Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor książki przypadkowo trafił do batalionu motocyklowego dywizji SS Das Reich. Przeszedł twardą szkołę życia, nim stał się pełnoprawnym żołnierzem. Nie ukrywał własnych słabości i kłopotów związanych z trudnym charakterem dowódców. Choć dyplomatycznie unikał wypowiadania się na temat sytuacji politycznej III Rzeszy, to od początku okazywał, że służba w SS była dla niego jedynie wypełnieniem obowiązku odbycia służby wojskowej, a nie realizacją jakieś obłąkanej idei. Po prostu służba w SS była łatwiejsza niż w Wehrmachcie. Starał się być realistą i nie pociągało go bezsensowne bohaterstwo. Wojna jednak weryfikowała wszelkie koncepcje życiowe i czasami walcząc o życie, trzeba było dokonywać nadludzkich wysiłków. Nie ukrywał, że wojna w Rosji od początku budziła obawy w nim i jego kolegach. Nie zastanawiali się, czy walczą u słuszną sprawę - nie mieli na to czasu. Po prostu chcieli przeżyć. Chociaż wmawiano im, że walczyli o Wielkie Niemcy, bardziej bali się o własną skórę.
To opowieść o chłopcach, którzy chcąc przetrwać na wojnie, musieli stać się mężczyznami. Dzięki niej poznamy wielu oficerów, którzy potem okazali się świetnymi dowódcami, takich jak Klingenberg i Tychsen. To nie byli bohaterowie z naszej bajki, ale znali się na swojej robocie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
1 Urlop rekruta
Podmuchy lodowatego wiatru smagały peron kolejowy. Podniosłem wyżej kołnierz płaszcza i zatarłem ręce. Hans, który wpatrywał się w zegar na stacji kolejowej tylko jęknął:
— Już dwadzieścia minut spóźnienia. Jak długo mamy tu zamiar jeszcze czekać?
Nie byliśmy jedynymi, którzy chcieli jechać pociągiem urlopowym do Niemiec. Razem z naszym 11. Pułkiem Piechoty SS, pododdziały SS Standarte „Germania” nadal stacjonowały w Arnhem. Cały tłum wojaków1 czekał na pociąg, który miał nas zabrać do kraju. Ledwie mogliśmy wytrzymać, aby zamienić zimny, wietrzny peron na ciepły i suchy przedział w wagonie. Nawet jeśli by było tylko miejsce do stania… co to był za problem? Byłbym w domu w ciągu 24 godzin! Wtedy mógłbym spać tyle, ile dusza zapragnie i nie musiałbym wyskakiwać z siennika, gdy gwizdek podoficera rozlegnie się nagle, jak diabeł z pudełka. Do tej chwili poświęciłem sporo wysiłków, aby nauczyć się alfabetu życia wojskowego. Ale ten przenikliwy poranny gwizd doprowadzał mnie do pasji. Czy ktoś inny go polubił? Wątpię! Dobrze w takim razie!
— Do cholery, do podwójnej cholery z tym czekaniem!
Ledwie Hans wypowiedział te słowa, kiedy głośnik na stacji zatrzeszczał, a głos spikera przeleciał przez peron. Jak tylko zorientowałem się, że nie należał do zwykłego niemieckiego czy holenderskiego pracownika kolei, lecz był to szorstki głos niemieckiego komendanta stacji, wyczułem, że zbliżały się kłopoty:
— Uwaga, uwaga, wszyscy żołnierze 11. Pułku SS zameldują się na placu przed stacją kolejową. Uwaga, uwaga…
Kolejny trzask w głośniku, a potem cisza
— Co za kupa gówna, a niech to! — burzył się Hans. — Czy ty rozumiesz, o co tu chodzi?
Co to znaczy, czy rozumiem? Miałem przeczucie, że nasza przepustka została odwołana, wszystko na darmo, pociąg może odjechać bez nas. Gdy biegliśmy ku schodom, ściśnięci jak stado mułów, nasz pociąg wtoczył się na stację, dudniąc i sapiąc. Zapiszczały hamulce, drzwi zazgrzytały i konduktor krzyknął:
— Arnhem, Arnhem…
I to był koniec marzeń… przynajmniej dla nas z „Jedenastki”.
— Ruszać się, ruszać się! I to szybko — wydzierał się oberscharführer (starszy sierżant). — Wsiadać!
I nim się zorientowaliśmy, cała nasza gromada siedziała w ciężarówce. Silnik zaskoczył i powrócił do życia i byliśmy obok Café Rondell, przy znajomej trasie do koszar. Zawołałem sarkastycznie z narożnika, w którym siedziałem:
— Śpiewamy!
Niemal wszcząłem rozruchy. To dobrze, że nie było z nami kapelana i jeszcze lepiej, że sierżant zajął miejsce w szoferce, obok kierowcy. Kapelan zatkałby uszy dłońmi z powodu obelg rzucanych przez nas, zaś oberscharführer zdarłby skórę na palcach, spisując nazwiska buntowników do karnego raportu. Skargi i przekleństwa padały zadziwiające.
Po łagodnym skręcie ciężarówka przejechała przez bramę koszar i zamiast podróżować do granicy Niemiec, 22 pechowych urlopowiczów przełaziło przez burtę ciężarówki, objuczonych paczkami, walizkami i tobołkami. Hans i ja zameldowaliśmy się u szefa kompanii2, którego za jego plecami nazywaliśmy „Jupp”.
— Przykro mi chłopcy, ale nic nie mogę zrobić, aby to zmienić. Przepustki zostały zawieszone ze skutkiem natychmiastowym. Pułk jest w stanie pogotowia.
Zgorzkniali, z morderczą wściekłością szarpiącą w brzuchach podreptaliśmy długim korytarzem do naszych otwartych na oścież kwater.
Było jak w ulu! Wszyscy się pakowali. Nikt nie znał szczegółów co do przyszłości. Wieczorem untersturmführer Drexler kazał żołnierzom kompanii kłaść się spać i przypominał ponownie, że nikt nie może opuszczać koszar. Mieliśmy być gotowi do wyjazdu w każdej chwili. Rzeczy osobiste miały być gotowe do wysyłki do domu. Ci, którym udało się wyjechać na urlopy, mieli naprawdę szczęście. Jednak dla nas, tych z powrotem ściągniętych z dworca kolejowego, termometr pokazywał temperaturę dużo poniżej zera.
***
Długa kolumna pojazdów pułku przejechała przez niemiecką granicę. Szczękaliśmy z zimna głośno zębami w otwartych ciężarówkach. Śnieg na przemian z deszczem urozmaicał „radość z przejażdżki”. Dojechaliśmy do Wessel, przetoczyliśmy się przez Duisburg, obok hut, stalowni i fabryk Zagłębia Ruhry. W Düsseldorfie mały Frankenbusch podskoczył z podniecenia:
— Patrzcie. Tam mieszkałem!
Zaczął machać rękami jak wariat.
— Trzymajcie mnie, mieszkać tu, teraz!
Unterscharführer Geyer, dowódca naszej drużyny wciągnął go z powrotem za pasek.
Popołudniu słońce na krótką chwilę przebiło się przez warstwę chmur. Katedra w Kolonii stała w pełnej krasie. Batalion dojechał do Königswinter.
— Wysiadać! — padł rozkaz.
Tłum mieszkańców szybko zebrał się na placu małego, ślicznego miasteczka. Kiedy untersturmführer Drexler poinformował zebraną kompanię, że spędzimy noc na kwaterach prywatnych, Hans kopnął mnie kolanem tak, że niemal wypuściłem karabin z ręki. Co za drań! Ale ja też byłem szczęśliwy. Słowa „kwatery prywatne” były jak muzyka dla naszych uszu. Na komendę „baczność” nasze buty zadudniły jak jeden grzmot. Niedługo potem jakiś staruszek prowadził mnie na kwaterę.
Mała winiarnia ożyła. Śpiewaliśmy i kołysaliśmy się, trzymając się za ramiona, aż trzęsły się stare, zadymione krokwie. I wtedy Toni wyciągnął akordeon — pomimo zakazu posiadania rzeczy osobistych, ta bezkształtna skrzynka przyjechała z nami, ukryta między skrzyniami z amunicją — nastrój osiągnął apogeum. Zaśpiewaliśmy:
— Tyrolczyk poszedł na polowanie… Wysoko nad alpejską łąką…
Toni zaczął jodłować:
— Gdzie Eisack3 się toczy…
Zgiełk ściągał więcej i więcej gości z ulicy oraz naszych zwierzchników. Mała winiarnia była pełna wybuchów śmiechu. Mój gospodarz, który mnie tu przyciągnął, klepnął mnie w ramię z entuzjazmem:
— Wy na pewno jesteście szaloną bandą!
