Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oczy dywizji to kontynuacja książki pt. Gorące silniki, zimne stopy.
Po wyleczeniu ran po odmrożeniach z grudnia 1941 roku Autor trafił do szkoły dla kandydatów na oficerów. Już w randze untersturmführera SS został przydzielony do Batalionu Rozpoznawczego 17. Dywizji Grenadierów Pancernych SS Götz von Berlichingen, która powstała w Normandii. Początkowo był dowódcą plutonu, a później kompanii.
Opisuje chaotyczne walki z aliantami w rejonie Carentan-Coustances-St.Lö, następnie paniczny odwrót Niemców w kierunku Paryża i walki obronne w rejonie Metzu. Tam Günther został ponownie ranny. Do zdrowia dochodził w Dreźnie, gdzie w lutym 1945 roku był świadkiem apokaliptycznego nalotu alianckiego na miasto. Potem trafił do niewoli amerykańskiej. Opisując końcowe losy macierzystego oddziału, korzy stał ze wspomnień towarzyszy broni. Pomimo nieskrywanych sympatii dla nazistów, potrafił bardzo realnie opisać wojnę jako mieszaninę tragedii i groteski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Przedmowa
Ludzie po obydwóch stronach frontu, którzy walczyli, wykrwawiali się i umierali na niezliczonych polach bitew II wojny światowej, wierzyli, że ich wytrwałość i poświęcenie mogą ochronić ich najbliższych i ukochanych oraz zabezpieczyć trwałe i sprawiedliwe warunki pokoju.
Mimo ustaleń konferencji w Jałcie i Teheranie byłaby to piękna sentencja, stanowiąca sama w sobie wstęp do traktatu pokojowego, szczególnie że wypowiedział ją amerykański generał Wedemeyer.
Przed wami historia kompanii działającej podczas wielkich wydarzeń ostatniej wojny, której członkowie ją przetrwali. To były specyficzne i okropne okoliczności, podkreślające humanizm i pozytywne elementy walki o przetrwanie tej tragedii. Wydaje się, że niezłomna wytrwałość jest wymogiem dla wykazania dobra w humanizmie. Tylko głębokie braterstwo broni umożliwia przetrwanie wojny i jest to fakt, który podkreśla ta książka. To pojęcie zawiera wszystkie cnoty ludzkie, takie jak lojalność, przyzwoitość i otwartość – wszystkie przymioty, które można opisać jednym angielskim słowem fairness – chęcią do pomocy, entuzjazmem i odpowiedzialnością, troską o ludzi i uczciwymi opiniami wobec otoczenia. Taki stały wysiłek we wszystkich aspektach życia, który w rezultacie przynosi coś, co można opisać jako braterstwo krwi, poczucie wspólnoty albo „siłę wewnętrzną” oddziału. W końcu jest to najczystsza forma współistnienia ludzi. Mieliśmy zaszczyt doświadczyć tego. Bez takiej więzi armia staje się bezduszną organizacją, która kiedy dostrzeże, że materialne zachęty zaczynają zawodzić, traci swoją skuteczność.
Hans Stöber
1 Na froncie inwazji alianckiej
– Do cholery, uważajcie – zawył Weyel i zaczął wykonywać taniec świętego Wita.
Nic dziwnego. Podczas podnoszenia ciężka beczka ześlizgnęła się z krawędzi schwimmwagena, nie zważając na kciuk unterscharführera Weyla, który utkwił między nią a ścianką pojazdu.
Wspólnym wysiłkiem jeszcze raz podparliśmy monstrum, podnieśliśmy je i kciuk Weyla był wolny. Zgrzytał głośno zębami i zawodził.
– Mamo, jak boli – i wymachiwał okaleczoną dłonią.
Oczywiście, że go bolało, ale ja nie mogłem powstrzymać śmiechu i byłem przekonany, że moi ludzie też się śmiali. To był zbyt komiczny widok: przysadzisty facet o posturze zabijaki podskakiwał na poboczu drogi jak baletnica. A wtedy, kiedy chmury rozstąpiły się i pojawiło się światło księżyca, dało się trochę łatwiej rozpoznać okolicę. Z ciemności wyłonił się człowiek.
– Untersturmführer, jesteśmy gotowi – zameldował cicho sturmmann Schrimer.
– Dobrze, jedziemy dalej do Sandera.
Ten właśnie rozmawiał z wartownikiem za zakrętem.
– Powiedz mu, że wymieniliśmy oponę.
To było ustalone hasło do przerwania rozmowy dla sturmmanna Sandera, dowódcy mojego plutonu, który razem z Heinem miał za zadanie odwrócić uwagę wartowników, podczas kradzieży paliwa.
Naprawdę kradliśmy to paliwo! Wykorzystując pięć schwimmnagenów, odciążyliśmy skład paliwa o pięć 200-litrowych beczek benzyny, niezbędnej dla jednostek zmotoryzowanych.
Szef ogromnego składu paliw w północnej części Forêt de Cerisy niemal dostał ataku szału dzisiaj rano, kiedy zwróciłem się do niego o trochę benzyny.
– Co ty sobie myślisz? Nie mogę wydać tak po prostu paliwa bez rozkazu. Mój skład znajduje się bezpośrednio pod dowództwem OB West (Oberbefeflhaber West – Naczelnego dowództwa na Zachodzie).
Nie, tu nie ma sensu dyskutować z Biurem Administracyjnym Armii (Heeres -Verwaltungsbeamt – wydział OKH) i tak my, 2 kompania Batalionu Rozpoznawczego Dywizji Götz von Berlichingen, musieliśmy sami przejąć inicjatywę.
To był początek naszej pierwszej misji rozpoznawczej.
Po południu 6 czerwca 1944 roku, w dniu inwazji, byliśmy pierwszym oddziałem dywizji postawionym w stan alarmu. Wysłano nas od razu w drogę z rejonu odtwarzania batalionu nad Loarą. Trasa wiodła z Vire przez Tessy i Balleroy, a zatrzymaliśmy się w małej wiosce Vaubauoun na drodze z St. Lô do Bayeux. Zadanie SS-Aufklärungsabteilung 17 Götz von Berlichingen było jednoznaczne: zabezpieczyć drogi do St. Lö. Wyruszyłem z 2. Drużyną mojego plutonu, aby ocenić, ile naszych własnych oddziałów nadal walczyło na północ od nas. Amerykanie zaatakowali je rankiem 6 czerwca 1944 roku. Od tego momentu nasi towarzysze broni walczyli z przeważającymi siłami przeciwnika.
Mój dowódca odprawił mnie z takim rozkazem:
– Poinformuj dowódców jednostek, że mają pozostać na obecnych pozycjach. Chciałbym porozmawiać z nimi osobiście, więc musimy nawiązać z nimi łączność.
Z piskiem hamulców zatrzymaliśmy się w północnej części Lasu Cerisy. Musiałem spojrzeć dwa razy, ponieważ na skraju drogi stał niemiecki strzelec z karabinem na ramieniu. Wyglądał, jakby pilnował armijnego magazynu pasty do butów w środku Niemiec.
– A co ty tutaj robisz? – próbowałem się dowiedzieć.
Zachowywał się bardzo dyskretnie, ale za nim, po obydwóch stronach drogi, łatwo dało się zauważyć kiepsko zamaskowane beczki z paliwem. Kiedy armijny gryzipiórek zauważył nasz pojazd, natychmiast przybiegł. Był kompletnie zaskoczony, widząc nas w mundurach maskujących.
– Nic mi nie wiadomo o Amies i Tommies. Do teraz panowała tu cisza! – niemal piszczał zaniepokojony.
Potem doszło do wspomnianej prośby o paliwo, która tak zdenerwowała urzędasa, że nas chciał wygonić. I chociaż nie zostałem żołnierzem z dnia na dzień, to nadal nie potrafiłem przyzwyczaić się do biurokratycznej hierarchii Wehrmachtu z jej wszechobecną jurysdykcją w różnych dziedzinach działania armii. Dlatego nie rozumiałem biuralistów przerzucających sterty papierów. Siedzieli jak przyklejeni na szczycie łańcucha dostaw i dzielili się zapasami jedynie wtedy, kiedy przeciwnik mógł je zdobyć w każdej chwili.
Kręciliśmy głowami, odjeżdżając stamtąd. Kręciliśmy z niedowierzaniem, ponieważ niemieccy żołnierze pilnowali tego składu paliwa od miesięcy. W międzyczasie nasza kompania zajmowała pozycje około 1000 metrów od niego z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału i to niemal pozbawiona paliwa! Po dwóch godzinach byłem niemal pewny, że na północ od nas nie było żadnego niemieckiego oddziału, o którym warto byłoby wspominać. Skład paliw OB West czekał jak dojrzały owoc na pojawienie się alianckich oddziałów.
Skręciliśmy szybko na drogę w kierunku Trevièrs. Na prawo od nas, tam gdzie powinno znajdować się Bayeux, rozlegało się dudnienie artylerii. Poza wielkimi kraterami po pociskach, które zmieniły pole obok drogi w krajobraz księżycowy, nic nadzwyczajnego się nie stało.
