Gombrowicz. Ja, geniusz Tom2 - Klementyna Suchanow - ebook

Gombrowicz. Ja, geniusz Tom2 ebook

Klementyna Suchanow

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Współwydawca: Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza

Tom I - 576 str.

„Gombrowicz. Ja, geniusz” to podróż pełna zagadek i znaków zapytania. Zaczyna się na długo przed 1904 rokiem i kończy śmiercią pisarza. To nie tylko podróż, w czasie której z nieopierzonego ziemiańskiego syna wyrośnie pewny swej indywidualności twórca, kreujący zupełnie nowy język filozof i w końcu zmęczony sławą człowiek, to również wędrówka przez kompleksy polskiej – i nie tylko – literatury, historii, tradycji i obyczajowości

Tom pierwszy wprowadza w zawiłości życia rodzinnego i ziemiańskiego na tle historii rodów Gombrowiczów i Kotkowskich. Mały Itek, „dziwak”, niemieszczący się w wielkopańskim „comme il fault”, przeobraża się w pisarza Witolda, który własne klęski i lęki przekuwa konsekwentnie w swój oręż. Wydanie „Pamiętnika z okresu dojrzewania” otwiera mu drzwi do warszawskiego środowiska literackiego, poznaje Schulza, Witkacego i zaczyna „prowadzić swoje gry” przy stoliku nad małą czarną. Fascynuje i odpycha, usilnie walcząc o „narzucenie” siebie. W 1938 roku wydaje „Ferdydurke”, ale sukces pierwszej powieści przytłumia zbliżająca się wojna. Podróż do Argentyny uchroni Witolda przed wojennym losem, który przypadnie jego bliskim, a równocześnie pozwoli się ostatecznie wyzwolić, doszlifować warsztat literacki i oddać homoerotycznym przygodom w labiryncie Buenos Aires. Gdy w 1945 roku kończy się wojna, Witold nie zamierza wracać do Polski i rozpoczyna los pisarza na emigracji.

Tom II - 600 str.

Mieszkanie przy ulicy Venezuela 615 i kawiarnia Rex stają się sceną kolejnego aktu w życiu Witolda Gombrowicza. Pisarz, który decyduje się zostać w Ameryce Południowej, zaczyna batalię o tłumaczenie „Ferdydurke”. Choć kończy się ona klęską, wprowadza w jego życie jedną z najważniejszych dla niego osób, młodego Alejandra Rússovicha. Ponieważ brak środków do życia staje się coraz bardziej dotkliwy, czterdziestoparoletni Witold musi podjąć pierwszą etatową pracę – urzędnika w banku. Przełomem w życiu pisarza okaże się nawiązanie współpracy z paryską „Kulturą”, która opublikuje kolejne części „Dziennika”, „Trans-Atlantyku” i „Ślub”.

Gombrowicz znów zaczyna być czytany, lecz dopiero tłumaczenie jego dzieł we Francji oraz wywalczone przez Kota Jeleńskiego stypendium w Niemczech w 1963 roku pozwolą na powrót do Europy na pokładzie Frederico C. Mijają lata, zanim osiąga stabilizację i staje się starszym panem z Vence, który czeka na Nobla u boku młodej towarzyszki życia Rity Labrosse. Umiera w 1969 roku nękany przez astmę i kłopoty z sercem, nie otrzymawszy tej najważniejszej nagrody literackiej i pozostając „najbardziej znanym z nieznanych pisarzy”.

Choć trudno w to uwierzyć, „Gombrowicz. Ja, geniusz” to pierwsza pełna biografia pisarza. Klementyna Suchanow przez lata zbierała materiały, prowadziła rozmowy i podróżowała śladami Gombrowicza. Efektem jest monumentalne dzieło, w którym odbija się nie tylko Itek/Witold, ale także fermentująca kulturowo Europa XX wieku na tle skomplikowanych historycznych wydarzeń.

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt współfinansowany przez Miasto Stołeczne Warszawa

„Dzięki wyczerpującej, opartej na wielu nieznanych źródłach i dokumentach biografii Suchanow wiemy w końcu, kim był Gombrowicz i jakie miał życie. Dzięki uporowi i talentowi autorki mamy nareszcie kompletną opowieść o jednym z najważniejszych pisarzy nowoczesnych. Teraz nie pozostaje nam nic innego, jak odkryć ponownie jego dzieła.” Michał Paweł Markowski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 682

Oceny
4,8 (29 ocen)
23
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SERIA BIOGRAFIE

Już w księgarniach:

Beata Chomątowska Lachert i Szanajca. Architekci awangardy

Aleksander Kaczorowski Havel. Zemsta bezsilnych

Małgorzata Czyńska Kobro. Skok w przestrzeń

Angelika Kuźniak Stryjeńska. Diabli nadali

Aleksander Kaczorowski Hrabal. Słodka apokalipsa

Stanisław Bereś Gajcy. W pierścieniu śmierci

Olga Szmidt Kownacka. Ta od Plastusia

Mariusz Urbanek Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce

Wojciech Orliński Lem. Życie nie z tej ziemi

Klementyna Suchanow

Gombrowicz

Ja, geniusz

tom II

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego

Wybór fotografii Klementyna Suchanow i Katarzyna Bułtowicz

Dołożono wszelkich starań, by odszukać wszystkich właścicieli praw autorskich zdjęć wykorzystanych w książce. W przypadku ewentualnych niejasności wydawca zapewnia, że prawa wszystkich właścicieli będą respektowane.

Copyright © by Klementyna Suchanow, 2017

Copyright © by Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Warszawa 2017

Copyright © by Wydawnictwo Czarne, 2017

Redakcja Tomasz Zając

Korekta Ewa Polańska / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Mapy Alicja Rosé

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt współfinanso­wany przez miasto stołeczne Warszawa i Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej

Współwydawca:Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-580-7

VII

Venezuela 615

Początek nowej ery

Wyjazd w góry Córdoby niewiele pomaga na zdrowie, bo też i sprawa podwyższonej temperatury znajduje wyjaśnienie – „gorączka nie ustępowała aż wreszcie bęc, tłucze się termometr, pożyczony od Frydmana, ja kupuję nowy termometr i… znika gorączka”[1]. Po letnich upałach w lutym 1945 roku Gombrowicz powraca w deszczu do Buenos Aires i dzięki Gustawowi wynajmuje pokój przy ulicy Venezuela 615. Znów bierze zastrzyki przeciw syfilisowi; później zdarza mu się po raz kolejny zatrzymanie przez policję. Z komisariatu wyciąga go Gustaw za poświadczeniem hrabiego Karola Ludwika Orłowskiego (czyli Piotra, byłego szefa placówki wywiadowczej na Argentynę) oraz sekretarza poselstwa – Jaworskiego. Tym razem powinęła mu się noga, ktoś próbował go szantażować. Klimat polowań na amoralne zachowania dochodzi w tym czasie do absurdu. Pod koniec 1945 roku Borges zostaje „przyłapany” w parku z Estelą Canto i oskarżony o „niestosowne zachowanie”, które polegało na obejmowaniu się. Pretekstem jest brak obowiązkowego dokumentu tożsamości. Oboje trafiają na komisariat, po czym o 3.30 nad ranem zostają wypuszczeni po przesłuchaniu.

[^] Ulica Venezuela 615, gdzie Gombrowicz wynajmował pokój u Frau Elsy. ­Jego balkon ostatni po lewej

Przy ulicy Venezuela zaczyna się nowa epoka w argentyńskim życiu Gombrowicza. Najpierw tutaj zastaje go koniec wojny. Co planuje? Pierwszym pomysłem na powojenne urządzenie się jest wydanie El drama erótico sudamericano (Południowoamerykańskiego dramatu erotycznego), ale nic z tego nie wychodzi[2]. Pojawia się także projekt prowadzenia razem z Sandelínem działu w radio, który również spali na panewce. W tym czasie Gombrowicz nic nie publikuje, a zasiłki z poselstwa się kończą. Także Gustaw traci źródło dochodów. Placówka Estezetu zostaje rozwiązana z początkiem sierpnia 1945 roku na rozkaz z Londynu, bo miesiąc wcześniej cofnięto uznanie dla rządu polskiego (rządu londyńskiego), który przez lata wojenne reprezentował Polaków i współpracował z aliantami. W Polsce wieje wiatr ze wschodu i nie wiadomo, co z tego wyniknie. Podczas konferencji, najpierw w Teheranie, potem w Jałcie, Polska staje się pionkiem na szachownicy. To z pewnością powoduje „zawieszenie” – rok 1945 określi Gombrowicz jako „raczej ciężki i nijaki”, „marny”, „pozbawiony atrakcji”[3]. Ostatecznie w Poczdamie latem 1945 roku decyduje się nowy podział świata, ale zachodnie granice Polski nie zostają potwierdzone. Dopiero w kwietniu 1946 roku przez Czerwony Krzyż Witold dowiaduje się o losie rodziny z listu Reny. Odzywa się do znajomych, bada grunt. Iwaszkiewicz, z którym jest w kontakcie od końca 1945 roku, namawia na powrót, w prasie krajowej ukazuje się nawet jego zapowiedź[4]. Najlepiej streszcza jego ówczesne podejście list wysłany do Adasia Mauersbergera: „Mój dobry Adałł! Oto odzywam się do Ciebie po 6 latach […]. Cóż Zośka, do której, jak i do Ciebie, wielokrotnie myśl moja ulatywała. Twoja rodzina? Nasi przyjaciele? Otóż, mój Adałł, ja przeżyłem tutaj ten okres w trybie dosyć nijakim, niemniej jednak coś tam naskrobałem na papierze i zamiaruję być może wrócić po ukończeniu tych spraw, które tutaj jeszcze przez pewien czas mnie zatrzymują. Pragnąłbym wiedzieć jednak, czy nie byłbym dziś w zubożonej i znękanej Ojczyźnie naszej istotą nazbyt luksusową, gdyż zaiste do niczego więcej nie nadaję się jak tylko do literatury i to dosyć, jak wiesz, skomplikowanej. Rad bym wiedzieć, jak Ty widzisz tę rzecz”[5]. Na razie, tłumaczy, trzymają go w Argentynie różne perspektywy, na przykład: „[…] jedna z tutejszych spółek wydawniczych pragnie utworzyć sekcję polską pod moim kierownictwem”[6]. Dlatego załącza listę książek polskich, które chciałby sprowadzić i tłumaczyć na hiszpański[7]. W czasie wojny już starał się o tłumaczenie na hiszpański Prusa (1944), dla teatru komedii naukowej o Freudzie Antoniego Cwojdzińskiego[8], później pojawia się w tym kontekście Choromański, a także pomysł przekładu z hiszpańskiego na polski (Manuel Gálvez dla poznańskiego katolickiego wydawcy Albertinum[9]), ale summa summarum nic z tych przedsięwzięć nie wychodzi. Aż pod koniec 1945 roku dostaje wsparcie finansowe Cecilii Benedit de Debenedetti, które pozwala na realizację jednego z najoryginalniejszych przedsięwzięć, czyli ferdydurkizacji latynoskiego kontynentu. Przy okazji powstaje to, co dla Gombrowicza najważniejsze – kawiarniane towarzystwo. Wprawdzie wśród Argentyńczyków Polak uważany jest za dziwaka, który każe się tytułować hrabią albo księciem, ale im bardziej na to nalega, tym mniej mu wierzą. Poza Sandelínem i Adolfem de Obietą jest wśród kawiarnianego tłumku także Hijo de la Pampa, czyli Luis Centurión. O indiańskich rysach, kruczoczarnych włosach i pięknych ciemnych oczach, stąd Gombrowicz nadaje mu miano Syna Pampy. To buntowniczy dwudziestotrzyletni malarz samouk, jego rysunki ukazały się już w „Papeles de Buenos Aires”, zrobił nawet portret Witolda[10]. Hijo de la Pampa jest egzotycznym odpowiednikiem warszawskich kolegów malarzy i Gombrowicz dręczy go tak samo jak tamtych: „Ale powiedz mi, dlaczego ty masz zawsze czarne paznokcie?”. Mieszkają niedaleko siebie, obaj z pustymi kieszeniami chodzą na kolacje do obskurnej knajpki przy Avenida de Mayo (Gombrowicz lubi jeść frytki z cuajadą – rodzajem jogurtu). Z tym że Hijo de la Pampa bywa czasem agresywny, o czym Witold dowie się, gdy dojdzie między nimi do bójki – trzeba ich będzie rozdzielać. W tym czasie starsza znajomość z Rogerem Pla rozluźnia się, a z Carlosem Mastronardim w ogóle zostaje zerwana, znikają z horyzontu Lucas, Manen i Vilela. Takich wymian pokoleniowych w jego życiu będzie jeszcze kilka.