Wkrótce przed dwudziestą drugą drzwi otworzyły się na oścież i nasz „Stary” wszedł do środka. Pokręcił głową dookoła i z wysoko uniesionymi brwiami, próbował wzrokiem przebić zasłonę dymu tytoniowego. Wreszcie radosny uśmiech pojawił się na jego twarzy i burknął:
— Dalej, nie przerywać!
Palce Toniego ponownie spoczęły na klawiszach. Szybko nimi przebierał i znowu śpiewał pieśń o Eisack. Wiedzieliśmy, że był to chwytający za duszę i serce ulubiony utwór naszego dowódcy. Toni po raz ostatni głośno zajodłował, a potem wstaliśmy jednocześnie. Nadszedł czas na nas! „Stary” roześmiał się. Wiedzieliśmy, dlaczego pojawił się w sali tuż przed dziesiątą wieczorem. Chciał nas sprawdzić! Biada tym, którzy pozostali na siedząco, kiedy on wszedł. Przy pierwszej okazji dałby nam tak mocno w tyłek, że nie byłoby na co założyć spodni. Oczywiście nie miał pojęcia, że mrugaliśmy i szeptaliśmy porozumiewawczo w czasie śpiewu. Był wyraźnie poruszony i gdy już sięgaliśmy po czapki i pasy, zawołał:
— Gasić światła o godzinie 24:00!
Toni wyciągnął głębokie westchnienie z instrumentu i wtedy naprawdę zebraliśmy się do wyjścia. To był burzliwy i cudowny wieczór. Dowódca kompanii został do końca i z zapałem śpiewał z nami. Po raz pierwszy, jak długo był dowódcą kompanii, „Stary” czuł się tak rozluźniony. Lata później dowiedziałem się, że zginął jako dowódca batalionu i kawaler Krzyża Rycerskiego.
Kiedy następnego dnia właziliśmy na ciężarówki, nikt nie był w stanie potwierdzić, że kompania była „w formie”. Alkohol i krótka noc spowodowały, że byliśmy dwa razy bardziej zmęczeni niż normalnie. Z bladymi twarzami, spuchniętymi oczami, znużone grupki chłopaków siadały w ciężarówkach.
Silniki zagrzmiały, zebraliśmy się w sobie, aby pomachać na pożegnanie tym wszystkim mieszkańcom, którzy zgromadzili się na placu, aby nas zobaczyć po raz ostatni.
W jawnym kontraście do poprzedniego dnia, kierowaliśmy się na południe autostradą w olśniewających promieniach słońca. Gzie nas niosło? Toni stwierdził:
— To się dzieje… jedziemy do Austrii! To rzut kamieniem od domu!
Gdy tylko pojawił się jakiś zjazd z autostrady, spoglądaliśmy na pojazd na czele naszej kolumny. Frankfurt pozostał za nami, a teraz mijaliśmy Mannheim.
Zapadły decyzje! Nic nie wyszło z szybkiej podróży Toniego do Tyrolu. Jeszcze raz przyjaźnie nastawiona ludność przygotowała prywatne kwatery w małej mieścinie nad górnym Renem. A potem przekroczyliśmy rzekę i zaczęła się Alzacja. Samochody mozolnie pokonywały kręte drogi, a nasi kierowcy nie mogli zwolnić, aby uniknąć zjechania z pokrytej śniegiem i lodem trasy. Niejeden raz włosy stawały nam dęba, gdy ledwie prześlizgiwaliśmy się blisko krawędzi głębokich dolin. Te Wogezy to było naprawdę coś!
Przed północą dojechaliśmy wreszcie do miejsca zakwaterowania. Mała wioska Ouges stała się na kilka tygodni naszym nowym domem. Dopiero później dowiedzieliśmy się, dlaczego nas przeniesiono. Niemieckie dywizje przemieszczały się dalej do centrum Francji, a my mieliśmy wypełnić powstałą po nich lukę.
W wigilię Bożego Narodzenia staliśmy na warcie przed kancelarią kompanii, koło małego kościoła. Dla mnie, człowieka pochodzącego z miasta, taki zimowy wieczór był specjalnym przeżyciem pomimo przydziału do służby wartowniczej, a może właśnie dlatego. Głęboka cisza zaległa nad zasypaną śniegiem wioską. Koledzy, którzy kwaterowali w pustych domach, poszli już do łóżek. Jedyne światło połyskiwało słabo z okna wartowni. Przebywali tam nie pełniący służby wartownicy. Może kończyli ostatni poncz, który dostarczył szef kompanii. Spojrzenie na jasne, gwiaździste niebo wskazywało, że jutro z pewnością będzie znowu bardzo zimno.
Około północy wiejskie uliczki ożywiły się. Ze wszystkich stron do kościoła schodzili się Francuzi — kobiety i mężczyźni. Jak duchy znikali w małych, bocznych drzwiach. Grube mury nie przepuszczały żadnego dźwięku, więc panowała cisza jak przedtem. Tylko światło świec, przedostające się przez kolorowe witraże okienne, rzucało odblask na śnieg pod kościołem.
Potem jednak podniosły się potężne tony organów i śpiewu zgromadzonych, a mury już nie były przeszkodą. Oczarowany słuchałem pieśni świątecznych, a w myślach wędrowałem do stron rodzinnych. W tej chwili moi rodzice i brat prawdopodobnie siedzieli w salonie. Miałem nadzieję, że otrzymali paczkę świąteczną z Holandii!
Muzyka organowa skończyła się. Ludzie opuścili kościół i wkrótce ponownie znaleźli się w małych domach ze spadzistymi dachami. Wszystko trwało zaledwie godzinę, teraz ponownie zapanowała cisza. Trochę śniegu spadło z nieba i tylko chrzęst butów na twardo udeptanym gruncie przerywał ciszę.
Za mną zaskrzypiały drzwi. To Hans przyszedł mnie zmienić.
***
Zakaz wydawania przepustek został cofnięty! To była najważniejsza rzecz, jaką szef kompanii miał do zakomunikowania oddziałowi. Je też znalazłem się na liście urlopowej. Mieliśmy się spakować natychmiast. O dziewiętnastej ciężarówka miała nas zawieźć do Vesoul. A potem usłyszałem:
— Rozejść się!
Pognałem jak łasica z powrotem do kwatery. Hans też należał do grupy szczęśliwców. Ale nie mógł powstrzymać się od narzekania:
— Mam nadzieję, że tym razem będziemy mieli więcej szczęścia!
— Ty stara sowo, nie bądź takim pesymistą! — odparłem.
Czas płynął powoli do dziewiętnastej i punktualnie stawiliśmy się przed kancelarią. Jupp wręczył nam papiery. Zazgrzytały hamulce ciężarówki i ośmiu żołnierzy, chętnych do wyjazdu, wskoczyło na skrzynię ładunkową.
Jakieś dziesięć kilometrów od Vesoul silnik zaczął zacinać się i wkrótce zgasł zupełnie. Kierowca próbował wszelkich sztuczek, aby przywrócić go do życia. Nic nie działało. Silnik nie chciał zapalić.
— Widzisz, co mówiłem! Teraz spóźnimy się na pociąg i stracimy cały dzień — narzekał Hans.
— Chodźcie tu, wieśniaki i pchajcie — krzyczał kierowca.
Nie mieliśmy innego wyboru. Popluliśmy w dłonie i pchaliśmy pojazd ze wszelkich sił. Raz po raz przewracaliśmy się na oblodzonej i śliskiej drodze. Kierowca, stary kapral, zafundował nam niezłą mękę.
— Jeśli wam się nie uda, to wasza wina.
Od razu mu odpowiedziałem.
— Ty cymbale! Dlaczego musiałeś wybrać to stare pudło? Jeśli nie potrafisz wprawić w ruch tego gruchota, to co będzie, jeśli sytuacja stanie się naprawdę poważna.
Byliśmy wściekli. Gdy wreszcie dostaliśmy przepustki, ten stary złom popsuł wszystko.
— Nędzna kupa złomu! Ruszaj!
