Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pomiędzy ziemią a niebem, w hotelu – cudzie architektury na szczycie góry Ještěd, nad Libercem rozgrywa się akcja powieści nad chmurami. Fleischman, trzydziestolatek bez imienia, cierpi na specyficzną przypadłość: niemożność osiągnięcia czegokolwiek. W zasadzie nic go nie wyróżnia. Nigdzie nie był, niczego nie dokonał. Podczas wizyt u psychologa usiłuje przeanalizować swoje życie, choć zdecydowanie lepiej rozumie pogodę, która według niego rządzi światem. Obserwując niebo z tego niezwykłego szczytu zrozumie, że jedyna droga do szczęścia wiedzie przez chmury…
Grandhotel nawiązuje do najlepszych tradycji czeskiej literatury – twórczości Bohumila Hrabala i Josefa Škvoreckiego. W oryginalny sposób łączy lekkość stylu, humor i anegdotyczność narracji z trudną tematyką dwudziestowiecznej historii środkowoeuropejskiej. Autor nie waha się dotknąć czeskiego tabu wypędzenia Niemców Sudeckich po II wojnie światowej. Ukazuje też ostatnie przemiany ustrojowe i nową rzeczywistość, w której niekoniecznie każdy potrafi znaleźć swoje miejsce. Książka otrzymała w 2007 r. Nagrodę Czytelników w prestiżowym konkursie Magnesia Litera.
Historia Fleischmana powstała na potrzeby filmu Grandhotel (2006) w reż. Davida Ondříčka (autora m.in. kultowych Samotnych). Książka nie jest scenariuszem literackim, ani film nie stanowi adaptacji powieści. Jednak zarówno w filmie, jak i w powieści wciąż pozostajemy w tym samym świecie pełnym ludzkich emocji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 214
Rok wydania: 2017
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jaroslav Rudiš
Grandhotel. Powieść nad chmurami
Przełożyła: Katarzyna Dudzic
Wrocław 2013
FÜR SONJA UND SOLO LOVEC
I
Unoszę się
Udało mi się. Mówię to, żeby od początku wszystko było jasne. Żebyście nie musieli się o mnie bać.
Ja się nie boję.
Unoszę się, na wyciągnięcie ręki mam chmury. Niebo. Sny. Nieskończoność. No i w końcu też samego siebie.
W głębi pode mną powoli rozpływa się nasze miasto. Miasto, które kocham i którego nienawidzę. Miasto otoczone górami, przeszłością, czasem też strachem, dlatego że przeszłość nie jest niczym innym, tylko strachem. Ja go pokonałem. Odciąłem się od strachu i przeszłości. Opuszczam miasto, z którym się zrosłem i którego nigdy nie udało mi się opuścić.
Aż do teraz.
Udało mi się.
Obserwuję wysokość, kierunek lotu i wiatr.
Udało się, choć nikt w to nie wierzył.
Nikt mi nie wierzył. Nawet sam sobie nie wierzyłem.
Unoszę się i oślepia mnie słońce, wylewające się ponad horyzont.
Horyzont nie jest gładki. Jest pełen wypukłości, dlatego że takie też są chmury. I nasze sny. I nasze życia.
Żadna noc nie jest pozbawiona snów, a niebo nigdy nie jest bezchmurne. Są tam, nawet jeśli się ich nie widzi i nie czuje.
Udało mi się.
Mam dzisiaj urodziny i zrobiłem sobie prezent. Prezent, na który czekałem całe życie.
Lecę.
Unoszę się.
Wkrótce zajrzę za horyzont.
Jest szósta trzydzieści rano. Zachmurzenie małe. Nieliczne chmury wysokiego piętra. Cirrusy. Wiatr zachodni. Sześć stopni Celsjusza.
Udało mi się.
Unoszę się.
Utrzymuję kierunek.
W uszach zaczyna mi grać najpiękniejsza muzyka, której nikt inny nie słyszy, dlatego że człowiek musi być sam, kiedy chce zrealizować swój sen, żeby nikt mu go nie ukradł. Żeby mógł się nim nacieszyć. Albo przynajmniej powinien być sam.
Tą muzyką jest cisza.
II
Rzeźnik
Nazywam się Fleischman. Wcześniej też nazywałem się Fleischman. A w przyszłości również będę się nazywał tylko Fleischman, niech sobie ludzie mówią, co chcą, niech sobie mają imion i tytułów, ile chcą, i niech jakaś przyszłość nadejdzie albo i nie nadejdzie.