Argentyńskie tłumaczenie Ferdydurke

Po kilku latach życia w Argentynie Gombrowicz porozumiewa się już wystarczająco dobrze po hiszpańsku[11], co w drugiej połowie 1945 roku zachęca go do podjęcia próby przekładu pierwszej strony Ferdydurke na język porteños. Lekturze tego fragmentu w kawiarni towarzyszy „kupa śmiechu”, bo tekst zawiera „słowa z żargonu, przekręcone wyrażenia”[12]. Gombrowicz proponuje kawiarnianym kolegom wspólne tłumaczenie, choć nikt nie zna polskiego, i chłopcy podchwytują pomysł z ogromnym entuzjazmem. Niski i niezgrabny w ruchach Carlos Coldaroli (w przyszłości zostanie dziennikarzem muzycznym, będzie też czasem tłumaczył z francuskiego i angielskiego) podkreśla, że „oni uparcie wierzyli w Gombrowicza […], co nie było łatwe w Buenos Aires”. Translatorską pracę wykonują bez zapłaty, choć sami są biedni jak myszy kościelne, bo większość pochodzi z prowincji. Pracują wieczorami, z doskoku, w legendarnej kawiarni Rex przy Corrientes, podczas gdy Gombrowicz żyje tym cały dzień – przeważnie późno w nocy przygotowuje brudnopisy kolejnych stron.

Wszystko byłoby niemożliwe, gdyby nie pomoc wspaniałomyślnej Cecilii, zaprzeczenia Victorii Ocampo. Cecilia od razu polubiła Witolda, od wykładu, który dał w studiu Berniego w czasie wojny. Zabierała go czasem na przejażdżki samochodem, a on namówił ją na stworzenie salonu. W pamięci Gombrowicza zostały sceny z tych cygańskich przyjęć u Cecilii w domu przy Avenida Alvear: tańczący pijani ludzie, „jakaś młodziutka dziewczynka, bardzo ładna i rozbawiona do nieprzytomności”[13]. Cecilia – jak wszyscy – dostrzega grę Gom­browicza, ale uważa go też za kogoś „szczególnego”, kto jest powściągliwy, „połowę doznań chowa dla siebie”, co uznaje za rodzaj ucieczki, a nawet samoobrony[14]. Nią samą poruszają emocje od entuzjazmu do depresji, żyje zawieszona pomiędzy oligarchią argentyńską a potrzebą bohemy. Tę potrzebę spełnia przede wszystkim wśród muzyków, poprzez wydawanie płyt w EAM (Ediciones Argentinas Músicas). Jak wyzna: „byłabym mu pomagała, nawet gdyby nie był pisarzem”, bo zawsze woli „inteligentnego łobuza od sympatycznego idioty”. To ta wysoka, postawna dama, z lekko ironicznym uśmiechem na twarzy pod rozłożystym kapeluszem płaci Witoldowi miesięczne raty, które umożliwiają skromne przeżycie przez jakieś pół roku.

[^] Kawiarnia Rex przy ruchliwej Avenida Corrientes 837

Maestro Frydman przechadza się po sali Rexa, dogląda w milczeniu graczy pochylonych nad szachami. Gdy podchodzi do stolika „tłumaczy”, Gombrowicz męczy go zawsze tym samym pytaniem: „A dlaczego pan, panie maestro, nie czyta mnie?”. Witold wyciąga brudnopis z dosłownym tłumaczeniem, „były tam błędy, nieprecyzyjne wyrażenia, poza tym trzeba było wymyślać słowa, wyrażenia”, wspomina Hijo de la Pampa[15]. I przy stoliku zaczynają się zażarte dyskusje o słowa, bez słownika polsko-hiszpańskiego. Czasem gromadzi się kilkanaście osób, a gracze w szachy czy w bilard dopowiadają swoje. Podstawowy ferdydurkowski termin „pupa” zawdzięcza swe hiszpańskie brzmienie Jorge Calvettiemu. Calvetti pochodzi z północnej indiańskiej prowincji Jujuy i jest trochę starszy od pozostałych tłumaczy, bo ma już dwadzieścia dziewięć lat i wyróżnienie Comisión Nacional de Cultura jako poeta, dzięki czemu wydał w 1944 roku pierwszy tom wierszy. On właśnie wpada kiedyś ze słowem „culeito”, które zachwyca Gombrowicza pod względem fonetycznym, bo słownikowe „culo” czy zdrobnienie „culito” nie wydają mu się odpowiednie. Cieszy się jak dziecko: „Znalazło się słowo, znalazło się słowo”[16]. Upływa grudzień 1945 i styczeń 1946 roku, są trzy pierwsze rozdziały (gotowy jest też publikowany już Filidor, który wejdzie w niezmienionej postaci), gdy w lutym pojawia się w Buenos Aires kubański poeta i dramatopisarz, który wprowadza „absurd” do teatru na Karaibach, zanim Ionesco zostanie obwołany jego królem we Francji.

[^] Salon szachowy w kawiarni Rex. W takiej atmosferze upływało tłumaczenie Ferdydurke na hiszpański przy „enigmatycznym i dobrodusznym uśmiechu dyrektora sali Paulina Frydmana”

Nazywa się Virgilio Piñera i przyjeżdża z Hawany na stypendium. Ponieważ zna Adolfa de Obietę (publikował wiersze w „Papeles de Buenos Aires”), ten pewnego dnia oświadcza mu: „»Che, musi pan poznać Gombrowicza…« Podczas gdy to mówił, na jego twarzy pojawił się odcień ironii” – zrelacjonuje Virgilio[17]. I tak udają się z La Fragaty do pobliskiego Rexa. „Wdrapaliśmy się po stromych schodach kawiarni Rex – opowiada Piñera – i Obieta wskazał palcem stolik, przy którym tyłem do nas siedział pochylony mężczyzna. Jego przygarbiona sylwetka i gęste kłęby dymu dobywające się z jego ust pozwalały się domyślać, że albo zastanawiał się nad trudnym ruchem w szachach, albo też był pogrążony w głębokiej zadumie. Stanąłem przed mężczyzną po czterdziestce, któremu dziecinna twarz, a może raczej stan ducha nadawały wygląd dwudziestolatka”. Pierwsza ich rozmowa, jak określi Piñera, „nie była niczym innym niż obwąchiwaniem się dwóch psów”. Po tej wstępnej rozgrywce trzydziestotrzyletni Kubańczyk i czterdziestojednoletni Polak, obaj urodzeni 4 sierpnia pod znakiem Lwa, zawierają „wieczną przyjaźń”. Virgilio, w przeciwieństwie do prawnika Obiety zatrudnionego w Ministerstwie Finansów, dysponuje czasem i pełną parą zabiera się do roboty. Zafascynowany artystyczną atmosferą Buenos Aires, uznawanego w Ameryce Południowej za stolicę kultury, postanawia ściągnąć z Hawany przyjaciela. Opisuje mu genialnego Polaka i skuszony Humberto Rodríguez Tomeu robi zbiórkę pieniędzy wśród członków rodziny i pojawia się przy stoliku w maju, po długiej podróży statkiem, bo na morzu wciąż jest dużo min[18]. Po przyjeździe choruje, dlatego to Gombrowicz fatyguje się w kapeluszu – nosi go nawet latem – by poznać dwudziestosześciolatka. Virgilia – choć ma „zwinną sylwetkę”, w której jest coś z tancerza, ciemne włosy i czarne oczy, orli nos i oliwkową cerę, co nadaje mu wygląd andaluzyjski[19] – wszyscy opisują jako brzydkiego. W przeciwieństwie do niego Humberto jest bardzo wysokim i przystojnym mężczyzną, ma w sobie coś, co nadaje jego twarzy wygląd amerykańskiej gwiazdy filmowej. Obaj są otwartymi homoseksualistami, ponieważ do „tych spraw” na Kubie podchodzi się w znacznie bardziej liberalny sposób, przy czym Virgilio jest zdecydowanie afeminado, zniewieściały. Witold, który nie lubi manifestacyjności, czuje się speszony. Po „smudze cienia”, którą przeszedł, wydaje mu się czasem, że świat erotyki się dla niego skończył, ale geje z kubańskich tropików pobudzają jego apetyt erotyczny. W dniu poznania jest w dobrym humorze, wypowiada kilka kategorycznych zdań i Humberto z pasją przyłączy się do grupowego tłumaczenia.

Gdy pod koniec pracy do tłumaczy dochodzi Alejandro Rússovich, dopełnia się grono osób, które staje się najważniejsze w życiu Gombrowicza. Z Alejandrem poznają się w La Fragacie na rogu Corrientes i San Martín. „Na głowie miał szary, brudny kapelusz, ręce w kieszeniach starego, nieprzemakalnego płaszcza. Pozdrowił nas nieco z góry i przysiadł się do nas. Przyglądałem mu się: nie wyglądał na biedaka. Jego ubiór nie pasował do jego wyglądu ani dystyngowanego sposobu bycia. Nie wyglądał też na artystę, w każdym razie nie był podobny do intelektualistów, jakich zwykłem spotykać w Buenos Aires. Mówił o literaturze, życiu, ludziach z sarkazmem i ironią. […] Obserwowałem go tak intensywnie, że się spostrzegł i spojrzał na mnie spod oka. Potem wstał, żeby udać się do Rexa. Wstałem i ja – chciałem pójść za nim. Inni zostali. Gombrowicz już był na trotuarze i jakby mnie nie zauważył, równocześnie jednak wydało mi się, że choć na mnie nie patrzy – czeka na mnie. Powiedziałem: »Chciałbym z panem pomówić«. – »A cóż ma mi pan do powiedzenia?« – odparł sucho, jakby zażenowany tym, że rozmawiamy w cztery oczy. »Chciałem po prostu powiedzieć, że jest pan pierwszym człowiekiem, który wyraża dokładnie to, co sam odczuwam, nie umiejąc tego sformuło­wać«. – »Nic dziwnego, jest pan jeszcze bardzo młody, a ja jestem człowiekiem dojrzałym. Będzie pan zawsze miał tego rodzaju odczucia z kimś, kto coś przeżył«. – »Nie, to nieprawda, znam wielu intelektualistów wiedzących całe mnóstwo rzeczy, ale z panem to jest coś innego«. […] Szliśmy w kierunku centrum. Jego sposób chodzenia sprawiał wrażenie siły i lekkości zarazem. Za pozorną sztywnością kryła się zaskakująca fizyczna giętkość. […] Zrobiło się późno. Ciągle szliśmy. Kiedy coś mówiłem, odpowiadał mi monosylabami lub wręcz milczał. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, rzucił: »Co robisz teraz? Idziesz gdzieś?«. Odpowiedziałem: »Mam tyle czasu, ile chcesz«. Wtedy zapytał: »Chcesz wstąpić do mnie?«. Poszliśmy razem w kierunku ulicy Venezuela”[20]. Czego Russo już nie dopowie w tym tekście, a co zostanie dopowiedziane w kilku wywiadach i prywatnych rozmowach, to fakt, że tej nocy dochodzi między nimi do fizycznego zbliżenia. Gdy spotkają się po jakimś czasie ponownie, nie wrócą do tematu i znowu mówią sobie per „pan”, choć da się zauważyć pomiędzy nimi bardziej osobisty stosunek. Tłumaczenie książki dobiega wtedy końca, więc Alejandro dołącza do komitetu w ostatnim momencie.

