Gwiazda Wall Street - Jennifer Lewis - ebook

Gwiazda Wall Street ebook

Jennifer Lewis

3,8
9,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Annie Sullivan opiekuje się rezydencją należącą do najlepszego gracza giełdowego na Wall Street, Sinclaira Drummonda. Jest w nim skrycie zakochana, lecz nie liczy na wzajemność – w końcu pochodzą z różnych światów. Jednak gdy nadarza się okazja, by towarzyszyła Sinclairowi podczas balu dla elit Nowego Jorku, Annie postanawia wykorzystać swoją szansę... 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 146

Oceny
3,8 (24 oceny)
8
8
3
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jennifer Lewis

Gwiazda Wall Street

Tłumaczenie:

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Jesteś pewien, że to bezpieczne? – spytała Annie, wdrapując się za Sinclairem Drummondem po skrzypiących schodach na strych. Całą siłą woli próbowała zmusić się, by nie wpatrywać się w jego barczyste plecy i koncentrować na tym, by trafić nogą w kolejny rozchybotany stopień.

– Ani trochę – odpowiedział, odwracając głowę i posyłając jej diaboliczny uśmieszek, od którego zrobiło jej się gorąco. – Tym bardziej że nad rodem wisi przecież klątwa.

– No trudno, zaryzykuję – odpowiedziała. Sinclair Drummond był w końcu jej szefem, to jest dokładniej właścicielem posiadłości, w której Annie pracowała jako gosposia. Wprawdzie wchodzenie po schodach – które, nawiasem mówiąc, bardziej przypominały drabinę – w stodole stanowiącej przybudówkę liczącego sobie trzysta lat domu Drummondów nie należało do jej obowiązków służbowych, nie mogła jednak z tak błahego powodu się wycofać. Był zresztą jeszcze inny: lubiła przebywać w towarzystwie Drummonda, diabelnie przystojnego mężczyzny, o którym skrycie marzyła od sześciu lat, a który zaszczycał swą posiadłość na Long Island wizytą raptem dwa czy trzy razy w roku; przez resztę czasu panowała tu Annie, tyle że samotnie. I oto teraz miała znaleźć się sam na sam z tym trzydziestodwuletnim mężczyzną o kruczoczarnych włosach, na których nie pojawiło się jeszcze ani jedno pasmo siwizny, mimo dwóch burzliwych małżeństw i rozwodów, jakie Sinclair miał już na swym koncie. Sam na sam, a nawet na strychu. Annie zaśmiała się w duchu na tę myśl.

– Byłeś tu wcześniej kiedykolwiek? – zapytała.

– Tak, jako dziecko. Chowałem się tu, kiedy rodzice kłócili się ze sobą – odpowiedział, otwierając klapę wiodącą na strych.

Niewiarygodne, pomyślała Annie. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić, by pani Drummond, ta pełna godności, stateczna, zawsze trzeźwo myśląca i opanowana kobieta była w stanie na kogokolwiek podnieść głos. No, ale Annie nie znała przecież pana Drummonda; zginął wiele lat temu w wypadku samochodowym.

Sinclair włączył światło.

– Działa jeszcze… – wymamrotał, szczerze zdziwiony. – Wiesz, teraz dopiero przyszło mi na myśl, że od tamtego czasu nikt tu chyba nie wchodził.

Już na pierwszy rzut oka było widać, że strych zawiera wszystko, co tylko mogło się tu nagromadzić przez tych kilka stuleci, od pajęczyn, przez krzywo stojące stoliki, stare ubrania, od których czuć było zapach garbowanej skóry przemieszany z charakterystyczną wonią kulek na mole, zegary i lampy, po gustowne uprzęże końskie. Przeważała jednak wielka liczba zawalających to pomieszczenie kufrów, waliz i pudeł, w których składowano zapewne przysłowiowe mydło i powidło, czyli absolutnie wszystko, co okazywało się nieprzydatne w codziennym życiu, a z czym Drummondom trudno się było jednak rozstać. Choć kto wie, może w tym morzu rupieci przechowywano jakieś zapomniane rodowe srebra? W sensie dosłownym, bo przecież przyszli szukać tu tajemniczego kielicha Drummondów, czy raczej jego części, która przypadła protoplaście tej akurat gałęzi rodu, kiedy trzech braci Drummondów wyruszających ze Szkocji do Ameryki postanowiło rozdzielić w ten sposób między siebie rodowy skarb. Tak głosiła legenda rodzinna, którą znała też Annie.