Urodziłem się 21 września 1973 roku. Tego dnia imieniny obchodzi Matouš. Mówię to dlatego, żebyście nie musieli zaglądać do kalendarza, bo wiem, że ludzie lubią szukać tam imion, dowcipów, horoskopów i dlatego teraz w kalendarzach drukują cytaty znanych ludzi, fotografie domków w Karkonoszach albo przepisy kulinarne. Serio, Jégr po nocach czasami się w nich zaczytuje, gładząc się po brzuchu. Jégr tak, ja nie. Ale do Jégra jeszcze dojdę.
Generalnie lubię kalendarze, jeśli o to pytacie. Lubię liczby, dlatego że liczby nie kłamią. Liczby, wykresy i chmury.
Nigdy nie obchodziłem swoich urodzin. To znaczy, od kiedy jestem sam. Ani imienin. Fleischman nie występuje w kalendarzu. A ja nazywam się Fleischman.
Das Fleisch po niemiecku znaczy mięso. Ludzkie i zwierzęce. Albo miąższ w owocu. Der Mann znaczy mężczyzna. Albo małżonek. Mąż. Wasal. Lennik. Więc może lepiej mężczyzna, jeśli już mogę sobie wybrać. Kiedy się to połączy, może wyjść Mięsisty Mężczyzna.Mięśczyzna. Jeśli włączycie wyobraźnię, to też Mężczyzna z Mięsa (z krwi i kości). Mężczyzna kochający mięso. Mięsarz. Rzeźnik. Więc chyba po prostu rzeźnik. Mówię to, ponieważ nazwiska nie są przypadkowe. Nie kłamią. Dużo o nas mówią. Przynajmniej tak twierdzi moja pani doktor.
Kiedy nad naszym miastem zgromadziły się czarne chmury, w historii naszej rodziny zgubiło się jedno „n” ze słowa Mann. Powiem wprost, że to „n” było najmniej istotną rzeczą, która mogła się w naszej rodzinie zgubić.
Być może spytacie, jak nazywam się dalej. A właściwie, jak nazywam się wcześniej. Ludzie zazwyczaj mają imię i nazwisko, ale ja mam tylko nazwisko. To wcześniej zapomniałem. Musiałem zapomnieć.
Nazywam się Fleischman. Mam sto siedemdziesiąt dziewięć centymetrów wzrostu. Ważę siedemdziesiąt trzy kilo. Mówię o tym, bo może interesują was liczby, tak jak interesują mnie.
Nazywam się Fleischman. Jestem rzeźnikiem, który nie je mięsa, bo nie lubi krwi. Rzeźnikiem, który na talerzu kroi sobie chmury i pogodę, dlatego że na świecie nie ma niczego ważniejszego. Kroi też samego siebie. Ale do tego jeszcze dojdę. Do wszystkiego jeszcze dojdę.
Wszystko musi być po kolei. Tak jak buduje się model samolotu. Albo szuka literek w zupie i tworzy z nich słowa, które potem się zjada. Chmura na niebie przecież też nie bierze się znikąd. Najpierw potrzebuje jakichś drobinek. Kurzu. Dopiero na nich osiada wilgoć. Z wilgoci powstają małe kropelki, potem większe i na koniec powstaje chmura.
Zatem najpierw nasypię wam na talerz trochę drobinek kurzu. Trochę życiowego popiołu Fleischmana. Ale jak się nad tym zastanawiam, to zamiast po kolei wolę przeskakiwać z tematu na temat.
Moja pani doktor mówi, że ludzkie życie jest jak mozaika. Że nie pamiętamy go w całości. Że za sobą zawsze widzimy tylko momenty. Przebłyski. Błyski.
Stan duszy
Nie zaczęło się zbyt spokojnie.
21 września 1973 roku było jasno i ciepło. Delikatny wiatr. Altwajberzomer, jak mawia nasz sztamgast Franz. Babie lato, które powstaje pod wpływem wysokiego ciśnienia nad Rosją.
Pamiętam to jak dziś.
Kiedy wylazłem mamie z brzucha, na porodówce było otwarte okno i wszystko to zobaczyłem, poczułem i usłyszałem. Po prostu byłem tam.
– No i już – powiedział lekarz.
– Wystarczy – powiedziała pielęgniarka.
– Dziewczynka? – spytała moja mama.
– Chłopiec – powiedział lekarz.
– Będzie pan miał zimną kawę, doktorze – powiedziała pielęgniarka.
– Pani zrobi nową.
