. Gnot należał do ludzi bezkompromisowych. Pomimo różnic poglądowych, jak również mentalnych, obaj żołdacy darzyli się sympatią, spędzając ze sobą sporo czasu. O ile obowiązki na to pozwalały. A z tym bywało różnie, szczególnie w ostatnim czasie, kiedy to Brzytew często gdzieś przepadał na długie godziny.

– Ty, jak se wrócis ze słusby, to się do Siminem psytulis – odezwał się Kesper z lekką ironią w głosie. Kiwał przy tym głową niczym kura dziobiąca ziarno oraz nerwowo uderzał butem w ścianę wieżyczki. – A ja? Mogę się co najwyzej do konia w stajni psytulić – dodał z żalem.

Brzytew uśmiechnął się na myśl o jasnowłosej Siminem. Była uroczą i miłą niewiastą piastującą stanowisko żołnierskiej kucharki. Przełknął ślinę, przypomniawszy sobie o jej piersiach i zgrabnym tyłku oraz o tym, co wspólnie wyprawiali, gdy tylko znalazł dla niej czas. Spojrzał zadowolony w dół i powiódł czujnym wzrokiem po okolicy. Nagle spokojna do tej pory twarz zmieniła mu się diametralnie.

– Kesper, coś widzę – przerwał panujące milczenie i wskazał ruchem głowy podejrzaną część lasu. – Popatrz tam.

Niedaleko wieży poruszały się jakieś postaci, od czasu do czasu znikając za drzewem bądź próbując ukryć swoją obecność w gąszczu krzaków. Trudno było stwierdzić, ilu ich jest. Przeszkadzała w tym zarówno pogoda, jak i sposób przemieszczania się intruzów. Wartownicy byli przekonani, że oto nadchodzą żołnierze Imperium, skradając się niczym grupa łasic do chłopskiego kurnika.

Gnot chwycił oburącz duży róg tura i zadął głośno. Przypominał teraz olbrzymią ropuchę, kiedy stał rozkraczony z wybałuszonymi gałami oraz nabrzmiałymi od powietrza policzkami i wprowadzał w drganie instrument, a po jego twarzy spływały obficie strużki potu. W powietrzu rozległ się charakterystyczny dźwięk, docierając w dalej położone miejsca, w tym do wybudowanej opodal warowni strażniczej. Gdy róg ucichł, żołdak wysapał z trudem, łapiąc oddech:

– No, wystarcy. Musieli usłyseć. Teraz tseba nam cekać.

Alarm spowodował spore zamieszanie w obozie wojsk królestwa. Żołnierze szybko pobierali broń i ustawiali się w szeregu przed drewnianymi budynkami, gdzie już czekał na nich dowódca strażnicy. Mron Gauła był doświadczonym wojskowym, miał za sobą kilka lat służby w strefie przygranicznej, a wcześniej brał także udział w najeździe na zamek zbuntowanego szlachcica.

– Szybciej, szybciej! – nawoływał Szot, szczupły mężczyzna o końskim wyrazie twarzy i nerwowo rozbieganym wzroku, pomocnik i zarazem prawa ręka Gauły. Miał posłuch wśród żołnierzy, choć w warowni uchodził za człowieka, który najpierw bije, a dopiero potem zadaje pytania. – Najchętniej przespalibyście bitwę, co?! Ruszać się, lenie śmierdzące!

Momentalnie w dwuszeregu stanęła piechota jako główna siła obronna stacjonująca w obozie. Teren dookoła okalały leśne ostępy, więc jazda konna nie mogła uczestniczyć w potyczkach z wrogimi wojskami. W wyniku kilkudniowych opadów deszczu dodatkowym utrudnieniem był teraz podmokły teren. Jary czy wąwozy oraz wszelkie doły i dziury w ziemi wypełniła woda, tworząc niejako sieć naturalnych pułapek. Na zalanych terenach potworzyły się niewielkie, lecz głębokie stawy.

Żołnierze byli w różnym wieku, od kilkunastoletnich młokosów po zbliżających się do pięćdziesiątki wiarusów. W królestwie każdy mógł wstąpić do armii, wystarczyło mieć siłę, by posługiwać się orężem. Żołd nie rzucał na kolana, często nie był płacony w terminie, a i tak chętnych do wojaczki nie brakowało i zabity żołnierz dość szybko zostawał zastąpiony następnym. Niemal wszyscy pochodzili z miast, choć zdarzali się również chłopi. Ci ostatni najczęściej nie trafiali do królewskiej armii z własnej woli, lecz z powodu niepłaconych podatków lub rosnących długów.

– Posłuchajcie mnie, żołnierze. – Mron Gauła odchrząknął i popatrzył groźnym wzrokiem po zebranych. – Odprawa będzie krótka, bo wróg jest u bram, że tak się wyrażę. Pewnie wielu z was nie ma pojęcia, co to znaczy, ale to nieważne. Chodzi o to, że gdy pojawicie się tam – wskazał kciukiem kierunek za swoimi plecami – to macie zatłuc każdego, kto gada dziwnym językiem i źle mu z oczu patrzy. A przede wszystkim tych, którzy mają na sobie zielone uniformy z czerwoną wstęgą. – Zrobił krótką pauzę i rozejrzał się po zebranych. – Zrozumiano?! – wrzasnął.

– Tak jest! – odpowiedział chór niskich głosów, hałasem dziesiątek gardeł podrywając do lotu ptaki siedzące na pobliskich drzewach. Pierzasta chmura wzniosła się wysoko w powietrze i zatoczyła koło, wyglądając z daleka jak ogromny rój pszczół.

– No, to rozumiem. To jest prawdziwy duch walki – podsumował komendant z nutą zadowolenia w głosie. – A o swoje rodziny się nie martwcie. Jeśli zginiecie, to Jego Wysokość Mar Niepamiętny nie zapomni wypłacić im odszkodowań. Poza tym…

– Dowódco – wtrącił cicho Szot z miną wyrażającą obawę przed reakcją przełożonego na nieśmiałą dygresję.

– Co?! – warknął niezadowolony Gauła, jakby nie bardzo wiedząc, gdzie się znajduje i po co przemawia do zgromadzonych na placu żołdaków.

– Chyba już czas… ruszać – wydukał kapral i dodał nieco odważniej: – Wróg jest coraz bliżej.

– Aa… no tak. Khmm – odkaszlnął zmieszany dowódca, a na jego bladym obliczu pojawiły się dwa rumieńce. Postanowił kłopotliwą dlań sytuację rozładować żartem: – Pewnie, że jest coraz bliżej, dziwne by było, gdyby się oddalał, hłehłe.