– Czy on jest rzeczywiście ze srebra? – spytała.

– Może, choć nie sądzę – odpowiedział Sinclair. – Raczej z cyny i ołowiu, taki łatwiej podzielić na kawałki. Sam kielich nie ma pewnie żadnej wartości, to tylko symbol.

– I to on jest przeklęty? – pytała dalej Annie. Przypomniała sobie początek opowieści: trzech braci, uciekających przed prześladowaniami Anglików, opuszcza Szkocję – choć inna wersja mówi, że wcale nie byli prześladowani, a migrowali za chlebem – dzieląc przed wyjazdem kielich na trzy części. Umawiają się, że kiedy każdy z nich stanie na nowej ziemi na nogi, odnajdą się i połączą podzielony kielich. Tak się jednak nigdy nie stało, a kolejne pokolenia Drummondów, mimo że relatywnie nieźle szło im w interesach, zaczęły nawiedzać nieszczęścia: choroby, tajemnicze nagłe śmierci, a nade wszystko niefortunne małżeństwa i dramaty rodzinne. Z czasem zaczęto wierzyć, że to przez klątwę kielicha. Tak w każdym razie utrzymywała pani Drummond, matka Sinclaira. On sam miał na ten temat inne zdanie.

– To ród jest przeklęty, a nie kielich – powiedział oschłym głosem. – Sam nigdy bym tego rupiecia nie szukał, ale wiesz, matka… Dostała na starość bzika na jego punkcie. „Odnajdź tylko kielich, a wszystko się w naszym życiu naprawi!”. Albo: „Nie znajdziesz żony, z którą będziesz szczęśliwy, i nie dasz mi wnuków bez tego kielicha”. Ile razy można tego słuchać?!

Annie uśmiechnęła się. Nawet jej zdarzyło się być świadkiem podobnych uwag z ust pani Drummond kierowanych do syna. Zastanawiała się, jak to możliwe, by ten, tak pod każdym wręcz względem idealny mężczyzna, nie mógł ułożyć sobie życia z żadną z kobiet. Zwierzył się przecież nawet jej, że największym szczęściem, jakie sobie jest w stanie wyobrazić, jest ciche, spokojne życie u boku żony i dzieci. I to mówił biznesmen, gracz giełdowy, jeden z rekinów Wall Street, właściciel kilku rezydencji! Czy coś z nim jest nie tak – zapytywała się często w duchu Annie, czy też… trafiał do tej pory na niewłaściwe kobiety?

– A… jak się czuje pani Drummond? – zapytała.

– Dziękuję, już lepiej, znacznie lepiej – odpowiedział Sinclair, pochylony nad jednym z kufrów, którego wieko właśnie podniósł.

– Wiadomo już, co ją tak powaliło?

– Jakaś rzadka tropikalna choroba. Lekarze mówią jej od dawna, że nie ma już dwudziestu lat i powinna ograniczyć podróże, ale gdzie by ich posłuchała! No to ma, o co się prosiła. No, ale odpocznie trochę, wydobrzeje. Za parę dni będzie już na tyle silna, że sama się tu wdrapie, zobaczysz!

– Nie pozwolimy jej! Spadnie ze schodów…

– Poczeka, aż nikogo nie będzie w pobliżu i wejdzie tu cichcem. Nie zwiążemy jej przecież. Dostała bzika na punkcie tego kielicha, a ja nie mam czasu ani, szczerze mówiąc, chęci, żeby się przez to wszystko przekopać. Już czasem myślę, czy nie kupić jakiegoś kielicha w sklepie z antykami, pociąć go i dać jej fragment, mówiąc, że znalazłem go na strychu.

– Nie, nie można tak robić! – zaprotestowała Annie.

– Czemu nie? – zapytał Sinclair. – Matka dostała świra na punkcie tego kielicha i trzeba ją za wszelką cenę uspokoić.

– No, ale przecież nie kłamiąc…

– Niby racja. Sam już nie wiem.

– A może… – zaczęła nieśmiało.

– Może co?

– Może ja bym przeszukała ten strych?