Na chwilę wzleciałem, popatrzyłem na wszystkich spod sufitu: zobaczyłem białą porodówkę, mamę, jak mnie trzyma na piersi, pielęgniarkę piszącą coś w papierach, lekarza ściągającego rękawice.
Chciałem lecieć wyżej, ale walnąłem głową w sufit. Nagle straciłem oddech i zacząłem opadać. Widziałem mamę krzyczącą, że się duszę, że nie oddycham i biegnącego w stronę mojego ciała lekarza – przewrócił kubek z kawą, która rozlała się po stole. Ta brązowa plama wyglądała jak Australia.
Spadłem na ziemię i przez chwilę było zupełnie cicho. W końcu się rozryczałem.
Lekarz potem powiedział mamie, że o mało nie umarłem, ale że nie powinno to mieć najmniejszego wpływu na moje życie, bo tak poza tym to jestem w porządku. Chłop jak dąb. Zuch na schwał.
– Tego nikt nie może pamiętać – powiedział mi Jégr.
– Ale ja to normalnie pamiętam. Wszystko widziałem. A w radiu śpiewał Matuška.
– No, jasne, a nad kolebką stał stary Gott.
– Normalnie śpiewał Dojrzewały czereśnie.
– Takie kity to wciskaj swojej starej – powiedział Jégr i walnął mnie po głowie. – Chcesz mi wmówić, że widziałeś, jak się dusisz na porodówce i jak cię ratują? A ta kawa to była sypana? Czy może rozpuszczalna?
– Tego nie wiem. Ale na dworze było babie lato. Normalnie jak teraz.
– Normalnie… ciągle tylko normalnie. Ale ty nie jesteś normalny, szajbusie! Pogódź się z tym.
– Nie, lekarz powiedział, że ze mną jest wszystko w porządku.
– Jakby z tobą było w porządku, to byś tak ciągle nie smarkał. I miałbyś babę. I kibicowałbyś Slovanowi.
– To nie ma z tym nic wspólnego.
– Jasne, że ma! Kto nie kibicuje, nie dyma! Ja mam wieczne babie lato.
– Przecież pan też nikogo nie ma.
– Ale miałem, kolego, miałem. I to ile! Ja mam co wspominać.
– No ile?
– Chmary. Cały świat mi klęczał u stóp. I te baby ciągle by przede mną klęczały, gdybym chciał.
– I tak uważam, że ze mną jest wszystko w porządku.
– Jak z tobą jest wszystko w porządku, to ja jestem święty Józef, ty Waligrucho.
Waligrucha to ja. Przynajmniej według Jégra. Waligrucha to stan duszy. Mojej duszy.
Pralka powietrza
21 września 1973 roku w Cieśninie Beringa podczas burzy zatonęła Sowietom łódź podwodna. W Indiach we mgle zderzyły się dwa pociągi osobowe. Ku ogólnemu zaskoczeniu, FC Torino pokonał Manchester United 4:0. Gustáv Husák pojechał pociągiem z Pragi do Moskwy na obowiązkowy miesiąc miodowy. W Hamburgu już od miesiąca strajkowali stoczniowcy. Przez Florydę przeszedł huragan Ivan i zabił dziesięć osób. Pokazywali to w telewizji.
Huragan to tropikalny cyklon. Ogromna różnica ciśnień. Niszczycielski wiatr. W Japonii mówi się na niego tajfun. W Australii willy-willy. Na Oceanie Indyjskim orkan. Żeby powstał, potrzebne są trzy rzeczy: ciepła woda, wilgotne powietrze i zbiegające się wiatry równikowe. Ale może wystarczy, że gdzieś mucha machnie skrzydłami. Albo motyl. Albo komar. Albo że ktoś komuś pomacha na ulicy. Może dlatego ja nikomu nie macham na ulicy, żeby tym machnięciem nie spowodować katastrofy.
Huragan działa jak olbrzymia pralka powietrza, jak wielki odkurzacz, który czasem każdemu z nas by się przydał. Może huragan też jest stanem duszy. Stanem duszy pogody. Ale teraz nie wiem, czy dokładnie mnie rozumiecie. Moja pani doktor twierdzi, że czasami mówię zbyt zawile. Ale że to nie szkodzi, bo ona i tak wie, co mnie dręczy i denerwuje. Dobrze, że chociaż ktoś to wie.
Adept przyszłości
21 września 1973 roku urodziłem się w naszym mieście ja i dziesięcioro innych adeptów przyszłości. Jedenastu świeżo upieczonych ojców z naszego miasta wyruszyło zapić swoje wielkie szczęście, o którym myśleli, że potrwa całą wieczność. Wrócili późno w nocy w uwalanych garniturach z tesilu i z rozmazaną szminką na policzkach.