Dowcip okazał się raczej mało zabawny, nikt nawet nie skrzywił ust w uśmiechu. Przez chwilę Gauła zadawał sobie w myślach pytanie, czy publiczność jest tak wymagająca, czy po prostu tępa. Wybrawszy drugą odpowiedź, przybrał kamienny wyraz twarzy i dumnie wypiął pierś przyozdobioną kolorowymi orderami.

– Ruszamy więc! – rozkazał. – Oddziały trzeci i czwarty pod moim dowództwem wyruszą trochę później. Teraz do boju pójdą oddziały pierwszy i drugi, którymi będzie dowodził kapral Szot. Powodzenia!

Osiemdziesięciu żołdaków, lepiej lub gorzej przeszkolonych, w zależności od stażu, wyruszyło ze strażnicy. Szli cicho, nie wznosili bojowych okrzyków ani nie śpiewali wojennych pieśni. Mniej więcej w środku grupy znajdował się Szot. Rozglądał się na boki i uważnie obserwował, czy aby któryś ze zbrojnych nie próbuje uniknąć konfrontacji z wrogiem. Za dezercję lub symulowanie niezdolności do boju przewidziany był tylko jeden wyrok, najwyższa z możliwych kar, czasem poprzedzona dawką wymyślnych tortur. Z tego powodu nikt już nie pamiętał, kiedy po raz ostatni ktoś próbował opuścić szeregi armii w sposób niezgodny z obowiązującym prawem. Pomimo tego dowódcy oddziałów wciąż wypełniali należne im obowiązki z żarliwą wręcz gorliwością.

Dwaj wartownicy patrzyli na zbliżających się nieprzyjaciół. Wrogowie pokonywali bór w żwawszym niż wcześniej tempie, znikając co jakiś czas za szeregiem drzew. Nagłe przyspieszenie ich działań niewątpliwie było spowodowane dźwiękiem rogu alarmowego. Wiedząc o nadchodzących posiłkach, zdecydowali prędzej zbliżyć się do królewskich wojsk i udaremnić przygotowanie się do obrony.

Jeden niewielki oddział odłączył się od głównych sił i podążał teraz do drewnianej wieżyczki. Odległość dzieląca ich od dwóch wartowników topniała z każdym mrugnięciem oka.

– Sykuj oręz – rzekł Kesper, podnosząc łuk oparty o jedną ze ścian. Spojrzał na kamrata dzikim wzrokiem i wyłuszczył: – Za chwilę będą psy wiezy. Sans duzych nie ma, ale tanio skóry nie spsedamy.

– Może nie będzie tak źle? – zapytał spokojnie Golimistrz. Bez większych problemów rozumiał seplenienie kamrata, co stanowiło dodatkowy powód wysyłania ich razem w teren. – Myślę, że nasze szanse nie wyglądają aż tak słabo.

Gnot nic nie odpowiedział, skarcił tylko towarzysza spojrzeniem pełnym oburzenia, uznając swoją minę za wystarczający komentarz. Sprawdził naprężenie cięciwy łuku i szybko przeliczył strzały w kołczanie.

– Miałeś w końcu cwicenia ze stselania z łuku?

– Wiesz przecież, że nie – odpowiedział Brzytew beznamiętnie. – Zagrożenie atakiem było tak duże, że ćwiczyłem tylko walkę mieczem. Dowódca uznał to za lepsze rozwiązanie, choć tak do końca nie rozumiem dlaczego.

– Dlacego?! Nie wies dlacego?! Bo oni cęsto wymyślają jakieś głupoty! Z nudów chyba – wrzasnął poirytowany. Upust jego emocji trwałby dłużej, gdyby okoliczności bardziej sprzyjały, a że było wprost przeciwnie, to natychmiast uciął temat i oznajmił: – Dobla. Ja będę siał do nich z łuku, ile stsał wystarcy, a potem pójdziemy w bój.

Plan Kespera wydawał się bardzo prosty, jego umysł nie potrafił wymyślić czegoś bardziej skomplikowanego. Choć serca oraz odwagi do walki mu nie brakowało, i to pomimo przecież niezbyt imponujących gabarytów.

– Zgoda. – Brzytew uśmiechnął się tajemniczo. Jego wyraz twarzy nie zdradzał zdenerwowania czy też niepokoju. Usiadł w kącie wieży i czekał, obserwując spokojnie towarzysza. W międzyczasie Kesper przygotował stanowisko strzelnicze, po czym ustawił się łukiem w stronę wrogich wojsk. Stękając cicho, naciągnął cięciwę. Patrzył, koncentrując wzrok raz na grocie, raz na przemykających żołnierzach Imperium. Ciągle znajdowali się poza zasięgiem strzał, ale to już nie miało trwać długo. Najeźdźcy się zbliżali.

– Jesce trochę, jesce chwila – wyszeptał.

Nagle rozległy się krzyki i przekleństwa miotane w obcym języku. Kesper nie mógł wypuścić strzały, ponieważ rząd dębów całkowicie zasłaniał widok. Teraz patrzył zaskoczony w stronę zarośli, nic nie rozumiejąc.

– Chodź! – wrzasnął Golimistrz i ruszył do drabiny.

– Co, do diabła?! – Kesper spojrzał pytająco na druha, nie pojmując, co się dzieje. – Co robis?!

– Schodź! Zaraz zobaczysz! – odpowiedział głos z dołu.

Skonsternowany Gnot posłuchał rady i poszedł za kompanem. Szybko pokonawszy drewniane szczeble, stanął butami na mokrej trawie.

– Teraz wyciągaj miecz i zabijaj wszystkich, którzy jeszcze stoją! – rzucił Golimistrz i zniknął między drzewami, skąd dobiegały wrzaski oraz potworne zawodzenia.

– Ale…! – Kesper po raz kolejny nie dokończył pytania. Nie miał komu go zadać, bo Brzytew pozostawił za sobą tylko lekko kołyszącą się gałąź. Rozzłoszczony zaklął pod nosem, kopnął wielkiego muchomora, by szybko wyciągnąć oręż z pochwy i pobiec za przyjacielem.

Mron Gauła, siedząc na przewróconym pniu, oczekiwał wieści o walkach prowadzonych przez dwa pierwsze oddziały. Palił tytoń nabity w drewnianą fajkę, miętoląc przy tym rude wąsiska, a spod jego stalowego szyszaka wystawały siwiejące i mocno przerzedzone włosy. Dwa kroki dalej stał oparty o pień drzewa miecz, przez dowódcę pieszczotliwie nazywany żoneczką. Mron pozwolił żołnierzom spocząć, mając na uwadze, że jeszcze zdążą zmęczyć się podczas walki. Niektórzy z nich zmęczą się śmiertelnie. Żołdacy siedzieli w milczeniu gdzie popadło i patrzyli w stronę ostępów leśnych, skąd od dłuższego czasu ich uszu dobiegały odgłosy bitewne. Krążące nad lasem czarne kruki powoli szykowały się do uczty, będąc niejako posłańcami śmierci.