„Czasami było nas dwunastu, bawiliśmy się nieźle, później to przestało być poważne”[21] – podsumowuje Humberto. Dlatego postanowiono przenieść sesje z głośnego Rexa, gdzie przeszkadzają bilard, szachy i rozmowy, o przecznicę dalej, do mieszkania Kubańczyków. W ten sposób zaczyna się zarysowywać nowa mapa literacka. Trasa związana z argentyńską Ferdydurke kreśli się wokół ruchliwej Corrientes. Sznury samochodów, nawoływanie taksówek, wabiące neony, tłumy spieszące do teatru czy kina, księgarnie otwarte w nocy, bezlik barów i kawiarni funkcjonujących do ostatniego klienta. Ferdydurke powstaje na dolnym odcinku poniżej Obelisco – Rex mieści się pod numerem 831, pomiędzy kinem a teatrem Tabarís. Pod numerem 758 na drugim piętrze mieszkają Virgilio i Humberto. Kawałek dalej znajduje się La Fragata, a na równoległej ulicy Lavalle pensjonat Luxor, gdzie mieszka Russo. Gombrowicz ulokowany jest trochę dalej, po drugiej stronie alei, ale zawsze milczy na temat swojego miejsca zamieszkania. Gdy ktoś o nie pyta, wskazuje od niechcenia kierunek, ale nikogo nie zaprasza, co rozumiane jest tak, że wstydzi się warunków. Ferdydurke rodzi się po raz drugi w wielkomiejskim zgiełku, ale z pominięciem mapy literackiej Buenos Aires, jak café Richmond czy Tortoni, wytyczając własną mapę.

Codziennie, punktualnie o 17.00, Gombrowicz pojawia się z nowymi stronami u Virgilia i Humberta, robią kawę i zaczyna się praca. To trochę makabryczne mieszkanie Kubańczycy wynajmują tanio, za 50 pesos, od maestra Frydmana, który boi się tam wchodzić. Należało do jego przyjaciółki zmarłej na raka i wciąż trzyma w nim jej rzeczy – telewizor, meble, sprzęty i przedmioty zamknięte w jednym pokoju. Wpadają tu też często Russo, czasem Adolfo, Hijo de la Pampa, Carlitos i Pepe Villafuerte. Witold zaczyna sesje, prezentując swoją makaroniczną wersję, potem trwają dyskusje nad każdym zdaniem pod kilkoma kątami: „zestaw słów, eufonia, kadencja, rytm”[22]. „Od czasu do czasu – wspomina Adolfo – Gombrowicza ogarniała specjalna czułość dla jakiegoś hiszpańskiego wyrazu, którego sens właściwie nie był dla niego do końca jasny, i narzucał go tłumaczom, bowiem jego dźwięk lub aspekt wydawał mu się obiecujący”[23]. Częstym zajęciem jest także wymyślanie słów. Hiszpański Kubańczyków jest bliższy klasycznemu językowi z Hiszpanii, w przeciwieństwie do argentyńskiego, poddanego wpływom włoskiego i wielu innych języków imigrantów. Na przykład jak przełożyć słowo „możność”, które nie ma bezpośredniego odpowiednika w hiszpańskim, bo zbliżone słowo „poder” („móc” albo: „władza”) nie zawiera potencjalności „mocy”. Stworzono więc neologizm „podermiento”, od którego z kolei powstanie „nonpodermiento” („niemożność”)[24]. „Obserwacje Witolda były zawsze słuszne – komentuje Humberto. […] Kiedyś trzy godziny dyskutowaliśmy wyrażenie matungos de tiro (stare jędze). Dyskusja była burzliwa. Piñera miał bardzo stanowczy charakter, Witold chciał narzucić swój punkt widzenia, ten się opierał”[25]. Wtedy pogniewani na ponad tydzień przerwą pracę. Ale Virgilio wierzy w Ferdydurke i uda im się pokonać trudności.

Po robocie wszyscy udają się na kolację do niemieckich Żydów w Luxorze, gdzie gruba Lucy jest dla nich tak miła, że podaje najlepsze kawałki. Każdy płaci za siebie, ale od razu wybucha spór między Virgiliem a Witoldem, którzy walczą o to, by uniknąć płacenia. Ustępują Kubańczycy, którzy czują się bardziej przy forsie. Pieniądze Cecilii to 100 pesos miesięcznie, stypendium Virgilia to pesos 125. Kolacja z trzech dań, deseru i kawy kosztuje 2,25 pesos. Jeśli podzielić 100 pesos Gombrowicza przez trzydzieści dni, wychodzi 3,33 pesos na dzień. Nie wiemy, ile kosztuje go pokój przy Venezuela, ale nawet jeśli założymy, że czynsz to połowa ceny mieszkania Virgilia, wychodzi, że Gombrowicz może dysponować 2,5 pesos na dzień. Dlatego słynne „spory o płacenie za kawę”, które lubił uprawiać już w kawiarniach warszawskich, w Buenos Aires nabierają innego sensu. Inaczej niż warszawscy znajomi w swych wspomnieniach, tłumacze Ferdydurke opowiadają, że Gombrowicz czynił tak z biedy.

Kolejnym powodem do rywalizacji jest sam Humberto. Zarówno Virgilio, jak i Witold chcą go przeciągnąć na swoją stronę, jako najmłodszy znajduje się między młotem a kowadłem. Gdy Humberto wykazuje poparcie jakiejś myśli Witolda, Virgilio czuje się zazdrosny. Virgilio to osoba charyzmatyczna i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Jest pewny siebie i ma równie specyficzne, czasem obrazoburcze, poczucie humoru, uwielbia także żartować z tych, co – jak Calvetti – biorą sztukę zbyt poważnie. I podobnie jak Gombrowicz ma już swój dorobek. Jest znany w kręgach literackich Kuby jako prowokacyjny poeta (w La isla en peso [Ciężar wyspy] z 1943 roku przeklina wodę, która otacza wyspę), a jako dramaturg otworzył już erę nowoczesności w teatrze, to współzałożyciel kilku pism, sceptyk i agnostyk, zbuntowany i zaczepny, zaprawiony też w potyczkach[26]. Na Kubie obrosła legendą jego bójka z José Lezamą Limą w 1942 roku. W Piñerze znajduje więc Gombrowicz nie wyznawcę, ale partnera o podobnie ciętej inteligencji. Jeśli Virgilio nie zniechęca się walką z Polakiem, to dlatego, że „postawa literacka i proponowany przez pana – Virgilio zwraca się do Witolda – zestaw idei, tak nowych, wydały nam się bardzo ważne dla Ameryki Południowej”[27]. Sam chce się rozliczyć z latynoskim parnasem i uznaje, że „ferdydurkizm”, który odsłania się przed nim z każdą nową stroną tłumaczenia, jest do tego idealnym narzędziem.

[^] Grupka przyjaciół z okresu tłumaczenia Ferdydurke, od lewej: Carlos ­Coldaroli, Augusto de Castro, Virgilio Piñera, Graziella Peyrou, Humberto ­Rodríguez Tomeu (z tyłu), Adolfo de Obieta i Witold Gombrowicz w porcie, grudzień 1947 r.

Jedyną kobietą w grupie, ale niepojawiającą się w Rexie, bo paniom nie przystoi bywać w takich miejscach, jest Graziella Peyrou, siostra autora kryminałów, który pozostaje w bliskich relacjach z „Sur”. Graziella nie uczestniczy w przekładzie, ale odgrywa inną rolę. „Graziella miała jakieś trzydzieści–trzydzieści pięć lat – jak opisuje ją Russo. – Niezbyt ładna (oczy żaby). Inteligentna. Poznała Virgilia przez Adolfa. Zakochała się w nim do utraty godności, a Virgilio był typem, który czuł wstręt do kobiet w sposób patologiczny. […] A więc Virgilio mówił szczerze Grazielli: »Czuję wstręt do kobiet itp.«, a ona odpowiadała, że to nie ma znaczenia. Szło się do niej jedynie i wyłącznie po to, by zjeść. Ale kazała nam czekać na dania… Trzeba było rozmawiać, zachować się… […] Nie znosiła Witolda, bo nalegał z całowaniem ręki, ona odmawiała, a Witold chwytał jej dłoń i tłumaczył, że w Polsce tak się robi, że tu nie chodzi o miłość, że »wielki świat« istnieje i że trzeba trochę mieć to na uwadze itp. […] W grupie tej role zostały podzielone następująco: Graziella – zakochana, Virgilio – ten, który nie kocha i odmawia miłości, Tomeu – cień Virgilia, jego brat (dos hermanitos) […], Russo – młody przyzwoity człowiek, który nie brał żadnej strony, lubiany i ceniony przez Graziellę, bo Witoldo i Virgilio byli w stosunku do niej okrutni. […] Jej brat Manuel pojawiał się, wchodził i ledwo witał Witolda i pozostałych, bo dla niego byli tylko wyzyskiwaczami siostry”[28].

Po około sześciu miesiącach przekład jest gotowy. Nie wiadomo jeszcze, czy znajdzie się nań wydawca, ale są próby konsultacji tekstu z ludźmi pióra, do czego odnosi się fragment listu Witolda do Virgilia: „Dostałem przed chwilą list od Ernesta [Sábato]. Pisze między innymi: »Przekład jest zdaniem Raimunda Lidy bardzo zły i należałoby zrobić go na nowo«. Z drugiej strony, przyjaciel Ernesto, czytając w mojej obecności jakiś fragment, miał zastrzeżenia do pewnych zdań i mimo moich wyjaśnień twierdził, że są one nie do przyjęcia (krytykował na przykład użycie słowa tal zamiast como i ­carro zamiast cocheetc.)”[29]. Gombrowicz prosi, by Virgilio przekonsultował sprawę z jakimś stylistą (Martínezem Estradą, Borgesem czy Gómezem de la Serną), ale – zastrzega – „jeśli przekład dobrze brzmi, »nie obchodzą mnie smutni puryści«”. Uważa za sukces samo to, że w ogóle udało się doprowadzić projekt do końca, i jest dumny, że Joyce miał czterech tłumaczy, a on dwudziestkę[30].

Powtórny debiutant

Wydawcę udaje się znaleźć pod koniec roku 1946 dzięki Kubańczykom. Obaj współpracują z oficyną Argos, Virgilio przetłumaczył książkę o estetyce włoskiej, a Humberto Jana Błękitnego Jeana Giono (inne książki Giono tłumaczy w tym czasie dla Argos Julio Cortázar). Buenos Aires jest w latach czterdziestych prężnym rynkiem wydawniczym. Na kilka lat przed wojną pojawiło się dużo Żydów z Europy, do tego doszli hiszpańscy republikanie, którzy uciekli wcześniej przed Franco, co podziałało ożywczo na branżę. Działa w Argentynie Espasa-Calpe, powstała Losada, Sudamericana i Emecé. Argos założył rok wcześniej Francuz Jean Combuscot i w roli szefów obsadził trzech specjalistów, którzy stworzyli ambitny program. Jednym z nich jest Luis M. Baudizzone, który po weekendzie spędzonym nad maszynopisem w „łamanym hiszpańskim” zachwyca się Ferdydurke. Pozostali – José Luis Romero i Jorge Romero Brest – przyklepują decyzję Baudizzonego i w listopadzie następuje podpisanie umowy z autorem. Wtedy po raz pierwszy wydawca spotyka autora, „dziwnego człowieka, milczącego, mało komunikatywnego”[31]. Standardowa umowa wygląda tak, że płaci się autorowi z góry za całość praw i daje 10 procent ze sprzedaży egzemplarza książki, a sam nakład wynosi prawdopodobnie 3000 egzemplarzy. To satysfakcjonuje Gombrowicza, który więcej się nie pokazuje, o nic nie prosi ani nie dopytuje o sprzedaż. Książka wychodzi w sekcji nowości i trafia nawet do Peru, Wenezueli i Meksyku, gdzie wydawnictwo ma swoich reprezentantów.