Tego samego dnia, dokładnie o dziesiątej rano, otwarto hotel na wzgórzu, w którym dzisiaj mieszkam. I w którym też pracuję. I który zbudowano tylko dzięki nieszczęśliwemu wypadkowi, za którym stał mój dziadek. I w którym Jégr się na mnie wydziera, bo też tu pracuje, a od czasu do czasu wydzieram się na niego ja, bo momentami Jégr jest nieznośny. Jego zdaniem nieznośny to jestem przede wszystkim ja. Ale może to tylko wina tej wysokości, która z ludźmi wyprawia różne rzeczy.
Nasz Grandhotel stoi na wysokości tysiąca dwunastu metrów nad poziomem morza. Czasami odnoszę wrażenie, że to nie jest hotel, tylko wielka fabryka chmur. Wystarczy się rozejrzeć. Na takiej wysokości chmury ustawiają się jedna za drugą w kolejce przed naszymi oczami. Taka wysokość potrafi na człowieku zrobić wrażenie.
Hotel otwarto z wielką pompą, z jaką zawsze wita się przyszłość, o której myślimy, że na wieczne czasy będzie świetlana, ale nigdy tak nie jest, jak mawia Franz. Przyszłość zazwyczaj szybko gaśnie. O tym jednak nikt wtedy nie myślał, a ja to rozumiem.
Ze stolicy przyjechała telewizja i nakręciła dziesięciominutowy reportaż. Wystąpiła miejscowa orkiestra dęta, która zagrała osiem polek, sześć walczyków i niespodziewanie jednego bluesa, przy którym nikt nie tańczył. Pionierzy wręczyli budowniczym czterdzieści czerwonych goździków.
Zjedzono trzysta pięćdziesiąt trzy kanapki z szynką, wypito dwieście pięćdziesiąt trzy piwa oraz dziesięć butelek prawdziwej radzieckiej wódki. Trzydziestu gości na drugi dzień miało kaca. Dwóch wymiotowało jeszcze następnego wieczoru.
List gratulacyjny wysłał nawet prezydent kraju, chory generał, który pokonał nazistów na Przełęczy Dukielskiej. Ale list zgubił się na poczcie. Pewnie, że nie byłem naocznym świadkiem. Jégr mi opowiadał. A on wie wszystko. Był kierownikiem w sklepie samoobsługowym. I nie tylko. Ale do tego jeszcze dojdę.
A więc tu mieszkam i pracuję
A więc tu mieszkam i pracuję. W Grandhotelu na górze Ještěd. Przedtem szczyt nazywał się Jeschken. A wcześniej Jeschkenberg. A wcześniej Jeschenberge. A wcześniej Jesstied. A wcześniej Jesstiedr. Nazwa szczytu ma ponoć coś wspólnego z jakimś jeżem albo jakąś jaskinią. Jeże tu są. Jaskinie też. Albo coś w stylu jaskiń. Dziury w ziemi.
A więc tu mieszkam i pracuję. W zwężającej się ku górze okrągłej rakiecie o wysokości dziewięćdziesięciu metrów. Zbudowano ją z aluminium, z którego robiło się noże i widelce na obozy pionierów, oraz z laminatu, z którego robi się canoe i pychówki na obozy skautów. Nigdy nie byłem skautem, a z pionierów mnie wyrzucili. Ale do tego jeszcze dojdę.
Pracuję w hotelu, który nie ma kantów, ale i tak można rozbić sobie w nim głowę i stracić rozum. W hotelu, w którym wszystko jest okrągłe, w którym można zabłądzić równie łatwo jak we mgle, w wielkim mieście albo jak w samym sobie. A to się czasem zdarza. Nie tylko mnie, ale każdemu, więc człowiek powinien być na to przygotowany. Tak mówi moja pani doktor.
W hotelu, nad którym zaczyna się nieskończoność, w hotelu, który niekiedy na całe tygodnie, miesiące, a może nawet lata znika w chmurach albo nad chmurami, więc nikt go nie szuka. W hotelu, po którym hula wiatr i którym wiatr kołysze z taką łatwością, jakby to był zapomniany statek na Oceanie Indyjskim. A nam z półek spadają kubki i talerze, a blade i wystraszone panienki z pokojów przychodzą do Jégra i on im rozdaje przeterminowany aviomarin, żeby znowu wszystkiego nie zwymiotowały i żebym ja nie musiał później tego sprzątać.