Silnik jakby usłyszał groźby i zawarczał, po czym wszedł na wysokie obroty. To stare pudło skoczyło do przodu, a my padliśmy na śnieg. Ale to nas już nie obchodziło. Zerwaliśmy się na równe nogi, łapiąc oddech — udało się! Byliśmy szczęśliwi. Dziesięć minut przed odjazdem pociągu biegliśmy przez bramę stacji.
2 Jak zostaje się kurierem motocyklowym
Hans, Heinrich i ja otrzymaliśmy rozkaz zameldowania się w kancelarii batalionu. Dzień wcześniej wróciliśmy z przepustek — cudowne dni spędzone w domu teraz należały do przeszłości. To było po prostu niesamowite obudzić się „bez gwizdka” sierżanta… pić leniwie kawę z mamą… spędzać cale dnie na robieniu tego, na co ma się ochotę. Siedziałem z ojcem w ciepłym salonie i słuchałem, jak opowiadał o pracy albo bawiłem się z bratem miniaturowymi pociągami.
— W sercu jesteś dzieckiem — powiedziała mama. — Twoi koledzy powinni cię teraz zobaczyć.
— A co, gdyby zobaczyli? Byliby szczęśliwi, gdyby mogli w naszym cieplutkim salonie leżeć na podłodze, zamiast pełnić nudną służbę gdzieś na mrozie.
W kancelarii szef kompanii oznajmił nam, że ze skutkiem natychmiastowym zostaniemy przeniesieni do batalionu motocyklowego [SS-Kradschützen Battaillon „Reich”]. Mamy tam się zameldować o ósmej rano. Wydusiliśmy z siebie słabe „Jawohl” i wkrótce potem staliśmy na wiejskiej ulicy. Przeniesienie nie było czymś, co mogliśmy przewidzieć. Ale co do gadania miał zwykły żołnierz? Jest przepychany w kółko, w tę i z powrotem, jak dyktowała ogólna sytuacja. Smutno musieć opuszczać bliski krąg przyjaciół, z którymi spędziliśmy prawie rok radości i cierpień. Wracaliśmy do kwater załamani.
Ale była sobota! Unterscharführer Geyer kierował pracami porządkowymi na kompanii. Zameldowaliśmy mu o naszych przenosinach. Nasi koledzy nadstawiali uszu i usłyszeli o tym. Geyer był dowódcą naszej drużyny przez około sześć miesięcy — porządny i uczciwy chłopak. Uważaliśmy go za wzorzec podoficera. Nie dlatego, że dzięki niemu mieliśmy „lekkie życie”, albo że pozwalał nam często uciekać przed obowiązkami. O, nie! Wiele razy dawał nam nieźle popalić. To był sposób, aby wyszkolić nas na żołnierza, jakim on sam był. Pochodził gdzieś z Bawarii, a był z zawodu celnikiem.
Byliśmy zbieraniną chłopaków, pochodzących z całych Niemiec. Najstarszy był Willy Balz. Minęły miesiące, nim dowiedzieliśmy się, że był feldmeisterm w RAD4. Feldmeister był najwyższym stopniem podoficerskim w tej organizacji. Na ochotnika wstąpił do Waffen-SS i tak jak my wszyscy musiał zaczynać karierę jako prosty strzelec. Przyjął to spokojnie i znosił ze stoicką obojętnością, która oddziaływała również na nas. Kiedy sytuacja stawała się niemal beznadziejna, wtedy zerkaliśmy na Williego i to pomagało. Spotkałem go później gdzieś pod Moskwą, gdy był już untersturmführerem, gdzie również znalazł swój grób. Pochodził ze Schwarzwaldu.
Najspokojniejszy spośród nas był prawdopodobnie Brenner, młody Niemiec etniczny z Transylwanii. Pełnił służbę w ciszy i bez zwracania na siebie uwagi. Richter był berlińczykiem, jego dokładną przeciwnością. Nazwanie jego ust „jadaczką” to delikatne określenie. Pomimo hałaśliwego stylu, miał złote serce.
Heinrich Plecker został maskotką naszej grupy. Miał wszystkiego szesnaście lat, ale był urodzonym żołnierzem. Nikt nie był lepszy od niego w kroku defiladowym. Pochodził z Dolnej Nadrenii.
Frankenbush z Zagłębia Ruhry zdawał się być ociężały umysłowo. Geyer zawsze wyjaśniał mu każdy rozkaz dwukrotnie. Ale gdy już pojął coś, wykonywał to dobrze. Czego nie zawsze można powiedzieć o naszej reszcie!
Wspomniany wcześniej Toni, pochodził z Południowego Tyrolu i maczał palce we wszystkich drakach. Był wirtuozem gry na akordeonie, czym uprzyjemniał wiele wieczorów. Inne kompanie nam go zazdrościły. Kiedy 3 kompania maszerowała przez Arnhem i śpiewała piosenkę o rzece Eisack, Toni jodłował tak, że miejscowi Holendrzy zaczęli się mimowolnie uśmiechać.
Hans Fuerer był dostarczycielem „racji cywilnych”. Jego rodzice prowadzili wielkie gospodarstwo rolne w Gołdapi w Prusach Wschodnich i regularnie przysyłali mu ogromne paczki z żywnością.
Zastępcą dowódcy drużyny był sturmann Waid. Cichy typ, chętnie przekazujący nam dobre rady. Nie potrafiłby skrzywdzić muchy. Urodził się na wybrzeżu Morza Północnego.
Pochodząc z centralnej części Niemiec, dopełniałem ten obraz. Wszyscy z naszej drużyny uwielbiali sport. A teraz zapadła decyzja że mamy odejść z tej grupy! Jeszcze raz Geyer pocieszał nas, jak potrafił:
— Jak myślicie, w ilu oddziałach byłem, nim dołączyłem do was? To nie będą wasze ostatnie przenosiny. Waffen-SS jest nowe i rozrasta się, więc należy spodziewać się przesunięć. Wszędzie są dobrzy kumple. Znam was, chłopcy i wiem, że szybko dogadacie z się z nimi i to bez problemów.
Willy wyczarował butelkę wódki, opowiedział kilka historii z RAD i pomógł odzyskać dobry nastrój.
Zameldowaliśmy się w kancelarii i obładowani jak muły powlekliśmy się przez siedem kilometrów do Vitrey. Nadal czuliśmy drżenie kolan. Pożegnalne spotkanie poprzedniego wieczora ze starą drużną był mocno zakrapiane. Stopniowo dowiadywaliśmy się, że Vitrey było tylko początkiem wędrówki. Dowódca naszego plutonu, untersturmführer Schädlich, również pokazał się w batalionie motocyklowym. Kilku chłopaków znalazło się w 4 kompanii motocyklowej [4./SS-Kradschützen Bataillon „Reich”], a reszta trafiła do nowo stworzonego batalionu dział szturmowych [SS-Sturmgeschütz-Abteilung „Reich”].
Zgodnie z regulaminem zameldowaliśmy się w kancelarii sztabu batalionu, a tam dowiedzieliśmy się, że ja i Hans zostaliśmy przydzieleni do drużyny kurierów motocyklowych, zaś Heinrich miał przydział do 4 kompanii. Spotkałem go kilkakrotnie w Rosji i Serbii, a ostatni raz wpadłem na niego w 1944 roku, gdy był sierżantem sztabowym [Hauptscharführerem] podczas walk w Zagłębiu Saary.
Jak udało mi się później ustalić, my dwaj i wysoki Armbuster, który został czołgistą, jako jedyni z całego starego plutonu przeżyliśmy wojnę. Tak było, jeśli przyjmiemy, że nie zginęli w końcowych walkach 1945 roku. To sporo mówiło o historii 30 chłopaków, którzy mieli średnio po 18 lat!
— Człowieku, co my tutaj robimy? — jęczał Hans. — Czy umiesz jeździć na motocyklu?
— Ja? W żadnym razie! Wiem tylko, że wygląda jak… dwa koła z rurą wydechową z tylu, z przodu kierownica, a przede wszystkim robi dużo hałasu… i nic więcej!
Jak dotąd mieliśmy tylko blade pojęcie, czym była „drużyna kurierska”, a reszta tej służby była dla nas zupełną tajemnicą. Ale jak już się nauczyliśmy, wojskowe określenie „ja tego nie potrafię” w zasadzie dla nas nie istniało. Na służbie można nawet nauczyć mysz śpiewać, to dlaczego nie można nauczyć przeciętnego strzelca jeździć na motocyklu?