Z gąszczu wyłonił się mężczyzna odziany w uniform piechoty królewskiej. Mundur wojaka znaczyły plamy krwi, a po jego brodatej twarzy płynęły strumienie potu. Głośno i ciężko oddychając, zasalutował przed obliczem dowódcy.

– Wody mu dać! – krzyknął Gauła. – Ale biegiem!

Błyskawicznie pojawił się zbrojny z dzbanem w rękach. Posłaniec wyrwał mu naczynie. Pił łapczywie, zalewając przy tym część munduru i parskając od czasu do czasu niczym spragniony koń na widok rzeki.

– Starczy już – powiedział zniecierpliwionym głosem Mron. – Mów, jakie wieści?

– Dowódco – odparł zmęczony posłaniec – potrzebujemy trzydziestu ludzi, żeby rozbić do końca wojska Rega.

– Trzydziestu? To dobrze. Jest lepiej, niż myślałem. – Gauła się rozpromienił. Odwróciwszy głowę, zakrzyknął do siedzącego nieopodal woja:

– Barnek, bierz swoich ludzi i zasuwaj z tym tu posłańcem! – Wskazał ruchem głowy przybysza ponownie przyssanego do dzbana.

Część zbrojnych natychmiast się poderwała i po szybkim uformowaniu dwóch niewielkich grup ruszyła w kierunku kniei. Przemieszczali się truchtem, równym krokiem, prowadzeni przez niedawno przybyłego posłańca oraz dowódcę oddziału. Barnek, podobnie jak wcześniej Szot, spoglądał uważnie na żołdaków, choć w przeciwieństwie do niego uchodził za opanowanego człowieka. I właśnie z tego powodu cieszył się szacunkiem pozostałych żołnierzy.

– A, jeszcze jedno! – Przypomniał sobie dowódca i krzyknął za oddalającymi się oddziałami: – Śpiewajcie! Jak najgłośniej! Niech ze strachu srają pod siebie, psiejuchy.

Rozległy się słowa ulubionej pieśni wojennej Przepiłuję ci brzuch, a w trakcie drugiej zwrotki, traktującej o kastrowaniu, oddział zniknął pośród gęstych krzaków. Ryk wojskowych gardeł stopniowo cichł, ustępując miejsca szumowi liści i cichym rozmowom żołdaków pozostałych w warowni.

Mron wydmuchał resztki tytoniu z fajki i powstał z pnia. Rozejrzał się dokoła. Jego twarz spoważniała jeszcze bardziej, choć powagi trudno mu było odmówić. Podkręciwszy palcami wąsa, odchrząknął, lecz nie jakoś szczególnie głośno. Ot tak. Zwyczajnie.

– Baczność! – wrzasnął nagle, wypluwając kilka kropel śliny. Część zaległa mu na brodzie, ale nic sobie z tego nie robił. Miał ważniejsze rzeczy na głowie niż zapluty zarost.

Wszyscy prędko uformowali dwuszereg, stając naprzeciwko dowódcy. Trwali teraz w milczeniu i oczekiwaniu na dalsze instrukcje. Zdawali sobie sprawę, że nie wszyscy powrócą żywi, wiedząc, jaki bywa los woja.

– Potrzebuję dwudziestu ludzi – oznajmił dowódca. – Trzeba pomóc Golimistrzowi i Kesperowi. Jeśli bogowie pozwolili, to jeszcze dychają. Kto na ochotnika?

Wszyscy podnieśli ręce. Nikt nie chciał znów cierpieć z powodu wszy, wcześniej bezkarnie biesiadujących we włosach i tworzących okazałe kolonie. Poza tym każdy chciał pomóc będącym w opałach, ponieważ cieszyli się oni ogólną sympatią oraz szacunkiem reszty żołnierzy.

– Dobrze. Wy idziecie ze mną. – Miron wskazał palcem kilkanaście osób w pierwszym szeregu. – A reszta pilnuje strażnicy.

Zauważywszy nieśmiałe uśmiechy na obliczach niektórych wojaków, krzyknął głośno:

– Pilnuje! A nie siedzi na dupach i gra w kości! Zrozumiano?!

Wrzask męskich głosów odpowiedział twierdząco.

– No, to rozumiem – podsumował dowódca, kiwając z zadowoleniem głową. – Spocznij.

Oddział prowadzony przez Gaułę opuścił wartownię. Tym razem nie śpiewali. Komendant uznał, że dwadzieścia gardeł to za mało, żeby przestraszyć wroga. Drugim i dużo ważniejszym powodem miał być element zaskoczenia. Mron chciał sparaliżować w ten sposób oddziały Rega przed zadaniem ostatecznego ciosu.

Kesper wybiegł zza wielkiego dębu. I stanął jak wryty. Na niewielkiej polanie rozgrywała się scena walki. Golimistrz właśnie ciął mieczem głowę jednego z napastników, a w drugiego rzucił otwartą brzytwą. Celnie, o czym świadczyły nieskoordynowane ruchy śmiertelnie rannego i krew buchająca z przeciętej tętnicy. Gnot spostrzegł następnego z wrogów próbującego uwolnić woja wiszącego w sidłach kilka stóp nad ziemią. Czym prędzej podbiegł i wbił mu w brzuch ostrze miecza. Wojownik powoli osunął się na ziemię z wybałuszonymi ze zdziwienia oczami. Kesper rozejrzał się dookoła. Dotarło do niego, że nie pozostał nikt do ukatrupienia w otwartej walce. Mógł dokładniej przyjrzeć się niecodziennej sytuacji.

W sidłach podobnych do łapania saren dyndało trzech żołnierzy Imperium. Każdy z nich został schwytany za jedną z nóg, wisząc głową do dołu. Wierzgali, pluli, machali jak opętani rękami i krzyczeli wniebogłosy, nie mogąc dosięgnąć ziemi.

Oprócz tego w dwóch wielkich dołach leżeli bądź stali zbrojni ponabijani na zaostrzone drewniane paliki. Większość z nich, choć okrutnie okaleczona, wciąż żyła. Słychać było tylko wrzaski oraz miotane przekleństwa, gdy rozpaczliwie próbowali zmienić swe makabryczne położenie.

– Skąd to się wzięło? – zapytał zaskoczony Kesper. – To twój pomysł?

Wbił wzrok w Golimistrza. Odpowiedział mu szeroki uśmiech spoconej twarzy obryzganej krwią. Krwią Imperium.

– Pomyślałem, że warto jakoś zabezpieczyć wartownię – odrzekł spokojnie. – Jak widać – skierował wzrok na konających w dołach ludzi – nie wyszło najgorzej.

– Teras rozumiem, gdzie pses ostatnie tygodnie znikałeś bes śladu! – wrzasnął poirytowany Gnot, ani myśląc o pochwałach. – Powinieneś usgodnić to z dowódcą! Moze się nie uciesyć z twoich pomysłów.