W hotelu, który jest sterem mojego życia i który wbija się w niebo jak ostra igła. Czasami odnoszę wrażenie, że tuż nad nami krwawi niebo. Ale może to tylko zachód słońca.
A więc tu mieszkam i pracuję. Zagubiony w najpiękniejszym miejscu świata, gdzie kończy się ziemia, a zaczyna niebo. Noszę walizki, opróżniam popielniczki, uzupełniam prezerwatywy w szufladach, wycieram kurze, sprzątam, wymieniam popsute krany i popękane kafelki. Jestem Fleischman do wszystkiego. Piję żółtą lemoniadę, jem wafelki, codziennie trzy lemoniady i trzy wafelki. Spotykam ludzi, których już tu nie ma i podglądam ludzi, którzy tu są, ludzi w pokojach, głównie dziewczyny. A czasem też ratuję inne dziewczyny, które przyjeżdżają się do nas zabić, dlatego że najpiękniejsze miejsca na świecie mają magiczną moc przyciągania. Jak na przykład Wieża Eiffla. Albo Diabelski Młyn w Wiedniu.
A więc tu mieszkam i pracuję, ale przede wszystkim trzy razy dziennie mierzę pogodę, piszę pamiętnik i obserwuję chmury. Czekam, co przyniosą nowego i czy zabiorą to stare, dlatego że pogoda i chmury są na początku wszystkiego, wszystkich ludzkich rozmów i wszystkich historii, i będą też na ich końcu. Również na końcu tej historii.
Mówię to wszystko bez ogródek, bo nie chcę już mieć żadnych tajemnic.
Niebo jest jeszcze błękitne
Pogodynka. Barometr. Sopel. Termometr. Chmuromir. Tak na mnie mówili, kiedy chodziłem do szkoły. Ale też Krzywoń, Smarkuś i Tesil.
Nie, koledzy z klasy za bardzo mnie nie lubili. Ale wydaje mi się, że tych pierwszych pięć ksywek było lepsze. A raczej bardziej trafne. Otóż pierwsze słowo, jakie wypowiedziałem, brzmiało chmura.
Ale nie mogę mieć żalu do swoich kolegów. Mieli rację. Naprawdę mam trochę krzywą głowę po wypadku. Od tego czasu mam też katar i wciąż pociągam nosem. A spodnie z tesilu, niegniotącego się sztucznego materiału, kupował mi zawsze na Gwiazdkę tato. Brązowe. Czarne. Szare. Innych kolorów chyba nie było do wyboru. Nie mogłem mu wyjaśnić, że piją w krocze, ponieważ wstydziłem się przed nim powiedzieć słowo krocze. Moja pani doktor mówi, że to normalne, że każdy człowiek ma słowo, którego się wstydzi.
Ale ja zawsze byłem bardzo wstydliwy.
Również wtedy, kiedy szedłem po raz pierwszy do szkoły. Tego dnia świeciło słońce, wiał delikatny wiatr, a błękitne niebo rozlewało się aż po horyzont. Na początku wszystkich historii i filmów niebo jest błękitne, zauważyliście? Do momentu, w którym skądś nadciągną chmury. Ja wiem, skąd nadciągają. Mam nosa do chmur.
– Jaki będziesz? – spytała mnie mama przed wejściem do szkoły.
– Grzeczny.
– Dobrze – powiedziała, pogłaskała mnie i pocałowała w policzek. Potem odwróciła się i poszła. Patrzyłem na nią, podobało mi się, jak falowała jej sukienka. Słuchałem stukania jej obcasów. Zatrzymała się na chodniku. Na przejściu popatrzyła powoli w jedną i drugą stronę. Przejechał samochód. Przeczesała dłonią włosy i przeszła przez ulicę.
Właśnie tak ją sobie przypominam w drobinkach kurzu, które moja pani doktor nazywa wspomnieniami: stoi na skraju ulicy, powoli się rozgląda, czeka, aż przejedzie samochód i przeczesuje dłonią włosy. Patrzy na te, które jej zostały między palcami i wypuszcza je na wiatr. Tak po prostu. Elegancko. Czysto, jeśli wiecie, o co mi chodzi. A mi się wydaje, że w tej chwili na moment zatrzymuje się czas. Samochód przejeżdża, mama wkracza na przejście, przechodzi na drugą stronę i niebo jest jeszcze przez chwilę błękitne.