Drużyna kurierów motocyklowych kwaterowała w dwupoziomowym budynku. Kilku ludzi wylegiwało się na łózkach polowych i ledwie rzuciło na nas okiem. Upchaliśmy nasze rzeczy w dwóch pustych szafkach i czekaliśmy na to, co nam zgotował los. Gdy rozmawialiśmy z naszymi nowymi towarzyszami broni, dowiedzieliśmy się, że przybyli tu zaledwie kilka dni przed nami, chociaż mieli tę przewagę, że już szkolili się w jeździe na motocyklach.
— Wy macie dobrze… my nie mamy pojęcia o jeździe na motorach — przyznał Hans z wahaniem.
— No, cóż, moi przyjaciele, czego macie nadzieję się tutaj nauczyć? — uśmiechnął się kpiąco piegowaty młodzieniaszek.
Wściekłem się.
— Patrz, dupku, czy myślisz, że zgłosiliśmy się tutaj na ochotnika do waszego cudownego oddziału? Z pewnością wolelibyśmy pozostać ze starymi kumplami.
— Dobrze, dobrze — powiedział pojednawczo sturmann — opanuj się i poczekaj. My też przyszliśmy tu z różnych oddziałów i też wolimy starych kumpli.
Wtedy drzwi się otworzyły i stanął w nich smukły plutonowy [unterscharführer], choć raczej średniej budowy ciała.
— Nazywam się Bachmeyer i mam nadzieję, że się dogadamy. Mamy stworzyć drużynę kurierów w nowo powstałym batalionie motocyklowym naszej dywizji i od jutra rana zaczynamy służbę.
Potem przedstawiliśmy się, podając nazwiska, numery poprzednich jednostek i z jakiego zakątka Niemiec pochodzimy. Bachmeyer nigdy nie postawił zasadniczego pytania, czy potrafimy jeździć na motocyklach. Wiedział, że byliśmy przypadkową zbieraniną i po prostu brał to, co mu dawano.
Stanowiliśmy mieszaną grupę, jak to było wszędzie indziej w Waffen-SS. Szeregowiec [sturmann] mający już dobre 25 lat, był stary w porównaniu z nami osiemnasto- albo dziewiętnastolatkami. Nazywał się Wolf i pochodził z Turyngii. Jak się wkrótce okazało, był pierwsza klasa. Piegowaty chłopaczek nazywał się Bela i pochodził z Pomorza. Zipp i Huber byli Szwabami z okolic Stuttgartu i posługiwali się chropawym akcentem. Schwenk pochodził z Mannheim, a Wagner z wybrzeża Morza Północnego. A do tego jeszcze Hans i ja.
Przy jedzeniu już byliśmy opanowani. Co miało się jednak zdarzyć rankiem, kiedy będziemy zajmować się motocyklami?
— Tak, tak, wy żałosne bękarty, jesteście bliscy utraty tyłków!
Oczywiście to mógł być tylko Bela. Grał mi na nerwach i chciałem mu dać odpowiednią ripostę.
— Zamknij jadaczkę i chodź ze mną. Zorganizuj nam odpowiedni kurs nauki jazdy!
Powiedziane i zrobione! Zszedł z nami na parter budynku.
W swoim czasie to musiał być duży magazyn. Teraz to był park motocyklowy. Sześć błyszczących NSU stało wzdłuż dłuższej ściany hali. Bela wyprowadził jeden z nich, włączył silnik i przejechał pełnymi łukami w tę i z powrotem. Szczęki opadły nam ze zdziwienia, kiedy ujrzeliśmy mistrzowską łatwość Beli w jeździe na trajkoczącej maszynie. Naprawdę wiedział, do czego służyła. Pomyślałem, że nigdy nie osiągnę takiego mistrzostwa. A potem zacząłem przeklinać dawnego dowódcę za to, że przeniósł mnie do tego oddziału.
Bela zatrzymał motor i objaśnił jak go włączyć, gdzie jest pokrętło gazu, zapłon oraz przeznaczenie wszystkich innych manetek i pedałów.
— A teraz, twoja kolej na jazdę!
Pchnął maszynę w moje ręce. Rozruch poszedł całkiem dobrze, poza tym, że pedał rozrusznika odskoczył i uderzył mnie w goleń.
— Tak… teraz… wsiadaj… puszczaj powoli sprzęgło i dodaj gazu.
Puściłem sprzęgło naprawdę powoli, ale dodałem za dużo gazu. Gdyby Bela mnie nie przytrzymał, przewróciłbym się razem z motorem.
— Nie ma się co martwić… spróbuj jeszcze raz — zaśmiał się z wyższością nauczyciela. — Nie musisz dawać od razu całego gazu.
Tym razem robiłem wszystko bardzo ostrożnie, dokładnie jak wyjaśniał. Cud niebywały, ale maszyna ruszyła. Ale niech to diabli, jak ją zatrzymać? Bela wyjaśnił wszystko poza tym, gdzie znajdowały się hamulce — albo może zapomniałem tę część lekcji. Drzwi prowadzące na ulicę były bliżej i bliżej. Ale były zamknięte. Koledzy darli się:
— Hamulec! Hamulec!
Ale na Boga, gdzie on był? Przez czysty przypadek nacisnąłem czubkiem buta na jakiś pedał i z podniecenia „zabiłem maszynę”, jak nazwał to Bela. Hans był następny w kolejce. Dzięki tej lekcji każdy z nas przynajmniej wiedział, jak włączyć silnik motocykla, a gdybyśmy nie za bardzo wariowali, to potrafilibyśmy już na nim porządnie pojeździć.
W końcu Bela wyraził coś w rodzaju pochwały:
— Może nadal wyglądacie jak małpy siedzące na gruchocie, ale coś już pojmujecie.
Można uznać, że był to owocny wieczór. Dowiedzieliśmy się, że Bela miał 19 lat i naprawdę znał się na motocyklach. Jego rodzice na targach i jarmarkach pokazywali sztuczki związane z jazdą na pionowych ścianach specjalnych beczek. Początkowo Bela siadał z nami na siedzeniu dla pasażera jako instruktor. Potem to już sami robiliśmy diabelskie sztuczki na drewnianej ścianie. Poznawaliśmy się coraz lepiej, a on okazał się być solidnym kumplem, jakiego gdzie indziej trudno naprawdę znaleźć. Inni kumple okazali się równie sympatyczni. Wiedziałem już, że mimo wszystko nie wyszedłem źle na zmianie jednostki.
Następnego dnia wypchnęliśmy motocykle na ulicę i czekaliśmy na Bachmeyera. Wolf złożył meldunek, a nasz sierżant zaczął dzień służby słowami:
— Już umiecie jeździć. Zrobimy sobie przejażdżkę, a na koniec sformujemy konwój.
Mieliśmy jeszcze szansę, aby przyznać, że nie potrafimy pewnie jeździć na motocyklach. Może jazda po hali była tylko zabawą albo byliśmy zbyt tchórzliwi — w każdym razie trzymaliśmy gęby zamknięte na kłódkę.
— Wolf, ty zaczynasz!
Wolf ruszył na maszynie i skręcił. Szybko zniknął za rogiem hali. Patrzyliśmy z Hansem, jak inni robili to samo, a my mieliśmy jechać jako ostatni.
Początkowo silnik mojej maszyny dławił się. Nie pomyślałem, że trzeba włączyć ssanie, ale potem zaczął pracować cicho i miarowo. Trochę nieufnie wdrapałem się na siodełko i uznałem, że nie było tak źle. Jadę! Na prostym odcinku szło mi lepiej niż dzień wcześniej w wąskiej hali.
Co ty wiesz o sobie — pomyślałem w drodze do Ouge. Jechałem bez żadnych problemów To był odurzający pęd powietrza, więc dodałem więcej gazu. Wkrótce byłem przy wjeździe do miasta i nie mogłem doczekać się widoku zadziwionych twarzy kumpli z mojej starej kompanii. Tak jest, chłopcy, teraz możecie mi zazdrościć!