Jakby wywołani krzykami Kespera pojawili się żołdacy. Wszyscy rozdziawili gęby ze zdziwienia i stanęli jak wryci, spoglądając na wrogów wiszących na gałęziach. Inni z ciekawością zaglądali do wilczego dołu, a jeden żółtodziób wymiotował pod drzewem. I był to jedyny wydawany w tej chwili dźwięk. Reszta przybyłych milczała jak zaklęta.

Gauła podszedł do wartowników i zmierzył ich groźnym wzrokiem. Zapytał, wsuwając starannie szablę do pochwy:

– To wasz pomysł?

– Mój. To był mój pomysł.

Deszcz przestał padać, choć ciemne chmury ciągle zasłaniały niebo. Na dziedzińcu strażnicy zebrał się niewielki tłum skupiony wokół dużego pnia, na którym siedział Gauła, spoglądając na postać zakutą w kajdany.

– Nie wiem, co z tobą zrobić, Brzytew. – Wypowiadając te słowa, patrzył z nieukrywanym smutkiem na oskarżonego. – Po raz pierwszy spotykam się z takim zdarzeniem. Niby nie zrobiłeś nic wbrew rozkazom, ale nie powiadomiłeś mnie o swoich działaniach. Niby dzięki tobie schwytaliśmy kilku jeńców, ale z drugiej strony… sam nie wiem.

Przerwał. Skinięciem głowy nakazał rozkuć więźnia. Wstał z pnia i podszedł do tlącego się ogniska, by wyciągnąć kawałek żarzącego się drewna. Odpaliwszy fajkę, powrócił na wcześniej zajmowane miejsce. Wypuścił z płuc gęsty kłąb dymu i nie odrywając oczu od białego obłoku, rzekł:

– Twój plan był ryzykowny. Przecież moi żołnierze też mogli wpaść w te wnyki.

– Za pozwoleniem, dowódco – wtrącił. – Wnyki i wilczy dół ukryłem pomiędzy gęstymi dębami. Obserwowałem to miejsce od dłuższego czasu i zauważyłem, że nikt z naszych tam nie chodzi. Z drugiej strony była to najlepsza droga, żeby wróg mógł nas skutecznie zaatakować, świetnie chroniona przed strzałami łuków.

– Niby racja… – Gauła zamyślił się na moment. Wzruszył ramionami i mówił dalej: – Za dwa dni przyjedzie do nas z wizytą król Mar. Odparliśmy atak, co bardzo go ucieszyło. Przybędą z nim nowi rekruci, żeby zastąpić zabitych. Lecz nie o tym chciałem… – Zrobił krótką pauzę i westchnął. Nie miał ochoty na rozgadywanie, co raczej nie leżało w jego naturze. – Uznałem, że twoją sprawą powinien zająć się król. Ja nie mogę i nie chcę ukrywać szczegółów potyczki, a to, co zrobiłeś, jest dość istotne. Tak czy inaczej, najbliższe dwa dni spędzisz w areszcie. Zrozumiałeś?

– Tak jest – odpowiedział więzień, masując nadgarstki, obolałe i otarte od ciężkich, stalowych kajdan.

Brzytew został osadzony w niewielkim drewnianym baraku. W oknach nie było nawet krat, bo nikt nie posądzał więźnia o chęć ucieczki. Posiłki regularnie przynosiła mu Siminem, dodatkowo częstując swoim ponętnym ciałem. Aresztant nie miał zbyt wielu powodów do narzekań, choć naturalnie tęsknił za otwartą przestrzenią i uwielbianymi przez niego spacerami po lesie.

– Oby król cię uniewinnił – rzekła kobieta, patrząc na kochanka dużymi zielonymi oczami. Nawet w stroju kucharki wyglądała pociągająco.

Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się szeroko i przytulił o dwie głowy niższą dziewczynę. Po raz pierwszy w życiu serce wypełniało mu nieznane dotąd uczucie, a motyle w brzuchu latały, przyjemnie łaskocząc. Chciał, aby to, co teraz grało mu w duszy, nigdy się nie skończyło. Wierzył, że radosne chwile spędzane z ukochaną będą trwały wiecznie.

Czas aresztu przeminął jak z bicza strzelił. Po dwóch dniach, wieczorem, zabrano go przed oblicze przybyłego wcześniej monarchy. Brzytew szedł pełen obaw, nie wiedząc, jakiej kary się spodziewać, choć po cichu wierzył w uniewinnienie.

W dużej komnacie znajdującej się w centralnej części strażnicy, przy prostokątnym sosnowym stole siedzieli dowódcy wojsk. Ściany pokoju skromnie przyozdobiono skórami i czaszkami upolowanych w lesie dzikich zwierząt. Na podłodze leżało sporo piachu, będącego pozostałością po błocie wniesionym przez biesiadników na podeszwach butów. Wraz z nimi ucztował król Mar Niepamiętny oraz jego najbardziej zaufany doradca, Winfrid Goezze. Wszyscy zdążyli się już podchmielić winem dostarczonym na wozach wraz z orszakiem. Lepszy gatunkowo trunek spożywali zgromadzeni przy boku monarchy, gorszy zaś rozdano żołdakom. A było co celebrować, przecież po raz kolejny odparto atak Imperium.

Golimistrz stał w niewielkiej odległości od głowy państwa. Pilnowany przez dwóch strażników oraz zakuty w kajdany czekał na wyrok. Oczy biesiadników wpatrywały się z ciekawością w więźnia. Gauła zmarkotniał na jego widok, zaś reszta wyglądała na rozbawionych, oprócz Goezzego, którego twarz wyrażała zupełną obojętność.

Król, wypiwszy kielich wina, odstawił naczynie z hukiem na stół. I zabrał głos:

– To jest ten słynny Brzytew? – Spojrzał na Gaułę.

– Tak, Najjaśniejszy Panie – odrzekł zapytany. – To on. Jego pułapki załatwi…

– Dobrze. Wiem – przerwał mu władca, krzywiąc usta w złośliwym grymasie. – Opowiadałeś mi o tym ze cztery razy.

Zebrani wybuchnęli gromkim śmiechem. Zażenowany królewską uwagą dowódca poczerwieniał na twarzy. Wychyliwszy duszkiem kielich, rozdrażniony głośno parsknął po przełknięciu ostatniego łyka.

– Co z tobą zrobić? – Mar zwrócił się do Golimistrza, by zaraz dodać: – Z jednej strony jesteś bohaterem, zaś z drugiej… twoje pomysły mogą być niebezpieczne. Zagrażają dyscyplinie wojskowej. – Przerwał na moment i zamyślił się, bębniąc przy tym palcami o blat. Krótką pauzę zakończył propozycją: – Mów, udzielam ci głosu.