Garbus
Być może myślicie, że chcę się użalać nad sobą, że chcę was zamęczać swoimi traumami. Wyrzucić gnój, który noszę w głowie, jak mawia moja pani doktor, kiedy zachowuję się niezrozumiale i ona się denerwuje, co jednak nie zdarza się często. Tylko wtedy, gdy zaglądam jej do torebki, a ona wraca z toalety o sekundę za wcześnie. Później mówi, że już jej nie interesuje ten gnój z mojej głowy i żebym spadał. A kiedy jestem przy drzwiach, zaczyna się bać, że mógłbym naprawdę spaść, na przykład z jakiegoś wysokiego okna, i miałaby mnie na sumieniu, i może z tego powodu przyjechałaby do niej telewizja, i ona musiałaby o mnie opowiadać.
A więc nagle robi się miła i piękna i mówi:
– Przyjdź w przyszłym tygodniu, dobrze?
A ja potakuję. Jak zawsze.
A potem przeważnie daje mi zadanie. Żebym na przykład narysował jakiś obrazek. Jaki? Po prostu jakiś. Na przykład drzewo. Hotel. Chmurę. Pani doktor i tak zawsze widzi w nim coś zupełnie innego i zazwyczaj jest to związane z seksem. Albo z moimi rodzicami. Z moimi pragnieniami.
Może tak. Może teraz chcę wywalać swój gnój. Ale może zarazem nie. Może chcę tylko powiedzieć, że to nie ja miałem w szkole najgorzej. Chodził do niej też Garbus, który nie widział na jedno oko, wykrzywiał mu się kręgosłup i nie musiał chodzić na wuef. Jego mógł kopnąć każdy. Nawet ja. Pewnie, zrobiłem to. I to nieraz.
Chciałem powiedzieć, że dobrze jest móc czasami kogoś kopnąć, kiedy czujecie, że ktoś ma gorzej od was. To coś jak sport. Można odreagować. Ale tak samo, jak niekiedy mogą mylićtabele ligi piłkarskiej, tak wprowadza w błąd i to. Jégr czasem mnie walnie, ponieważ myśli, że ma lepiej ode mnie. Ale ja wiem, że ma gorzej. Tak samo jak Patka. Albo Franz. Albo Ilja. Ale do nich wszystkich jeszcze dojdę.
Między Islandią, Orkadami a Irlandią
Minęło kilka miesięcy i kilka lat. Kilku rzeczy w tym czasie doświadczyłem. Na przykład leciała mi z nosa prawdziwa jucha.
Mama przestała mnie odprowadzać do szkoły, więc koledzy z klasy mieli o jeden powód mniej, żeby się ze mnie śmiać. Ale i tak śmiali się ze mnie wystarczająco często. A ja miałem to gdzieś.
Tato zapisał mnie na hokej, dlatego że w zdrowym ciele mieszka zdrowy duch, a może też coś więcej. A kiedy on był młody, to też grał w hokeja. I jeszcze w szachy, na skrzypcach i wygrywał olimpiady chemiczne.
Nie mogę powiedzieć, żeby mi nie szło na lodowisku. Ale żeby mi szło jakoś świetnie, to też nie. Nie chcieli mnie w ataku, więc dali mnie na bramkę. Ale jak mówiłem – nie narzekam. Taki Garbus to w ogóle z nami nie grał. I już chyba nigdy nie zagra. Garbus nie żyje od pięciu lat. Kręgosłup wykrzywił mu się tak, że zapomniał oddychać.
– Gdzie się gapisz, Chmuromirze? – krzyczeli na mnie chłopcy, kiedy puściłem gola.
Potem z kolei krzyczał na mnie tato. Tato chciał, żebym był taki jak on. Żebym grał w hokeja, na skrzypcach i chodził porządnie ubrany.
Chodziłem więc porządnie ubrany. Żadnych koszulek z Sandokanem. Żadnych dżinsów. Tylko spodnie pijące w kroczu.
– Kiedy zabraknie tesilu, co będziesz nosił, debilu? – krzyczeli za mną koledzy po szkole, a ja uciekałem długą ulicą do domu. Ale nie uciekałem wystarczająco szybko. W końcu mnie złapali i przywiązali do drzewa. Czekali, aż się rozbeczę.
– Zamrugaj – powiedział jeden.
– Zaśpiewaj – powiedział drugi.
– Zarecytuj – powiedział trzeci.