Chłopaki ze starej kompanii stali przed drzwiami kancelarii. Przyłożyłem palec do klaksonu, nacisnąłem go i wyprężyłem dumnie pierś. Jak na rozkaz, wszyscy gapili się na mnie. Szef kompanii patrzył ze złością, gdyż chyba pomieszałem mu tym klaksonem jakieś plany. Dał znak, abym zjechał na bok i zatrzymał się. Ja też tego chciałem, ale najzupełniej zapomniałem, jak to zrobić. Naprawdę to była moja pierwsza, samodzielna jazda w terenie. Oberscharführer Straub odskoczył dla bezpieczeństwa kilka kroków i wreszcie się zatrzymałem. W zasadzie leżałem razem z motocyklem na jezdni.
Użyłem tylko przedniego hamulca ręcznego i przeleciałem przez koło. Sądziłem do tej pory, że hamulec to hamulec. Skąd mogłem wiedzieć o różnych skutkach działania hamulców ręcznego i nożnego, przedniego i tylnego. Wokół mnie rozległ się niepowstrzymany śmiech wszystkich chłopaków z kompanii. Nawet szef kompanii ryczał ze śmiechu. A jakby tego jeszcze było mało, pojawił się w tym momencie mój stary dowódca, obersturmführer Drexler, pokręcił głową i zapytał z troską w głosie:
— A poza tym wszystko z tobą w porządku?
Wydawało mi się, że moi starzy kumple umierali ze śmiechu. Ze zdenerwowania nie wyczułem sensu pytania. Kolejna salwa śmiechu była równie bolesna. Zrobiłem się czerwony jak burak, mruczałem coś o „wrednym towarzystwie” stawiając motor na koła, a w tym czasie szef kompanii próbował przywrócić porządek w szeregach, aby zdać dowódcy raport. Kuśtykając, pchałem maszynę na bok, aby zniknąć z pola widzenia tej bandy.
Jeśli chodzi o motocykl, to tylko jeden podnóżek był lekko zgięty. Bałem się na nim opierać, więc odbiłem się nogą od ziemi i odjechałem. W Vitrey jakimś cudem nie zauważyli mojej przedłużającej się nieobecności. Tylko Bela, stary lis, dostrzegł, że podnóżek zwisał bezwładnie z ramy motocykla i puścił do mnie oko.
Wyjechaliśmy grupą w kierunku Langes, które z daleka wyglądało cudownie, usytuowane na skraju wysokiego płaskowyżu. Tym razem wszystko obyło się bez kłopotów.
Kolejne dni wypełniała nauka czytania map, korzystania z kompasów i zapamiętywanie symboli taktycznych różnych jednostek. Bachmeyer wysyłał nas w nocy, abyśmy nauczyli się orientacji w terenie na podstawie położenia gwiazd. Nie pozwalał, abyśmy szkolili się po łebkach, więc było ono cholernie podobne do podstawowego treningu rekrutów.
Batalion powoli nabierał kształtu. W dużej mierze składał się z kombinowanych kompanii z poszczególnych pułków. Większość z nas była w armii już od ponad roku, a kilku nawet brało udział w kampaniach w Polsce i Francji. Byliśmy bez wyjątku z ochotniczego poboru z 1939 i 1940 roku, a sturmbannführer Zehender tworzył batalion we własnym, autorskim stylu. Zajęcia polowe odbywały się na szczeblu kompanii i batalionu. A ich ukoronowaniem były ćwiczenia we współdziałaniu wszystkich jednostek dywizji. Jej dowódca, gruppenführer SS Hauser mógł być zadowolony z tego, co widział.
Pewnego dnia uniknąłem dosłownie o włos trzech dni aresztu. Wszystko zaczęło się wcześnie rano. Jak zawsze, każdego dnia porządkowaliśmy naszą salę, czyli ścieliliśmy łóżka i czekaliśmy na podoficera dyżurnego. Wtedy zjawił się, stukając butami na schodach, kapral [rottenführer] Bauer, szewc batalionowy.
Wolf zdał mu raport. Bauer zrobił gniewną minę i łaził od szafki do szafki. Ewidentnie szukał czegoś, do czego mógłby się przyczepić. Rzadko się zdarzało, aby podoficerem dyżurnym był kapral, ale tak właśnie było tego dnia z Bauerem. Nie znalazł niczego godnego uwagi w szafkach. Przeniósł spojrzenie na łóżka polowe, przyglądał się im dokładnie, jakby porównywał je z regulaminem. Gapił się i gapił. Już zaczynaliśmy się śmiać. Podszedł do okna i wtedy stało się!
Bela, który był zbyt leniwy, aby wypastować buty poprzedniego wieczora, zdecydował w pośpiechu, że wywiesi je za oknem, gdy tylko usłyszał kroki na schodach. Myślał, że będą poza zasięgiem wzroku podoficera dyżurnego. Mylił się okrutnie. Bauer wychylił się przez okno. Szarpnął ręką tylko raz i „dowód zbrodni” spadł z pierwszego piętra na ulicę. Na szczęście nie było nikogo poniżej i nikt nie dostał butami w głowę! Wściekły Bauer obrócił się i przeleciał przez salę jak tornado, odpychając łóżka i wyrzucając zawartość szafek. Szalał jak furiat, przewracając wszystko do góry nogami. Gotowaliśmy się z wściekłości.
— Głupi sukinsyn — wyrwało mi się bezwiednie z ust.
Chciałem powstrzymać się, ale było już za późno.
— Kto to powiedział? — wrzasnął Bauer.
— Ja, rottenführer — powiedziałem, podkreślając ironicznie jego stopień. Było mi już wszystko obojętne.
— Doigrałeś się. Opiszę to wszystko w raporcie.
Piętnaście minut stałem przed szefem kompanii. Wbrew wszelkim oczekiwaniom nie miał dużo do powiedzenia, jedynie, abym zameldował się o jedenastej u adiutanta batalionu. Unterscharführer Bachmeyer dobrze wykorzystał czas, jaki miał do dyspozycji, dając mi niezły wycisk. Miałem zrujnowany cały dzień, ponieważ wiedziałem, że nie miałem racji w całej aferze. Dyżurny podoficer to dyżurny podoficer i nieważne, kto pełnił tę funkcję. Mogliśmy jedynie potem zameldować o jego zachowaniu szefowi kompanii, ponieważ zabronione było rujnowanie łóżek i wyrzucanie rzeczy z szafek. Teraz jednak sprawy biegły już własnym torem.
Dokładne o jedenastej stałem przed adiutantem w wypolerowanym hełmie, butach wypastowanych na glanc, w nieskazitelnym mundurze, ale serce ze strachu podchodziło mi do gardła. Wiedziałem, że skończyć mogę jedynie w areszcie koszarowym albo z zakazem opuszczana rejonu zakwaterowania
Zaczął słowami:
— Czy wiesz, dlaczego tu jesteś?
— Tak jest, untersturmführer.
— Czego się spodziewasz?
— Zakazu opuszczania koszar.
— To już skończyliśmy dyskusję, prawda?
Szukałem jakiejś sensownej odpowiedzi.
— Jest coś, co musisz wiedzieć, poruczniku — tylko tyle zdołałem wydusić z gardła.
— Po wieczornym apelu masz godzinę ćwiczeń gimnastycznych, a teraz wynoś się!
Znalazłem się piorunem za drzwiami. Uniknąłem zakazu opuszczania miejsca zakwaterowania.
Jednak potem unterscharführer kazał mi się czołgać po okolicy przez błoto, a później skakać z karabinem trzymanym w wyciągniętych prosto przed siebie rękach i śpiewać „Hop, hop, jeźdźcu, jak spadniesz, to wtedy zapłaczesz…” i wtedy zacząłem się zastanawiać, czy trzy dni zakazu opuszczania koszar, nie byłyby lepszym wyjściem. Na koniec tej męki kompletnie wyczerpany powlokłem się do koszar. Wdrapałem się na schody, doczłapałem do sali i padłem na łóżko jak worek ziemniaków. Przynajmniej Bauer nie był już u nas więcej podoficerem dyżurnym.
***
Stłoczeni w ciężarówce jechaliśmy do Vesoul. Kilka dni przedtem zdaliśmy nasze NSU 250. Mieliśmy wrócić z nowymi maszynami. Już sama podróż do miasta była przyjemną sprawą, gdyż oznaczała przede wszystkim zmianę rytmu życia. Dzień w dzień nudziliśmy się, stojąc po wieczornym apelu na maleńkiej stacji kolejowej w Vitrey i przyglądając się przejeżdżającym pociągom.