Jesiennego dnia – 25 kwietnia 1947 roku[32] – Gombrowicz spotyka się z Kubańczykami – Piñerą i Tomeu w Café El Querandí na rogu Moreno i Perú (numer 302). Jest nerwowy, nie potrafi ukryć swego wzruszenia – by je zatuszować, po raz kolejny opowiada historię o prawie swojej babki do tronu hiszpańskiego oraz epopeję o swoim przybyciu do Argentyny[33]. Wreszcie Tomeu wychodzi po egzemplarze do mieszczącego się w pobliżu wydawnictwa (Moreno 640) i około 17.30 przynosi je do kawiarni, po czym panowie inicjują uroczyście podbój Argentyny. Prowadzona przez Gombrowicza Kronika Ferdydurke – niepublikowane notatki pisarza z wydarzeń towarzyszących ukazaniu się książki w 1947 roku – wyjawia nam liczne tajemnice związane z argentyńskim debiutem. Po odebraniu egzemplarzy pod datą 25 kwietnia 1947 roku Gombrowicz notuje: „Przewieźliśmy moje rzeczy do hot. Congreso [przy ulicy Alsina, przez kilka miesięcy mieszka tam, bo przy Venezuela nie ma wolnego pokoju] i stamtąd na piechotę do Rexu.

W Rexie Piñera fundował Cinzano. Pokazaliśmy Manenowi i Rochy[34]. Zaniosłem potem do Retiro, a w drodze pokazałem sędziemu Campeón de Córdoba.

Kolację zjedliśmy w Luxorze, a potem znowu do Rexu, ale nikogo nie było. Zostawiłem na noc Piñerom”[35].

Doświadczony polskim debiutem i nauczony na własnych błędach Gombrowicz zamierza sam się zająć przeprowadzeniem południowoamerykańskiej rozgrywki o ferdydurkizm, bo wydawca niewiele może z powodów finansowych – nie odbędzie się żadne przyjęcie lansujące książkę, a standardowo wysłane egzemplarze recenzenckie wiele nie dają. Redaktorzy Argos, choć mają dobry gust, nie sprawdzają się w roli biznesmenów i wydawnictwo po kilku latach pada. Będąc obcokrajowcem, decyduje się na przedmowę, która ma przedstawić go jako autora i umiejscowić książkę w czasie i przestrzeni. Podsumowuje także swoje argentyńskie lata: „Zagubiony w tym kraju, oszołomiony i zdruzgotany wydarzeniami w Europie, wałęsałem się po ulicach nie mając ochoty na nic, albo też płakałem gorzko, chowając głowę pod jakimś kawiarnianym stolikiem. Zupełnie odszedłem od literatury i jedynie dzięki wrodzonej mi, szczęśliwej skłonności do infantylizmu zdołałem – wbrew najrozmaitszym klęskom i upokorzeniom – zachować w sobie jakąś iskrę radości. Ostatnio powróciła mi ochota do pracy literackiej, sądzę więc, że wkrótce będę miał przyjemność wydać jakiś nowy utwór”[36]. Wstęp jest także okazją do wymienienia listy członków komitetu tłumaczy pod przewodnictwem Virgilia Piñery. Napawa go dumą, że książka poczęła się wśród młodych ludzi, a nie w „smutnych pracowniach producentów książek”[37], i zachęca, by jeśli się spodoba – chwytać się na jego widok za prawe ucho, a jeśli nie – za lewe, albowiem wszelkie pretensjonalne formy wyrażania opinii są z natury fałszywe. Kończy pozdrowieniami: „Muchos saludos a todos” [Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich].

Ogarnia go gorączka. Każdy dzień od momentu odebrania egzemplarzy, a szczególnie już od 8 maja, kiedy książka ukazuje się w sprzedaży, pełen jest różnorakich poczynań promocyjnych. Wiemy o nich dzięki adnotacjom w Kronice Ferdydurke. Czymś podobnym musiały być wypisy z recenzji, które rozdawał znajomym przy polskim wydaniu książki. Przy imieniu bądź nazwisku skrótowo zapisuje wrażenia z lektury. Stopień „podobania się” szacuje w procentach i odnotowuje wszelkie zauważone wahania. Tak na przykład, kiedy Graziella Peyrou mówi, że jest „encantada” [zachwycona], wstawia w nawiasie znak zapytania, bo wcześniej zauważył, że była „chłodna”, a gdy odwiedza swą mecenaskę, zauważa, że „kartki niektóre egzempl. Cecylii nierozcięte”[38]. Podobnemu systemowi oceny poddane są recenzje. Wysłuchuje wszelkich plotek, pogłosek, opinii, przekazanych komuś wrażeń z Ferdydurke, stąd często pojawiają się zdania o konstrukcji: „X powiedział, że Y powiedział, że…”. Zdarzają się porażki, w przewrażliwieniu wyolbrzymia pewne uwagi. Po zanotowaniu spraw z 3 czerwca dodaje w nawiasie: „5 dni okropnych: nerwy, choroba, samotność, nędza. Kiedy to się skończy?”. Po dziesięciu latach milczenia jest to dla Gombrowicza powrót do literatury, stąd symboliczne pożegnanie z Retiro 25 kwietnia – pokazanie jej egzemplarza świeżej Ferdy to gest mający oznaczać koniec anarchicznej epoki i powrót do pracy twórczej.

Recenzentami są w dużej mierze sami tłumacze, a publikują na łamach pism, które pojawiają się jak grzyby po deszczu, by po krótkim czasie zniknąć. Virgilio Piñera nazywa Ferdydurke satyrą i porównuje do Don Kichota. Zadaje zasadnicze pytanie: czy książka odniesie w Ameryce Południowej podobny sukces jak w Polsce? Piszą także inni: Adolfo de Obieta, Roger Pla, Carlos Lafleur i Carlos Coldaroli, który cieszy się z krwawego ataku na kulturę oraz estetyzującej koncepcji sztuki, ale nie używa słowa „geniusz”, co wypomni mu Gombrowicz. Natomiast w prasie głównego nurtu, w „La Nación”, recenzja ukazuje się bez nazwiska autora i jest zdawkowa. Owszem, porównuje się język Ferdydurke do języka Finnegans Wake, ale stwierdza też: „niewątpliwa jakość, aczkolwiek trochę zagadkowa”[39]. Nawet w „Qué”, którego jest przecież współpracownikiem – jak zanotuje w Kronosie – „Sánchez Rosas mnie zjechał”. Recenzji jest mniej więcej tyle, ile w Polsce (około piętnastu) i ogólnie można powiedzieć, że przeważa wśród nich ton entuzjastyczny, niektóre są nawet całkiem obszerne. Nie ma to jednak zasadni­czego znaczenia, znaczenie mają bowiem te recenzje, które nie zostały napisane.

Wprawdzie Baudizzone zamieścił reklamę książki w biuletynie Argos i wysłał pięćdziesięciu intelektualistom z prośbą o recenzje (między innymi Borgesowi, Ramónowi de la Sernie[40]), ale żaden się nie odzywa, a Victoria „wymówiła współpracę”[41], cokolwiek to znaczy. Młody Sábato, który zastąpił Borgesa na stanowisku sekretarza „Sur”, planował opublikowanie recenzji Adolfa de Obiety w czerwcowym numerze, ale widocznie nie jest w stanie przebić muru niechęci[42]. „Sur” nie akceptuje też fragmentu książki. Trzy numery pisma z tych miesięcy roku 1947 poświęcone są w całości literaturze angielskiej. Podobnie Borges nie zamieści fragmentu w prowadzonym przez siebie piśmie „Anales de Buenos Aires”[43]. Status Borgesa w tym momencie jest już inny. To jego najkreatywniejszy okres – w 1941 roku wydał pierwszy tomik opowiadań – Ogród o rozwidlających się ścieżkach, trzy lata później ukazały się Fikcje, za które dostał Wielką Nagrodę Honorową Związku Pisarzy Argentyńskich (Sociedad Argentina de Escritores), a w 1945 wyszły w „Sur” opowiadania Alef i inne z późniejszego tomu o tym tytule. Wciąż pozostaje autorem znanym raczej w kręgach intelektualnych, ale gatunek opowiadania pozwala mu na wyjście z niszy. Gombrowicz jest bardzo ciekaw opinii tego jednego z najbardziej żarłocznych czytelników. W Kronice Ferdydurke znajdujemy tego ślady. Najpierw pojawia się informacja, że Borges ocenił książkę jako „cyniczną – taką jak ja – ale momentos magníficos [momentami wspaniałą]” (29 maja), potem, że „książka musi być dobra, jeśli ją chwali Piñera” (24 czerwca). Tego samego dnia notuje: „Norah [siostra Borgesa, żona Guillerma de Torre pracującego w wydawnictwie Losada] mówiła, że b. dobre, ale dzieci przeszkodziły skończyć”. W dalszych notatkach: „Borges nie czytał jeszcze, mówił, że już dość zrobiono dla tej książki” (27 czerwca), a potem, że „Graziella uważała że Borges Acevedo ­Martha mówiła że Borges komuś egzemplarz pożyczył” (29 czerwca). Po latach sam Borges powie: „Zacząłem Ferdydurke, ale po dziesięciu minutach lektury poczułem chęć sięgnięcia po inną książkę”[44], i pochwali się, że dzięki takim nowoczesnym utworom mógł oddać się wielokrotnie lekturze Wergiliusza.

Macedonio Fernández, potencjalny sprzymierzeniec i specjalista od przedmów, ponoć krytykuje wstęp Gombrowicza i stwierdza, że Ferdydurke to nierówna książka („libro desequilibrado”) i „że nie jestem geniuszem” (7 lipca). Podobnie mówi były „protektor”, Eduardo Mallea, wyrażając się, że książka „niewiele jest warta”[45]. Tylko Manuel Gálvez w liście prywatnym – ocenionym w Kronice na „95% (?)”[46] – pisze, że „jeśli Ferdydurke nie jest dziełem genialnym, jest tego bliska”[47]. Gálvez tłumaczy też Gombrowiczowi przyczyny odrzucenia przez establishment: „Gdyby był pan jankesem, Ferdydurke szybko by się rozeszła, wydrukowano by wznowienie. Ale pan ma to nieszczęście (jak ja) – czy też szczęście – że nie jest pan jankesem. Zresztą gdyby był pan jankesem, nie napisałby pan Ferdydurke”[48]. Ale Gálvez niewiele może pomóc, bo znajduje się już na uboczu, a na szczerość jego wyznania pada cień interesu, jaki ma do Gombrowicza jako potencjalnego tłumacza.

Ferdydurke nie ostanie się na półce w bibliotece Borgesa, lubującego się głównie w literaturze anglosaskiej. Jeśli ją dostał, to oddał, jak czyni z książkami, które go nie interesują. Nie znajdziemy też Ferdydurke na półkach w bibliotece Victorii[49]. Pożar, który wybucha w tym czasie w jej domu, nie usprawiedliwia tej nieobecności, bo płoną raczej stare francuskie książki, wśród nich i takie, które Witoldowi czytała matka (de Ségur). Ale nawet gdyby „Sur” chciało znaleźć miejsce dla książki Polaka (niebawem w bibliotece Victorii pojawi się na przykład Czesław Miłosz[50]), zraża ich zachowanie Gombrowicza. Z premedytacją traktuje starszych i dystyngowanych jak gówniarzy, a gówniarzy i plebs jak bóstwo. Po latach Silvina Ocampo – młodsza siostra Victorii – na pytanie Rity Gombrowicz: „Dlaczego »Sur« zlekce­ważył w 1947 roku Ferdydurke?”, odpowie lakonicznie: „Nie podobała nam się”, i doda: „Odkryliśmy tę książkę później”[51]. Sam Gombrowicz, wbrew własnym interesom, nie zamierza czynić żadnego ukłonu w stronę „Sur”. Jak mówi: „Natrętny zapaszek tych milionów, ta perfuma finansowa pani Ocampo, nazbyt może kręcąca w nosie, zrażały mnie do zawierania z nią znajomości”[52]. Wie, że na nic by się zdało jego klękanie przed Victorią, jak zrobił to Roger Caillois, który w ten sposób wyprosił pieniądze na założenie pisma „Les Lettres françaises”. „Polak nie jest dla nich w pełni Europejczykiem”[53].