Brzytew ukłonił się nisko. Brzdęk łańcuchów nie pozwolił mu zapomnieć, że jest w tej chwili królewskim więźniem.

– Stokrotne dzięki, Miłościwy Panie. Jednak nie będę się bronił, gdyż, jak mówią filozofowie, tylko winny się tłumaczy. Zdam się na mądrość i miłosierdzie Najjaśniejszego Pana.

Zapadła cisza. Niektórzy z siedzących zamarli w oczekiwaniu na odpowiedź Mara, a i on sam zastygł w bezruchu, dumając nad tym, co usłyszał. Przemyślawszy słowa Golimistrza, powiedział z uśmiechem na ustach:

– Słyszeliście? Nie dość, że sprytny wojak, to jeszcze dobrze wychowany!

Po komnacie przebiegł szmer uznania dla królewskiej opinii. Wszyscy kiwali potakująco głowami, zgadzając się z jego zdaniem. Słowa władcy najbardziej ucieszyły Gaułę, który głośno odetchnął z ulgą.

– Jednakże – król uciszył rozmowy gestem ręki – chciałbym poznać opinię mojego doradcy. Winfridzie, co ty o tym sądzisz?

– Myślę, Najjaśniejszy Panie – odpowiedział gruby niewysoki mnich – iż nie można tolerować samowolki w armii. Więc wyrok uniewinniający nie jest wskazany. Jednakowoż ten tu żołdak bronił na swój sposób granic królestwa. I w dodatku skutecznie. Nie naraził też przy tym życia innych żołnierzy… kto wie, może nawet uratował niejedno? – Doradca przeniósł wzrok na skutego mężczyznę. – Proponuję wyrok w zawieszeniu. Jeśli sytuacja się powtórzy, czekać na niego będzie loch lub szubienica.

Król się zamyślił. Wziął do ręki kielich i wlał w siebie zawartość. Jeszcze przez chwilę milczał, podobnie jak inni zgromadzeni. Wreszcie, kiedy wino mocniej uderzyło mu do głowy i poczuł się znudzony grobową ciszą, strząchnąwszy kciukiem z wąsów kropelki wina, ogłosił werdykt:

– Zgadzam się z opinią Goezzego, choć nie do końca. Poza dwuletnim wyrokiem w zawieszeniu dodatkowo pozbawiam cię żołdu na dwa miesiące. Co ty na to? – zapytał, nawet nie patrząc na więźnia. Wiedział, jakiej odpowiedzi należało się spodziewać.

Golimistrzowi nie uśmiechało się wojować za darmo, ale z drugiej strony wiedział, że jakiekolwiek targi z Marem nie miały sensu. Rozzłoszczenie monarchy mogło spowodować znacznie surowszą karę.

– Stokrotne dzięki, Wasza Mądrość. – Ukłonił się nisko, przez co znowu w pomieszczeniu rozległ się metaliczny brzdęk łańcuchów.

– Wyprowadzić, a potem rozkuć! – rozkazał król. – Ten cholerny łoskot łańcuchów tylko rozbudził moje pragnienie. – Zajrzał do pustego kielicha. – Wina! Wina, do stu diabłów!

Eskortowany Brzytew obrócił się i ruszył ku wyjściu. Po chwili drzwi z hałasem trzasnęły, jakby jednocześnie zamykając sprawę dotyczącą wydarzeń sprzed dwóch dni. A biesiadnicy powrócili do ucztowania, by wkrótce pośród krzyków i toastów oraz głośnych rozmów zapomnieć o sądzonym żołdaku.

Brzytew przechadzał się w towarzystwie Siminem po leśnych ostępach. Jeszcze wczoraj nieomal zawisł na szubienicy, lecz dziś już w ogóle o tym nie myślał. Odnosił wrażenie, jakby cała sprawa miała miejsce dawno temu. Owo zapomnienie powodowała obecność ukochanej kobiety. Przytuleni do siebie szli wąską ścieżką usłaną barwnymi liśćmi. Szyszki spadały raz po raz z wysokich sosen tańczących w wolnym rytmie jesiennego wiatru. Głośne śmiechy zakochanych mieszały się z szumem drzew oraz pożegnalnym śpiewem ptaków, które wkrótce miały uciec przed nadchodzącą zimą, jak również i tych niemających zamiaru dokądkolwiek odlatywać.

– To cudownie, że król cię uwolnił – powiedziała jasnowłosa niewiasta. – Przez cały czas wierzyłam, że tak się stanie.

Spojrzał na jej urodziwą twarz i odwzajemnił uśmiech.

– Co było, to za nami. Martwi mnie trochę wyrok w zawieszeniu na dwa lata. Nie wiem, czy będę mógł porzucić wojaczkę wcześniej.

– A chciałbyś? – zdziwiła się. Wcześniej nie myślała, że chciałby robić coś innego.

– Tak, bo nie chcę spędzić reszty życia w strażnicy. Poza tym życie woja najczęściej bywa krótkie. – Kopnął szyszkę, która uderzyła w pień niewysokiego świerka, po czym odbiła się i zniknęła w zaroślach.

– Jaki jest król? – zapytała Siminem po krótkiej pauzie. Też próbowała kopnąć szyszkę, ale trafiła sandałem w wystający z ziemi korzeń. – Aj!

– Król jak król, co tu więcej gadać? – odpowiedział, z trudem powstrzymując wybuch śmiechu. – Przecież widziałaś go na placu, kiedy przemawiał.

– Ale nie rozmawiałam z nim – zaprotestowała, nie dając po sobie poznać, że cokolwiek ją zabolało. – A ty i owszem. No powiedz, jaki jest?

– Trudno to nazwać rozmową. – Brzytew udzielił wymijającej odpowiedzi, lecz widząc zafrasowanie na obliczu Siminem, szybko dorzucił: – Z tego, co zauważyłem, to nie stroni od alkoholu. Lubi sobie popić, jak mniemam.

– Zupełne przeciwieństwo ciebie – podsumowała i mocniej wtuliła się w jego barczyste ciało. Szyszki przestały ją interesować. – Pewnie ma dużo straży wokół siebie?

– Nie zauważyłem. Towarzyszy mu jedynie jego doradca. – Pogładził jej miękkie włosy.

– To dziwne. Sądziłam, że król ma zawsze straż przy swym boku. – Pokręciła z niedowierzaniem głową.

– Na traktach bądź w sytuacjach zagrożenia pewnie ma. Ale w strażnicy jest prawie dwustu zbrojnych. Tak naprawdę w tej chwili wszyscy są jego strażą przyboczną – wyjaśnił i popatrzył z niepokojem w górę. – Powinniśmy wracać. Za chwilę będzie lało jak z cebra.