Zatrzymaliśmy się przed nowymi maszynami. Mój Boże, co to były za cuda! Miały najmodniejszą i najbardziej szykowną sylwetkę w tamtym czasie. To były BMW 600! Ze zdziwienia opadły nam szczęki. Teleskopowe amortyzatory z przodu i z tyłu, przeciwstawne, poziome cylindry, czyli typu bokser, manetki zmiany biegów nożne i ręczne, w sumie — czego chcieć więcej!
Miałem trochę obaw, jak prowadzić maszynę po wąskim trapie zjazdowym z wagonu kolejowego. Prawda, że miałem kilka godzin praktyki jazdy na NSU, ale daleko mi było jeszcze do doświadczonego kierowcy! Wszystko jednak poszło dobrze i trochę później dumnie staliśmy na skwerze przydworcowym obok nowych, błyszczących motocykli. Żołnierze, którzy przechodzili obok i znali się trochę na motorach, nie mogli uwierzyć, że widzieli takie cuda. Ewidentnie nam zazdrościli.
Kiedy już Bachmeyer i dwóch jeszcze kierowców zjechało z platform kolejowych z nowymi Zündappami 750, pojechaliśmy do koszar! Nie miałem jeszcze doświadczenia, ale już czułem dumę z posiadania takiego cuda technologii. Z zadziwiającą prędkością przemknęliśmy przez Vesoul do Vitrey. Wiedzieliśmy już, że te maszyny nie pokazały jeszcze granic swoich możliwości. Bela śmignął obok mnie. Wydawało się, że uśmiech zajmował całą jego twarz. Był w swoim żywiole!
Gdy przyjechaliśmy do Vitrey, zdziwiliśmy się, że Huber i jego motocykl z boczną przyczepką gdzieś zniknęli. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Bachmeyer wsiadł ponownie na motor i zabrał ze sobą Belę. Dwie godziny później wrócili, holując maszynę Hubera. Ten ostatni siedział w przyczepce, ale jeszcze nie był przytomny. Jak się okazało, zjechał z drogi na zakręcie, ześlizgnął się z nasypu, a potem zniknął razem z motocyklem w zaroślach i zakończył jazdę na pniu jakiegoś drzewa. Zipp, który jechał za nim, pojawił się niedługo potem na feralnym zakręcie, ale Huber już zniknął w zaroślach. Szczęście w nieszczęściu, że maszyna miała tylko kilka rys, a Huber spędził następne dwa dni w izbie chorych. I to był koniec tej historii.
3 Marsz
Na wieczornym apelu szef kompanii oznajmił
— Jutro o dziesiątej rano wszystkie pojazdy batalionu mają być gotowe do wyjazdu. Przenosimy się. Rozejść się!
Zaczęliśmy gorączkowo dyskutować, gdzie jedziemy? Jeden mówił to, drugi coś innego. Pełno bzdurnych plotek. Razem z Hansem nadal mieliśmy obawy co do naszych umiejętności jako kierowcy. Chociaż już sporo się nauczyliśmy i zrobiliśmy kilka dłuższych przejażdżek na NSU, to musieliśmy teraz sprawdzić, czy potrafimy jeździć w kolumnie na ciężkich BMW. Do tej pory jeździliśmy na nich zaledwie kilka razy.
Szkolenie kurierów skończyło się. W zasadzie potrafiliśmy nazwać każdą gwiazdę na niebie. Orientacja w nocy bez pomocy kompasu nie stanowiła problemu — przynajmniej jak niebo było bezchmurne. W innym przypadku pojawiały się kłopoty. Z kompasem byliśmy tak samo zaznajomieni jak z karabinem, czytanie map był dziecinną zabawą i potrafiliśmy recytować we śnie oznaczenia taktyczne wszystkich jednostek armii i rodzajów służb tyłowych. Bachmeyer wbijał nam do głów wszystko, co powinien wiedzieć goniec motocyklowy. Adiutant batalionu był zadowolony z wyrywkowo przeprowadzanych testów i nie było więcej wątpliwości, co do naszego poziomu wyszkolenia. Chyba jedynie poza samą jazdą na motocyklu.
Hans zamknął wieczorną dyskusję stwierdzeniem:
— Uspokój się, Helmut. Jakoś dogadamy się z tymi piekielnymi maszynami!
Dokładnie o dziesiątej rano batalion prezentował się przed dowódcą. Pojazdy jednostek bojowych stały na głównej drodze do Vitrey. Samochód Starego znalazł się na czele kolumny, potem nasze motocykle, wozy plutonu łączności radiowej, samochody batalionowego chirurga, a na końcu pododdziały tyłowe z plutonów remontowego, kwatermistrzowskiego oraz wozy amunicyjne.
Po jednej stronie drogi stały ciężarówki Krupp-Protze5 kompanii ciężkich karabinów maszynowych [4./SS Kradschützen-Bataillon „Reich”] oraz działa piechoty z 5. Kompanii. To samo musiał dziać się w sąsiednich wioskach, gdzie stacjonowały pozostałe kompanie motocyklowe. Wszyscy czekali na rozkaz wyjazdu. Ale komendy „włączać silniki” i „motocykle, ruszać” jeszcze nie padły.
Powiedzenie weteranów, że żołnierze spędzają większość czasu na daremnym czekaniu — nie straciło znaczenia. Po półgodzinnym szwendaniu się wokół pojazdów, powiedziano nam, że mamy się rozejść. Zawiedziony Zipp zarzucił karabin na plecy. Miał jako pierwszy pilnować maszyn. Reszta porozłaziła się po ulicach.
Na rogu, gdzie boczna uliczka skręcała do stacji kolejowej, spotkaliśmy Jeana. Opróżniliśmy z nim już wcześniej sporo szklanek wina w małej tawernie przy głównej ulicy. Pierwszy raz go zobaczyliśmy, gdy siedział przy sąsiednim stoliku i ogrzewał w dłoniach kieliszek z koniakiem. Po kilku minutach rozmyślań pochylił trochę głowę i wypił trochę płynu. Siedział tam jak mysz pod miotłą Nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. Naturalnie zauważył to i zmarszczył czoło w połowie zakryte czarnym beretem. Pomyśleliśmy, że musiał być biednym człowiekiem, którego stać było tylko na koniak. Bela usiłował go zaprosić do naszego stolika gestem, który uznał za „światowy” i zamierzał kupić mu lampkę wina. Jean podszedł i prawie pospadaliśmy ze stołków, gdy powiedział dobrą niemczyzną, że doskonale wie, dlaczego się śmialiśmy.
— Wy, Niemcy, jesteście barbarzyńcami. Nie macie pojęcia, jak pić takiego „pocieszyciela w smutkach”.
— Dalej — wtrącił się Bela — nie przesadzaj!
— Zupełnie nie przesadzam. Ty bierzesz kieliszek i wlewasz od razu całą zawartość do gardła.
Wiedzieliśmy, że ktoś może delektować się winem albo inaczej je sączyć, ale koniak! Jean wyjaśnił nam w całej rozciągłości, że można w dłoniach podnieść temperaturę napitku i dopiero wtedy odczuwać przyjemność nie w piciu go, tylko we wdychaniu aromatu. Tamtego wieczoru dowiedzieliśmy się dużo więcej o wyrafinowanym sposobie picia i w końcu to Jean okazał się naszym mistrzem.
Potem dość często na niego wpadaliśmy. Dowiedzieliśmy się, że podczas I wojny światowej dostał się do niemieckiej niewoli i nadal odczuwał wdzięczność dla „patrona”, u którego pracował. Z czasem coraz więcej Francuzów przysiadało się do naszego stolika, a w Jeanie mieliśmy wiarygodnego tłumacza.
Dla nas, młodych pętaków, te wieczory były niezwykle interesujące. Nie dlatego, że Francuzi zgadzali się ze wszystkim, co mówiliśmy. Niezupełnie. Byli patriotami i kochali swój kraj. Tak wynikało z tego, co mówili. Ale czuliśmy w jakiś niewypowiedziany sposób, że nam zazdrościli. Imponowało im, że Niemcy odbiły się ekonomicznie w tak krótkim czasie, że nie było bezrobocia, a przede wszystkim, że mieliśmy armię, która podbiła ich kraj w tak szybkiej kampanii. Mówili z goryczą, że zmienne reżimy doprowadziły ich kraj na skraj przepaści i nietrudno było Niemcom pokonać w takiej sytuacji ich armię.