Z pojedynczych sprzedanych egzemplarzy ma na skromne utrzymanie. Na przykład w lipcu przy ulicy Florida w księgarni El Ateneo, koło której przechodził pierwszego dnia w Buenos Aires, wyprzedały się wszystkie egzemplarze, książka jest wystawiona też w kilku witrynach. Dochodzi do wywiadu dla prasy i radia w Buenos Aires oraz odczytów w salonie literackim księgarni Fray Mocho[54]. Na dzień przed audycją notuje: „w radio robią trudności, bo autor nieznany”. W niedzielę 29 czerwca o godzinie 11.30 rozlega się hiszpański głos Gombrowicza, niby przepytywanego przez Piñerę (bo cały wywiad napisał sam): „w Polsce po ośmiu latach, ferdydurkizm krzepnie z dnia na dzień; sądząc z listów, jakie otrzymuję, młode pokolenie literackie jest już dosyć »sferdydurkizowane«. Tu, w Ameryce Południowej, książka dopiero co się ukazała, więc cały problem polega na tym, czy zdoła ona wykroczyć poza wąski krąg literatów i intelektualistów”[55]. Słowa Iwaszkiewicza, że nie jest zapomniany nad Wisłą, z pewnością dodają mu energii. Zapowiada, że prawdziwa „batalia” zostanie stoczona, kiedy książka ukaże się w przekładzie na francuski i angielski, bo „potwora fikcyjnej dojrzałości trzeba zaatakować w jego własnym domu”. Po audycji książka zaczyna się lepiej sprzedawać, jak informuje „szef propagandy” w Argos (22 lipca), Gombrowicz ma nawet swoich czytelników w Montevideo, a trzy egzemplarze jadą w walizce znajomego do Nowego Jorku[56].

Miesiąc później odbywa się nawet bankiet, na rzecz którego stworzono Komitet Bankietowy. Stoi za tym prawdopodobnie Henryk Gruber, który użycza swojego mieszkania na przyjęcie. Znajomość tę Gombrowicz ceni sobie przede wszystkim z powodu rozmiarów prezesa, który w prezencie daje mu swoje ubrania[57]. Gruber jest człowiekiem światłym, rzekomo pierwszym tłumaczem Rilkego na polski, uczestniczył w założeniu PEN Clubu i jeszcze w Polsce przedwojennej zetknął się z mitem Ferdydurke. Niebawem jednak spora część egzemplarzy książki Gombrowicza zostanie zniszczona albo pójdzie na makulaturę[58].

Przeciw poetom

W sierpniu 1947 roku odbywa się pierwszy z kilku coczwartkowych odczytów Gombrowicza w salonie literackim księgarni Fray Mocho[59]. Z tej okazji El Ateneo pokazuje na wystawie Ferdydurke wraz z afiszem. Prelegent ma dostawać zbierane podczas wykładu „wolne datki” i Gombrowicz sumiennie przygotowuje się do zadania[60]. Wystąpienia publiczne zawsze go peszą, na kilka dni przed notuje: „Trema przed kursem” (19 sierpnia), „Nerwy” (20 sierpnia). Tematy wykładów są podobne do tych, jakie zawierał projekt książki Wspomnienia niedojrzałego poszukiwacza przygód(Napisane niedojrzałą hiszpańszczyzną): Forma i dojrzałość, Doniosłość jaką może mieć ta aktywność dla rozwoju życia duchowego Ameryki Południowej, Konieczność zarzucenia roli ucznia i osiągnięcia stylu bardziej niezależnego i autentycznego, Ameryka wobec Europy, Buenos Aires wobec Paryża[61].

Na pierwszy wykład w księgarni przy Sarmiento 1820 dnia 21 sierpnia 1947 roku przychodzi „tylko 45 osób” – notuje Gom­browicz, nie wiemy jednak, który temat zostaje wtedy przedstawiony, ale wiadomo, że Martínez Estrada odczytuje jako wstęp list (Gálveza?)[62]. Estrada widzi u Gombrowicza podobieństwo do świata Kafki i uznaje go za zjawisko – Witold oceni w Kronice tę opinię na 85 procent (13 sierpnia). Gombrowicz ma ciekawy zestaw wspierających go pisarzy argentyńskich. Martínez Estrada, w przeciwieństwie do Gálveza, pochodzi z prowincji, z biedy musiał podjąć pracę na poczcie, by kontynuować naukę, i zamiast gloryfikować czy folkloryzować gauczów, krytycznie „prześwietla” Argentynę w Radiografía de la Pampa[63], a w przyszłości udzieli poparcia Kubie Fidela Castro. Gálvez odebrał jako upokorzenie fakt, że gdy w 1932 czekał na Nobla, którego nie dostał, Martínez Estrada zabrał mu Premio Nacional de Lite­ratura. Uważał, że nagroda należała się jemu ze względu na wiek i „z uwagi na moją sytuację towarzyską i intelektualną, gdy się pomyśli, że miałem trójkę dzieci i wspaniałą żonę; jeśli weźmie się pod uwagę, że byłem praktykującym katolikiem”[64]. Czy zatem możliwe, by Estrada czytał list Gálveza?

Po pierwszym odczycie ekipa Gombrowicza udaje się do Grazielli, pewnie na jedną z tych kolacji, podczas których muszą się zachowywać. Tydzień później Gombrowicz występuje ze słynnym tekstem Contra los poetas – Przeciw poetom (28 sierpnia, zjawia się czterdzieści osób, co daje 57 pesos). Do ataku na poetów Piñera i Tomeu wyszukują fragmenty wierszy, odczytane przez Virgilia, który podkreśla ich „pretensjonalność i komizm”[65]. Kształt referatu Przeciw poetom z 1947 roku różni się od tego, który zostanie wydrukowany później po polsku[66]. Wstęp, zmieniony w polskiej wersji, jest świetnym przyczynkiem do badań nad sytuacją pisarza zmuszonego do życia w nie swoim języku.

„Byłoby rozsądniej z mej strony, gdybym się nie mieszał w sprawy zbyt drastyczne, bo znajduję się w niezbyt korzystnej sytuacji. Jestem obcokrajowcem, zupełnie nieznanym w tym kraju, nie posiadam żadnego autorytetu, a mój hiszpański jest kilkuletnim dzieckiem, które ledwo umie mówić. Nie jestem w stanie układać okrągłych, zręcznych ani wytwornych czy wyszukanych zdań, ale któż wie, czy ta przymusowa dieta nie okaże się dobra dla zdrowia? Czasami chciałbym wysłać wszystkich pisarzy świata za granicę, poza ich własny język i cały ten ornament i filigranowość słowa, żeby zobaczyć, co z nich wtedy zostanie. Gdy komuś brak słów, by stworzyć subtelne, krasomówcze studium na temat, na przykład, dróg współczesnej poezji, zaczyna zastanawiać się nad tematem w sposób dużo prostszy, prawie że elementarny, być może za bardzo elementarny”[67].

[^] Okładka opiniotwórczego pisma „Sur”, prowadzonego przez ­Victorię Ocampo, które konsekwentnie odmawiało wsparcia ­Gombrowiczowi

W bezpardonowym, obrazoburczym referacie atakuje poetów, ale przede wszystkim argentyńskie układy, reprezentowane przez „Sur”. Grzmi: „Wciąż jeszcze nie zrozumieli poeci, że o poezji nie można mówić tonem poetyckim, dlatego ich pisma są pełne poetyckości na temat poezji […]”. Wprost w Victorię Ocampo wymierza słowa: „Do tych grzechów śmiertelnych przeciwko stylowi doprowadza ich strach, który odczuwają przed rzeczywistością, oraz potrzeba afirmacji swego nadwątlonego prestiżu”. Nawołuje do otwarcia „okna tego hermetycznego pokoju” i wyciągnięcia „ich mieszkańców na świeże powietrze”, a kończy: „Niewiele mnie przejmuje, że będziecie wieszać na mnie psy za ten referat – czyż można oczekiwać, żebyście zaakceptowali sądy, które odbierają wam rację bytu? I, poza tym, ja kieruję moje słowa do nowego pokolenia. Świat byłby naprawdę w tragicznej sytuacji, gdyby nie przybywało nam co roku świeżych, wolnych od przeszłości, niezwiązanych z nikim ani niczym, niesparaliżowanych posadkami, sławą, obowiązkami i odpowiedzialnością, istnień ludzkich, nieograniczonych tym, co zrobili, a przez to wolnych w wyborze”.

Humberto Tomeu wspomina, że „[…] po odczycie ludzie, przeważnie zresztą młodzi, zaczęli go [Gombrowicza] zarzucać pytaniami, odpowiadał z wielką werwą. Panowało duże ożywienie. Ktoś się podniósł i zaczął nam wymyślać. Niektórzy gwizdali. Gombrowicz był w swoim żywiole, uwielbiał atmosferę polemiki”[68]. Wykład o poetach wywołuje protesty nawet wśród sprzymierzeńców Gombrowicza – Obiety, Grazielli i Pla. Sam krytycznie ocenia wystąpienie: „raczej fracaso [niepowodzenie]”. Ale mleko się rozlało, a Victorii została wbita szpila. Z wakacji w quincie Cecilii w Salsipuedes wysłał tekst do Grazielli, która miała go dostarczyć do „Sur”[69]. Jak łatwo się domyślić, tekstu nigdy tam nie wydrukowano. Gombrowicz, wygłaszając referat, odwdzięcza się więc za wszystko naraz: za ignorowanie, za nieprzyjęcie do druku oraz za milczenie wokół Ferdydurke. Satysfakcję musi mu sprawiać wiadomość, że „Adolfo mówił, że grupa Ocampo już wie o moim ataku na Wiktorię. Ktoś (Silvina?) mówiła peste del libro [gówniana książka]”[70]. Odczyty dobiegają końca, na następnym – 4 września, pojawia się jedynie piętnaście osób (22,50 pesos) i Gombrowicz notuje: „Likwiduję”. Mimo to, dzięki skandalowi, udaje się sprzedać 300 egzemplarzy książki, a wedle stanu na dzień 7 października sprzedaż wynosi: „856 (czy 896) egz. Ferdydurke”.

Piñera cały czas jest motorem działań ferdydurkistycznych, ale przyjaźń z Kubańczykiem ma zupełnie inną dynamikę niż ta dekadę wcześniej z Brunonem Schulzem. O śmierci tego drugiego Witold wie lub ją przeczuwa, gdy w 1945 roku kończy list do Mauersbergera pytaniem: „Jaką śmiercią zmarł Bruno?”[71]. Piñera nie ma w sobie nic z uległości drohobyckiego Żyda, raczej kpi, niż klepie po plecach, także z siebie, czego brakuje Witoldowi. Virgilio nie okupuje swoich prowokacji nerwami jak on, przychodzi mu to łatwo, bo ma prawdziwy talent komediowy. „Lubił opowiadać swoim śpiewnym głosem niestworzone i fantastyczne historie, zawsze zabawne”[72]. Choć obaj rozglądają się na ulicy za chłopcami, to dyskretny Witold jest zdegustowany typowo gejowskimi gestami Virgilia, który mówi o sobie jak o kobiecie[73]. Gdy Gombrowicz atakował kiedyś Schulza w otwartych listach publikowanych w prasie, przezierały przez nie obopólna sympatia i szacunek. W starciu z Piñerą już tego nie ma, to prawdziwa rywalizacja, której celem jest pokonanie przeciwnika. Objawia się to, gdy Gom­browicz postanawia założyć pisemko wymierzone w establishment. Zamiast połączyć siły, o co błaga ich Humberto, biegając pomiędzy nimi jak pośrednik, który łagodzi spory, walczą, który z nich pierwszy wyda swoje. Witold nazywa je „Aurorą”, bo nie znosi tego słowa, a Virgilio „Victrolą”, nawiązując do gramofonu tej firmy, a także imienia pani Ocampo.