Kobieta uniosła głowę, aby upewnić się co do prognozy. Obserwowała szybujące po niebie granatowe chmury poganiane przez coraz silniej wiejący wiatr. W okamgnieniu zrobiło się ciemniej, a szum gałęzi stawał się coraz głośniejszy. Wcześniejszy taniec drzew przypominał teraz podrygi szaleńca, zaś trele ptaków zupełnie umilkły.

– Masz rację. Chodźmy – zgodziła się.

Zawrócili, by ruszyć ścieżką w dół do strażnicy znajdującej się o kilka minut marszu dalej. Szli coraz szybciej, nie chcąc przemoknąć do suchej nitki.

Po sytym obiedzie, składającym się z kaszy i wieprzowych skwarek, Siminem wraz z Golimistrzem udali się do drewnianej szopy. Budynek służył za kantynę i jak dotąd jedyne miejsce rozrywki w strażnicy. Chcieli zagrać w kości, choć nie mieli żadnego doświadczenia w tej bardzo popularnej wśród wojaków grze.

Brzytew i Siminem zasiedli przy jednym z nieoheblowanych blatów, a ich oponentami byli Gustaw i Bodar. Dwóch żołdaków znacznie częściej niż reszta obozowiczów spędzało czas z kubkiem w ręku. Mówiło się, że nawet podczas warty potrafili znaleźć czas na kilka partyjek. W zadymionej tytoniem kantynie szukało rozrywki jeszcze kilku innych wojów, a samą komnatę słabo oświetlały płomienie nielicznych świec zamocowanych w mosiężnych lichtarzach.

Dwaj żołnierze tego dnia nie mogli wspominać dobrze. Siminem zwyciężyła niemal w każdym rzucie, poza jednym, kiedy to wygrana przypadła w udziale Golimistrzowi. Ogołoceni z żołdu przestali przejawiać chęci do kontynuowania zawodów. Coraz częściej spoglądali w kierunku drzwi, kręcąc z rezygnacją głowami. Bodar nie wytrzymał.

– Ja jordolę. Nie gram więcej z tobą! – syknął przez zaciśnięte zęby. Liczył sobie zaledwie trzy lata mniej od Gustawa, ale wyglądał zdecydowanie młodziej. Dlatego też żartowano, że jest jego synem. – Przegrałem wszystko, co miałem.

– Nie wyrażaj się przy damie. – Gustaw skarcił kamrata. Jego ciemne, opadające na ramiona i od dawna nieczesane kudły zaczynały się kołtunić. Podrapał się po orlim nosie i rzekł: – Ja chętnie kiedyś zagram w ramach rewanżu. Swoją drogą, Brzytew, powinniście się pobrać. Ty otworzysz salon golimistrzowski, a Siminem będzie ogrywać wszystkich w kości. Ptasiego mleka wam nie zabraknie!

Cała czwórka wybuchnęła głośnym śmiechem. Nawet Bodar, choć jeszcze przed chwilą wzburzony, szczerzył czarne zęby, rechocząc jak opętany.

– Dobry pomysł. – Uśmiechnęła się dziewczyna, puszczając oko ukochanemu.

Siedzący z boku Golimistrz spojrzał na jej piękny profil, stwierdzając w myślach, iż jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

– Czas na nas – ocenił Gustaw. – Chodź, Bodar. Trza nam w pierzynę uderzyć.

– Później mamy wartę – westchnął młodszy. – Bywajcie.

Para pozostała jeszcze przez jakiś czas w kantynie. Rozmawiali o zakończonej grze i liczyli wygrane pieniądze. Byli zadowoleni. Cieszyła ich nie tylko wygrana w kości, ale przede wszystkim sugestia Gustawa.

Brzytew czuł, że zostali dla siebie stworzeni.

W nocy obudziło go przeraźliwie głośne chrapanie. Drażniące dźwięki dobywały się z ust Kespera leżącego na dolnej części pryczy. Brzytew przypuszczał, że kompan ukrył gdzieś dzban królewskiego wina i opróżnił go przed snem. Tak głośno chrapał tylko pod wpływem mocnych trunków. Golimistrz próbował wszelkich znanych mu sposobów na powstrzymanie hałaśliwego sąsiada: gwizdał, cmokał, a na koniec rzucił skórzanym butem, trafiając źródło swojej bezsenności w głowę. Działania nie przyniosły rezultatów. W dodatku poczuł ciśnienie w pęcherzu zmuszające go do opuszczenia alkowy. Szybko wdział spodnie oraz parcianą koszulę. Kiedy podnosił but z twarzy chrapiącego Gnota, strzelił go z irytacją w ucho. Śpiący twardo jak niedźwiedź podczas zimy nawet nie drgnął. Mruknął coś niezrozumiale pod nosem i odgłos chrapania powrócił.

Po opróżnieniu pęcherza opuścił wychodek. Wyszedł na plac z postanowieniem krótkiego odpoczynku od smrodu żołdackich stóp oraz innych męskich aromatów. Wdychał świeże nocne powietrze, rozglądając się leniwie po okolicy. Panowała zupełna cisza. Nie słyszał nawet rozmów wartowników przebywających w wieżyczce i strzegących jedynego w koszarach kamiennego budynku. Piętrowy dom, najwyższy obok sosnowego płotu okalającego strażnicę, stanowił schronienie dla dowództwa oraz przybyłych gości.

Brzytew doszedł do wniosku, że wartownicy zasnęli upojeni królewskim winem. Postanowił ich obudzić, uważając, iż lepiej będzie, jeśli zrobi to on niż ktoś z dowództwa. Pokonawszy kilka stopni, wszedł na wieżyczkę. W ciemności zauważył siedzących żołdaków opartych o jedną ze ścian. Gdy znalazł się obok nich, pokręcił z niedowierzaniem głową i trącił jednego butem.

– Wstawaj, druhu. Jesteś na warcie, a nie w burdelu – powiedział cicho, żeby przypadkiem nie obudzić kogoś z dowództwa. Zagrożenie było raczej niewielkie, biorąc pod uwagę ilość wina pochłoniętego podczas libacji.

Golimistrz ponownie użył nogi, lecz tym razem trochę mocniej, aby przerwać twardy sen wartownika. Postać w uniformie zsunęła się po ścianie i zatrzymała w nienaturalnej pozycji. Brzytew przykucnął i przyjrzał się żołnierzom, na ich szyjach i ubraniach zauważył ciemne ślady. Kopniętym okazał się Bodar, a tożsamości drugiego nie musiał sprawdzać. Żołdacy mieli podcięte gardła.

– Jeszcze ciepły – wyszeptał, dotykając dłoni trupa.