Z tych rozmów wynikał jasny wniosek. Nie było nienawiści między młodymi niemieckimi żołnierzami a francuskimi chłopami. Z tego, co widzieliśmy, Francuzi pracowali równie ciężko, jak ich przeciwnicy z drugiej strony Renu.
Maquis, francuscy partyzanci z późniejszych lat nie byli następstwem czegoś, co można by nazwać, grą pozorów ze strony Francuzów. Faktycznie większość z nich miała poprawne relacje z nami, żołnierzami okupanta. Działania dywersyjne pojawiły się w końcowej fazie okupacji. Według mnie to zewnętrzne siły animowały ruch oporu we Francji; początków wrogich działań nie powinno się doszukiwać po stronie niemieckiej ani francuskiej6.
Wracając do wiosny 1941 roku, Jean powitał nas nadzwyczaj wylewnie. Wiedział, że wyjeżdżamy z Vitrey. Robił wszystko, co w jego mocy, aby zaciągnąć nas do tawerny na ostatnią kolejkę wina. Z wielkim trudem wyjaśniliśmy mu, że to niemożliwe, gdyż byliśmy na służbie.
— Dla nas, Francuzów, to już koniec wojny, ale życzę wam z całego serca, abyście wrócili kiedyś do swojego kraju!
Jean nie był jasnowidzem. A może tak było lepiej. Gdyby wiedział, co nas czekało w przyszłości w krwawych bitwach, przez jakie piekło musieliśmy jeszcze przejść, nie potrafiłby wtedy tego przewidzieć.
Było już południe. Dostaliśmy jedzenie z kuchni polowej i siedząc na motorach opróżnialiśmy menażki.
Według Bachmeyera dzisiaj jeszcze powinno coś się wydarzyć, więc powinniśmy być w pogotowiu. Około szesnastej spojrzałem przypadkiem na tylne koło mojego motocykla. Oczy zrobiły mi się okrągłe jak spodki — flak w oponie! Od razu wzięliśmy się do naprawy. Teraz tylko jeszcze brakowało rozkazu wymarszu, a ja pozostałbym na miejscu. Z pomocą Beli i Hansa załatałem dętkę w rekordowo krótkim czasie. Aby upewnić się, czy wszystko w porządku, zrobiłem małą rundkę motorem. Łata trzymała i dziurawa dętka sprawdzała się, a ponadto wiedziałem od tej chwili, jak poradzić sobie z takim problemem. Nikt nie pomyślał wcześniej o przeszkoleniu nas w tej kwestii.
Wreszcie dostaliśmy rozkazy. Zaczynało się robić ciemno jak w grobie.
— Do maszyn… włączać silniki!
Od razu rozległy się dudnienia i warkot.
— Wsiadać, wsiadać!
Kolumna pojazdów ruszyła z miejsca. Przy naszym braku doświadczenia, jazda po nocy w ciasnym szyku wymagała ogromnego skupienia. Migotanie światła pochodzącego z wąskich szczelin, jakie pozostały po zamalowaniu reflektorów, bardziej przeszkadzało, niż pomagało. Inne pododdziały dołączały na głównej drodze do kolumny marszowej. Z naszym batalionem na czele dywizja SS „Reich” zaczynała pamiętną wędrówkę przez Niemcy, Austrię, Węgry i Rumunię do Jugosławii. Ale o tym dowiadywaliśmy się stopniowo — wszystko było tajemnicą operacyjną.
Gigantyczna kawalkada pojazdów wspinała się krętymi drogami Wogezów. Jak dotąd moja maszyna dobrze się spisywała. Silnik mruczał niemal usypiająco. Taka jazda sprawiała radość i coraz bardziej dumny byłem, że znajdowałem się wśród strzelców motocyklowych.
Wszystko było wspaniałe, aż do chwili, gdy silnik zaczął dławić się. Przekręciłem manetkę gazu — ale nadaremnie. Jeden po drugim wyprzedzali mnie koledzy. Nawet samochód sztabowy był już przede mną. Kręciłem manetką i kręciłem, pogrzebałem w zapłonie, ale wszystko bez rezultatu. Z szeroko otwartą przepustnicą motocykl ledwie jechał 40 kilometrów na godzinę. Obok mnie przejechała 1 kompania, potem druga, trzecia i czwarta, a na końcu 5 kompania. Za nimi nie było w zasadzie już nikogo. Zatrzymałem się. A niech to, o co do diabła w tym wszystkim chodziło?
Gdy silnik wreszcie ostygł, próbowałem go włączyć. I znowu zaczęła się ta sama zabawa. Przejechały obok mnie ciężarówki pułku Deutschland. Ich ciemne sylwetki zlewały się w oddali w jedną plamę. Ich widok poprawił mi na chwilę samopoczucie, które było już na niskim poziomie. Ale potem byłem już sam w otwartym terenie i zrobiło się tak ciemno, że ledwie widziałem własną dłoń przed twarzą. Nieźle się załatwiłem! Przetoczyłem motor na pobocze i położyłem obok niego, owinięty w ciężki płaszcz do jazdy. Monotonny szum silników przejeżdżających samochodów ukołysał mnie do snu.
Kiedy otworzyłem oczy, było już jasno. Jak sięgnąć okiem nie było nikogo widać. Poczułem burczenie w brzuchu. Stałem z motocyklem w środku Wogezów i nie miałem żadnego pomysłu, co dalej robić. Tylko spokojnie, tylko spokojnie, mówiłem do siebie. Jakiś pojazd wreszcie przyjedzie. Usiadłem na skraju drogi, wyciągnąłem marszowy pakiet żywności i zacząłem jeść. Przejeżdżały pojedyncze pojazdy sztabowe i ku mojej radości pojawił się sierżant z sekcji konserwacji sprzętu naszego sztabu. Rozpoznał motocykl BMW. Nie było żadnego innego oddziału w dywizji, który posiadałby podobny sprzęt, a poza tym na błotniku maszyny widać było wyraźnie taktyczny symbol mojego batalionu.
— Co stało się z tą maszyną? — zapytał od razu.
— Gdybym tylko wiedział, oberscharführer. Jakiś problem z silnikiem. Na pełnym gazie robi zaledwie czterdzieści na godzinę.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Odpal silnik!
Ledwie silnik zawarczał, a sierżant od razu wybuchnął śmiechem:
— Na miłość Boską, człowieku, nie słyszysz… przecież on działa tylko na jednym cylindrze. Czy sprawdzałeś już świece?
— Nie!
— O, rany, człowieku! Jak to możliwe? Dlaczego pozwolili komuś takiemu jak ty, być kurierem motocyklowym? Dać taką maszynę w takie ręce!
Nie potrafił tego zrozumieć, ale ja też nie. Wrócił do samochodu, przyniósł kilka świec zapłonowych i osobiście je wymienił w moim motorze.
— Tutaj, popatrz na to! — trzymał starą świecę przed moim nosem. — Ta jest beznadziejnie zalana paliwem i wypalona.
Stałem, jakbym przegrał cały majątek w karty. Nauczony doświadczeniem, stałem się ostrożny w kontaktach z ludźmi, szczególnie z wyższymi rangą.
— Jawohl! — to zawsze dobrze brzmiało.
Kiedy silnik BMW już pracował, sam słyszałem, że wydawał inne odgłosy.
— Teraz kieruj się na Colmar, Freiburg i Donauschgingen. Zobaczysz, że wkrótce dogonisz batalion.
Ruszyłem w drogę, obiecując sobie, że przy pierwszej okazji zdobędę garść świec zapłonowych.
Byłem w kiepskiej sytuacji. Jeśli opowiem o swoich kłopotach kumplom, to nie będzie końca szyderstw ze mnie. Przecież problem ze świecami powinienem załatwić w pięć minut. Pozwoliłem wyprzedzić się praktycznie całej dywizji. Łatwo wam się śmiać, ale jak już wspominałem, byłem nadal początkującym kierowcą motocykla. A do tego dopiero niedawno dostałem BMW i nie było w zasadzie okazji, abym lepiej poznał jego konstrukcję.
Połykałem kilometr po kilometrze — było już zupełnie jasno — i poczułem się znacznie raźniej. Zaraz za Renem, przemknąłem obok batalionu zaopatrzeniowego dywizji. W Höllental przed frontem gospody stał BMW. Zatrzymałem się tam z piskiem opon. W drzwiach stanął zaskoczony Bela.
— Skąd tu się wziąłeś?