W tym czasie Victoria Ocampo jest już pięćdziesięciosiedmio­letnią damą, jej romans z Rogerem Caillois już dawno się zakończył, ale nie skończyła się jej władza nad nim. Nie tylko utrzymywała go przez wojnę, ale sprowadziła nawet jego narzeczoną z okupowanej Francji i dała im swoje mieszkanie przy ulicy Tucumán 677[74]. Oczywiście zraniło ją, że zaraz się pobrali. Przy Rogerze czuła się młodsza, teraz pojawiają się siwe włosy i depresja. Caillois, prowadząc swoje pismo, doskonale umiał grać na obezwładniającej frankofilii i snobizmie Latynosów, dlatego założył także Instituto Francés de Estudios Superiores. Cadillacami ściągały do niego bogate, mocno umalowane i wyfiokowane damy obwieszone biżuterią, by zasiąść w pierwszych rzędach i podziwiać młodego profesora[75].

Wraz z zakończeniem wojny Caillois staje przed tym samym dylematem co Gombrowicz. Francuz postanawia wrócić do siebie. Victoria nie szczędzi mu rekomendacji i kontaktów, sama też wybiera się w podróż, która ma ją ponownie włączyć w krwiobieg prądów europejskich. A prądy – jak wiadomo – nadciągają z Paryża, a nie z Hawany czy z Warszawy (gdzie w ogóle jest ta Warszawa?). W swoich podróżach Victoria nie wychodzi poza trasę oligarchicznych wojaży i nie zapuszcza się dalej niż do Berlina. Nie poszukuje miejsc, które otworzą jej oczy na różnice, ona różnice chce podporządkować swoim oczekiwaniom. Gombrowicz od dawna jest świadom faktu, że światem rządzą niepisane prawa, wynikające z supremacji jednych kultur nad drugimi: „To, że jestem Polakiem, też mi bynajmniej nie pomaga – powiedział w radio. – Czytelnik południowoamerykański nie wie prawie nic o życiu kulturalnym w Polsce, i podczas gdy pisarzowi zachodnioeuropejskiemu, nawet trzecio­rzędnemu, przychodzą w sukurs wszelkie możliwe snobizmy, głos Słowianina z wielką trudnością przebija się przez ogólną obojętność”[76]. Gdyby dał się zaszufladkować jako Słowianin/Rosjanin, miałby ułatwiony start. Teatro del Pueblo cały czas przywołuje „wielką rewolucję październikową”[77] i wystawia rosyjskie sztuki. Dlatego, gdy Gombrowicz komentuje „Aurorę”, mówi, że to wprawdzie jest atak na Victorię, ale równie dobrze mógłby być na Barlettę i jego teatr.

„My, narody mniejsze, musimy wyzwolić się od kurateli Paryża i spróbować zrozumieć się nawzajem bezpośrednio” – głosi[78]. Ale to, że mniejsze narody mają aspiracje, nie znaczy, że będą szły na podbój Paryża ręka w rękę. Witoldo i Virgilio konkurują w pośpiechu. Pieniądze zbierają wśród znajomych, teksty piszą sami, a druk umożliwiają znajomi z drukarni przy Corrientes. Pierwsza, 6 października 1947, ogląda światło revista Witolda – „Aurora. Pismo Ruchu Oporu” w nakładzie bliskim 100 egzemplarzy. Dzień później „Victrola. Pismo Ruchu Uporu” Virgilia. Witoldo jest wściekły, uważa, że Virgilio z zazdrości dokonał plagiatu. Gdy Kubańczyk pojawia się z pismem w Rexie, Witold czerwieni się i wybucha: „Pan jest zdrajcą, pan mnie zrujnował”[79]. Oba pisemka rozdają za darmo wśród znajomych i starają się, by trafiły w ręce Victorii i do „wszystkich członków grupy Ocampo”[80].

Gombrowicz w swoim piśmie otwarcie rozprawia się z osobistościami argentyńskimi, które wymienia z imienia i nazwiska. Pojawiają się więc Capdevila („Czy można […] wymagać od Capdevili, żeby był tylko Capdevilą, skoro ów Capdevila poza Capdevilą jest także Doktorem, i Profesorem, i Poetą, i – na dodatek – redaktorem »La Prensy«?”[81]), Borges, który „stał się za bardzo borgesowski”, oraz Barletta, który „prawdę mówiąc, jest już zanadto Barlettą”. Gombrowicz ogłasza śmierć „Najwyższej Kapłanki niedojrzałego kultu Dojrzałości”, Victorii Ocampo. Oskarża pisarzy argentyńskich, że wpatrzeni w La Ville Lumière stają się karykaturą. Uważa też za nieznośną manierę hiszpańszczyzny okraszanie każdego zdania przymiotnikami. Lud argentyński, w przeciwieństwie do „ozdobnego, retorycznego, wyszukanego” języka elit – twierdzi – wypowiada się „swobodniej, oryginalniej i piękniej”. W dodatku pisarze argentyńscy utracili „wrażliwość na prawdy świeże i proste”, które mogłyby się stać motorem ich oryginalnej twórczości, a do tego brak im poczucia humoru, by się sobą bawić. „Artykuły” przetyka absurdalnymi ogłoszeniami o sprzedaży psów.

PIĘKNE I TŁUSTEPCHŁYZ DWOMAPSAMIORAZBUDĄ

ZAMIENIMYPSACZARNEGO, GRYZĄCEGO, NADWASTARE

Virgilio w swojej „Victroli” wydaje się mniej wymuszony i napięty, ale oba pisma albo denerwują, albo wywołują u czytelników niejaki uśmiech pod nosem. Chyba tego najbardziej nie może znieść główna adresatka, Victoria Ocampo.

Jak mówi Adolfo de Obieta, są podręczniki dobrego wychowania, ale Gombrowicz mógłby napisać tysiąc podręczników na temat, jak się nie zachowywać. Któregoś dnia pojawia się z Virgiliem w salonie przyjaciółki Victorii Ocampo, która również pochodzi z bogatej rodziny i prowadzi aktywną działalność w organizacjach kobiecych. María Rosa Oliver pisze i przyjmuje u siebie (cierpiała w dzieciństwie na polio, przez co musi się poruszać na wózku) i to u niej „pewnego wieczoru – opowiada Humberto – Gombrowicz i Piñera wprowadzili paradoksy, dyskusje i ostre prowokacje na temat sztuki i literatury. Goście byli zdumieni i zszokowani. Stymulowali się nawzajem poprzez paradoksy i gry intelektualne pour épater le bourgeois, w dobrym znaczeniu tego słowa. W tym czasie ludzie byli bardzo konserwatywni i łatwo ich można było zszokować”[82]. Victoria na pewno dowiaduje się o skandalu w salonie koleżanki i nie zamierza pozwolić, by podobne harce wyprawiano w jej ­angielsko-francuskiej willi pod miastem w San Isidro, której styl Albert Camus określa jako nawiązujący do Przeminęło z wiatrem. Do salonu dziedziczki majątku rodzinnego, pokoju wyłożonego ciemną boazerią, z kominkiem oraz licznymi fotografiami przyjaciół pisarzy z autografami i biblioteką pełną dedykacji autorów, takich jak Rabindranath Tagore, José Ortega y Gasset, Hermann Keyserling, Aldous Huxley, Paul Valéry, André Malraux, Octavio Paz czy Virginia Woolf, zapraszane są na niedzielny five o’clock wielkie osobistości. A zaproszenia nie można zignorować – choć nie tylko Ezequiel Martínez Estrada określi owe „herbatki” jako „gadanie głupstw”[83]. Victoria Ocampo jeszcze po latach na samo nazwisko Gombrowicza reagować będzie ostro, wypowiadając się o nim „gwałtownie i pejoratywnie”[84].

Swoje doświadczenia z ostatnich miesięcy Witold podsumuje: „Tu w ogóle straszne gówno i zalatuje dawnym Loursem” [warszawska kawiarnia w stylu francuskim], a eksperyment z własnym pisemkiem „w duchu wybitnie bojowym” kończy się tak, że „wszyscy się na mnie obrazili i teraz jestem w wojnie z tym bydłem”[85]. Stos jedynego wydania „Aurory” będzie przez długi czas przechowywał w swoim pokoju.

Octavio Paz, jeden z autorytetów Victorii Ocampo, skarżył się, że Latynosi, mieszkający na przedmieściach świata i historii, traktowani są jak nieproszeni goście, ale za równie nieproszonych mają mieszkańców innej Europy czy latynoskich peryferii, jak Karaiby. Piñera, Kubańczyk z Hawany, w dość rasistowskim i coraz bardziej nacjonalistycznym Buenos Aires ma przynajmniej coś do zaoferowania – publikuje Borgesa i ­Caillois na Kubie w „Orígenes” i „Ciclónie”. Gombrowicz nie ma nic.

„Niejasny kościół…”

W pierwszych latach po wojnie także w Argentynie zachodzą zmiany i tak naprawdę Ferdydurke trafia właśnie na ten proces. Najpierw, gdy Buenos Aires świętowało wyzwolenie Paryża w sierpniu 1944 roku, tłumy zebrane na Plaza Francia zostały brutalnie rozgromione, bo rząd wiązał polityczne nadzieje z III Rzeszą, Mussolinim i… Watykanem. Zachowując neutralność w trakcie wojny, Argentyna dostawała szansę na zostanie mediatorem podczas ustalania powojennego porządku świata (takie nadzieje rozbudzał sam Hitler w dyplomatycznych rozmowach za kulisami) i na stworzenie „Hispanidad”, wspólnoty krajów hiszpańskojęzycznych (z Hiszpanią generała Franco i Portugalią) opartej na wierze katolickiej, a w ten sposób na pozostanie ważnym krajem w Ameryce Łacińskiej[86]. Jednak w rządzie dochodzi do tarć, w wyniku których Juana Domingo Peróna uwięziono w październiku 1945 roku. Do tego czasu zdobył już taką popularność, by masy robotników, które przybywały za pracą do miasta w ciągu ostatnich lat, wzięły sprawy w swoje ręce. Ludzie ruszyli z przedmieść, zapełnili aleje stolicy, ku zgorszeniu mieszczan kąpiąc się w fontannach i domagając się powrotu tego, który dawał im nadzieję na lepsze jutro. Juan Domingo Perón powrócił z wygnania, ożenił się z Evitą, a po kilku miesiącach został wybrany na prezydenta – dokładnie wtedy, gdy przybył do Argentyny Piñera i nadał tempo tłumaczeniu Ferdydurke. Zaczęły się zamieszki na ulicach. Studenci stanęli w opozycji, podczas gdy masy robotników wpatrywały się w przystojnego Peróna i jego małżonkę. W roku argentyńskiego debiutu Gombrowicza pozycja Peróna była już umocniona i podparta wizerunkiem Evity, której dobroczynna działalność z rezerw zarobionych przez Argentynę na wojnie i na powojennym głodzie Europejczyków uczyniła z niej świętą. Evita w konsorcjum podległym rządowi skupiła większość tytułów prasowych, gdyż ta wojna wymierzona była także w burżujskich dziennikarzy. Sytuacja doprowadziła do bezrobocia nie tylko profesorów uniwersytetów, ale także wszelkich ludzi pióra, w tym bardziej marginalnych niż Gombrowicz. Nawet podręczniki szkolne zostały zmienione, by para prezydencka utrwaliła się w umysłach młodych obywateli. Ofiarą nowego rządu padł między innymi Jorge Luis Borges, którego z pracy w bibliotece awansowano na kontrolera drobiu i królików na targowisku, a na drzwiach willi Victorii Ocampo wymalowano czarne krzyże – znak, że będzie kolejnym celem. Borges zrezygnował z „awansu”, dowiadując się przy okazji od urzędnika w magistracie: „No cóż, podczas wojny popierał pan aliantów, czegóż zatem pan oczekiwał”[87]. Stracił też pozycję redaktora w „Anales de Buenos Aires”, bo nie spełniał oczekiwań właścicielki pisma, ale od razu dostał ofertę wykładów i został wędrownym wykładowcą.