Powstał na równe nogi, chcąc zadąć w róg. Nagle spostrzegł odzianego w czarny strój człowieka. Postać wspinała się po linie zwisającej z dachu kamiennego budynku. Nie namyślając się długo, Brzytew ścisnął w dłoniach ostrą pikę i pobiegł w jego stronę. Tajemnicza postać dotarła prawie pod okap na wysokość okna jednej z komnat. Golimistrz, chwyciwszy zwisającą linę, zaczął machać nią na wszystkie strony, najmocniej, jak tylko potrafił. Człowiek znajdujący się w górze próbował za wszelką cenę utrzymać swą pozycję. Po chwili spadł, jednak wylądował w miarę bezpiecznie. Szybko wstał i dobył miecza z pochwy umocowanej na plecach. Delikatnie kulejąc, zaatakował Golimistrza. Ten sparował cios i odskoczył do tyłu. Brzytew zdawał sobie sprawę, że z długą, niezbyt poręczną bronią w dłoniach ma nikłe szanse na pokonanie zamaskowanej postaci. Cofnął się o kilka kroków, powiększając tym samym dzielący walczących dystans. Wykonał szybkie dwa kroki w przód i z wielką siłą rzucił pikę. Człowiek w czarnym stroju odbił dzidę mieczem, lecz nie zdążył zareagować, gdy coś przeleciało obok niego ze świstem. Zamaskowany przeciwnik zagulgotał dziwacznie i upuścił miecz na zroszoną trawę. Przez moment stał jak wryty. Próbował ręką zatamować krew buchającą z szyi, po chwili jednak padł jak długi, głucho uderzając twarzą w błoto.

Golimistrz ostrożnie zbliżył się do ciała. Podniósł brzytwę i wytarł ją o kaftan trupa, po czym schował do kieszeni. Nachylił się, chwycił leżącego za ręce i przewrócił na plecy. Natychmiast zajął się odwijaniem czarnego materiału ukrywającego twarz nieboszczyka. Ujrzawszy oblicze zabitego, oniemiał. Zawył głośno i przeraźliwie niczym wilk schwytany w sidła. Obudzeni hałasem żołdacy zaczęli nadbiegać z każdej strony. Półnadzy, czasem bez butów, wyrwani z głębokiego snu ustawiali się wokół Golimistrza.

– Przeprowadziłem szybkie śledztwo. – Goezze zwrócił się do króla. – Nie mam wątpliwości, że rzekoma Siminem w rzeczywistości nazywała się Hano. Była płatnym mordercą na usługach Rega, a ty byłeś celem, Najjaśniejszy Panie. Świadczą o tym zapiski, które znalazłem w skrytce pod jej łóżkiem. – Uniósł w dłoni zwiniętą kartkę.

Niepamiętny siedział nieruchomo na krześle tuż przy oknie. Właśnie tą drogą ostatniej nocy ktoś próbował dostać się do środka. Patrzył na osobistego doradcę, cierpliwie słuchając informacji o efektach dochodzenia. Zgodnie z decyzją króla w komnacie nie przebywał nikt poza nimi. Monarcha postanowił utajnić szczegóły niedoszłego zamachu. Wcześniej zdarzały się próby zamordowania panujących, ale nigdy aż tak zuchwałe i do tego w miejscu, gdzie przebywało tak wielu zbrojnych.

– Dowodzi to tylko tego, że nigdzie nie można czuć się bezpiecznie – podsumował Mar.

Winfrid milczał. Uznał, że jakikolwiek komentarz do wypowiedzianych słów byłby nietaktem. Na pewno nie teraz i nie tu. Zamierzał przedyskutować z Niepamiętnym tę sprawę dopiero po powrocie do zamku, kiedy władca ochłonie po nocnych wydarzeniach i oczyści umysł z czarnych myśli.

Król powstał z krzesła i zbliżył się do swojego doradcy. Znalazłszy się obok mnicha, popatrzył bezwiednie na poroże zamocowane na ścianie i oznajmił:

– Zaraz każę przyprowadzić tu tego żołnierza. Chcę mu wynagrodzić jego postawę.

– Miłościwy Panie, pozwól, że ja go przyprowadzę – poprosił Goezze.

– Nie rozumiem. Dlaczego? – Zdziwiony monarcha przeniósł wzrok na doradcę. – Przecież chcę go wynagrodzić, a nie ukarać.

– Zabójczyni była związana z Golimistrzem – wyjaśnił szybko, lecz chyba mało precyzyjnie, ponieważ usłyszał:

– Związana? Co mam przez to rozumieć?

– Była jego… nałożnicą, że tak powiem.

– Zatłukł własną kobietę? – Władca wybałuszył oczy ze zdziwienia.

– Tak. Nie wiedział, że to ona, bo miała zakrytą twarz.

Po raz kolejny zapadła niezręczna cisza, ale tym razem trwała nieco dłużej. Monarcha trawił w myślach usłyszaną historię, a doradca z kolei czekał na jego dalsze instrukcje.

– Dobrze. Przyprowadź go – mruknął w końcu Niepamiętny.

Mnich ukłonił się, a gdy dotknął zimnej klamki, dobiegł go głos:

– To najdziwniejsza historia, jaką kiedykolwiek słyszałem.

Winfrid, pchnąwszy drzwi, wszedł do środka i rozejrzał się po kantynie. Przebywało w niej kilku żołdaków grających w kości lub spędzających czas bezczynnie przy stołach. Za jednym z nich siedział Brzytew w towarzystwie Kespera. Na twarzy Golimistrza malował się smutek oraz rozgoryczenie. Trwał bez ruchu jak zaklęty w kamień, patrząc tępo w ścianę.

– Wszyscy natychmiast opuścić komnatę! – rozkazał Goezze. Widząc opieszałość w wykonywaniu polecenia, dodał z nutą agresji w głosie: – Ruszać się! Wynocha! Tylko Brzytew zostaje!

– Ja tes mam wyjść? – zapytał Kesper.

– Tak, ty tes! – odparł sarkastycznie królewski doradca, nie kryjąc irytacji pytaniem.

Jego gniew i krzyki przyniosły oczekiwany skutek. Kantyna błyskawicznie opustoszała. Mnich podszedł do wejścia i opuścił rygiel, blokując dostęp komukolwiek z zewnątrz.

Usiadł obok Golimistrza.

– Witaj, Brzytew.

– Witaj – odpowiedział ledwie słyszalnie, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku ze ściany.

– Przyszedłem, by zabrać cię przed oblicze Miłościwego Pana – wyłuszczył. – Król Mar chce cię wynagrodzić za to, co zrobiłeś.

Nie doczekawszy się żadnej reakcji, ciągnął:

– Wiem, co czujesz.

– Nic nie wiesz – żachnął się żołnierz.

– Owszem, wiem. – Mnich pokiwał twierdząco głową. – Kilka lat temu straciłem kogoś bardzo bliskiego. To dlatego wstąpiłem do zakonu, a potem poświęciłem się nauce.