Coś mu wybąkałem o dziurawej dętce.
Przechylił głowę na jedną stronę i spytał z niedowierzaniem:
— A może sam ją naprawiłeś?
Zbyt dobrze wiedział, że zawsze miałem z tym problemy.
— No pewnie. W którymś momencie musisz sobie sam radzić. Ale co ciebie tu sprowadza?
— Flak w oponie — parsknął śmiechem, a potem dodał. — Czy ty uważasz, że jestem głupi? Tylko mam jechać i jechać? Ty też musisz nacieszyć się trochę okolicą i mieć choć chwilę wytchnienia.
Nadal musiałem nauczyć się sztuczek przydatnych gońcom motocyklowym, aby „urwać się na chwilę”, udając tylko awarię sprzętu.
O jedenastej w nocy dojechaliśmy do Donaueschingen, a Bachmeyer przyjął nasz raport bez żadnych podejrzeń. Był po prostu zadowolony, że wróciliśmy. Podczas tego długiego przemarszu nie było nic niezwykłego, że jeden czy drugi z nas gdzieś znikał. Motocyklom zdarzały się autentyczne usterki, ale większość udawało się naprawić we własnym zakresie. Ważne było, aby z sześciu gońców motocyklowych, kilku było do dyspozycji dowódcy.
To, co stało się między Memmingen a Monachium, było zupełną niespodzianką. Jechałem z powrotem, aby odebrać rozkaz dla szefa kompanii. Wykonałem zadanie i pełnym gazem pędziłem, aby dołączyć do czoła kolumny. Tego dnia było bardzo gorąco, więc zaschło mi w gardle. Widok gospody na poboczu drogi zachęcał do zrobienia przerwy w jeździe. Kiedy otworzyłem drzwi, powitało mnie gromkie „Cześć!”. Siedzieli tam jak wczasowicze Zipp, Bela, Hans i Schwenk!
— Czy zwariowaliście, panowie? Co się stanie, jeśli jakiś oficer przejedzie tędy i zobaczy, jak dobrze się tu bawicie?
— To ty jesteś wariatem — odezwał się Schwenk. — Tylko ty zostawiłeś motocykl przed gospodą, aby wszyscy go zobaczyli, a nasze stoją z tyłu. Spójrz i zobacz, jaki mamy znakomity widok na drogę. Uwierz, że szybko znikniemy przez drzwi od zaplecza, jeśli wejdzie ktoś, kto nam się nie spodoba.
— O rany, ile jeszcze muszę się od was nauczyć!
Drugiej nocy batalion kwaterował na przedmieściach Monachium. Śmiertelnie zmęczeni zwalaliśmy się na słomę, rozrzuconą na podłodze sal lekcyjnych miejscowego gimnazjum. W nocy Bela i Zipp miel pojechać do sztabu dywizji, aby dostarczyć stosowne raporty. Dla reszty nas także znalazło się coś do roboty. Pospaliśmy na słomie najwyżej trzy godziny, kiedy dostaliśmy rozkaz wyjazdu. Zawyły ponownie silniki i kolumna maszyn ruszyła z miejsca. W Monachium nadal panował mrok. Dudnienie silników odbijało się głośnym echem od ścian wiekowych budynków. Jestem pewny, że mieszkańcy miasta wstawali z łóżek i przeklinali nas za ten hałas. Przecież 500 pojazdów naszego batalionu musiało robić niezły harmider. Ciężarówki pułków piechoty, ciągniki artyleryjskie, ciężki sprzęt mostowy i pojazdy saperów oraz cała reszta dywizyjnego taboru na pewno nie była cichsza. Godzinami musiało trwać przetaczanie się tej rzeki pojazdów przez stolicę Bawarii.
Pojawiła się tablica informacyjna: Braunau! W międzyczasie doprowadziliśmy do perfekcji system „awarii”. Pojawił się dobry moment, aby urwać się na chwilę. Dałem znać Zippowi, który jechał obok mnie i skręciłem w prawo. Początkowo grzebałem przy gaźniku, kiedy przejeżdżały obok nas pojazdy dywizyjne i kręciłem z rezygnacją głową. A kiedy pojawiła się przerwa w korowodzie, uciekłem z motocyklem jak błyskawica w boczną uliczkę.
Jechaliśmy przez całą poprzednią noc. Z Hansem otrzymaliśmy rozkazy, aby uprzedzić miejscową policję, wyznaczoną do blokowania bocznych dróg, że zbliża się nasza dywizja. To było doskonałe zadanie. Nie oglądając się na czoło naszej kolumny, pognaliśmy przed siebie, przekazaliśmy niezbędne informacje na posterunku policji, a potem mieliśmy czas dla siebie, dopóki nie usłyszymy, że zbliżają się pojazdy straży przedniej dywizji. Wtedy musieliśmy wrócić do batalionu.
Już ostatnie promienie słońca odbijały się od dachów długiej kolumny szarych pojazdów, a potem zapadł zmierzch. Melk z imponującym barokowym opactwem benedyktynów został za plecami. Naprzód, naprzód, cały czas naprzód! Dojechaliśmy prawie do Wiednia. Zmęczenie związane z nieprzerwaną jazdą stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Byłem tak wyczerpany, że oczy same zamykały mi się ze zmęczenia.
Pomimo podjęcia nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa — cały pluton motocyklowy z 3 kompanii miał oświetlać latarkami niewidoczne z daleka skrzyżowania i zakręty — przewrócone ciężarówki i wraki samochodów znaczyły trasę przejazdu dywizji. Jeśli jakiś pojazd uderzył w drzewo, zjechał do rowu, albo w inny sposób blokował drogę — był natychmiast spychany na bok. Droga musiała być przejezdna. Dywizja przemieszczała się i nic, absolutnie nic, nie mogło tego zakłócać. Oficer przydzielony ze sztabu generalnego dokładnie wyznaczał etapowe punkty docelowe. Deszcze, upał, ciemność i temu podobne problemy nie mogły być powodem, aby pojawiły się jakiekolwiek opóźnienia.
Jeśli jakiś pojazd miał awarię, pasażerowie przesiadali się do innych. Gdy zdarzały się wypadki, to batalion medyczny, jadący na końcu kolumny, zbierał rannych. Warto w tym miejscu wspomnieć, że po przejechaniu Austrii, zdarzyło się całemu plutonowi z 3 kompanii, włącznie z dowódcą, że motocykle „popsuły” się w Budapeszcie. Wszyscy jego żołnierz musieli spędzić noc w tym mieście. Dołączyli do dywizji dopiero przy granicy Rumunii. Nie trzeba dodawać, że cały batalion zazdrościł tym chłopakom, że udało im się mieć „awarię” w Budapeszcie.
Stacjonowaliśmy na południe od Wiednia. Stopniowo doświadczaliśmy coraz bardziej niepewnego losu kuriera motocyklowego. Podczas gdy kumple z kompanii liniowych już zajmowali kwatery, nasza jazda jeszcze się nie kończyła. Jeden z nas musiał pojechać do siedziby sztabu dywizji, a to często było 30 do 40 kilometrów drogi powrotnej; ktoś inny musiał coś zawieźć do sztabu pułku, a ktoś jeszcze do jednostek zaopatrzeniowych. I tak było każdej nocy. Cieszyliśmy się, jeśli udało nam się w tym zamęcie pospać choć przez chwilę. Trudno nas w takiej sytuacji winić, że czasami udawaliśmy „awarie”, aby choć trochę odpocząć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. W oryginale „landserów” jak popularnie w Niemczech nazywano żołnierzy piechoty. [wróć]
2. W oryginale Spieß (pika) — szef kompanii, to popularne określenie najstarszego rangą podoficera; w XVII i XVIII wieku nosił on pikę, jako oznakę funkcji. [wróć]
3. Eisack — rzeka w południowym Tyrolu. [wróć]
4. Reicharbeitdienst — Służba Pracy Rzeszy; masowa organizacja dla młodzieży wspierająca Wehrmacht. [wróć]
5. Sześciokołowa ciężarówka o nośności 1,5 tony, z mocno ściętą maską. [wróć]
6. Oczywista nieprawda, gdyż Niemcy sami sprowokowali powstanie ruchu oporu chociażby poprzez prześladowania Żydów i emigrantów, którzy schronili się wcześniej we Francji oraz wprowadzenie przez hitlerowców obowiązku pracy dla Francuzów. [wróć]