W tym populistycznym, faszystowskim klimacie (Perón wzoruje się na Mussolinim, a kadry wojskowe od lat są szkolone przez Niemców), znanym Gombrowiczowi doskonale z przedwojennej Europy, trudno się przebić z ideami Ferdydurke. Jest to raczej czas jednoczenia się intelektualistów do walki z innym wrogiem i w tych warunkach Gombrowicz, z atakami na arystokratyzm, może być odbierany jako jeden z peronistowskich populistów. Ignoruje te okoliczności, skupiony na swoim celu i na wydarzeniach europejskich. Mimo narastania fali nacjonalizmu nie zamierza opuszczać Argentyny, choć jego pierwszy powojenny utwór, zatytułowany Ślub, projektuje powrót do Polski. Zaczął go pisać zaraz po skończeniu tłumaczenia Ferdydurke w sierpniu 1946 roku. Zbyt zmęczony, by podjąć się prozy, bo przekład był jakby napisaniem nowej książki, myśli o innym gatunku, a po głowie chodzą mu teksty czytane w młodości – Faust i Hamlet. Zamierza stworzyć dzieło genialne, bo wydaje mu się to łatwiejsze niż napisanie czegoś dobrego, ale genialnością parodiującą genialność. „Czyż jednak parodiując genialność nie dałoby się przemycić odrobinę własnej genialności?” – kombinuje[88]. Dzięki tej sztuce, którą zatytułuje Ślub, po dziesięciu latach ponownie zostaje pisarzem. Nagromadziło się w nim materiału, przekład Ferdydurke rozćwiczył mu umysł, ale przede wszystkim dojrzał jego warsztat pisarski. Inaczej niż podczas pracy nad opowiadaniami, gdy poruszał się po omacku i ze wstydem, albo w wypadku Ferdydurke, którą ­kleił w pocie czoła, nie będąc pewien własnych sił, podczas pisania Ślubu, mimo iż „byłem […] w dalszym ciągu nihilistą, […] nie byłem już nihilistą o tyle, że […] usiłowałem zagospodarować moją niepowagę i podchodziłem do mej anarchii z zimną premedytacją producenta”[89]. I rzeczywiście Ślub jest konstrukcyjnie zdyscyplinowanym dziełem z klarowną linią dramatyczną.

Najpierw ma w głowie tylko „garść wizji, zalążków, sytuacji”[90]. Z wolna sztuka przybierze postać snu. Bohater śni o powrocie do domu rodzinnego po wojnie. Krajobraz opisany jest jako „przygnębiający, beznadziejny”. Henryk powraca do Małoszyc „w mrokach”. Padają przy tym słowa, chyba najbardziej podszyte poezją u Gombrowicza:

Zasłona wzniosła się… Niejasny kościół…

I niedorzeczny strop… Dziwne sklepienie…

A pieczęć tonie otchłań w otchłań czarnej

Zastygłej sfery sfer i kamień kamień…[91]

Henryk rozpoznaje pokój jadalny w dworku, ale ten dworek jest jakby… szynkiem. Nie jest pewien, czy nie śni. Pojawia się Ojciec, ale on też jakiś taki podobny i niepodobny, a „obdarta, wymęczona” Matka krzyczy i „właściwie niezbyt podobna do matki mojej”. Ma wrażenie, że rodzice zwariowali.

Tak naprawdę dworu w Małoszycach już nie ma, bo jak wiemy, rodzina sprzedała go przed wojną, ale istnieje stary dwór w Bodzechowie. Już we wrześniu 1945 roku pojawiły się w nim komisje państwowe w celu „zabezpieczenia mienia podworskiego”. Zaczęto pozbawiać rodziny ziemiańskie majątków, które przeszły na rzecz komunistycznego państwa wraz z wyposażeniem. Po wizycie referent do spraw kultury Urzędu Wojewódzkiego w Kielcach J. Zaremba zanotował: „Po zabezpieczeniu auta i zapewnieniu noclegu dla szofera i jego pomocnika już o zmroku udałem się z dyr. Pomorskim [papierni w Bodzechowie] do kilku osób zamieszkałych w Bodzechowie w celu zasięgnięcia wiadomości o losie zabytków z miejscowego dworu, ongiś gniazda rodowego Małachowskich i Kotkowskich, którzy znów przekazali go ostatnim właścicielom Jankowskim. We dworze były kobierce (m.in. jeden duży dywan lioński), różno­języczna biblioteka z przewagą dzieł technicznych, cenne meble, obrazy (kilka holenderskich, z polskich był Rapacki), miniatury, porcelana, fajanse itp. Dawni właściciele gospodarzyli w Bodzechowie aż do końca okupacji niemieckiej. W lecie 1944 r. Jankowscy wywieźli najcenniejsze rzeczy do Warszawy (miniatury, obrazy i kilka dywanów oraz część mebli). Rzeczy te przepadły w czasie powstania. We dworze mimo to pozostało wiele wartościowych przedmiotów oraz biblioteka. Reformę rolną przeprowadzał w Bodzechowie ob. Babski, człowiek rzetelny, który bardzo skrupulatnie starał się zabezpieczyć dworskie pamiątki. Został jednak usunięty, był nawet przez jakiś czas uwięziony. Obecnie pracuje w starostwie w Opatowie. Po odejściu ob. Babskiego z ramienia reformy rolnej działał ob. Piekut, którego gospodarka bardzo umniejszyła stan zabytków ruchomych dworu bodzechowskiego. Ob. Piekut (obecnie jest sekretarzem PPR w Ostrowcu) zabrał z dworu różne rzeczy. Urząd Bezpieczeństwa wraz z miejscowym prezesem PPR ob. Władysławem Nowocieniem wywieźli do Ostrowca meble, srebro stołowe z monogramami »WK« (po Kotkowskich), lichtarze z monogramem E.J., kilka kobierców i podobno aż 5 skrzyń porcelany. Angielski serwis mogła zabrać ob. Kiełb, żona komisarza majątku zamieszkała w Bodzechowie – Siedliska. We dworze stały skrzynie przywiezione tu na przechowanie z Potoczka (właściciel Gombrowicz), w jednej były obrazy, w drugiej trofea myśliwskie. Ocalałą zawartość skrzyń przywiózł wraz z resztą biblioteki powiatowy referent kultury i sztuki do Opatowa. Stąd zabrałem te rzeczy w swoim czasie do Kielc. Obecnie we dworze mieści się mieszkanie prywatne prezesa PPR ob. Nowocienia, biuro PPR i miejscowa placówka ZWM. W jednej oficynie mieszkają pogorzelcy, a w drugiej mieszka delegowany przez ministra rolnictwa ob. Bieńkowski, zarządca stada koni. Jest on również zarządcą ośrodka dworskiego. […] Co do Bodzechowa i Małachowa ob. Babski [ze starostwa powiatowego w Opatowie] wyjaśnił mi, że zostały one ogołocone przede wszystkim przez Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa w Ostrowcu, a raz jakaś formacja wojskowa polska, bawiąc przejazdem przez Bodzechów, zabrała stąd kilka samochodów ciężarowych mebli i wywiozła do Lublina”[92].

[^] Po pałacu w Bodzechowie nie zostały dzisiaj już nawet ruiny. Za to stoi ­jeszcze przy zachowanych stajniach brama ze znakiem PGR. Zdjęcie z 2013 r.

Część rzeczy trafiła z Bodzechowa do Muzeum Narodowego w Kielcach i znajduje się dzisiaj w jego inwentarzu – głównie obrazy, dwa krzesła i fragmenty posągów z ogrodu, po których pozostały tylko puste postumenty, a obecnie i po nich nie ma śladu[93]. We dworze założono Państwowe Gospodarstwo Rolne (dzisiaj zostało po nim tylko kilka cegieł).

W pierwszym monologu zagubiony Henryk błąka się po domu i wypowiada słowa:

Pustka. Pustynia. Nic. Ja sam tu jestem

Ja sam

Ja sam[94].

Później dochodzi do wymiany słów, która obrazuje, jak bolesne jest dla Witolda Gombrowicza doświadczenie powrotu do rodziny, choćby w wyobraźni. Kiedy zaczynał szkicować dramat, nie wiedział jeszcze, czy ktoś przeżył[95].

MATKA

Nie ma.

WŁADZIO

Nie.

HENRYK

Nic.

OJCIEC

Przeinaczone.

MATKA

Wykręcone.

WŁADZIO

Zrujnowane.

HENRYK

Wypaczone.

Po napisaniu tych słów płacze, a łzy kapią na papier. „Nie sama poufna, dotycząca moich prywatnych katastrof, zawartość tych słów wypełniła mnie taką rozpaczą, a to, że one tak gładko padały, rytm ich i rym poczułem jak kolec nie znający litości, łkałem przerażony wewnętrzną składnością nieszczęścia”[96].

Nie tylko Bodzechów się skończył, podobnie utracona została willa Jerzego we Wsoli, przekształcona w posterunek milicji, później w dom starców, przepadła też leśniczówka Janusza w Potoczku. Sam Janusz po Mauthausen („przypominał kościotrupa, co chwila się wywracał, ledwo stał na nogach”[97]) zostaje do końca marca 1947 roku w Austrii, po czym żegna się na zawsze z synem Józefem, który postanawia nie wracać do nowej Polski. Uważa, że nie nadaje się „na męczennika”. „Chciałem żyć spokojnie, normalnie. Przeciąć pewien łańcuch. Przecież mój pradziad Onufry Gombrowicz za pomoc powstańcom 1863 roku został uwięziony w twierdzy, zesłany na osiedlenie w głąb Rosji, pozbawiony majątku. […] Naprawdę było już tego dosyć” – mówi Józef. Oddycha z ulgą, bo już od dawna ciąży mu rodzinna nadopiekuńczość i uwalnia się od niej, jak kilka lat temu jego stryj Witold. Janusz, załamany psychicznie, uważa, że jest za stary, by zaczynać życie na nowo[98]. Kilka miesięcy po powrocie do kraju, 30 lipca 1947 roku, zostaje zaaresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa na ulicy Warszawy na podstawie donosu byłego pracownika, obecnie robiącego karierę jako „młodszy wywiadowca Urzędu Bezpieczeństwa”, Bogdana Zająca, którego miał „uderzyć raz batem i kopać […] za to, że nie napoił koni”[99]. Zostanie przetrzymany w areszcie do listopada, aż do sprawy w sądzie, gdzie oskarżą go, że „jako zarządca majątku, idąc na rękę władzy państwa niemieckiego, działał na szkodę osób spośród ludności cywilnej przez fizyczne i moralne znęcanie się nad zatrudnionymi w majątku robotnikami narodowości polskiej i żydowskiej […]” i o zabicie partyzantów. Przede wszystkim chodzi o udowodnienie współpracy z niemcami (jak zapisywano) na podstawie dekretu z 31 sierpnia 1944 roku, tak zwanej sierpniówki, która służyła za główny rodzaj represji w stosunku do ziemiaństwa czy żołnierzy z AK (tak właśnie skazano Kazimierza Moczarskiego). Zarzuty o współpracę zostają oddalone, ale i tak Janusz Gombrowicz jest skazany „na trzy lata więzienia, na utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na okres lat dwóch oraz utratę całego jego mienia […]”. Uzasadnienie wyroku brzmi dość kuriozalnie, gdyż z zeznań wielu świadków wynika, że Janusz Gombrowicz działał na szkodę Niemców, miał z ich strony nieprzyjemności, oddawał krowy fornalom, uratował wielu ludzi przed wywózką, Żydom pomagał – kartoflami, lekarstwami, w tartaku nikt ich nie pilnował, a wręcz „połowa ich przesypiała czas pracy”, z kolei „przy ścinaniu trzciny praca Żydów była fikcją”, do tego jeden ze świadków zeznał, że „oskarżony przetrzymywał u siebie rodzinę Żyda-rymarza”. Ale Zeitgeist działa na niekorzyść dawnych posiadaczy i Janusz ląduje w celi z kryminalistami. Po półtora roku wyrok zostanie uchylony i przekazany do ponownego rozpatrzenia Sądowi Okręgowemu w Radomiu, po czym Janusz wyjdzie na wolność, ale jego zdrowie jest zrujnowane[100]. Po więzieniu nie ma szansy na pracę, handluje jako cinkciarz walutą w okolicach placu Konstytucji, który powstaje na ruinach części Marszałkowskiej, niedaleko ich byłego domu przy Służewskiej 3, i zamieszkuje w biednym pokoiku z kuchenką na dalekim Grochowie, razem ze Stasią. Jerzemu powodzi się lepiej, mieszka w dwupokojowym mieszkaniu w oficynie kamienicy przy ulicy Żeromskiego w Radomiu i zajmuje się pracą dziennikarską. Matka z Reną zostały w Kielcach, gdzie zakończyły wędrówkę popowstaniową w wynajmowanym pokoju.