Nie dałem się wyprowadzić z równowagi. Nawet kiedy rozpięli mi rozporek i wyciągnęli siusiaka. Wszystko wisiało już na włosku, ale, jak się mawia, stanąłem na wysokości zadania. Patrzyłem na chmury, które sunęły nisko nad ulicą. Na chmury, które niosły deszcz znad Morza Północnego, i nagle zrozumiałem. Mam na myśli wszystko, o chmurach i o mnie. Uspokoiło mnie to. Wiedziałem, że zaraz zacznie padać i chłopcy uciekną do domu. A „zaraz” przyszło natychmiast. Lunął deszcz, chłopcy wprawdzie uciekli, ale zapomnieli mnie odwiązać. No i jeszcze przed tym każdy z nich wymierzył mi policzek. Faktem jest, że wcześniej wygadywałem o nich różne rzeczy. Znałem wszystkich, jednym z nich był Patka. Tyle że wtedy jeszcze nazywał się Luděk Beránek. I nie miał tej idiotycznej fryzury, którą kiedyś podpatrzył w telewizji. To tak na marginesie. Ale do Patki jeszcze dojdę.
Stałem tam więc przywiązany do drzewa, ciekło mi z nosa, ulicą przetaczał się deszcz, woda, którą chmury zebrały gdzieś między Islandią, Orkadami a Irlandią, tam gdzie powstają najpiękniejsze niże baryczne na świecie, najpiękniejsze niże baryczne mojego życia. O tym myślałem. Uspokajało mnie, że jestem zalewany wodą z takiej dali, wodą, która w chmurach przeleciała kilka tysięcy kilometrów i widziała Londyn, Brukselę czy Hamburg, a w końcu spadła w Libercu i rzeką Nysą odpłynęła do Morza Bałtyckiego, później z powrotem przez cieśniny Kattegat i Skagerrak do Morza Północnego, do północnego Atlantyku, z powrotem na swój początek, z powrotem na swój koniec, z powrotem tam, gdzie fale są wielkie jak domy, a kiedy się załamują, morze jęczy, jak mi raz powiedział Franz. A on to wiedział, dlatego że latał myśliwcem nad Morzem Północnym i dwa razy skończył w tych falach, a raz nie mogli go znaleźć i niewiele brakowało, a by go tam zostawili.
Ale do Franza i do latania jeszcze dojdę. Do wszystkiego jeszcze dojdę. A przede wszystkim do samego siebie. Do środka samego siebie. Obiecuję.
Strugi wody
Tego dnia padał deszcz, a ja stałem przywiązany do drzewa w mieście otoczonym górami, patrzyłem na szare chmury, słuchałem wiatru i na nikogo się nie gniewałem.
Byłem spokojny. To chmury mnie uspokajały. To chmury nauczyły mnie wybaczać. Chmury, które tu były przede mną, przed wami, przed szpiczastym hotelem na naszej górze, przed komunistami, przed nazistami, przed piłkarzami i hokeistami, przed kolejarzami, paniami doktor i grabarzami, przed piosenkarzami, aktorkami i robotami, przed całą naszą historią. Chmury, które tu będą, nawet jak skończy się historia. A ona się skończy. Pokazywali to w telewizji.
Patrzyłem na niebo, z którego leciały strugi deszczu. Oprócz tego było cicho. I nagle ktoś się na mnie wydarł:
– Co ty tu robisz?!
To był mój tato. W tej sekundzie zdałem sobie sprawę, że jest mi zimno i że jutro chyba będę chory.
– Kto ci to zrobił?
– Normalnie nie wiem.
– Wołałeś o pomoc?
– Nie.
– Czemu nie?
– Nie wiem.
I nie wiem tego do dziś.
Obserwator chmur
Ojciec mnie odwiązał. Szliśmy do domu, szliśmy koło pustych sklepów, które nazywały się Merkur i Dukla, szliśmy do naszego wielkiego bloku, z którego tato był dumny, dlatego że nigdzie w całym kraju nie mieszkało pod jednym dachem tylu ludzi, bloku, który wyglądał jak wielki obity kij hokejowy i ludzie też tak na niego mówili, bloku, na którego klatkach schodowych zawsze bałem się być sam. Szliśmy powoli i było mi zimno, choć tato pożyczył mi swoją brązową marynarkę.
Dostałem zapalenia płuc. Leżałem w łóżku, od gorączki kręciło mi się w głowie, czułem, jakby na piersi leżał mi wielki kamień, którego nie mogłem podnieść i mama zamartwiała się z tego powodu. Kilka dni przespałem, ale zawsze się wzdrygnąłem, kiedy o wpół do szóstej rano we wszystkich pięciuset dziewięćdziesięciu czterech mieszkaniach naszego kija hokejowego ludzie równocześnie spuszczali wodę i ja nagle nic nie słyszałem, nawet tego, jak oddycham. Czy w ogóle oddycham. Słychać było tylko huczącą wodę.