– Gdzie są chłopaki? – chciał się dowiedzieć Weyel, kiedy zatrzymaliśmy się na krótki postój, aby zorientować się w terenie i sytuacji.
Ledwie wypowiedział te słowa a straszliwe wycie w powietrzu zmusiło nas padnięcia na ziemię. Zaraz potem niszczycielskie detonacje jeszcze mocniej wcisnęły nas w wilgotny grunt. Pociski z dział okrętowych wielkiego kalibru orały okolicę wcale nie tak daleko od nas.
– No, i masz swoją odpowiedź, Weyel! – nie mogłem powstrzymać się sprzed zgryźliwą odpowiedzią.
A potem znowu musiałem wciskać głowę w zgięcie ręki. Ledwie dym i pył się rozwiały, nadleciała kolejna seria pocisków. Nie było wątpliwości, że była przeznaczona dla nas! Musieliśmy się stamtąd wynosić, inaczej przeciwnik rozniesie nas na kawałki.
– Wsiadać! Jak najszybciej uciekać stąd do zakrętu drogi przed nami!
Z wyjącymi silnikami i piskiem opon odjeżdżaliśmy za zakręt drogi. Teren podobny do metalowej deski do prasowania pozostał za naszymi plecami.
Zatrzymaliśmy się pod osłoną żywopłotu. Szybkie pytania:
– Czy ktoś został trafiony? Wszystko w porządku?
Tylko Kugler miał rozerwaną na plecach bluzę maskującą. Ale to można było załatwić zwykłą nitką. W międzyczasie unterscharführer Weyel obejrzał teren za pomocą lornetki.
Nie ma się czemu dziwić. Przed nami znajdowało się wybrzeże kanału La Manche, a przy okazji w powietrzu wisiało na uwięzi osiem balonów. Przynajmniej jeden musiał być obserwacyjny.
Z pewnością nie powinniśmy się dziwić. Dziecinną zabawą było kierowanie ostrzałem okrętów z takiego balonu.
Przed nami wznosiła się wioska. Już gotowi byliśmy popędzić wokół rozwalonego muru, ale w ostatniej chwili dostrzegłem dywizyjny proporzec. Zatrzymaliśmy się bezpośrednio przed niewielkim dworkiem. Obergefreiter patrzył na nas, jakbyśmy spadli z księżyca. A potem stanąłem w piwnicy przed generałem majorem i zasalutowałem. To, co usłyszałem, wprawiło mnie w głębokie osłupienie.
– Już nie mam dywizji! Nie mam łączności z moimi pułkami od wczorajszego wieczoru. Moja dywizja została starta z powierzchni ziemi. Właśnie wycofujemy się ze stanowiska dowodzenia!
Znaleźliśmy się w niezłych opałach. A co rozkazał nasz dowódca, sturmbannführer Holzapfel?
– … w celu nawiązania łączności …mów sobie! … pozostać tu, gdzie jesteś!
Co miałem w takim razie powiedzieć dowódcy dywizji, już bez dywizji? Jeśli źle mnie zrozumie, to wyrzuci mnie na zewnątrz. Z drugiej strony, „Stary” urwie mi głowę, jeśli nie wykonam odpowiednio naszego zadania.
W myślach przebierałem nogami i zaproponowałem generałowi, starannie dobierając ton głosu (przynajmniej w mojej opinii), aby przynajmniej poczekał, dopóki się nie zjawi nasz dowódca. Ale ten mruknął gburowato:
– Tego nie mogę obiecać. Wszystko zależy od dalszego rozwoju sytuacji!
Po tych słowach odprawił mnie. Takie były moje pierwsze przeżycia z frontu inwazji.
W Torteny, miejscowości na klifie nad Loarą, mieliśmy bardzo nudne zadania. Nasza kompania pilnowała granatów, głowic bojowych i podobnie niebezpiecznych przedmiotów. Niemiecka Abwehra pozyskała informacje, że planowano atak na magazyn amunicyjny. Albo ktoś kogoś wpuścił w maliny w tej Abwehrze, albo nasza obecność była nie do przełknięcia dla jakichś „patriotów”. Do 6 czerwca 1944 roku kompletnie nic się nie działo!
Ale tego właśnie ranka zdarzyło się coś dużo bardziej poważnego niż groteskowy, domniemany atak na magazyn amunicyjny.
– Alianci wylądowali na wybrzeżu Normandii – poinformował nas dowódca kompanii, untersturmführer Walzinger.
To, że inwazja rozpocznie się któregoś dnia, nie było tajemnicą. Tym niemniej byliśmy przejęci (ci z nas, którzy poznali już wojnę) obawą, żeby te pamiętne słowa nie stały się wyrokiem dla naszej kompanii. Rozumiałem, dlaczego unterscharführer Westhaüser przydepnął palce stopy chłopaka stojącego obok niego, kiedy ten w spontanicznej radości otworzył usta. Potem nadeszły pierwsze raporty Fluko (Flug wach Kommando – komendantura obserwacji lotniczej) Anders, które docierały kanałami łączności do stanowiska dowodzenia dywizyjnego batalionu obrony przeciwlotniczej w Samur, a one nie napawały optymizmem. Ale nikt się nie spodziewał, że te raporty radiowe zwiastowały początek końca. Radiooperatorzy przekazywali takiej treści raporty do komendantury:
6 czerwca 1944:
05:47
Potężne zgrupowanie jednostek morskich w okolicy półwyspu Cherburg (na północ od Carentan)
05:47
Duża liczba barek desantowych zbliża się do TU4. Dodatkowo zgrupowanie okrętów i statków wszelkich typów.
06:07
Około 200 szybowców w TT5
06:31
Pojazdy wojskowe lądują w TG4
06:32
Dodatkowy desant spadochronowy w SS 215 WS. Dodatkowe zgrupowania w TU8 i TU5 (Calvados)
06:35
Bitwa powietrzna w TU8
06:37–06:40
Dalsze jednostki morskie w TU3 (wybrzeże Calvados)
06:50
Kilka niszczycieli w rejonie TT8, dalsze zgrupowania jednostek morskich wszelkiej klasy.
Wraz z tym zaczęła się tragedia niemieckiej obrony.
– Składajcie natychmiast namioty i przygotujcie się do wyjazdu! – rozkazał Walzinger, a po dziesięciu minutach kompania wracała do Brion, do regularnych kwater.
Jednak myliliśmy się, kiedy myśleliśmy, że wyruszymy natychmiast, aby wspomóc jednostki broniące wybrzeża Kanału La Manche. Skąd mieliśmy wiedzieć, że OB West mylnie uważało, że prawdziwa inwazja rozpocznie się koło Calais, a desanty alianckich oddziałów na wybrzeżu między Cherbourgiem a Caen były jedynie działaniami pozorowanymi? Ta fałszywa ocena sytuacji nie była jednym powodem, dla którego potężne jednostki pancerne były trzymane przez wiele dni i tygodni w rezerwie i wprowadzono je do walki zbyt późno, chaotycznie i stopniowo. Dzisiaj już dobrze wiemy, że konkretni generałowie i wysokiej rangi oficerowie sztabowi maczali w tym palce. Prościej mówiąc: zdradzili swoich towarzyszy broni! Dzień inwazji rzeczywiście wyglądał tak, jak go przedstawiała propaganda wroga. Niemiecka obrona została zmiażdżona, z pewnymi wyjątkami zażarcie walczących resztek oddziałów obrony wybrzeża, przez alianckich spadochroniarzy i oddziały szybowcowe, lądujące w ciemności w tyłowych rejonach Normandii. Ponadto siły obronne we Francji miały zbyt spokojne życie, więc znikło poczucie zagrożenia i gotowość bojowa. A przecież nawet zwykły gefreiter wiedział, że brak doświadczenia bojowego obniżał spójność i żywotność jednostki wojskowej. Do tego wielu żołnierzy nie nadawało się nawet do aktywnej służby wojskowej (Kriegsverwendungsfühlig – kv), tylko raczej do służby garnizonowej. Nawet generał dowodzący jedną z nich, którego później spotkałem, potwierdził ten stan rzeczy.
To, że wyższe dowództwo zdecydowało się 7 czerwca o 16:00 wprowadzić do walki nasz batalion rozpoznawczy, było naszym osobistym pechem! Chcecie wiedzieć, dlaczego właśnie nasz batalion? To bardzo proste: byliśmy jedynym w pełni zmotoryzowanym oddziałem, który mógł podjąć jakiekolwiek działania. Podczas gdy 37. i 38. Pułk Grenadierów Pancernych posiadały częściowo zarekwirowane pojazdy, a 17. Pułk Artylerii i 17. Dywizjon Przeciwlotniczy czekały z tęsknotą na ciągniki artyleryjskie, my już mieliśmy ukradzioną benzynę w Normandii i mogliśmy przejechać kilka dodatkowych kilometrów. Nie można zapominać, że nasza dywizja posiadała nawet batalion pancerny, którego pododdziały pojawiły się tydzień później dzięki transportowi kolejowemu. Dopiero wtedy można było ją nazwać dywizją grenadierów pancernych. Niestety działa szturmowe z 17. Dywizjonu Niszczycieli Czołgów pozostawały gdzieś w Niemczech. Jednak późnej partyzanci zaznaczyli swój udział w wojnie i wysadzili w powietrze część dział szturmowych na jakiejś stacji kolejowej we Francji. Jedyną rzeczą, która nie uległa zniszczeniu, był pamiętny napis Räder müssen rollen für den Sieg, czyli koła muszą się toczyć do zwycięstwa. Wreszcie po miesiącach przybył kolejny transport, ale w tym czasie wielu wyszkolonych artylerzystów1 z dywizjonu poległo już w bitwach, walcząc jako piechota. O przybyciu naszych pułków grenadierów16 czerwca do Normandii, kiedy spełnialiśmy zadania rozpoznawcze dla innych jednostek, dowiedzieliśmy się w alianckiej rozgłośni radiowej „Calais”, która zakomunikowała:
Koledzy z 17. Dywizji Grenadierów Pancernych SS ochoczo przemieszczają się na północ. Część już dotarła w rejon walk, przeprawiła się przez zniszczone mosty i zniszczone ulice miast. Do walk włączył się 38. Pułk Grenadierów i wyparł przeciwnika z kilku lokalnych miejscowości.
Czy to nie brzmiało dokładnie tak, jak wiadomości nadawane przez rozgłośnie radiowe (Reichssender) ze Stuttgartu albo Lipska? To była sztuczka alianckiej propagandowej rozgłośni radiowej! Pierwsza część komunikatu była prawdziwa, a potem następowały niewiarygodne bzdury typu:
Dom kreisleitera w mieście X został lekko uszkodzony. Ale udało się uratować dużo butelek z wódką i winem itd…
Ale powróćmy do stanowiska dowodzenia 352. Dywizji Piechoty. Pozostawiliśmy generała z jego rozterkami i wracaliśmy, pędząc na złamanie karku. Niebezpieczny odcinek drogi pokonaliśmy z rajdową prędkością i głęboko odetchnęliśmy, kiedy dojechaliśmy do bezpiecznego skraju lasu, zanim kilka spóźnionych pocisków wysadziło w powietrze kępy niewinnych kwiatów i trawy.
Zdałem raport dowódcy. Przyjął do wiadomości informację o składzie paliwa pomiędzy liniami frontów bez żadnego komentarza.
Kiedy powróciłem do kompanii, Jupp Walzinger poprosił mnie o dotrzymanie towarzystwa. Ostrożnie poruszyłem podczas rozmowy temat składu paliwa.
– Czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy zabrali stamtąd trochę paliwa?
– Jak możesz coś takiego gadać? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
Potem wyjaśniłem mu mój plan, a on odpowiedział:
– Zwariowałeś?
– Powoli, powoli – uspokajałem go. – Dlaczego miałoby się nie udać? Niewiele może się zdarzyć, jeśli coś pójdzie źle. Słyszałem w sztabie, że jutro lub najdalej pojutrze, można się tutaj spodziewać ataku wroga i kto może wtedy cokolwiek zrobić? Albo może myślisz, że tych dwóch wartowników zacznie wymianę ognia z Jankesami?
– Chłopcze, to się musi dziać w twojej głowie! – tymi słowami odprawił mnie.
Następnej nocy podjęliśmy „wyprawę zaopatrzeniową” do wspomnianego składu paliw. Po rozładunku beczek, rozdział cennego płynu pozostawiliśmy Kfz.-Staffelführerowi, unterscharführerowi Weylowi, który pozbył się bólu do tego stopnia, że wyraził swoje zdanie na temat całej wyprawy:
– Boki mi pękną ze śmiechu, jeśli w tych beczkach będzie paliwo do diesli, a nie benzyna.
Ale w beczkach była benzyna, co Weylowi oszczędziło deformacji ciała. Jeździliśmy dzięki niej przez całą noc. A potem odbyła się wyprawa rozpoznawcza do wspomnianego wcześniej generała i wreszcie nocny epizod z paliwem. Nic dziwnego, że oczy powoli same mi się zamykały. Byłem nie bez powodu zmęczony. Sturmmann Hass, goniec w moim plutonie (zugmelder), rozłożył koc i przyjęliśmy na nim pozycję horyzontalną, to znaczy położyliśmy się. Podczas zasypiania cały czas miałem przed oczami zdarzenie z paliwem. Czy nie mogło to doprowadzić mnie do łez? Mieliśmy przydzielone zadanie bojowe, ale cysterny z paliwem dla naszych pojazdów utknęły gdzieś między Le Mans a Tess. Było mocno dyskusyjne, czy dojechałyby do nas bez ostrzelania przez Jabosy (Jagdbomber – myśliwiec bombardujący, samolot bliskiego wsparcia). Przecież obok nas znajdował się skład paliwa, który bez natychmiastowej ewakuacji wpadłby w ręce aliantów, czyli byłby bezpowrotnie utracony dla Naczelnego Dowództwa na Zachodzie. Szansa na przewiezienie tak dużej ilości paliwa podczas ataku przeciwnika, przy całym zamieszaniu, była iluzoryczna. Jednak to nie była moja troska. Wkrótce brałem udział w zawodach w chrapaniu z Haasem.
Następnego dnia około 9:00 rano skontrolowałem pozycje poszczególnych plutonów razem ze sturmmannem Sanderem, ponieważ dowódca kompanii pojechał do sztabu batalionu. W zalanej promieniami słońca okolicy królowała cudowna cisza. Nic nie wskazywało, że lada chwila na naszych głowach może wylądować przeciwnik. Chłopcy leżeli dobrze zamaskowani pomiędzy drogą a doliną, z porządnie rozstawionymi karabinami maszynowymi. Wszystko było gotowe, pole obserwacji, strefy ostrzału i maskowanie! Zbliżał się czas, kiedy będziemy musieli udowodnić, że szkolenie przez poprzednie kilka miesięcy było sensowne, a wylany pot mógł oszczędzić krew. Z pewnością między nami byli tacy, którzy przeklinali dzień, w którym znaleźli się wśród nas. Nie tylko ochotnicy byli w naszym oddziale.
Pluton unterscharführera Pfeffera był bez zarzutu. Po krótkiej rozmowie z nim przeszliśmy wyrębem przez południowy stok doliny. To był słaby punkt, pomyślałem, mając nadzieję, że Heckenschuh był czujny. Karabiny maszynowe IV Plutonu stały na dobrych pozycjach i gotowe do użycia, Wybór stanowisk strzeleckich dowodził, że unterscharführer Jasjartschek był ekspertem w kwestii broni maszynowej. Stoczyłem z nim w Brion wiele zaciętych pojedynków szachowych. Obok niego leżał jego przyjaciel, sturmmann Hähnel. Cudownie się uzupełniali. Heinrich, wysoki brunet z Nadrenii był strzelcem, a Hähnel, krępy chłopak z Breslau2 był jego drugim strzelcem i zarazem amunicyjnym karabinu maszynowego.
To byli wspaniali chłopcy, ci siedemnastoletni albo osiemnastoletni dorośli już chłopcy! Nawet w 1944 roku, kiedy większość z nich była z przymusowego poboru, różnica między nimi a ochotnikami szybko się zacierała.
Przez sześć miesięcy rygorystycznego szkolenia batalion rozpoznawczy zmienił się w zwarty oddział ludzi, którego dowódca nie musiał się wstydzić. Świecąc przykładem i poznając ich osobiście, tworzyłem relacje oparte na zaufaniu, które wzajemnie nas łączyły. Termin „braterstwo broni” najlepiej to opisywał. Tak, to było nawet coś więcej, to był duch oddziału, bez którego nawet najlepiej wyszkolona i wyposażona formacja mogła się rozpaść. Fakt, że żołnierze pochodzili z różnych regionów Niemiec nadawał oddziałowi europejską atmosferę i trzeba było brać to pod uwagę. Z tego punktu widzenia dowodzenie nie było łatwe, ale wymuszało indywidualną ocenę każdego człowieka. Zaufanie w razie kryzysu i posiadanie takich więzi były nagrodą dla dowódcy oddziału. Miałem dopiero sprawdzić, czy taka więź może przetrwać nadchodzący test wytrzymałości. Wraz z obietnicą rozegrania kolejnej partii szachów, pożegnałem dwóch żołnierzy i poszedłem dalej. Obecnie chciałem iść do plutonu Heckenschuha, który rozlokował się najdalej na wschód.
Czy dobrze słyszałem?
To był bez wątpienia odgłos wystrzałów naszych MG-42 i mogły one należeć jedynie do III Plutonu. Hałas urósł do głośnego staccato. Pobiegliśmy w tamtym kierunku, aby sprawdzić, co się działo. Ale obok szybkiego ognia broni maszynowej słyszeliśmy również suchy trzask wystrzałów armat czołgowych.
– A niech to, właśnie się zaczęło – wykrzyknął Sander.
Wszystko odbywało się szybko i na dużą skalę. Przed nami, spoza zakrętu wybiegali ludzie z III Plutonu z okrzykiem:
– Czołgi!
Nie było naprawdę czasu na prawienie kazania ludziom, którzy biegli wokół mnie jak głupcy i doprowadzali wszystkich innych do szaleństwa. To, że biegli, nie było dziwne, gdyż za nimi pojawiło się wolno i majestatycznie wielkie, szarobrązowe, metalowe pudło. Nim zdołało nas wszystkich wziąć na celownik, krzyknąłem:
– Uciekajcie na lewo!
I jednym wielkim skokiem wylądowałem za następnym żywopłotem.
Holland potrzebował pomocy. Co teraz? Ciężko dysząc, ukryliśmy się za wysoką stertą ziemi. Różnica pomiędzy poprzednią, przyjazną, letnią atmosferą a twardą rzeczywistością tej chwili była przygnębiająca. W tamtym czasie nie miało znaczenia, dlaczego wszystko działo się tak gwałtownie. Musieliśmy się stąd wynosić i to jak najszybciej. Dowódca kompani przebywał w sztabie batalionu, nie było łączności z III Plutonem, a my byliśmy przyparci do ziemi. Zaczynało się robić interesująco!
Nie było zbyt dużo czasu na rozważanie sytuacji. Pierwszy czołg jechał dziarsko przed siebie i był już na wysokości naszego żywopłotu. Wystarczyło wystawić rękę przez gałęzie i można było dotknąć tego monstrum. Butelka wódki za Hafthohlladung (magnetyczny ładunek kumulacyjny)! Z pewnością nie dużo było potrzeba, aby wysadzić w powietrze ten czołg. Tyle tylko, że ładunki kumulacyjne wydawano wtedy, kiedy było już po wszystkim. Oceniałem dystans, jaki dzielił nas od pobliskiego młyna, gdybyśmy chcieli biec skrótem. Trudno będzie tam się dostać – przynajmniej 80 metrów do pokonania, aby uciec z miejsca, w którym utkwiliśmy. Angole w czołgu pewnie sądzili, że już wszyscy stąd dawno uciekliśmy. Moi ludzie leżeli w bezruchu na skarpie, aby nie przyciągać uwagi załogi czołgu. Ostrożnie przeczołgałem się na bok i usiłowałem przecisnąć głowę przez gałęzie.
Do diabła, jeszcze tego brakowało! Piechota brytyjska szła szerokim frontem przez płaską dolinę, mając za plecami kolejne czołgi. Nic innego nam nie zostało, jak zmiatać stąd, bez względu na skutki. Szybko wyszeptałem polecenia ludziom, a potem wszyscy poderwaliśmy się na równe nogi i popędziliśmy przed siebie. Udało nam się uciec przez otwarty teren bez straty choćby jednego człowieka. Przez to również oczyściliśmy pole ostrzału dla naszych karabinów maszynowych, a potem ich strzelcy wzięli się do roboty. A jak wymiatali! Początkowo piechota wroga wyhamowała, a potem zaczęła uciekać. Czołgi również zawróciły, wydawało się, że bagnisty teren im nie odpowiadał. Tylko dwa z nich pozostały w bezpiecznej odległości przy wyrębie lasu, zasypując teren pociskami z armat i karabinów maszynowych.
Ze skrzydła otworzyły ogień karabiny maszynowe IV Plutonu Jasjartscheka. Posłałem tam rottenführera Clausena, by się dowiedzieć, co się tam działo. Chłopak wyskoczył prosto na teren pozrębowy, mając przed sobą czołgi wroga. Ale nim celowniczy w brytyjskiej maszynie zdał sobie z tego sprawę, dzielny goniec już schował się wśród żywopłotów.
Obok mnie leżał Pfeffer i wydawał rozkazy po cichu i z kamiennym spokojem. Pierwsze minuty strachu już przeminęły. A przecież nie można zapominać, że dla większości moich ludzi był to chrzest ogniowy. Sander wręczył mi notatnik i szybko opisałem w nim sytuację, po czym wyrwałem kartkę i wcisnąłem ją w ręce Haasa.
– Gdyby Walzingera nie było w dowództwie kompanii, leć natychmiast do sztabu batalionu.
Haas tylko poprawił hełm na głowie, zameldował, że wyrusza i wybiegł z kryjówki. W sztabie batalionu powinni być nieźle zaskoczeni, kiedy się dowiedzą, co się u nas działo.
Przeciwnik, który zmusił do ucieczki nasz pluton broni ciężkiej, przegrupował się i próbował zastosować nową taktykę w dolinie. Pozwoliliśmy mu, aby się zbliżył do prawie tego tego samego miejsca, co poprzednio i mieliśmy go tam, gdzie chcieliśmy. Stary lis, unterscharführer Graf, opanował momentalnie sytuację i kazał strzelać ogniem flankującym swoim trzem karabinom maszynowym ze skraju lasu.
Ale Tommies to byli uparci chłopcy i nie tak łatwo zawracali, lecz kiedy włączyły się do walki moździerze Jasjartscheka, szybko było po wszystkim (przynajmniej tym razem). Brytyjczycy wycofali się. Ich czołgiści chyba uznali, że mamy armaty przeciwpancerne, a dodatkowo nie lubili grząskiego gruntu, więc trzymali swe czołgi z daleka. Tylko te dwa, nadal stojące przy wyrębie lasu, wspierały swoich towarzyszy, ostrzeliwując z armat młyn, gdzie schowaliśmy się za ruinami muru. Dowódca jednostki czołgów brytyjskich całkiem słusznie uznał, że to młyn był przeszkodą, którą koniecznie musiał wyeliminować.
Wyszedłem z pozycji ciężkiego plutonu, przeskoczyłem przez wyręb i padłem na ziemię obok Pfeffera. Dyskutowaliśmy o sytuacji, gdyż pomimo poprzednich sukcesów w obronie, sytuacja nie wyglądała zbyt różowo. Co by się zdarzyło, gdyby Tommies zaatakowali nas ze skrzydeł? W mojej opinii naszym przeciwnikiem była duża grupa rozpoznawcza, badająca drogę do dalszego natarcia. Skąd miałem wiedzieć, że atakowała nas angielska jednostka, która właśnie przygotowywała się do otoczenia Bayeux, aby przyjść z odsieczą oddziałom amerykańskim, zbliżającym się z północy.
W międzyczasie udało się ustalić, że Hackenschuh poległ, a część jego ciężko rannych podwładnych wpadła w ręce Anglików. Nikt z ocalałych z III Plutonu nie potrafił wyjaśnić, dlaczego stało się to tak szybko. Przełamanie angielskie przerwało ponadto łączność między 2 a 3 kompanią. Przeciwnik pojawił się z kierunku, z którego nikt się go nie spodziewał. Teraz ważne było, aby ustalić, czy nasi „kuzyni” nie przełamali naszych linii.
Później okazało się, że podczas ataku angielskiego zniknął gdzieś unterscharführer Kascha z 3 kompanii z kilkoma ludźmi ze swojego plutonu. Nikt nie wiedział, co się stało, czyli innymi słowy, po prostu zaginęli! Później widziano Kaschę w brytyjskim obozie jenieckim, gdzie działał na nerwy miejscowy wartownikom. Nie mógł pogodzić się z faktem, że wszystko odbyło się tak szybko. Ale początkowo po prostu zaginął.
Jak dawno temu, jadąc z Łotwy, zrobiliśmy sobie przerwę w podróży w moim rodzinnym mieście, zanim ruszyliśmy dalej do Francji, w szeregi dywizji Götz von Berlichingen? Jak dawno temu bezczelnie i bogobojnie przekradaliśmy się za barierkami na stacji kolejowej obok groźnie wyglądających żandarmów polowych i strażników kolei do pociągów wojskowych i trzęśliśmy się ze strachu przy każdej przesiadce? A potem cieszyliśmy się, kiedy znowu uszło nam to na sucho. Te kilka godzin, podczas których chciałem powiedzieć w domu „dzień dobry”, przeciągnęło się do trzech dni. To było całkiem sporo grzechów, szczególnie że w moim rozkazie wyjazdu nie było nic o przerwie w podróży.
W Montreuil po pełnej przygód podróży powitał nas adiutant batalionu:
– Dlaczego przyjechaliście tak szybko?
Jednak już nie więcej nie usłyszeliśmy o Hackenschuhu. To był kiepski początek wojny dla batalionu rozpoznawczego.
Jupp Walzinger nadjechał z hukiem zza rogu stodoły. Potknął się o oś pojazdu, wylądował obok mnie i powiedział:
– Spotkałem Haasa po drodze i posłałem go dalej do sztabu batalionu, z nadzieją, że „Stary” podeśle nam armatkę przeciwpancerną. A jak tu sprawy wyglądają?
Huknęło i nad głowami przeleciała resztka dachu stodoły. Na poddaszu było pełno siana. Sporo czasu zajęło nam wygrzebanie się spod niego i byliśmy nim oblepieni jak ser woskową skorupą.
– Nie spodziewałem się takiego powitania, to było zupełnie niepotrzebne – marudził Jupp, a ja się z niego śmiałem.
Zdałem mu raport sytuacyjny, jak już otrzepał się ze źdźbeł. Musiałem mówić całkiem głośno, ponieważ dokładnie przed nami, w narożniku budynku, Helbing strzelał z karabinu maszynowego jak szalony. Tommies ponownie atakowali!
– Zabieraj się stąd i leć do swojego plutonu. Ja tutaj zostaję – powiedział Walzinger, kiedy już wybiegałem na zewnątrz.
Ścieżka do mojego plutonu wyglądała teraz inaczej niż wtedy, kiedy kroczyłem nią kilka godzin wcześniej. Musiałem padać na ziemię kilka razy, szukając osłony przed ostrzałem. Sander podążał za mną jak cień. Ale wreszcie udało się nam dostać do skraju lasu po drugiej stronie doliny.
– Wreszcie – odetchnął głęboko z ulgą Sander. – Wydaje mi się, że na tej ścieżce straciłem kilka kilogramów.
Położyłem się za grubym drzewem obok unterscharfürera Großa i mogłem od tej pory swobodnie obserwować młyn i odcinek lasu obsadzony przez mój pluton. Sander starał się ustalić, jak bardzo ucierpieli Weyel i Graf.
– Panie poruczniku, Hieke idzie z armatą przeciwpancerną! – krzyknął Groß, wskazując na drogę w miejscu, gdzie kończył się zręb.
I rzeczywiście chłopaki z 5 kompanii broni ciężkiej nadjeżdżali pełnym gazem z armatą przeciwpancerną, ciągnąc za sobą chmurę pyłu. Zajęli pozycję na skraju wycinki. Ciągnik gąsienicowy odjechał, a artylerzyści już odprzodkowywali armatę. Obserwowanie ich działało uspokajająco. Po chwili rozległy się komendy ogniowe – ostry huk wystrzału i załoga czołgu stojącego najbliżej młyna drogo zapłaciła za swoją beztroskę. Czołg staczał się po skarpie, a z jego wieży buchnął ogień. To odebrało Anglikom zapał i ich atak stracił rozmach.
– Hej, a co tam się dzieje?
Kilku strzelców wybiegło z lasu naprzeciwko nas.
– A niech to, to nasi ludzie! – krzyknął Groß. – Dajcie im osłonę ogniową.
I natychmiast odezwały się dwa lekkie karabiny maszynowe z naszego plutonu. Ledwie łapiąc oddech, śmiertelnie zmęczeni żołnierze padali na miękką ściółkę obok nas.
– No, Hähnel, z jakiej części świata przybiegliście?
Strzelec meldował jakby z wahaniem.
– Nagle pojawiły się brytyjskie czołgi i oddzieliły nas od reszty plutonu. Obeszliśmy je i przekradaliśmy się przez tamtą część lasu, w której przy okazji też byli Angole. Pod drodze widzieliśmy kilku ludzi z plutonu Hackenschuha. Oni też tu idą.
I tak to było. W ciągu dnia wróciło jeszcze trochę ludzi. Okazało się, że straty nie były tak wysokie, jak początkowo myśleliśmy. Tym niemniej pierwszy kontakt z wrogiem był gorzki i smakował porażką.
Wznowiony ostrzał z karabinów i broni maszynowej potwierdzał, że Anglicy nie chcieli rezygnować z natarcia. Rozpoczął się kolejny atak. Części ludzi z IV Plutonu nie udało się powrócić do macierzystego oddziału. W powietrzu latało za dużo ołowiu.
– Groß, zwróć uwagę na wyręb, a ty, Hähnel, pilnuj, żeby nikt z tamtego lasu nie dostał się do nas – takie były moje kolejne rozkazy.
Ponownie udało się nam zaatakować z flanki nacierające oddziały i zatrzymać je tuż przed linią pozycji plutonu Pfeffera. Nie minęło nawet 15 minut i miałem właśnie odesłać ludzi z IV Plutonu, kiedy zaczęła się strzelanina w drużynie Grafa. Usiadłem za drzewem i zwróciłem na to uwagę, ponieważ drużyna, w której przebywałem, miała bronić zupełnie innego kierunku i dlatego chciałem odejść trochę dalej i zobaczyć, co się działo z ludźmi Grafa.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Kule świszczały blisko drzewa, za którym czułem się bezpieczny. Dobrze wymierzony ostrzał karabinowy! Wsadziłam hełm na patyk i ostrożnie wysunąłem go na zewnątrz.
– Bang – zadzwoniła o niego kula i mój piękny hełm spadł na ziemię.
Będę potrzebować nowego kapelusza do wiwatowania! Groß obserwował okolicę przez lornetę i krzyknął:
– Tam siedzą ci gauczowie! W krzakach na zakręcie!
– Widzę snajpera; mogę go sprzątnąć? – zawołał Hähnel.
– Poczekajcie trochę i strzelajcie na mój rozkaz.
U Grafa znowu zapanowała cisza, mimo tego i tak chciałem wiedzieć, co tam się stało. Ale najpierw musiałem wydostać się zza tego przeklętego i jednocześnie zbawczego drzewa.
– Uwaga, Hähnel, otwórz ogień!
I już stanąłem na prawej nodze, aby wyskoczyć wraz z pierwszym wystrzałem. Ale nic takiego się nie stało.
– Strzelaj, do cholery!
I znowu nic się nie działo, tylko upiorna cisza na stanowisku Hähnela. Spojrzałem na niego gniewnie; leżał tak jak przedtem i nadal przyciskał kolbę karabinu maszynowego do prawego barku.
– Co się dzieje, Hähnel? Zaciął ci się karabin?
Żadnej odpowiedzi, gorąco przebiegło mi po plecach. Dopiero teraz zauważyłem, że głowę miał ułożoną pod nienaturalnym kątem przy kolbie broni. Poczułem ostry ból. Dopadli małego, biednego Hähnela!
– Groß powiedz swoim strzelcom, żeby wykończyli snajpera w krzakach przy zakręcie. Hähnel nie żyje!
Ledwie wypowiedziałem te słowa, a Groß potwierdził ruchem ręki, że zrozumiał polecenie. Wszędzie rozpętało się piekło. Nasze moździerze też włączyły się do walki. Hieke strzelał z armaty przeciwpancernej, a Groß wykrzykiwał kolejne komendy:
– Uwaga, trochę na prawo 150… na grubość kciuka na lewo od młyna, przy zakolu żywopłotu! Obydwa karabiny maszynowe … – dalej już nie słyszałem.
Wyskoczyłem zza drzewa. Odłamek rykoszetem trafił w rękaw, a potem kilka skoków i już leżałem obok Hähnela. Kula trafiła go dokładnie między oczy, ledwie było widać ślady krwi. Mały Ślązak odszedł z tego świata cicho i spokojnie. Nie był pierwszym martwym, którego widziałem. W Rosji to był standardowy widok. Tym niemniej musiałem zacisnąć szczęki. Ten chłopak ganiał między liniami wroga, napędzany tylko jednym pragnieniem powrotu do kompanii. Nadal dźwięczał mi w uszach jego radosny, młodzieńczy śmiech, kiedy wydostał się z lasu i stanął przede mną. Wszystko na nic! Mocno zaszokowany zamknąłem jego oczy na zawsze i pobiegłem do drużyny Grafa. Przeciwnik próbował przedostać się przez łąkę leżącą między jej pozycjami a lasem, ale Graf nie mógł do tego dopuścić za wszelką cenę. Kilka serii z broni maszynowej i Tommies wycofali się.
Nadszedł wieczór, na linii frontu zapanowała cisza. Pochowaliśmy naszych poległych pod starym dębem przy skraju drogi. Pożegnaliśmy pierwsze ofiary z 2 kompanii. Walzinger powiedział kilka wzniosłych słów i było po wszystkim. Następnego dnia przeciwnik oddał tu salwę honorową.
– Helmut, obudź się! Masz iść do szefa kompanii! – zawołał Graf.
Mówiliśmy sobie na „ty”. Byliśmy razem w Ellwangen jako unterscharführerowie w kompanii rekrutów, w której usiłowano zrobić żołnierzy z cywilów. Graf był wspaniałym kumplem! Ale żeby wykorzystywać poufałość do prywatnych celów było nie do pomyślenia.
Trochę czasu mu zabrało, nim mnie dobudził. Nawet kiedy byłem rekrutem, to była moja słabość. Nic mi nie przeszkadzało w szkoleniu, ale nigdy nie potrafiłem wstawać z łóżka na komendę. Gwizdek podoficera dyżurnego był zawsze dla mnie torturą i wiele kar, które ponosiłem, były wynikiem lenistwa. To właśnie w Brion untersturmführer Seitz strzelił z pistoletu obok mojego łóżka, aby mnie obudzić. No, dobrze, każdy ma jakieś wady!
– Siadaj i napij się trochę – powiedział Walzinger i wręczył mi „tajną butelkę”. – Dowódca kazał zorganizować grupę szturmową, która ma za wszelką cenę przyprowadzić jeńców. Weź kilku ochotników i ruszaj. Proponuję kierunek do młyna. Pfeffer uważa, że siedzi tam kilku Tommies.
Kilka dni temu wycofaliśmy się stamtąd. Był dla nas nie do utrzymania bez poniesienia dużych strat i teraz trzymaliśmy tę pozycje w szachu za pomocą karabinów maszynowych z I i IV Plutonu.
– Masz, weź jeszcze łyk i niech ci szczęście sprzyja! Pfeffer już wie, że wyruszacie.
Jak węże, jak Indianie na ścieżce wojennej, podkradaliśmy się do młyna. Miałem ze sobą trzech ludzi i dodatkowo unterscharführera Wiehra. Osłonę ogniową zapewniały nam karabiny maszynowe ze skraju lasu po prawej stronie. Ale upatrywałem sukcesu w cichym przebiegu całego przedsięwzięcia, a nie poprzez krzyki i strzały. Weihr dobrze nadawał się do tego celu. Zwinny jak kot i obdarzony szóstym zmysłem wyczuwania zagrożenia; to był urodzony gość do oddziału rozpoznawczego.
Z płomieniście rudymi włosami i piegami, przygarbioną sylwetką, trudno było sobie z nim poradzić. Ale na polu walki to był fantastyczny chłopak! Miał instynkt, aby zmusić ludzi do robienia słusznych rzeczy w decydujących momentach.
Zostało jeszcze 20 metrów do młyna potwornie podziurawionego pociskami. Leżeliśmy spokojnie i wpatrywaliśmy się uporczywie w dom, stodołę i stajnię. Jak do tej pory wszystko szło dobrze. Podczołgaliśmy się blisko domu. Pozostawiliśmy wszystko, co mogłoby wywołać hałas. Mieliśmy tylko pistolety maszynowe. Czy uda się nasza zabawa w podchody? Czy ktoś był w budynku? Osłaniając się wzajemnie, powolutku skradaliśmy się do domu, a Schimmer był już nawet przy narożniku stajni. Trudno było uwierzyć, że Tommies nie zauważyli nas do tej pory.
Jeszcze raz rozejrzeliśmy się podejrzliwie we wszystkie strony. A potem Wiehr i ja wskoczyliśmy jeden za drugim przez okno do środka i potknęliśmy się o ciała ludzi śpiących na podłodze. A ci nie wiedzieli, jak blisko byli od katastrofy. Wiehr złapał jednego ze śpiących i pociągnął go za sobą do okna. Potem wypchnęliśmy przez nie jeńca. Trzymałem go za nogę i tak jak przybyliśmy, chcieliśmy się wycofać. Jeniec zawisł na naszych ramionach, ponieważ Wiehr „stuknął” go w głowę.
Wtedy ktoś zawołał z głębi ciemnego pokoju:
– Co jest?
– Nic – odpowiedział Wiehr.
W pokoju zapanował zupełny chaos, kiedy rozległy się strzały na zewnątrz. Wreszcie wydostaliśmy się przez okno. Wartownicy strzelali chaotycznie we wszystkich kierunkach, nie zdając sobie sprawy, co tak naprawdę się działo. Prawdopodobnie zasnęli na swoich stanowiskach i dlatego niezauważeni dostaliśmy się do domu. Jeden z nich wybiegł zza rogu. „Bum” i już leżał na ziemi. Sander podstawił mu nogę i Anglik się przewrócił. Wystarczyło go tylko podnieść.
Najwyższy czas, aby stąd zniknąć, gdyż wszystko zaczynało się dziać zbyt szybko. Uciekaliśmy spod młyna, popędzając dwóch jeńców, aby nie tracić czasu. Schimmer szybko ogarnął sytuację i strzelał w okna i drzwi domu. Biegliśmy zygzakiem, padając za każdym razem, kiedy któryś z Brytyjczyków próbował stawiać opór i w ten sposób pokonaliśmy spory dystans. Wtedy odezwały się karabiny maszynowe na skraju lasu, zapewniając nam osłonę ogniową. Jednak ich ostrzał nie był zbyt celny, ponieważ nie chcieli trafić kogoś z nas, a przecież byliśmy na linii ognia!
Udało się! Spoceni, w podartych i postrzępionych mundurach stanęliśmy przed dowódcą kompanii, który czekał na nas na pozycji najdalej wysuniętego plutonu. Przy okazji – jeńcy należeli wcześniej do brytyjskiej 7. Dywizji Pancernej. Wyczerpani i zmęczeni podreptaliśmy do I Plutonu, owinęliśmy się w koce i szybko zasnęliśmy. Ale nie dane mi było dłużej drzemać, ponieważ obudził mnie wielki hałas. Strzelała cała broń naszej kompanii. Panował przyćmiony mrok znikającej nocy i budzącego się świtu, który cywile opisują jako „szarość poranka”. Steyrer wrócił ze stanowiska dowodzenia kompanii i przyniósł nowy rozkaz:
– Linia obrony musi być utrzymana za wszelką cenę.
Kilka ważnych rzeczy wydarzyło się przez kolejne godziny. Anglicy zaczęli wykorzystywać moździerze i lekką artylerię, co sprawiało nam kłopoty i wskazywało, że poprzedniej nocy sprowadzili dodatkowe oddziały na pole walki. Teraz strzelano ze wszystkich kierunków. Pojawiło się niebezpieczeństwo, że przeciwnik zagarnie nasze schwimmwageny, więc Walzinger rozkazał unterscharführerowi Westhäuserowi odprowadzić je w bezpieczne miejsce. Kierowcy zdążyli nimi odjechać tuż przed tym, jak Anglicy ostrzelali nasz poprzedni parking.
Jednak jeden samochód terenowy pozostał z nami, ponieważ jego kierowca poległ lub odniósł rany. Nie czekając dłużej, unterscharführer przebiegł przez parking, wsiadł do volkswagena, włączył silnik i wśród świstu pocisków pojechał za resztą pojazdów.
Ci, którzy widzieli to wydarzenie, zaniemówili. Tuż przed inwazją Abeder został przeniesiony do nas ze stanowiska biurowego. Miał stopień unterscharführera, ale nie miał pojęcia obowiązkach żołnierza.
Będąc oficerem dyżurnym w Brion, zameldował zgrupowaną kompanię jej szefowi. Patrzyłem z oddali i myślałem, że dostanę zawału serca. Abeder w płaszczu, z postawionym kołnierzem, bez pasa, z połami płaszcza trzepoczącymi w lekkim porannym wietrze, czapką polową przekrzywioną na głowie – w takiej postaci składał meldunek szefowi kompanii!
Twarze podoficerów stojących po prawej stronie wiele mówiły. Mogli przecież wcześniej zareagować, ale tego nie zrobili, ponieważ nie chcieli stracić widowiska. Zadziwiony szef kompanii unterscharführer Graf, pochodzący ze Steiermark, nie potrafił wydobyć głosu ze zdziwienia. Chociaż miał silny charakter i zawsze był gotowy do żartów, to widok tak mało wojskowej postaci, to było nawet dla niego zbyt dużo. Graf podrapał się w głowę i niemal nadepnął na stopy Abedera. A ten spojrzał na niego zaskoczony, wyszeptał coś w rodzaju groźby, obrócił się, oczywiście w prawo z rozwianym płaszczem jak krynolina i zniknął z pola widzenia. A potem?
Teraz ten chłopak bez namysłu popędził do głupiego samochodu i odjechał nim, jak gdyby nigdy nic, nie zważając na ostrzał ze strony Anglików. Tym razem atakujący rzeczywiście zwolnili tempo natarcia. W pierwszym plutonie sytuacja była do zniesienia, ale nadzwyczajna strzelanina odbywała się na odcinkach plutonów Pfeffera i Jasjartscheka. Obok nas w lesie wyrósł gejzer ognia i kilka eksplozji wstrząsnęło ziemią, a armia niemiecka mogła spisać na straty tysiące litrów paliwa. Taki idiotyczny upór! Kilka dni wcześniej był czas, aby wywieźć paliwo naszymi samochodami. Można to było zrobić nawet wczoraj; ale nie, biuro kontrolujące magazyn nie wydało odpowiedniej dyspozycji. To było dość, żeby rwać włosy z głowy. W ten sposób na pewno nie da się powstrzymać inwazji. Nie wygramy tej bitwy!
Nie było czasu na dalsze buntownicze myśli, ponieważ sytuacja na odcinku plutonu szybko się zmieniała. Strzelaliśmy ze wszystkich luf w przeciwległy skraj lasu (skąd przyszedł Hähnel poprzedniego dnia), gdzie aż roiło się od Anglików. Z wywieszonym ze zmęczenia językiem pojawił się sturmmann Steyrer, położył się na ziemi i wysapał:
– Rozkaz od szefa: kompania ma przerwać kontakt z wrogiem. Pierwszy pluton na osłaniać odwrót aż do dziewiątej rano, a potem przejść do rozwidlenia dróg bezpośrednio na południe od Vaubadon. Tam dodatkowe rozkazy. I po chwili już go nie było.
Nadszedł czas, aby przegrupować pluton do nowego zadania, czyli odwrotu. Nie było to łatwe, ponieważ nie wolno było pozwolić przeciwnikowi na zbyt wczesne odgadnięcie naszych zamiarów. Na szczęście nasz ostrzał trzymał Tommies blisko ziemi.
Spojrzałem na zegarek, do dziewiątej pozostały trzy minuty. Dowódcy drużyn już byli o wszystkim poinformowani. Tylko drużyna Grafa pozostała na miejscu.
Zadziałało! Drużyna Grafa również wycofała się bez trudności. A potem biegliśmy długimi szeregami przez teren przecinki. Nagle ktoś krzyknął:
– Lotnik! Kryj się!
I z szybkością błyskawicy zaczęliśmy szukać schronienia. Tylko zadudniło nad naszymi głowami, a ja wcisnąłem głowę między ramiona, spodziewając się świstu pocisków. Ale samoloty odleciały i byłem zaskoczony, że nic złego się nie stało. Widać nie byliśmy interesującym celem. Z ulgą uniosłem głowę i zobaczyłem, gdzie piloci wykorzystali swoją straszliwie niszczycielską broń. Tam, gdzie była 4 kompania. Zastępca jej dowódcy właśnie stracił życie. Było to tym bardziej tragiczne, że tego dnia wrócił z przepustki na ślub.
Wkrótce byliśmy przy wyznaczonym skrzyżowaniu. Właśnie przepychałem się wokół narożnika muru porośniętego krzakami, kiedy wpadłem na unterscharfürera Wiehra. Jego meldunek był frapujący. Na wyznaczonym dla nas jako punkt zbiórki skrzyżowaniu już byli alianci. Wokół krążyły czołgi wroga i nie było nigdzie widać naszych terenowych volkswagenów. Do tego nie było nawet śladu dowódcy kompanii ani jego ludzi. To było jakieś szaleństwo. Pfeffer i Jasjartschek ze swoimi plutonami zorganizowali obronę okrężną i czekali tylko na nas. Mieliśmy tylko jedno wyjście – poruszać się jak najszybciej potrafimy i nawiązać kontakt ze sztabem batalionu. A ten nie mógł być daleko, ponieważ tuż przed Balleroy obok nas przejechał pusty schwimmwagen z 4 kompanii.
Za nami zostało kilka godzin marszu. Sytuacja robiła się bardziej zwariowana niż sądziłem na początku. Przemykaliśmy przez wioski ostrzeliwane przez artylerię. Nigdzie nie było widać żywej duszy i nie wiedzieliśmy, czy strzelali Niemcy, czy też przeciwnik. Ostatecznie to nie miało znaczenia, pocisk to pocisk, a skutek ten sam! Musieliśmy uciekać na boki, ponieważ dosłyszeliśmy chrzęst gąsienic czołgowych. Nie było wątpliwości, co do ich narodowości. Wyraźnie było widać duże, białe gwiazdy U.S. Army! Maszerowaliśmy wzdłuż styku między oddziałami Jankesów i Tommies, ale dopiero później to sobie uświadomiliśmy.
Musieliśmy przebyć jakieś 25 kilometrów. Każdy, kto zna jednostki zmotoryzowane i „radość”, jaką im sprawia marsz na piechtę, zrozumie nasz nastrój. A do tego nadal nie było nawet śladu naszego batalionu.
Budził się we mnie gniew. Jak mogli nas tak zostawić? Dokąd mógł zmierzać Jupp Walzinger i drużyna sztabowa?
Ale przede wszystkim musieliśmy maszerować. Gdzieś wreszcie wpadniemy na niemieckich żołnierzy. Nie było widać francuskiej ludności, okolica była jak wymieciona z cywilów.
Zmęczeni, wlekliśmy się powoli wzdłuż drogi, kiedy Wiehr pociągnął mnie za rękaw i milcząco wskazał kciukiem na prawo w dolinę.
– O mój Boże –westchnąłem ze strachem.
Równolegle do kierunku naszego marszu toczyła się kolumna czołgów. Zniknęliśmy jak błyskawica i czekaliśmy, aż ostatni z nich wyjedzie z pola widzenia. Wdzięczni losowi, że nie zostaliśmy dostrzeżeni, szliśmy dalej.
Szary samochód podjechał do nas. Odbyła się krótka dyskusja.
– Tak, widziałem oddział SS ze schwimmwagenami. Skręcili na północ jakiś osiem kilometrów stąd.
To musieli być nasi. Samochód zawrócił, jak już zapewniłem feldfebla, który był kierowcą, że za nami nie ma już żadnych niemieckich oddziałów.
Doszliśmy do małego miasteczka. Rozsiedliśmy się apatycznie na rynku. Niektórzy z naszych ludzi zdejmowali buty i oglądali pęcherze na stopach.
– Sugeruję, abyście ponownie założyli buty, ponieważ na bosaka nie będzie mogli iść tak szybko – stwierdziłem szyderczo.
– Zachowujecie się jak żółtodzioby – burknął gniewnie Groß. – Nie dotarło do was jeszcze, że stopy wam napuchną, kiedy tyle maszerowaliście. Będzie fajnie wyglądało, jak przedefilujecie w takim stanie przed dowódcą. Ludzie ze spoconymi, śmierdzącymi stopami i butami zawieszonymi wokół szyi, to będzie zabawa!
Nie miałem ochoty na kontynuację marszu całym oddziałem w zapadającym mroku, więc najpierw posłałem paru ludzi na rozpoznanie. Powrócili wszyscy z wyjątkiem unterscharführera Weyla. Bez dobrych wieści! Nastrój spadł poniżej zera.
– Miejmy nadzieję, że nie wpadł w ręce chłopców z innym „numerem poczty polowej” (to znaczy wrogów) – powiedział Graf, wymachując laską spacerową, którą niedawno znalazł.
– Nie szukaj kłopotów. Jeśli naprawdę nie wróci, nie zostanie nam nic innego, jak tylko przygotować się do obrony okrężnej – powiedziałem zrezygnowany.
Ale Weyel wreszcie powrócił i to zmotoryzowany. Rozpoznawcza grupa łączności z 4 kompanii przejęła jego ludzi. Byłem szczęśliwy, kiedy zobaczyłem ich z pojazdami! W stylu piechoty motocyklowej, Weyel wyskoczył się ze schwimmwagena i wylądował elegancko przede mną.
– Musimy jeszcze przejechać tą drogą na północ jakieś siedem kilometrów, nim dostaniemy się do sztabu batalionu.
– Wstawać, wy lenie, no już! – krzyczałem.
Ponieważ już wszyscy ludzie słyszeli ostatnie wiadomości, te kilka słów wystarczyło, aby namówić ich do ruchu. Unterscharführer z 4 kompanii pożegnał się z nami i odjechał ze swoimi ludźmi.
– Z tego, co ten podoficer mówił, wynika, że porucznik Walzinger jest już z resztą kompanii razem z batalionem – meldował Weyel, kiedy maszerowaliśmy na czele kolumny żołnierzy.
Za nami rozległy się znowu śmiechy i dowcipy. Nastrój znacznie się poprawił dzięki wiedzy, że mieliśmy kontakt z resztą jednostki. To było nawet lepsze niż dobry posiłek!
Walzinger czekał na nas na skraju wioski, ale zamiast zadowolenia, że znowu byliśmy w objęciach batalionu, na jego twarzy widoczne było zakłopotanie.
– Czy wstałeś lewą nogą z łóżka? – dopytywałem się, podczas gdy oberscharführer Döbler poprowadził moich ludzi do stodoły, gdzie mogli złapać trochę snu, którego tak im brakowało.
– Kiedy znowu zameldujesz się u dowódcy, wtedy dowiesz się, dlaczego nie wyglądam na zadowolonego. Zerwał mi naramienniki, ponieważ zniknęły nasze pojazdy.
Byłem wstrząśnięty, to była naprawdę wpadka.
– Ale dlaczego, Jupp. Przecież rozkazałeś, aby odprowadzić pojazdy na tyły, co było całkiem słuszne! Diabli wiedzą, gdzie one są, ale to nie twoja wina!
Walzinger zaśmiał się krótko.
– Po pierwsze, idź do Starego, a potem zobaczymy, co się stanie.
Sturmbannführer Holzapfel i jego sztab urządzili się komfortowo w miejscowym zameczku. Ledwie opuściłem dłoń na szwy spodni po salucie powitalnym, kiedy strzelił we mnie pytaniem:
– Gdzie są pojazdy?
Bywa tak czasami, że głupie pytanie zasługują na jeszcze głupsze odpowiedzi.