Słowa te z trudem przeszły jej przez gardło. Odkąd schorowana Katherine Drummond zarządziła, że muszą odnaleźć kielich, Annie zaczęła marzyć o przeszukaniu „rupieci” tego rodu, którego częścią, chcąc nie chcąc, zaczęła się czuć, mieszkając tu i pracując od sześciu lat. W końcu przez ogromną większość roku to był wyłącznie jej dom, mimo że formalnie nie miała do niego żadnego prawa własności. Najlepiej ze wszystkich znała każdy jego kąt – z wyjątkiem właśnie strychu. Przekopanie się przez jego zawartość byłoby dla niej symbolicznym przyklepaniem jej niepisanych praw do tego miejsca. No i miała nadzieję, że poznając tajemnice przodków, zbliży się jakoś do samego Sinclaira, a w każdym razie zdoła go lepiej zrozumieć.

– Ty? – Sinclair nie ukrywał zdziwienia. – A… chciałabyś?

– Oczywiście – odpowiedziała. – W końcu mieszkam tu i to trochę mój dom.

Chciała to powiedzieć tak, by zabrzmiało jak żart, ale nie wiedziała, czy jej się udało.

– No tak, no tak… – mruczał wyraźnie zakłopotany Sinclair. – No, właściwie to… czemu nie? Ja nie mam nic przeciwko. Ale tak czy inaczej pamiętaj, że matka ci nie odpuści i będzie tu wściubiać nos. Zobaczysz, jak tylko stanie na nogi, zjawi się tutaj.

– Poradzę sobie. Lepiej zresztą, żeby weszła tu w mojej asyście, niż żeby się miała cichcem wdrapywać sama. Mogłoby przecież dojść do nieszczęścia…

– Racja. Kolejne nieszczęście w rodzinie Drummondów, tylko tego nam trzeba!

Sinclair zamyślił się na chwilę, po czym powiedział:

– Wiesz, to w sumie bardzo dobry pomysł.

– Żebym zinwentaryzowała zasoby strychu? – zapytała, z pewną obawą, czy słowo „zinwentaryzowała” nie zabrzmi zbyt poważnie i Sinclair pomyśli, że Annie jednak zbyt głęboko wchodzi w ich rodzinne sprawy. Ale on najwyraźniej nie widział w tym zwrocie nic niestosownego.

– Tak, ale jeszcze bardziej to, żebyś zaangażowała w to matkę, na tyle oczywiście, na ile pozwoli jej zdrowie. Zajmie się tym i może przestanie truć mi głowę, bym jak najszybciej dał jej wnuki.

Annie przypomniała sobie ich rozmowę sprzed pół roku, świeżo po ostatnim rozwodzie Sinclaira, przy śniadaniu. Chcąc nie chcąc, podając do stołu, była świadkiem tej rozmowy. Pani Drummond narzekała, że jest już w tym wieku, w którym „ma prawo” mieć wnuki, na co Sinclair odparł:

– Ależ mamo, przecież jeszcze nie umierasz, może zdążymy…

-- Może i nie umieram, ale chcę mieć je teraz, kiedy jeszcze mogłabym się z nimi bawić. Za parę lat będę już niedołężną staruchą.

– Mamo, proszę…

Kiedy indziej Annie słyszała coś na kształt kłótni między nimi, kiedy Sinclair wybuchnął, stwierdzając, że nie ma zamiaru przekazywać klątwy rodzinnej kolejnemu pokoleniu. Z tego jednak, co wiedziała, Sinclair pragnął mieć dzieci, nawet bardzo, co wśród mężczyzn w jego pokoleniu i o jego statusie jest raczej rzadkością. To nie tyle on, co jego żony nie paliły się do roli matki. Annie nie poznała osobiście jego pierwszej żony, ale druga, Diana Lakeland, wyglądała na osobę, która niełatwo zechce rozstać się z wypracowaną w klubach fitness figurą. Wyszła za Sinclaira ze względu na prestiż – był w końcu na topie listy najbardziej pożądanych nowojorskich kawalerów. I zostawiła go, gdy zorientowała się, że nie jest typem mężczyzny, który będzie woził ją prywatnym odrzutowcem po luksusowych hotelach, kasynach i wprowadzał na zamknięte przyjęcia dla elit. Diana chciała się życiem bawić, a Sinclair chciał po prostu żyć. Ach, czemu sam tego nie widzi i obwinia się o wszystko?! Annie najchętniej by mu to w prostych słowach wytłumaczyła, no ale… była przecież tylko jego gosposią i nie mogła nagle zacząć zachowywać się jak psychoterapeuta swego pracodawcy. Już i tak miała spory wgląd w życie prywatne Sinclaira, no a teraz ta możliwość pogrzebania w jego przeszłości podczas przeszukiwania strychu…

Zamyślona, machinalnie otworzyła stojące najbliżej niej pudło. Znalazła w nim zwinięty stary sznur – akurat tyle, żeby się powiesić – przyszło jej na myśl, a pod nim, o dziwo, parę kolczyków. Przyjrzała im się bliżej: były zrobione ze skorupy żółwia i kości. Ciekawe, czyje uszy kiedyś zdobiły, zastanowiła się.