– Ja ją zabiłem. Zabiłem Siminem – wyszeptał Golimistrz. Trudno było się zorientować, czy mówił do siebie, czy raczej do rozmówcy, a może gadał ze ścianą.

– Zabiłeś Hano. Szpiega i mordercę na usługach Imperium – wyłuszczył bez ogródek Goezze.

Brzytew zaskoczony przeniósł wzrok na teologa, a w jego oczach pojawił się płomień szaleństwa.

– Co… co ty mówisz?! – zapytał wściekle, zaciskając pięści tak mocno, aż mu pobielały kości palców.

Doradca wyciągnął zza pazuchy papiery i rzucił na stół.

– Zanim mnie zabijesz, rzuć okiem na to.

Brzytew ani myślał zapoznawać się z dokumentami. Uczony powoli zaczynał mieć tego dość.

– Umiesz czytać? – zapytał, lecz nie otrzymał odpowiedzi. – Pytam, czy umiesz czytać?! – wrzasnął z nieukrywanym zdenerwowaniem w głosie.

– Umiem – odpowiedział po raz kolejny wyrwany z zamyślenia mężczyzna.

– To czytaj, do jasnej cholery!

Po dwukrotnym przeczytaniu dokumentu twarz Golimistrza przybrała zupełnie inny wygląd, jakby nieznany malarz postanowił zmienić szary i pozbawiony dynamiki widok na pejzaż przedstawiający burzę z piorunami, gdzie wicher łamał drzewa niczym zapałki.

 – Prowadź do króla – wycedził wściekle przez zęby.

Mar spojrzał pytająco w stronę Goezzego.

– Jak myślisz, Winfridzie, możemy spełnić jego oczekiwania?

– Nie widzę przeciwwskazań, Najjaśniejszy Panie – odpowiedział zmęczonym głosem mnich. Jego mina wyrażała chęć jak najszybszego zakończenia całej historii. – Po pierwsze, nie są szczególnie wygórowane, a po drugie, w zamku przyda się golibroda. Pani Kassandra fatalnie strzyże, że o goleniu nie wspomnę.

– O tak – przyznał monarcha, głaszcząc zarost na twarzy. – Od kilku lat noszę brodę. Ta baba mnie kiedyś tak pocięła, że panicznie boję się golenia.

Zaśmiał się głośno, a kiedy zdał sobie sprawę, że to nie najlepszy czas na żarty, oznajmił:

– Dobrze. Zwalniam cię ze służby wojskowej. Tym bardziej` że chcesz otworzyć w grodzie salon strzyżenia i golenia.

– Dziękuję, Wasza Wysokość – odpowiedział Brzytew.

– To nie wszystko. Twoja nagroda wydaje mi się, jak wspomniał teolog, niezbyt wygórowana. Dodatkowo podaruję ci konia. Nie jest to może najszybszy rumak w królestwie, ale przynajmniej zawiezie cię do zamku. Potem zrobisz z nim, co zechcesz. Winfridzie – zwrócił się do doradcy – pokaż mu konia. Wiesz, tego, co mu jeszcze imienia nie nadałem.

– Oczywiście, Wasza Miłość – przytaknął.

Wyszli, zostawiając Mara w komnacie. Król wyciągnął spod łoża gliniany dzban i napełnił stojący na blacie kubek. Wpatrywał się z uwielbieniem w czerwony płyn.

– To mój ostatni dzień tutaj. Wypada się urżnąć. Zresztą po powrocie też się urżnę. – Skrzywiwszy usta w uśmiechu, wychylił kubek. Odstawił naczynie na stół, po czym znowu je napełnił.

Królewski orszak poruszał się wolno pośród łąk pokrytych dywanem żółtych traw. Wiał słaby chłodny wiatr, wkradając się czasem pod ubrania jeźdźców niezadowolonych z takiego obrotu sprawy. Na białej klaczy, pośrodku grupy, siedział król Niepamiętny. Zaraz obok gniadego rumaka poganiał Goezze.

– Winfridzie – odezwał się monarcha. – Po nieudanym zamachu trochę na ten temat myślałem. Sądzę, że przydałby się w królestwie ktoś taki jak ta… jak jej było?

– Hano, Wasza Wysokość – podpowiedział zziębnięty doradca. Jego mina jasno wskazywała, że marzył o cieple płomieni zamkowego kominka. Szczękając zębami, co chwilę pocierał dłońmi o policzki.

– Właśnie. – Król był pełen uznania dla dobrej pamięci teologa. Sam nią nie grzeszył, choć powody były zgoła inne i wiedzieli o nich ci, którzy poznali go osobiście. – Skoro inni władcy korzystają z takich usług, to dlaczego my nie?

– Dobry pomysł – zgodził się. – Sądzę, że mam kogoś na to stanowisko.

– Kogo? – zapytał król z nieukrywaną ciekawością. Miał pełne zaufanie do teologa. Dotąd jego rady i wybory sprawdzały się co do joty.

– Myślałem o naszym nowym golibrodzie – wyjaśnił. – Walczyć potrafi, poza tym nikt go nie będzie podejrzewał.

– Jesteś w stanie go przekonać? – W głowie Niepamiętnego pojawiły się wątpliwości. – Nie sprawiał wrażenia łatwego do werbunku.

– Sam go nie przekonam – przyznał. – Ale w parze z pieniędzmi powinno się udać. Przecież żeby rozwinąć interes, będzie potrzebował kapitału.

Orszak minął łąki, wjeżdżając na kamienny trakt, co oznaczało zaledwie pół dnia drogi do zamku. Dla utrudzonych podróżą jeźdźców oraz ich wierzchowców stanowiło to dobrą wiadomość. Szczególnie że zrobiło się jeszcze zimniej, a wiszące na niebie ciężkie chmury zapowiadały ponowne opady deszczu.

Rozdział IIPOŁÓW Z ZANĘTĄ

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział IIIKRZYK ŻAŁOBY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział IVSTUDNIA BEZ DNA

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział VPUŁAPKA NA MORDERCĘ

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział VISZCZUR MNIEJSZY OD KONIA

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział VIIUMARŁ KRÓL, NIECH ŻYJE TUR

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział VIIICZARNE KOTY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział IXLEŚNE LICHO?

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział XKAPŁAN

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział XIZBÓJECKI LOS

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział XIICO DWIE GŁOWY, TO NIE JEDNA

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział XIIITURNIEJ Z NIESPODZIANKĄ

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział XIVPRAWIE BÓG

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział XVW CIENIU KATEDRY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział XVIWINFRID GOEZZE

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział XVIIWIEDŹMY LUBIĄ DZIECI

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Rozdział XVIIIDWA ZLECENIA, CZTERY TRUPY

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

EPILOG

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Wydanie I

ISBN 978-83-66328-73-0

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium