9,99 zł
Znana modelka Angelique Marchand ma u stóp cały świat, lecz kocha tylko jedno miejsce na ziemi – zabytkową posiadłość w Szkocji, która należy jej się w spadku po zmarłej matce. Dowiaduje się jednak, że ojciec przegrał ją w pokera. Nowym właścicielem posiadłości zostaje arogancki milioner Remy Caffarelli. Angelique zna go i bardzo nie lubi, lecz nie ma innego wyjścia – musi się z nim spotkać i zawalczyć o odzyskanie domu…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 151
Tłumaczenie: Maria Nowak
– Co masz na myśli, mówiąc, że przegrałeś Tarrantloch? – Angelique cedziła słowa z nienaturalnym spokojem, jak osoba, która doznała ciężkiego szoku.
Czy ojciec rzeczywiście oświadczył przed chwilą, że, bawiąc w Las Vegas, przegrał w pokera rodową posiadłość nieżyjącej matki?
Nie. To nie mogła być prawda.
Angelique niczego na świecie nie kochała tak, jak tego miejsca. Stare kamienne siedliszcze położone wysoko w górach Szkocji, które przeglądało się w srebrzystych wodach tajemniczego jeziora Tarrantloch, otoczone wyniosłymi, skalistymi szczytami, wielu uznałoby za ponure, jeśli nie złowrogie. Inni orzekliby, że jest tutaj po prostu szaro, pusto i nudno. Ona miała inne zdanie. Dostrzegała dzikie, nieujarzmione piękno tej krainy. Wyczuwała energię bijącą z ziemi, nieskrępowanej betonowymi okowami cywilizacji. Tutaj powietrze pachniało upojną, beztroską wolnością. Angelique miała wrażenie, że oddycha czystym szczęściem za każdym razem, kiedy przyjeżdżała wąską krętą drogą aż pod starą bramę, wspartą na porośniętych mchem kamiennych filarach. Uwielbiała tę chwilę, gdy wyskakiwała ze swojego małego terenowego jeepa, a żwir podjazdu chrzęścił pod obcasami jej znoszonych skórzanych butów. Ruszała ku domowi, witana żywiołowo przez pięć ogromnie podekscytowanych labradorów. Na progu czekali na nią uroczy starsi państwo Chattan, opiekunowie posiadłości. Angelique Marchand, modelka o międzynarodowej sławie, celebrytka i dziedziczka wielomilionowej fortuny, wpadała w ramiona krzepkiej, przepasanej wykrochmalonym fartuchem gospodyni z uczuciem, że nareszcie znalazła się w domu.
Nie mogła uwierzyć, że właśnie ten dom straciła. Wolała nie myśleć, co się stanie ze starą rezydencją i z jej gospodarzami pod rządami nowego właściciela. Nieznany hazardzista, któremu poszczęściło się przy karcianym stole w Vegas, prawdopodobnie nie wiedział nawet, gdzie leżą Góry Kaledońskie.
Ojciec nigdy nie przyjeżdżał do Tarrantloch, co nie przeszkadzało mu głośno przechwalać się posiadaniem kilkusetletniej szkockiej rezydencji. Pomijał fakt, że dostała mu się ona tylko dlatego, że małżonce Catherine z domu Tarrant przez myśl nie przeszło, by obstawać przy rozdzielności majątkowej. Wobec Angelique ojciec nigdy nie krył, że gardzi niereprezentacyjną „ruderą”. Wyśmiewał przywiązanie córki do tego miejsca, podobnie jak wykpiwał i poniżał jej matkę, dopóki żyła. Angelique jednak była ulepiona z innej gliny niż delikatna, naiwnie wierząca w miłość aż po grób Catherine. Dlatego niewiele sobie robiła z ojcowskich fanfaronad. Aż do tej chwili.
– Co mam na myśli? – Henry Marchand westchnął jak ktoś, kto z najwyższym trudem znosi męczące towarzystwo osoby ociężałej umysłowo. – Grałem w pokera, normalnie, jak człowiek. Miałem złą passę i poszła cała gotówka, tak bywa, doświadczony gracz wie, że to jeszcze nie koniec świata. Karta zaczęła mi iść, byłem pewien, że się odegram, ale musiałem coś zastawić, więc zastawiłem ruderę. Ale ten przeklęty lis, Remy Caffarelli…
– Kto taki?! – Angelique wrzasnęła, nie starając się nawet zapanować nad głosem.
– Caffarelli! – warknął ojciec w odpowiedzi, krzywiąc usta, jakby wypluwał coś ohydnego. – Oszukał mnie, podle oszukał! Dawał do zrozumienia, że trafiły mu się blotki, więc zagrałem va banque. Byłem pewien, że zgarnę wszystko, bo w ręku miałem strita. Nie mogłem przecież wiedzieć, że ten łajdak ma pokera królewskiego w pikach!
Angelique miała ochotę zapytać ojca, czy nigdy nie słyszał, że gra w pokera polega na blefowaniu, ale w tym momencie dotarła do niej straszna prawda.
– Nie mów, że to Remy Caffarelli wygrał od ciebie Tarrantloch. – Tym razem z jej gardła wydobył się tylko ochrypły szept. Zgroza sprawiła, że zdrętwiały jej wargi. Remy Caffarelli był bezczelnym, aroganckim typem. Nie cierpiała go, nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Już sama myśl o nim była dla niej… nieznośnie przykra.
– Odzyskam tę ruderę – oświadczył Henry z niezmąconą pewnością. – Muszę tylko namówić Caffarellego na rewanż. Tym razem to ja go przechytrzę. Będę umiejętnie podbijał stawkę, aż…
– Aż Caffarelli oskubie cię ze wszystkiego! – Angelique uniosła ręce i z desperacją złapała się za głowę. Czy ojciec naprawdę nie zdawał sobie sprawy, że stracił Tarrantloch nie przez zbieg okoliczności, nagłe odwrócenie szczęścia w grze, tylko w wyniku drobiazgowo zaplanowanej i po mistrzowsku zrealizowanej zemsty?
Rody Marchandów i Caffarellich, obydwa należące do elity europejskiej finansjery, niegdyś łączyła przyjaźń. Angelique pamiętała jeszcze czasy, kiedy jej ojciec i stary Caffarelli, dziadek Remy’ego, składali sobie częste, serdeczne wizyty, wspólnie planowali rynkowe strategie. Dziesięć lat temu nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, zażyłość zamieniła się we wrogość i nieprzejednaną rywalizację. Ostatnio Henry Marchand dolał oliwy do ognia, kiedy z czystej złośliwości zniweczył bardzo zyskowny interes, który Caffarelli mieli ubić na Wyspach Kanaryjskich, wzbogacając swoje imperium hotelarskie o kolejny luksusowy obiekt w pięknej, egzotycznej lokalizacji. Wystarczył jeden ociekający jadem mejl, żeby kontrahent wycofał się w ostatniej chwili, zostawiając Caffarellich na lodzie. Henry bawił się znakomicie, choć przecież sam nie zyskał ani grosza na klęsce przeciwnika. Teraz przyszedł czas zapłaty. Caffarelli nie dostali ziemi na Teneryfie z winy Henry’ego Marchanda? Wobec tego Henry Marchand też coś straci. Coś naprawdę cennego. Angelique nie była specjalnie zaskoczona faktem, że to Remy zdecydował się działać, by pomścić nieczyste zagranie jej ojca. Z trzech braci Caffarellich to on był najsilniej związany z dziadkiem, choć relacja, która ich łączyła, nie należała do łatwych. Podczas gdy Raoul i Rafe założyli własne przedsiębiorstwa, Remy pozostał wierny rodzinnej firmie. Angelique mogła się tylko domyślać, jak ciężko pracował, żeby zyskać szacunek nestora rodu, kostycznego Vittoria Caffarellego. Fiasko interesu na Wyspach Kanaryjskich na pewno nie umknęło uwadze starego. Tym bardziej Remy musiał się starać, żeby zatrzeć złe wrażenie. A przejęcie Tarrantloch, gniazda szkockiej arystokracji, było wydarzeniem, które dziadek Caffarelli z pewnością ocenił pozytywnie. Remy był przekonany, że uderzył Henry’ego Marchanda tam, gdzie go naprawdę bolało. Nie mógł wiedzieć, że Henry tak naprawdę Tarrantloch miał gdzieś. W dodatku, o ironio losu, szkocka posiadłość formalnie należała do niego tylko tymczasowo. Już za rok, w dniu dwudziestych szóstych urodzin Angelique, Tarrantloch miało zostać oficjalnie jej własnością, zgodnie z testamentem Catherine.
Ojciec, oczywiście, ostatnią wolą żony nie przejął się ani trochę i rodową rezydencję Tarrantów po prostu przegrał w karty.
Anegdotyczne.
Angelique czuła, że zalewa ją krew.
Nie dość, że ojciec lekką ręką przepuścił jedyną rzecz na tym świecie, która była dla niej bezcenna, miejsce pełne wspomnień po nieżyjącej matce, to jeszcze dostało się ono nie komu innemu, a właśnie Remy’emu Caffarellemu! Gdyby to był jakikolwiek inny człowiek, mogłaby mieć nadzieję, że uda jej się coś wynegocjować. Na dojście do porozumienia z Remym szans nie miała żadnych. Delikatnie mówiąc, nie przepadał za nią. Animozja między nimi dwojgiem zaczęła się jeszcze w czasach, kiedy Marchandowie i Caffarelli pozostawali w dobrych stosunkach. Angelique bywała z ojcem we włoskiej rezydencji Caffarellich. Pan na włościach, stary Vittorio, dbał o to, żeby wymogom gościny stało się zadość, Remy otrzymywał więc polecenie „zabawiania młodej damy”. Jego oczywisty brak entuzjazmu był dla Angelique wysoce obraźliwy, więc odpłacała mu się pięknym za nadobne, robiąc nadąsane miny i rzucając kąśliwe uwagi. Fakt, że różnica wieku między nimi wynosiła osiem lat, na pewno nie przyczyniał się do wzajemnego porozumienia. W rezultacie ona miała go za aroganckiego, nieprzystępnego zarozumialca, a on ją za rozpieszczoną, kapryśną księżniczkę, przekonaną, że jest pępkiem świata. Tak było przed laty; upływ czasu niczego nie naprawił, wręcz przeciwnie. Choć nie widzieli się od bardzo dawna, wzajemna antypatia bez wątpienia nie tylko przetrwała, ale wręcz się nasiliła. Angelique miała wszelkie powody, żeby uważać Remy’ego za niepoprawnego, do cna zepsutego playboya i imprezowicza. On, jeśli tylko widział billboardy na ulicach największych miast Europy, najprawdopodobniej był zdania, że Angelique Marchand jest lubującą się w skandalach bezwstydnicą, która wszystko wystawiała na sprzedaż.
Nie, zdecydowanie, nigdy nie będzie porozumienia między nią a Remym. Nie będzie między nimi niczego poza niechęcią, wybuchową jak nitrogliceryna. Nie mogła nic na to poradzić.
– Jak mogłeś zrobić coś tak durnego?! – wybuchła.
Zobaczyła, jak ojciec mruży oczy, strosząc swoje krzaczaste brwi, jak zaciska wargi w wąską bladą linię, drgającą od furii.
Kiedy była małą dziewczynką, jak ognia bała się wybuchów złości ojca. Ponieważ nie sposób było przewidzieć, co go rozdrażni, lęk towarzyszył jej przez cały czas, dręczył jak ohydny, pełzający po skórze owad. Co z tego, że ojciec nie stosował fizycznej przemocy? Może łatwiej byłoby znieść bicie niż obelgi cedzone głosem ochrypłym od furii, i stałe zagrożenie, że tym razem pan i władca posunie się dalej. Matka, Catherine, bała się męża przez całe życie, aż do dnia, kiedy zdecydowała, że woli połknąć garść środków psychotropowych, niż jeszcze choć raz narazić się na wybuch gniewu Henry’ego. Angelique znalazła inny sposób. Zrozumiała, że nigdy nie zdoła zadowolić ojca, którego zmiennych nastrojów niepodobna było przewidzieć, i porzuciła starania, by mu się przypodobać. Szybko odkryła, że bezczelna niesubordynacja jest lepszą, a także o wiele bardziej satysfakcjonującą strategią niż uległość. Ojciec zamierzał wysłać ją na elitarny uniwersytet, więc ona po maturze po prostu rzuciła naukę. Kiedy, wściekły, zagroził, że wobec tego nie da jej ani centa, roześmiała mu się w twarz. Nie potrzebowała jego pieniędzy. Mogła się utrzymać sama, i to z łatwością, bo właśnie podpisała kontrakt z agencją modelek. Będzie reklamować bieliznę i kostiumy kąpielowe! Ojca omal szlag nie trafił. Jego córka, którą z takim trudem usiłował wychować na prawdziwą damę, skromną i znającą swoje miejsce, uparła się, żeby wystawiać swoje roznegliżowane wdzięki na widok publiczny! Jak on się pokaże w klubie?! Wszyscy starzy, utytułowani kretyni, którzy tam przesiadują, urządzą sobie niezgorszą zabawę jego kosztem. Docinkom nie będzie końca…
Henry pieklił się więc i miotał groźby, ale Angelique była nieugięta. Kiedy wyjechała na swoją pierwszą sesję zdjęciową, łudził się, że córeczka nie wytrzyma zderzenia z twardą rzeczywistością i wróci do domu z podkulonym ogonem, błagając o przebaczenie. I o pieniądze. Ku jego ogromnemu rozczarowaniu, nic takiego nie nastąpiło. Angelique okazała się naprawdę dobra w fachu, jaki sobie wybrała. Zmotywowana, stuprocentowo skupiona na pracy, zawsze profesjonalna i diabelnie fotogeniczna, odniosła wielki sukces. To, że mówiła biegle trzema językami, i, jeżeli chciała, potrafiła być naprawdę urzekająco miła, także w niczym nie przeszkadzało. Propozycje kontraktów zaczęły pojawiać się jak grzyby po deszczu, gaże rosły w postępie geometrycznym, prasa rozpisywała się o młodej gwieździe świata mody. Angelique Marchand nigdy nie planowała, żeby z modelingu zrobić sposób na życie. Jakoś tak wyszło, że bunt nastolatki dał początek olśniewającej, międzynarodowej karierze, czyniąc z niej osobę światową i całkiem zamożną.
Sławę i pieniądze – dobra, o które wielu ludzi bezskutecznie zabiegało latami – ona osiągnęła niemalże błyskawicznie. Był czas, kiedy rozkoszowała się tą świadomością, pławiła w blasku fleszy i nie mogła doczekać kolejnego wyjazdu w egzotyczne plenery. Potem przyszło otrzeźwienie i zaczęła dostrzegać, że modeling to po prostu praca, w dodatku ciężka. Życie na walizkach, niezliczone godziny spędzone na lotniskach, w gabinetach kosmetycznych i u stylistów fryzur, a przede wszystkim wieczny, bezwzględny imperatyw idealnego wyglądu. Szanowała tę pracę, bo dawała upragnioną niezależność, jej serce było jednak gdzie indziej. Już dawno zrozumiała, że jej kotwicą jest spuścizna po matce. Jeżeli nie chciała stać się wrakiem, miotanym przez życiowe burze i zmienne kaprysy fortuny, tej kotwicy musiała się trzymać.
– Jak śmiesz zwracać się do mnie w ten sposób, ty mała żmijo?! – warknął Henry. – Uważaj, bo…
– Bo co? – wpadła mu w słowo. Podniesiony głos ojca, jak zawsze, sprawił, że krew zagotowała się w jej żyłach. – Co mi zrobisz?! Zadręczysz mnie, tak jak zadręczyłeś mamę? Nie licz na to. Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo!
Henry westchnął głęboko, jak człowiek, którego cierpliwość została wystawiona na ostateczną próbę.
– Dobrze wiesz, że twoja matka zrobiła sobie kuku, bo była psychiczna – wycedził, krzywiąc wargi. – A ty masz to po niej, bez dwóch zdań. Naprawdę dobrze ci radzę, zastanów się, zanim jeszcze raz odezwiesz się do mnie jak ostatnia chamka. Nie będę wdawał się w żadne dyskusje, tylko po prostu cię wydziedziczę. Cały majątek zapiszę na pierwsze schronisko dla psów, jakie znajdę w książce telefonicznej.
Angelique prychnęła jak kotka.
Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić swój majątek – miała ochotę wrzasnąć, ale zmilczała. Nie dbała o rodzinne pieniądze, które, zresztą, pod rządami Henry’ego topniały w zastraszającym tempie. Ale wspomniany majątek stanowiły w dużym stopniu rzeczy należące do matki. Ojciec pozował przed całym światem na zbolałego wdowca, ale prawda była taka, że dopóki słodka, łagodna Catherine żyła, nie powiedział jej dobrego słowa. Robił wszystko, żeby ją poniżyć i upokorzyć. Angelique nie miała wątpliwości, że spadek po żonie obdarzy równie małym szacunkiem, co ją samą. Przegra doszczętnie w karty albo, w przypływie chorej fantazji, faktycznie zapisze na jakiś absurdalny cel dobroczynny.
Nie mogła na to pozwolić.
Nadszedł czas, by przestała podejmować życiowe decyzje wbrew ojcu, a zaczęła bronić tego, co miało dla niej prawdziwą wartość. Nawet jeśli taki wybór oznaczał konieczność stanięcia oko w oko z Remym Caffarellim.
Finezyjnie rzeźbiona, gęsta krata z cedrowego drewna, chroniąca balkon o okrągłym sklepieniu, przesiewała niczym sito palące promienie zwrotnikowego słońca, dając rozkoszny półcień. Z uśmiechem czystego zadowolenia Remy wyciągnął się na obitym jedwabiem szezlongu i sięgnął po wysoką szklankę pełną wody doprawionej pękiem liści świeżej mięty i szczyptą tajemniczych, korzennych przypraw. Smak zimnego napoju był równie egzotyczny jak widok, który rozciągał się u stóp balkonu.
Biegnące aż po horyzont złociste pasma wydm o łagodnych kształtach plecionych niewidzialnymi, gorącymi palcami pustynnego wiatru… białe wieże miasta zagubionego wśród piasków, pod bladym od upału afrykańskim niebem.... soczyście zielone kępy trzcin i pióropusze palm tam, gdzie spomiędzy rudych skał wypływała życiodajna woda.
Dharbiri – kraj równie mały, co bogaty dzięki drzemiącym pod piaskami złożom surowców naturalnych, był jednym z ulubionych celów wypraw Remy’ego. Kiedy chciał odpocząć od zgiełku wielkich miast i szalonego tempa nowoczesnego życia, wpadał tu na kilka dni. Nie każdy Europejczyk byłby mile widziany w Dharbiri, ale też i nie każdy poznał w szkole średniej przyszłego władcę tego kraju, księcia Firasa Muhtadiego. Remy’ego spotkał ten zaszczyt – przez cztery lata dzielił pokój w elitarnym internacie z ciemnookim, wybitnie inteligentnym i zawsze skorym do żartów Firasem. Choć ich życiowe drogi zupełnie się potem rozeszły, przyjaźń przetrwała. Drzwi książęcego pałacu zawsze stały dla Remy’ego otworem.
Pociągnął kolejny łyk miętowego napoju, wsłuchując się w tęskną pieśń pustynnego wiatru. Dharbiri jawiło mu się jako miejsce zagubione nie tylko wśród piasków, ale i w czasie. Nawet jeśli słyszano tutaj o nowoczesnym porządku społecznym, niewiele sobie z tego robiono. Prawa panowały niemalże feudalne, niezmieniane od stuleci. Picie alkoholu było zakazane. Hazard był zakazany. Przebywanie w towarzystwie młodych kobiet, których nie pilnowały przyzwoitki, było bardzo surowo zakazane. Może dlatego właśnie przyjeżdżał tutaj, kiedy chciał spojrzeć na swoje życie z dystansu, pomedytować, „naładować akumulatory”. Po kilku dniach wracał do swojego świata, pełen nowej energii i kiełkujących pomysłów, jeszcze silniej przekonany, że życiowa droga, którą dla siebie wybrał, jest tą właściwą. Nie mógłby, jak Firas, ograniczyć swojej aktywności do jednego kraju, w dodatku takiego, którego granice można było objąć wzrokiem z balkonu pałacowej wieży. Był urodzonym kosmopolitą. Mieszkał głównie w hotelach, walizki miał zawsze spakowane. Owszem, lubił rodzinne Włochy, i co jakiś czas wpadał bez zapowiedzi do wiekowej rezydencji Caffarellich, żeby trochę podenerwować tego starego mizantropa, swojego dziadka. Jednak gdy tylko zwietrzył dochodowy interes, wyruszał w pogoń za zdobyczą, zawzięty jak ogar na tropie. Nade wszystko lubił zwyciężać. Zaskakiwać konkurentów, spychać ich do defensywy i bez skrupułów sięgać po wygraną.
Uniósł ramiona, przeciągnął się jak wielki syty kocur, i oparł głowę na splecionych dłoniach. O, tak, uwielbiał wygrywać, czy to w biznesie, czy przy karcianym stoliku. Ostatnie zwycięstwo, które odniósł w Vegas, przyniosło mu szczególną satysfakcję. Samo wspomnienie szoku, a potem bezsilnej wściekłości malującej się na pobladłej twarzy Henry’ego Marchanda, było… rozkoszne. Może to nie świadczyło o Remym najlepiej, ale w jego odczuciu zemsta miała naprawdę słodki smak. Marchand, ten łajdak pozujący na nobliwego arystokratę, który w akcie czystej zawiści zrujnował Caffarellim interes roku, ba, może nawet dekady, wpadł prościutko w zastawioną na niego pułapkę. Remy spodziewał się tego, ale nawet w najśmielszych snach nie wymarzyłby sobie, że podczas licytacji stary dureń zastawi rzecz bezcenną – zabytkowy, szkocki zamek Tarrantloch, leżący w malowniczej, dzikiej dolinie Gór Kaledońskich.
Teraz Tarrantloch należało do niego, a Henry nie miał żadnej możliwości, żeby unieważnić transakcję zawartą przy karcianym stoliku. Zbyt wielu świadków widziało, jak zastawia posiadłość, a potem ją przegrywa. Jeżeli chciał uchodzić w międzynarodowym towarzystwie za człowieka honoru, musiał postąpić zgodnie z danym słowem.
Remy, wciąż uśmiechając się do siebie, wypił jeszcze jeden łyk odświeżającego napoju. Tarrantloch… już samo brzmienie tej nazwy budziło w nim jakiś przyjemny dreszcz. Korciło go, żeby pojechać tam od razu, napatrzeć się na wyniosłe szczyty gór, odetchnąć wilgotnym, zimnym powietrzem, przesyconym zapachem kosodrzewiny, przejść się pod kamiennymi sklepieniami zamkowych komnat. Ale postanowił, że odczeka pewien czas. Nie chciał dać Henry’emu nawet cienia satysfakcji, okazując, jak bardzo ceni sobie wygraną. Wolał zachować pokerową twarz, więc zamiast do Szkocji, udał się do Dharbiri. Tutaj, w zaciszu nieprawdopodobnie luksusowego, królewskiego pałacu, mógł rozkoszować się zwycięstwem. I snuć plany.
Dlaczego nie miałby urządzić w Tarrantloch swojej głównej rezydencji? Własnego azylu, miejsca, skąd wyruszałby na podbój świata? Mógłby tam jeździć konno, biegać, łowić ryby… a gdyby przyszła mu na to ochota, zapraszałby setkę gości i wydawał głośne, szalone przyjęcia. Niech Henry Marchand pęknie ze złości. Zasłużył sobie na to. Gdyby strata Tarrantloch mogła dotknąć też jego rozpieszczoną córeczkę Angelique, byłby to bardzo pożądany, choć raczej niespodziewany bonus.
Angelique. Remy był pewien, że to Henry wymyślił, by jedyną córkę nazwać z francuska, bo to podkreślało jego własne, ginące w pomroce dziejów arystokratyczne pochodzenie i mile łechtało próżność. Jednak imię było wyjątkowo niefortunnie dobrane. Małe, czarnowłose półdiablę nie miało w sobie absolutnie niczego z anioła. Odkąd Remy pamiętał, panna Marchand działała mu na nerwy. Już jako kilkunastoletnia smarkula była wyszczekana, rozkapryszona i strasznie zadzierała nosa. Dziś na pewno zajmowała się głównie śledzeniem popularności swoich profili na portalach społecznościowych i zakupami w luksusowych domach mody. Miejscu tak odludnemu jak Tarrantloch nie poświęcała ani jednej myśli.
Angelique otworzyła butelkę wody, która niestety nie była zimna, tylko nieprzyjemnie ciepława, i wypiła duszkiem dobre pół litra. Zaczynała odczuwać zmęczenie, a przecież musiała zachować siły. Jej przygoda dopiero się zaczynała.
Podróż do Dharbiri była nie lada wyczynem wymagającym pomysłowości, wytrwałości i całkiem sporych pieniędzy. Ale o wiele łatwiej było przemierzyć tysiące kilometrów, znaleźć drogę w zatłoczonych labiryntach arabskich lotnisk i zrozumieć komunikaty dla podróżnych, wychrypiane w łamanej francuzczyźnie przez zdezelowane głośniki, niż dostać się za bramę królewskiego pałacu w stolicy, i zarazem jedynym mieście pustynnego kraiku.
– Książę i jego małżonka nie spodziewają się dzisiaj gości. – Strzegący wejścia do pałacu wysoki śniady mężczyzna ubrany w udrapowaną na głowie tradycyjną arabską kefiję oraz płócienny strój, który mógł być uniformem lokaja albo mundurem wojskowym uszytym zgodnie ze wschodnią modą, nie miał najmniejszego zamiaru usunąć się, by wpuścić Angelique do środka. Marszcząc brwi z wyraźną dezaprobatą, otaksował jej europejskie ubranie – miała na sobie wąskie lniane spodnie i zakrywającą biodra czarną tunikę. Żeby nie urazić uczuć mieszkańców, narzuciła na głowę jedwabną chustkę, ale ten ukłon w stronę muzułmańskiej tradycji najwyraźniej zupełnie nie wystarczył. Była intruzem i strażnik nie widział powodu, żeby traktować ją inaczej jak z nieufnością.
– Nie proszę o audiencję u księcia ani o spotkanie z jego małżonką – powiedziała spokojnie, zmuszając się do uprzejmego uśmiechu, chociaż miała raczej ochotę wrzeszczeć i tupać. Nie była przyzwyczajona do tego, by kazano jej czekać pod drzwiami. – Przyjechałam z Europy, żeby zobaczyć się z panem Caffarellim, który jest gościem księcia Muhtadiego. Muszę pilnie omówić z nim… ważną sprawę rodzinną.
Chłodny, niemalże obojętny wyraz twarzy cerbera przy bramie nie zmienił się ani na jotę. Angelique poczuła, że ogarnia ją desperacja.
– Książę i jego małżonka jedzą właśnie obiad razem z ich prywatnym gościem, panem Caffarellim – wyrzekł z namaszczeniem. Jego angielski był bezbłędny, jeśli nie liczyć twardego akcentu. – Zgodnie z protokołem, wszelkie ingerencje z zewnątrz są niedopuszczalne, chyba że chodzi o sprawy państwowe najwyższej wagi.
– Ale ja naprawdę muszę… – zaczęła z bezradnym uporem.
– Nie wejdzie pani do pałacu – uciął strażnik, odbierając jej wszelką nadzieję. – Chyba że na prośbę pana Caffarellego zostanie pani osobiście zaproszona przez księcia lub jego małżonkę.
– Rozumiem. Bardzo dziękuję za pomoc. – Angelique spuściła oczy, skrywając pod pozorem skromności błysk determinacji. Remy miałby załatwić jej wstęp do pałacu? Dobre sobie! Prędzej piekło zamarznie, niż on cokolwiek dla niej zrobi, zwłaszcza w zaistniałej sytuacji… Nie, z całą pewnością nie dostanie się do środka przez główną bramę. Ale kto powiedział, że to jedyna droga?
Szczelniej okryła głowę chustką, choć jej czarne jak heban włosy nie stanowiły w tej szerokości geograficznej niezwykłego widoku. Przewiesiła przez ramię niewielką torbę podróżną i ruszyła rozpaloną od słońca kamienną uliczką wzdłuż wysokiego, pałacowego muru. Zgodnie z przewidywaniami rychło odkryła niewielką furtkę ukrytą w wąskim zaułku. Nie musiała długo czekać, by się przekonać, że główny ruch odbywał się tędy, a nie wielką bramą. Podczas gdy możni tego świata cieszyli się niczym niezmąconym spokojem, zwykli śmiertelnicy musieli pracować. Angelique wsunęła dłoń do kieszeni, zacisnęła palce na zwitku banknotów w miejscowej walucie, w które na wszelki wypadek zaopatrzyła się na lotnisku, i, przyczajona w cieniu, przygotowała się do akcji.
Nie odważyła się zaczepić od stóp do głów ubranej w czerń, starszej matrony, która spieszyła do pałacu, niosąc klatkę pełną rozkrzyczanych, kolorowych ptaków, ani dostawcy świeżych owoców pchającego wyładowany wózek. Ale kiedy zobaczyła dziewczynę, która zatrzymała się przed drzwiami, żeby ukradkiem pomalować usta czerwoną szminką, zrozumiała, że oto pojawiła się jej szansa.