W Ślubie pomiędzy synem, który wraca z frontu z północnej Francji, a rodzicami nawiązuje się po latach niewidzenia taka rozmowa:

HENRYK

[…] No, a jak wam się powodziło?

OJCIEC

Jako tako. A ty?

HENRYK

Owszem.

OJCIEC

Ano to…[101]

Powitanie przerywa kolega Henryka, Władzio, o którym wiemy, że przyjeżdżał do Małoszyc na wakacje. To jeden z częstych sobowtórów w utworach Gombrowicza, wyraźnie podszyty Gustawem. Władzio potrafi rozładować każdą sytuację i podczas anemicznej wymiany zdań rzuca nagle: „A ja bym co zjadł”. Podobnie gdy Henryk męczy się i opowiada swój senny koszmar, odzywa się: „Ten gulasz, co nam dają na noc, dosyć / Niestrawny jest i ciężki. Mnie także / Czasem się śni…”. Na pewno jedno doświadczenie z życia z Gustawem przenosi Gombrowicz do tej sztuki – podejrzenie, że Władzio romansuje z Manią, byłą dziewczyną Henryka, którą on zamierza poślubić. Gustaw i Witold dzielili się w czasie wojny młodą kobietą o imieniu María Ester, a pojawiają się też insynuacje, że Gustaw wcześniej uwiódł jego dziewczynę (Krystynę?).

Jak w Iwonie, jest znowu dwór, ojciec zostaje królem, matka królową, a syn-książę obala ojca i zostaje tyranem. Jeszcze gdy Gombrowicz pisze drugi akt, nie wie, dokąd to wszystko zaprowadzi, ale z czasem objawia się, że syn, by umocnić swoją władzę, będzie musiał zabić Władzia. Henryk namawia go, skutecznie, do samobójstwa. Czy zatem jest winny, czy niewinny tej śmierci, skoro Władzio zabił się własnoręcznie? Jednak jako król rozkazuje uwięzić samego siebie i ze ślubu z Manią, na który szykuje się dwór, nic nie będzie. Ponieważ Henrykowi stale towarzyszy poczucie „uwięzienia”, może więc więzienie jest tylko zwyczajnym stanem bycia? Tak by wyglądała sztuka, gdyby ograniczała się do samej akcji. Ale u Gombrowicza streszczenie jest prześlizgnięciem się po powierzchni. Prawdziwy dramat, który rozgrywa się w Ślubie, dotyczy, tak jak w Ferdydurke, formy. W Ślubie Gombrowicz nazywa to „Kościołem ziemskim” lub „Kościołem międzyludzkim”[102]. Henryk odkrywa w swym koszmarnym śnie (cała sztuka rozgrywa się jakby w jego głowie), że to nie Bóg, tylko człowiek stwarza człowieka, a nawet człowieka stwarzają słowa: „I to nie my mówimy słowa, lecz słowa nas mówią”[103]. A jakiekolwiek aspiracje do zasklepienia się w jednej formie, „napompowywanie się” pozycją, na przykład patriarchalnego ojca, czynią nas śmiesznymi. Henryk detronizuje ojca i zajmuje jego miejsce, „ma być boską wolą stwarzającą… jak wola Hitlera, Stalina”[104]. Nawiązanie do Hitlera pojawia się w wersji pierwotnej, potem znika. Hitler, jako ten, który zdominował masy, to dla Gombrowicza ucieleśnienie siły stwarzania i narzucania siebie samego.

Ślub, rozpoczęty w Buenos Aires, kontynuował Gombrowicz w górach. Gdy trwały już prace nad redakcją Ferdydurke, spędzał czas w Salsipuedes pod Córdobą u Cecilii. „Willa w Salsipuedes była bardzo ładna, leżała nieopodal rzeki. Obok stał garaż”[105] – wspomina Cecilia. Tam w skromnych warunkach urzędował w pobielonym wapnem garażu Witold. Wieczorem siadywali z Cecilią na werandzie i rozmawiali na przeróżne tematy, a potem szedł do siebie. „Patrzyłam, jak odchodzi samotnie. Zawsze robiło to na mnie dziwne wrażenie, on z tyłu, jego plecy, ramiona. Powtarzało się to co wieczór. […] Był samotnikiem”. Kiedy zapadały kompletna cisza i ciemność – taka że gdy Kubańczycy złożyli mu wizytę, musieli zapalać pochodnie z gazet, by zobaczyć drogę – Witold przenosił się myślami do Małoszyc. W Salsipuedes właśnie na chwilę przed akcją lansowania Ferdydurke, a po trzęsieniu ziemi o sile 5,5 w skali Richtera z epicentrum między innymi w La Faldzie, powstała scena z palicem Pijaka w drugim akcie. Gombrowicz zawsze mówi „o strukturze, a nigdy o treści tego, co pisał”, i korzysta z wyobraźni szachisty[106]. „Czasem, posługując się laufrem, mówił, że jakaś scena jest zbyt intensywna, że należy ująć jej efektów, albo że Henryk powinien z każdą następną sceną być coraz bardziej zamknięty”. Kluczowa dla niego jest melodia zdań, szuka na przykład rytmów mogących się wydać „odpowiednikiem stwarzania się Historii, która też posuwa się naprzód, jak pijana, jak senna”[107]. Po latach niewidzenia i okropnościach wojennych matka przemawia do syna w ostatniej scenie: „Dziecino moja […]. Czy ty już nie możesz zwyczajnie mówić? Zwyczajnie mnie pocałować?”[108]. Ale syn mówi stanowczo „nie”: „Nikt z nikim nie może zwyczajne mówić”.

[^] Tu, w willi Cecilii Benedit de Debenedetti w Salsipuedes Gombrowicz pisał Ślub. Zdjęcie z 2006 r.

Próby nawiązania kontaktu z Polską

Z Salsipuedes Gombrowicz wysyła mnóstwo listów, w tym pięć „do pięciu ministrów i dygnitarzy z naszego rządu”[109]. Pisze wtedy, z początkiem 1947 roku, między innymi do Antoniego Słonimskiego, bo pamięta, że popierał kiedyś Ferdydurke. Słonim­ski piastuje od kilku miesięcy stanowisko szefa działu literatury przy UNESCO, gdzie zajmuje się tworzeniem podwalin pod program translatorski mający pomóc wciągać w obieg światowy dzieła pisarzy, którzy – jak to tłumaczy – z powodu mniejszościowego języka i komercjalnego nastawienia wydawców nie mogą się dostać na rynki wydawnicze wielkich krajów[110]. To potencjalnie program, jakiego potrzebuje ktoś taki jak Gombrowicz. Pyta Słonimskiego także: „czy nie znalazłoby się tam coś dla mnie”, i nadmienia, że nie zamierza powracać do Polski[111]. Słonimski jesienią 1945 roku poleciał z Londynu do Warszawy, ale Ziemiańską poznał tylko po wystającej z ruin balustradzie. Psychicznie nie jest w stanie przyjąć braku logiki w historiach znajomych, których wysłano do Auschwitz (za co?) lub których rozstrzelali Niemcy (dlaczego?). Gdy Monika Żeromska pokazała mu wylot kanału ściekowego, z którego wyszła podczas powstania, krzyczał, że nie chce na to patrzeć. Nie decyduje się na powrót. Ze swoimi pacyfistycznymi przekonaniami doskonale pasuje do idei świeżo powstałej instytucji UNESCO, która uznaje, że poprzez wymianę kulturalną i edukacyjną między krajami można uniknąć kolejnych wojen.

Nie tylko Gombrowicz wpada na pomysł, że UNESCO stanowiłoby dobre wsparcie – o pracę w tej organizacji ubiega się także Samuel Beckett, bo to jedna z powojennych organizacji, która może pomóc ludziom pióra poprzez prace translatorskie. Niestety Słonimski pod koniec lutego 1947 roku, kiedy otrzymuje list z Argentyny, rezygnuje z pracy, o czym Gombrowicz nie może wiedzieć. Wyjaśnia szefowi, Julianowi Huxleyowi, bratu Aldousa: „Jestem w UNESCO od dziewięciu miesięcy, jest to okres czasu, po którym zwykle na świat przychodzi dziecko. Przykro mi, ale nie wydałem na świat żadnego dziecka ani nie napisałem ani jednej linijki wiersza”[112]. W tych okolicznościach Słonimski odpowiada Gombrowiczowi, że nie widzi żadnych możliwości przy UNESCO, ale dodaje, że w Polsce o nim nie zapomniano i że „byłby Pan doskonale do wyzyskania jako attaché kulturalny w Argentynie przy naszym poselstwie”[113]. Gombrowicz na to: „Ja, attaché? No nie… przecież to było poselstwo rządu już prawie opanowanego przez komunizm – a ja nie mogłem sprzeniewierzyć się sobie, oddając się na służbę tej ideologii, ponieważ taki kompromis był zbyt niszczący dla mej osobowości – ta zaś osobowość stawała się moim najcenniejszym skarbem i musiałem pilnować jej, jak oka w głowie, gdyż bez niej w literaturze zmalałbym do zera”. W Liście do ferdydurkistów, pierwszym tekście wydrukowanym w polskiej prasie powojennej w kwietniu 1947 roku, rzuca stanowczą deklarację: „Nie, nie ujrzycie na łamach prasy krajowej mych felietonów i korespondencji – to nie zda się na nic. W tak namiętnej i zasadniczej jestem sprzeczności z duchem estetyki współczesnej, iż spór ten nie może być załatwiony w paru słowach; a nie chcę się hańbić, łącząc się z chórem, który fałszywie, zdaniem moim, śpiewa”[114].

Jak naiwnie jest myśleć o współpracy kulturalnej z Polską Ludową, Słonimski przekona się na własnej skórze, gdy pod koniec 1948 roku podejmie się pod auspicjami komunistycznej ambasady zakładania Instytutu Kultury w Londynie. Szybko zostanie stamtąd wygryziony w związku z intrygami i donosami o tym, że rządzi się po pańsku, koncert jest za bardzo „frakowy”, a ze sztuki ludowej prezentuje na wystawie tylko „sztukę kościelną”, do tego dopuszcza się obraźliwych porównań polskiej sztuki z afrykańską[115]. Pozbawiony złudzeń Gombrowicz kieruje do czytelników w kraju pompatyczne słowa: „Jeśli jeszcze zipie który z was, ferdydurkiści, to niechaj nie traci nadziei – bo ja nie umarłem”[116]. List staje się wydarzeniem dla tych, którzy nie mieli o nim wiadomości, jest pierwszym znakiem życia. Gombrowicz dodaje jeszcze, może przeczuwając, że nie będzie im dane szybko się spotkać w druku: „Wytrwajcie zatem, wyznawcy św. Ferdydurki”, „Nie traćcie przeto nadziei”.