Miałem już na końcu języka, że „poszły na marne”, ale lata dobrego wychowania kazały mi trzymać zaciśnięte usta. Adiutant batalionu, obersturmführer Obert, powiedział mi potem, że gapiłem się na Starego, jak na nowo narodzone cielę. Dobry Obert był trochę szorstki, ale wiele razy łagodził konflikty i tłumił fale emocji. Dowódca nie dał mi czasu na odpowiedź, co może było najlepsze w tym momencie. Wyszedłem z sali z rozkazem zebrania patrolu bojowego i odszukania pojazdów.
Ponieważ skóra mi stwardniała przez lata służby wojskowej, zacisnąłem tylko zęby, pomyślałem o patronie naszej dywizji, pomruczałem chwilę i pobiegłem przez korytarz.
– Poszukiwane pojazdów! I to w rejonie 10 na 40 kilometrów! Jak Stary sobie wyobraża, że będzie się to działo w środku nocy?
– Od kiedy rozmawiasz sam ze sobą? – tymi słowami obersturmführer Buck przerwał moje narzekania.
W kilku słowach wyjaśniłem mu moje rozkazy.
– Weź głęboki oddech i policz do dziesięciu. To zawsze mi pomagało – powiedział, co miało w jego mniemaniu trochę mnie pocieszyć.
To dobrze o nim świadczyło, ale to ja miałem problemów w bród.
W stodole, gdzie zmęczeni ludzie spali do długim i wyczerpującym marszu, zapaliłem latarkę i pociągałem niektórych z nich za nogi. Pomyślałem, że był to lepszy sposób niż robienie hałasu i krzyki: „ochotnicy na patrol bojowy”. Głupi pomysł, po co wywoływać chaos? Moi ludzie nie byli winni zaistniałej sytuacji. Poza tym ci, których zbudziłem, mogli być tak czy tak ochotnikami. Dużo trudniej było im wyjaśnić, że w nocy czarnej jak smoła mieliśmy ganiać po nieznanym terenie i szczęśliwym zbiegiem losu wpaść na 50 schwimmwagenów. To była zupełna bzdura. I na dobrą sprawę, czy to była moja wina? Gdyby odbyła się jakaś dyskusja o winie, to kłamaliby ci, którzy kazali 2 kompanii zbyt późno przerwać kontakt z przeciwnikiem. A przecież ten rozkaz pochodził ze sztabu batalionu! Powinni działać szybciej, a nie wtedy, kiedy przeciwnik już krążył po drodze z Bayeux do St. Lô. Oczywiście przez te pierwsze kilka dni panowało duże zamieszanie i było możliwe, że nawet nasz dowódca stracił ogląd sytuacji. Ale wtedy to jego, a nie podwładnych, powinno się traktować jak kozły ofiarne.
W wyprawie powrotnej minęliśmy stanowisko armaty przeciwpancernej Hiekego, która broniła skraju wioski. Na wschodzie wstawało już słońce i budził się nowy dzień. Jak się spodziewaliśmy, po naszych pojazdach nie został nawet ślad. Tylko skrzynki amunicyjne mieliśmy lżejsze, gdyż musieliśmy bronić się przed oddziałami zabezpieczającymi wroga. Do tego chyba rozgniewaliśmy amerykańskie dowództwo w nieodległym Château, co nie było naszym zamiarem. Ale Amerykanie zablokowali nam trasę odwrotu i musieliśmy przełazić przez dwumetrowy mur. A ten na szczycie był udekorowany odłamkami szkła i drutem kolczastym, żebyśmy mieli na czym porozdzierać spodnie. Ponieważ Stary już zasnął, miałem szczęście i zdawałem raport tylko adiutantowi.
Jechaliśmy, ale jedynie jako ledwo tolerowani pasażerowie w pojazdach innych kompanii. Po pół godzinie jazdy, kolumna zatrzymała się. Siedziałem w ośmiokołowym samochodzie pancernym 1 kompanii. Z jego wysokości widziałem przed sobą samochód dowódcy, a obok niego jakiegoś podoficera, który machał rękami, aby zdać radosny raport. To był Westhäuser, szef sekcji naprawczej z naszej kompanii (Kfz. Staffelführer)! Jednym skokiem pokonałem cienką burtę pancerną samochodu i pobiegłem drogą. Za żywopłotem rosnącym równolegle do drogi dostrzegłem pięknie ustawione w linii nasze vw-shwimmwageny! Obok mnie zaraz znalazł się Walzinger. Trudno w to uwierzyć, ale nie usłyszeliśmy jak Stary chwalił Wasthäusera. Zamiast tego zmieszał go z błotem w obecności zebranych ludzi. Spojrzeliśmy na siebie z Walzingerem, nie wiedząc, co powiedzieć!
Podróż odbywała się jak poprzednio, tylko, że teraz siedzieliśmy we własnych wozach terenowych. A wszystko wcześniej wyglądało tak: Westhäuser, który zgodnie z rozkazem dojechał do wyznaczonego na mapie rejonu, ukrył nasze pojazdy, aby nie dało się ich dostrzec z powietrza i wystawił warty. Mój kierowca, sturmmann Krickhahn, chciał się umyć i pobiegł do pobliskiego potoku. Zanim tam dobiegł, dostrzegł na drugim brzegu grupę amerykańskich czołgów. Wrócił z okrzykiem „czołgi!” i uciekł. W tym samym czasie jeden z wartowników zameldował, że z przeciwnego kierunku też nadjeżdżały czołgi wroga. Fakt, że Westhäuser zdołał zapobiec panice, cały czas kontrolując kierowców i nie utracił ani jednego samochodu, wystarczył, aby dać mu nagrodę. Oczywiste było, że nie miał nawet sekundy, aby zameldować o sytuacji dowódcy kompanii. Dla niego najważniejsze było ratowanie pojazdów. To mu się całkowicie udało i to naprawdę było spore osiągnięcie. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, a doszło do tego, że wczoraj oficer ze sztabu dywizji wydał mu na drodze kolejne idiotyczne rozkazy, kręciliśmy z Walzingerem ze zdziwienia głowami. Wyruszyliśmy na patrol bojowy, aby odszukać coś, co było już wcześniej odnalezione. Oczywiście nikt ze sztabu dywizji albo batalionu nie pomyślał, że wystarczy wysłać zwykłą wiadomość radiową o odnalezieniu pojazdów. A jeśli nawet nakazano ciszę radiową, to dlaczego nie posłano gońca na motocyklu?
Jechaliśmy już przez kilka godzin, pozostawiliśmy za plecami Tessy, Le Mensill-Raoult i Cerssy-la-Salle i przejechaliśmy przez drogę Countances–St. Lô. Dwa kilometry przed nami wyrosła chmura żółtoczarnego dymu. Kiedy się zbliżaliśmy, doszedł jeszcze do tego przenikliwy smród, a potem obraz katastrofy i chaosu. Na poboczu drogi zaległo sześć kompletnie spalonych autobusów medycznych. Wokół nich stało apatycznie kilku żołnierzy. Ledwie reagowali na nasze pytania. Na drodze leżały resztki spalonych ciał. Kilku rannych, utykając, nieudolnie próbowało uciec od płonących autobusów. Inni zwisali z pozbawionych szyb okien. Biedni ludzie rozrzuceni byli wokół w promieniu 50 metrów, liczyli pewnie, że znajdą pomoc w szpitalu. Chłopcy z naszych jednostek tyłowych pomagali personelowi medycznemu grzebać poległych.
Ten transport rannych był wyraźnie oznaczony, ale został całkowicie zniszczony przez myśliwce bombardujące. Jeszcze dawało się rozpoznać znak Czerwonego Krzyża na wypalonym dachu autobusu.
– Raz po raz atakowali, strzelając ze wszystkich luf, dopóki już nikt się nie ruszał – zameldował jeden z sanitariuszy.
– Znaczące osiągnięcie lotnictwa amerykańskiego – stwierdził z goryczą Graf.
To się wydarzyło 14 czerwca 1944 roku! To przeżycie dało nam pogląd, w jaki sposób alianci mogli osiągnąć zwycięstwo w Normandii.
W nocy, kiedy przejeżdżaliśmy przez St. Sauveur-Lendelin, leżałem rozciągnięty na siedzeniu samochodu i drzemałem. Haas też się wygodnie urządził na tylnej kanapie pomiędzy skrzynkami amunicyjnymi, praniem i kocami oraz śpiewał cicho po raz dziesiąty: „Salemy to najlepsze papierosy na świecie, gdyż można je palić, tylko p………. się z kobietą w łóżku”.
– Na miłość boską – warknąłem – zaśpiewaj coś innego albo wyrzucę cię z samochodu na ulicę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Artylerzystów, nie pancerniaków, ponieważ działa szturmowe zaliczane były w armii niemieckiej do artylerii, a nie broni pancernej. Dlatego dywizjon dział szturmowych należał do artylerii. [wróć]
2. Dziś Wrocław. [wróć]