Choć młodziutka pokojówka znała tylko kilka francuskich wyrazów, a po angielsku nie mówiła wcale, dogadały się w mgnieniu oka. Wystarczyło, że Angelique wyjęła z torby nowiutką kasetkę cieni do powiek Diora, żeby zdobyć jej niepodzielną uwagę.
– Remy Caffarelli. – Angelique położyła dłoń na piersi, westchnęła rozdzierająco, po czym wykonała dramatyczny gest, wskazując widoczne zza muru okna pałacu. – Muszę się z nim zobaczyć. Pomóż mi – dodała, powoli i dobitnie wymawiając słowa.
– Remy Caffarelli! – Na ładnej, smagłej twarzy dziewczyny odmalowało się zrozumienie. – On piękny mężczyzna. Ty zakochana?
– Nie! – Kłamstwo byłoby zapewne opłacalne, ale nie przeszłoby Angelique przez usta. – Rodzinny problem. Ważna sprawa.
Dziewczyna z powagą skinęła głową. Kilka minut później, przebywszy na palcach labirynt dziedzińców i korytarzy, Angelique wśliznęła się w ślad za swoją przewodniczką do apartamentu zajmowanego przez gościa książęcej pary. Przysługa kosztowała ją nie tylko cienie do powiek, ale też markową odżywkę do włosów i komplet nowej jedwabnej bielizny w kolorze poziomkowym, ale najważniejsze, że dopięła swego. Teraz wystarczyło poczekać, aż Remy skończy ucztować i wróci do swoich komnat, a potem rozmówić się z nim konkretnie. Niech wie, że Angelique zamierza walczyć o swoje dziedzictwo. Przejmując Tarrantloch, nie tylko wzbogacił się o cenną nieruchomość, ale też ściągnął na siebie kłopoty. Już jej w tym głowa, żeby te kłopoty nieznośnie zatruły mu życie.
Z westchnieniem ulgi odetchnęła chłodnym powietrzem, przesyconym nutami cedru, mięty i limonki. Po wielogodzinnej podróży i spacerze w spiekocie i pyle wąskich uliczek Dharbiri, z rozkoszą wyciągnie się na obitym jedwabiem szezlongu…
– Nie, proszę pani! – Pokojówka ostrzegawczo uniosła dłoń. – Samotna kobieta w męskim pokoju, to zabronione! Trzeba się schować. Nikt nie może tu pani zobaczyć, tylko pan Caffarelli!
Angelique chciała powiedzieć, że zabawy w chowanego przestały ją interesować, odkąd skończyła gimnazjum, ale zmilczała. Przedostanie się do pałacu nie było sprawą prostą, więc wolała nie ryzykować, że wróci do punktu wyjścia, wyrzucona za bramę jak pospolita włamywaczka. Już lepiej zastosuje się do polecenia pokojówki, która, rozejrzawszy się ostrożnie dookoła, zniknęła w głębi korytarza. Tylko – gdzie się schować? Salon z miękkim wzorzystym dywanem, przepastną sofą dźwigającą furę haftowanych poduch i filigranowym stolikiem do kawy nie oferował żadnej kryjówki. Krzywiąc się z niesmakiem, odsunęła ażurową zasłonę, za którą znajdowała się sypialnia. Naprawdę wolałaby tam nie wchodzić, ale chyba nie miała wyboru. Ściskając pod pachą swoją podróżną torbę, przebiegła przez pomieszczenie, starając się nie potknąć na rozrzuconych po podłodze osobistych rzeczach lokatora. Po krótkim namyśle zrezygnowała z zamknięcia się w łazience – drzwi do niej, szeroko otwarte, ukazywały zachlapaną podłogę i nieprawdopodobny wręcz bałagan – oraz z wślizgnięcia się za zasłonę okna, bo byłaby doskonale widoczna z zewnątrz. Pozostawała wielka wnękowa szafa. Cóż, nie była to może najbardziej oryginalna kryjówka, ale jej potrzebom odpowiadała idealnie.
Tytuł oryginału: Never Gamble with a Caffarelli
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2013
Redaktor serii: Marzena Cieśla
Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla
Korekta: Hanna Lachowska
© 2013 by Melanie Milburne
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2015
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Światowe Życie są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-1699-9
ŚŻ – 616
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com