Kiedy doszedłem do siebie, patrzyłem na chmury lecące za oknami. Patrzyłem, jak goni je wiatr, i czułem, że chmury zabierają też ze mnie moją chorobę. Te chmury mnie uzdrowiły. Musiałem o nich myśleć. Bez przerwy. Ciągle. A kiedy wróciłem do szkoły, pani nauczycielka rozdała nam kartki i każdy miał napisać, kim chciałby zostać w przyszłości.
Wyszło to mniej więcej tak:
Pięciu chłopców chciało być kierowcami Formuły 1 i rozbić się na torze w Monzie. Wśród nich był też Patka.
Trzech chciało polecieć w kosmos jak Jurij Gagarin.
Dwóch chciało być maszynistami kolei transsyberyjskiej.
Następni dwaj chcieli grać w piłkę nożną w FC Torino albo chociaż w Slovanie Liberec.
Jeden chciał być śmieciarzem.
Jeden Leninem.
Jeden go przebił tym, że chciał być Stalinem. To był Garbus.
A jeden chciał być Karlem Gottem.
Cztery dziewczyny chciały być aktorkami jak kobieta za ladą.
Trzy piosenkarkami jak Helena Vondračková.
Dwie następne baletnicami.
Dwie inne nauczycielkami biologii i czes-kiego.
A jedna chciała od razu iść na emeryturę.
A ja?
– Obserwator chmur? Taki zawód nie istnieje – powiedziała nauczycielka, gdy przeczytała, co napisałem.
– Istnieje. Pokazywali to w telewizji. Tacy ludzie mieszkają w górach i całe dnie patrzą w niebo.
– Znowu chcesz się ze mną kłócić, Fleischman?
– Nie, chcę tylko powiedzieć, że to normalnie praca jak każda inna. Mają zeszyty i zapisują rodzaje chmur.
– To ja piszę meteorolog – powiedziała nauczycielka i cała klasa zaczęła się śmiać. Nie wiem, co jest takiego śmiesznego w tym słowie. Ale coś musiało być. Choć może to ja byłem śmieszny. Stało się to bowiem w tym momencie. Byłem Pogodynką. Barometrem. Soplem. Termometrem. Chmuromirem. Ale jak mówiłem, i tak lepsze to niż Tesil.
Autostrada Praga–Brno–Niebo
Zastanawiam się, co się stało z ludźmi z mojej klasy. Albo kim się stali. Gott pracuje w krematorium.
Kiedyś z nim i innymi chłopakami podpaliliśmy traktor na budowie szkolnej sali gimnastycznej. To on nad bakiem odpalił zapalniczkę. A przedtem wrzucił do niego lont. Nieźle się fajczyło. Strażacy przyjechali w sześć i pół minuty. Wziąłem to tym razem na siebie, dlatego że nic innego mi nie pozostało. Wszyscy uciekli. Wyrzucili mnie z pionierów, ale było mi wszystko jedno. Tylko tacie nie.
Gott mówił, że jakbym kiedyś czegoś potrzebował, to żebym się do niego zwrócił, że zrobi dla mnie absolutnie wszystko ze względu na starą przyjaźń. Powiedziałem mu, że pięknie dziękuję, że może kiedyś się odezwę. No i się odezwałem. Ale do tego jeszcze dojdę.
A reszta? Vondráčková pracuje w szpitalnej stołówce. Patka nie został Fittipaldim, tylko kelnerem u nas w Grandhotelu. Lenina dwa lata temu potrąciła ciężarówka na autostradzie Praga–Brno–Niebo. Pokazywali to w telewizji. Nie był to przyjemny widok. Ciężarówka wiozła dwie tony plastikowych blond lalek, które wysypały się na drogę. A między nimi leżał połamany Lenin z głową obróconą do góry. Padał na niego śnieg.
Stalin Garbus też jest martwy. Ale tak poza tym to wszyscy żyją i dobrze im się wiedzie. Akurat ostatnio spotkałem na ulicy Śmieciarza. Naprawdę nim został. Spełniło się jego marzenie. Miał pomarańczowy kombinezon, palił papierosa, przeklinałswoją żonę, pluł na swoje śmieciarskie życie i nie poznał mnie, nawet jak go pozdrowiłem.
Gdyby było inaczej, pewnie by mi nie powiedział:
– Odwal się, palancie.