– Szukanie tu fragmentu kielicha to jak szukanie igły w stogu siana – powiedziała. – Choć muszę przyznać, że to bardzo interesujący stóg. A swoją drogą to… chyba nie tak łatwo rozbić metalowy kielich?

– Matka twierdzi, że mógł być od początku zrobiony tak, by łatwo go było rozdzielić, być może nawet z rozkręcaną nóżką czy podstawą – tłumaczył Sinclair. – Takie kielichy, z których pito w trakcie mszy przy podawaniu komunii, trzymali w domach Szkoci w czasach prześladowań katolików. Msze były oczywiście tajne i wszystkie używane przy nich sprzęty należało jak najszybciej pochować. Tak mówi mama, ale czy tak było, Bóg jeden wie.

– A co się stało z trójką braci?

– Jeden osiadł tutaj, budując dom na Long Island…

– Nie wiedząc jeszcze, że trzysta lat później będzie to najbardziej pożądane przez nowojorczyków miejsce wypadów na weekend.

– No tak. Choć może przeczuwał coś takiego, bo mimo że miało być to zasadniczo gospodarstwo rolne, główny budynek zrobił właściwie w stylu letniskowym, z widokiem na Dog Harbor.

Annie musiała przyznać mu rację. Z werandy domu rozciągał się piękny widok na morze. Pięćdziesiąt metrów dalej zaczynała się przerobiona z dawnego pola kartofli prywatna plaża Drummondów z przystanią ocienioną z obu stron drzewami starego, dziś w części już zdziczałego, ogrodu. A wszystko to raptem godzinę drogi od Manhattanu, o ile oczywiście nie ma korków.

– A pozostali bracia? – kontynuowała wypytywanie Annie.

– No cóż… – zaczął Sinclair. – Jeden z nich został piratem.

– Co?

– Napadał na statki na wschodnim wybrzeżu i na Karaibach. Podobno chlubił się tym, że nie zabijał załóg, chyba że w walce. Jeden z jego potomków mieszka zresztą do dziś na Florydzie, a dokładniej na Key West…

– Jak Hemingway?

– Tak. Namierzyłem go swego czasu na prośbę matki. Jack Drummond jest pasjonatem nurkowania i żyje ze sprzedaży tego, co znajdzie we wrakach na dnie morza. Czyli poniekąd poszedł w ślady przodka, tyle że tamten grabił pływające, a ten już zatopione statki.

– To dopiero rodzinna klątwa! – przerwała mu Annie.

– Tak czy inaczej, skoro jest tak łasy na skarby, nie sądzę, by chciał współpracować w szukaniu i składaniu w całość kielicha.

– Ale może zainteresuje go historia rodzinna?

– Może. Zobaczymy. Jeśli znajdziemy nasz fragment, to na pewno się do niego zwrócę, choćby tylko pro forma.

– Został nam jeszcze jeden z braci…

– Tak. Ten może zrobił rzecz najmądrzejszą: założył farmę w Kanadzie, wzbogacił się, po czym wrócił do Szkocji i odkupił rodzinne włości. Jego potomek żyje tam do dziś, nazywa się James Drummond, nie odpisuje niestety na mejle mojej matki. To zresztą bardzo w naszym stylu: jesteśmy rodziną gburów, z podejrzliwością przypatrujących się jeden drugiemu. Trzej bracia, kiedy dzielili kielich, musieli wiedzieć, że podejmują się misji niemożliwej: Drummondowie mogą robić wiele rzeczy, ale na pewno nie współpracować ze sobą. I to jest właśnie przekleństwo ciążące nad tym rodem.

– Przesadzasz. Nie ma ludzi aż tak zamkniętych w sobie. A jeśli nawet są, to powinni próbować wyjść na świat, otworzyć się na innych, w tym przede wszystkich na tych, na których powinno się polegać, na własną rodzinę – powiedziała Annie płomiennym głosem, ale po chwili zdała sobie sprawę, że to być może ona przesadza. W końcu co wiedziała o Drummondach, o Sinclairze Drummondzie, którego od sześciu lat widywała po kilka razy w roku, a i to utrzymując między sobą a nim stosowny dystans, jaki powinien dzielić gosposię od właściciela domu czy też, jak by to dwa pokolenia wcześniej powiedziano, służącą od pana? Większość roku Sinclair spędzał w swoim penthousie na Manhattanie, godzinę jazdy stąd, ale tu, na Dog Harbor, był, ku utrapieniu Annie, bardzo rzadkim gościem.

Annie podchodziła właśnie bliżej światła z jakimś odkopanym z pudła porcelanowym imbrykiem, kiedy ponad muskularnym ramieniem Sinclara dostrzegła wnętrze kufra, nad którym ten się pochylał.

– Mój Boże – powiedziała, machinalnie odstawiając imbryk na najbliższą jej piramidę pudeł. – Jakie piękne koronki!

Ominęła Sinclaira, rejestrując jednak nosem uwodzicielski aromat jego wody kolońskiej, wyciągnęła rękę i przejechała palcami po powierzchni śnieżnobiałej bawełnianej materii.

– To chyba nigdy nie było noszone – dodała i nie pytając Sinclaira o zgodę, uniosła do góry coś, co po rozwinięciu okazało się koszulą nocną lub halką.

– Tak, tego chyba nikt nie nosił. Ciekawe, do kogo należała…

– Nie mam pojęcia – odpowiedział szczerze Sinclair. – Jako dziecko szukałem tu tylko noży i wszystkiego, co mogło udawać broń; kobiecych ubrań, ma się rozumieć, nie dotykałem.

– A popatrz na to! – powiedziała Annie, odkładając białą koszulę i biorąc w ręce leżący pod nią w kufrze zielony satynowy gorset z czerwonozłotą lamówką; ten również nie wyglądał na znoszony.

– Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałam! – wykrzyknęła niemal Annie, po czym chwyciła w ręce kolejną część garderoby, błękitną suknię z jedwabiu wyszywaną perłowymi koralikami. – Te stroje nie powinny tu niszczeć, ich miejsce jest… nie wiem gdzie… w muzeum? Może zniesiemy je na dół i powiesimy przy innych ubraniach? W szafach jest mnóstwo miejsca, zwłaszcza po tym, jak pani Drummond rozdała organizacjom charytatywnym swoje futra.

– Jeśli tak chcesz… – powiedział bez entuzjazmu Sinclair, co najwyraźniej jednak nie przeszkadzało Annie, która zawołała:

– To świetnie! Zniosę tyle, ile udźwignę w rękach.

Sinclair nie miał szczególnego nabożeństwa do kobiecych strojów sprzed kilku wieków, był jednak dżentelmenem na tyle, by wziąć w swoje ręce stertę ubrań podobną do tej, jaką dźwigała Annie. Oboje, jedno za drugim, powolutku zeszli po stromych schodach na dół. Przeszli następnie do budynku mieszkalnego i złożyli ubrania na fotelu obok podwójnego łoża w sypialni gościnnej.

– Ta szara jedwabna suknia jest po prostu niesamowita! Jak ktoś był w stanie tak zręcznie poprzetykać ją złotymi i niebieskimi nićmi? – mówiła oczarowana pięknem ubrań Annie.

– Pewnie zajęło mu to wiele lat – odpowiedział Sinclair. – Ubrania robiono wtedy zupełnie inaczej niż dzisiaj: każde było małym dziełem sztuki.

– Tyle że zwykli ludzie nigdy nawet nie dotykali takich rzeczy – zauważyła. – Chyba że pomagali je zakładać swoim paniom czy panom.

I w tym momencie Annie zdała sobie sprawę, że mówi właściwie o sobie. Kilka pokoleń temu do jej obowiązków jako służącej należałoby niewątpliwie ubieranie pani, sznurowanie jej gorsetu, podawanie kapelusza czy płaszcza państwu i ich gościom. No to co? – powiedziała do siebie w myślach. Czy robię coś gorszego niż dziewczyny w moim wieku siedzące przez długie godziny na telefonie w call centers?

Z zamyślenia wyrwała ją nieoczekiwana propozycja Sinclaira:

– Może założysz którąś z nich?

– Słucham? – Annie zdawało się, że się przesłyszała.

– Może przymierzysz któreś z tych ubrań? – powtórzył Sinclair.

– Ja? Nie, nie mogę. To są muzealne eksponaty. Poza tym… jestem za szeroka w talii, nie weszłabym w nie. Suknie były wtedy szyte dla kobiet noszących gorsety.

– Nie zgadzam się – powiedział Sinclair. – Masz bardzo smukłą kibić – dodał głosem, od którego zacisnął jej się żołądek. Nie musiała patrzeć na Sinclaira, by wiedzieć, że teraz wpatruje się w jej talię. Dobra, to jest mój szef, a ja jestem jego gosposią, musiała powtórzyć to sobie kilka razy, by się uspokoić. Natomiast idea przymierzenia jednej z „antycznych” sukien Drummondów podobała jej się jak najbardziej; mówiąc prawdę, gdy tylko je zobaczyła, pomyślała, że poprzymierza je któregoś dnia, kiedy nikogo prócz niej nie będzie w domu.

– No cóż… – powiedziała, biorąc w ręce błękitną suknię. – Nadal uważam, że się w to nie zmieszczę.

– Dobra. Ja dyskretnie odejdę teraz na bok i wrócę, kiedy będziesz mnie potrzebować przy zapięciu guzików z tyłu – powiedział Sinclair, po czym przeszedł do pokoiku stanowiącego aneks do sypialni.

O co mu chodzi? – zastanawiała się Annie, wyskakując z szortów i nerwowo próbując naciągnąć na siebie suknię, w którą rzeczywiście ledwie się mieściła. Chce, żebym przymierzała jego rodowe suknie… Pewnie chce po prostu, żebym się dobrze poczuła, a on swoją drogą będzie miał niezły ubaw, patrząc na mnie. Tylko nic wielkiego sobie nie wyobrażaj…

Suknia jakoś na nią weszła. Głęboki dekolt za bardzo odsłaniał biustonosz, więc postanowiła go zdjąć, wyciągając go skomplikowanym ruchem przez krótki rękaw sukni. Udało jej się też pozapinać więcej niż połowę guzików na plecach.

W tym momencie poczuła gdzieś poniżej karku dotyk jego palców; tak jej się przynajmniej zdawało. Jak mogła go nie usłyszeć? Musiał podejść do niej cicho jak kot! I… co on, u diabła, wyprawia? Mózg Annie był tak oszołomiony tym, co się wokół niej działo, że nie mogła trzeźwo ocenić sytuacji.

– Wróciłem za wcześnie? – zapytał, zabierając się do zapinania pozostałych guzików.

– Nie, nie… – wymamrotała, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

– Wyglądasz naprawdę niesamowicie!

– E tam. Ledwo się zmieściłam. Boję się, że wszystko na mnie zaraz popęka.

– Wszystko będzie w porządku – zapewnił ją, dopinając ostatni z guzików. Obszedł ją dookoła i stanął z przodu. Zażenowana Annie odsunęła na bok spadający jej na oczy kosmyk włosów, który wymknął sie z upiętego wysoko koka.

– Naprawdę pięknie wyglądasz z włosami upiętymi do góry – powiedział Sinclair.

– Ależ… prawie zawsze noszę je upięte.

– Naprawdę? Musiałem być ślepy, skoro tego nie zauważyłem. Dopiero w tej sukni widać… jak piękne masz ciało. Ależ byłem ślepy!

Annie zamurowało. Całym sercem i całym ciałem pragnęła znaleźć się w ramionach tego mężczyzny i oto teraz, pierwszy raz od sześciu lat, wydawało się, że coś takiego może stać się zupełnie realne: Sinclair najwyraźniej dawał do zrozumienia, że Annie mu się fizycznie podoba! Tyle że rozum mówił jej: Stop! Jesteś z innej bajki. To jest twój pan, a ty jesteś jego służącą. Nie przekraczaj tej granicy.

Stali tak naprzeciw siebie przez dłuższą chwilę w zupełnym milczeniu. Annie starała się nie patrzeć mu prosto w oczy, ale w tej pozycji było to naprawdę trudne. Spąsowiała, zaczęła ciężko oddychać i nerwowo mrugać powiekami. Tymczasem Sinclair zrobił krok w jej stronę i jego twarz znalazła się teraz raptem kilkanaście centymetrów od jej twarzy. Annie nie wiedziała, co zrobić. Zamknęła oczy. A po chwili poczuła na wargach dotyk jego ust. Nie opierała się i odruchowo odwzajemniła pocałunek, choć nadal nie mogła uwierzyć, że dzieje się to naprawdę.

Sinclair objął ją swymi mocnymi ramionami i przyciągnął jej głowę do siebie. Dopiero teraz otworzyła oczy i zobaczyła tuż przed sobą tę twarz i te oczy, które tyle razy wcześniej wyobrażała sobie w marzeniach i widziała w snach. Ich języki splotły się teraz, a Annie poczuła, jak jej twardniejące sutki napinają jedwabną materię sukni. Wdychała zapach jego ciała, przemieszany z wonią luksusowej wody kolońskiej i rozkoszowała się dotykiem zarostu Sinclaira na swoich policzkach. Boże, ile ja lat na to czekałam? – przebiegło jej przez myśl, kiedy jego palce rozplątywały kok i po chwili wbiły się w pukle jej rozpuszczonych włosów. Gorący, przyspieszony oddech Sinclaira upewnił ją, że jemu też jest z nią dobrze, bardzo dobrze.

Co ty, na Boga, robisz? – pytała samą siebie, ale była to ostatnia próba ze strony rozumu powstrzymania ciała przed zatraceniem się w rozkoszy. Po chwili leżeli już na wielkim wiktoriańskim łożu, a Sinclair rozpinał guziki sukni, które przed paroma raptem minutami dopinał. Annie pamiętała tylko, jak mężczyzna jej marzeń wziął ją na ręce i lekką jak piórko niósł na łóżko. Potem sprawy biegły jakby poza kontrolą jej umysłu. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że oto zupełnie naga leży pod równie nagą, atletyczną sylwetką Sinclaira.

Naprawdę będziemy się kochać? – zapytała samą siebie w myślach z niedowierzaniem. Jestem przecież tylko jego służącą, a on mógłby mieć praktycznie każdą kobietę, której by zapragnął. Ale był teraz niewątpliwie z nią, jego dłonie wędrowały po jej nagim ciele, a ciało Annie aż płonęło z rozkoszy od tego dotyku. Widziała tuż przed sobą piękną rzeźbę szerokich kości policzkowych Sinclaira. Czy to wszystko dzieje się naprawdę?

Ku swemu zaskoczeniu w pewnej chwili to ona przejęła inicjatywę i pocałowała go w usta, najpierw lekko, delikatnie, potem bardziej namiętnie, z całą mocą; ich języki ponownie splotły się ze sobą. Jak to możliwe, że ten zwykły dzień tak nagle przeistoczył się w coś tak pięknego? Może to rzeczywiście sprawka tego kielicha? A może sukni?

Zastanawiała się, czy powiedzieć mu, że ma wkładkę domaciczną, którą stosowała, by złagodzić bóle menstruacyjne; wiedząc to, Sinclair poczułby się swobodniej. Nie chciała jednak przerywać tej pięknej chwili, milczała więc. Całowali się teraz z tak dziką furią, że Annie obawiała się nawet przez moment, czy któreś z nich nie zrobi niechcący drugiemu krzywdy, ale już po chwili odpoczywali w delikatnym, niewinnym niemalże pocałunku, nie pozwalając wargom rozdzielić się choćby na moment. I właśnie wtedy Annie poczuła nagle, jak Sinclair w nią wchodzi: delikatnie, wręcz niepewnie, jak ktoś błądzący w ciemności po nieznanym mu terenie. Ale dzięki temu mogła wyraźnie poczuć każdy milimetr wsuwającego się w nią napiętego do niemożliwości jego ciała.

Nie była dziewicą, choć doświadczenie w tych sprawach miała bardzo niewielkie. Żyjąc tak. jak żyła, pozostawała właściwie odcięta od miejsc, w których młodzi ludzie zwykle się poznają: pubów, dyskotek, nie była też specjalną fanką internetu, nie wchodziła na serwisy randkowe. Przyzwyczaiła się do samotnego życia i w jakiś sposób było jej z nim dobrze. Tak czy inaczej, tego, co robił z nią teraz Sinclair, nie przeżyła nigdy wcześniej. Jego ruchy stawały się coraz szybsze i Annie poczuła, jak wzbierający w niej ogień zaczyna zbliżać się do wybuchu. Instynktownie reagowała też coraz szybszym ruchem bioder, kontrując pchnięcia Sinclaira, co, jak zauważyła, dawało mu nieziemską radość.

– Annie! – jęknął w pewnym momencie, a ona, słysząc swoje imię wypowiedziane przez niego w tak słodki sposób, omal nie zemdlała.

– Sin! – odpowiedziała, ledwie łapiąc oddech. Tak nazywała go w swoich snach i nigdy dotąd nie odważyła się tak zwrócić do niego na jawie. Sin to przecież znaczy grzech; jakże pasuje to do tego, co teraz robią!

Nie, czegoś podobnego nie przeżywała dotąd z żadnym mężczyzną i czuła się w tej sytuacji nawet trochę zażenowana: co będzie, jak poddam się tej fali całkowicie? Czy nie zrobię czegoś głupiego?

Ale Sinclair nie pozwolił jej na zbyt długie myślenie. Delikatnie wysunął się z niej, podłożył pod jej biodra poduszkę, a nogi Annie założył sobie na ramiona i w tej pozycji wszedł w nią teraz tak jak poprzednio: z początku powoli i delikatnie, po czym z rosnącą intensywnością, wdzierając się coraz głębiej, w miejsca, gdzie przed nim nigdy nie było nikogo. Annie nie panowała już nad swoim ciałem w najmniejszym bodaj stopniu – wydawało jej się, jakby dusza opuściła je i oglądała z góry, splecione z boskim ciałem Sinclaira. Ale po chwili coś przypomniało jej dobitnie, że jednak jest z tym ciałem wciąż związana: jej umysłem coś niezwykle mocno szarpnęło, jak gdyby ktoś urywał jej głowę, tyle że… to wcale nie było nieprzyjemne, wręcz przeciwnie! I poczuła, jak ogień, który w niej wzbierał, znalazł wreszcie dla siebie ujście. Domyśliła się, że przeżyła orgazm – czytała o nim dużo w pismach kobiecych, ale żaden z opisów nie umywał się do tego, czego właśnie doświadczyła.

Sinclair opadł bezwładnie, przygniatając ją, ale oszołomiona nie poczuła nawet bólu. Trwało to zresztą ułamek sekundy, bo po chwili Sinclair obrócił ich, nie rozdzielając się z Annie, tak że teraz ona leżała na górze, na nim.

– Cholera… – wyszeptał, kiedy tylko zdołał złapać oddech.

ROZDZIAŁ DRUGI

Przytulił ją mocno do siebie i przez dłuższy czas trzymał w objęciach. Jej złote włosy opadały mu na twarz i wargi. Całował je, a potem policzki, oczy, usta. A Annie patrzyła na niego spod swych długich rzęs, próbując odgadnąć, co Sinclair myśli.

Sinclair odczuwał nieprawdopodobną wręcz ulgę. Nie pamiętał, kiedy czuł się tak dobrze. Drugi rozwód zniszczył go psychicznie i był przekonany, że nigdy już nie zdoła zbliżyć się do żadnej kobiety. I oto leżał teraz obok pięknej dziewczyny i całował jej leciutko piegowatą twarz.

– Jesteś cudem – wyszeptał jej do ucha. Uśmiechnęła się, a Sinclair głęboko westchnął; czuł, jak schodzi z niego napięcie, które kumulowało się od wielu miesięcy, a może i lat. Zaczął się bawić puklami jej gęstych włosów.

– To… stało się tak nagle… – zaczęła Annie.

– Tak – przyznał Sinclair, którego umysł powoli dochodził do siebie po wycieczce w krainę najwyższej rozkoszy. – Ale było cudownie.

– Cudownie – przytaknęła Annie. – Mam tylko nadzieję, że pieczeń się nie przypaliła.

– Pieczeń? – zapytał Sinclair, wyciągając spod Annie lewą dłoń. – O Boże, już prawie piąta! Ja przecież mam spotkanie!

I cały czar prysł. Sinclair znowu był biznesmenem, który zdał sobie sprawę, że zapomniał o ważnym spotkaniu, a piękna sylfida godna płócien mistrzów renesansu to Annie Sullivan, jego gosposia, która na dodatek prawdopodobnie przypaliła pieczeń.

– Co się stało? – spytała Annie, przerażona nagłą przemianą Sinclaira.