9,99 zł
Constance jedzie przeprowadzić audyt w New Dawn, kompleksie złożonym z kasyna i luksusowego hotelu. Jeśli odkryje jakieś nieprawidłowości, może otrzyma awans. Ku jej zdumieniu właściciel kasyna niemal od pierwszej chwili ją uwodzi. Constance nie potrafi oprzeć się pokusie, choć jest świadoma konfliktu interesów...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 159
Tłumaczenie
– Spław ją jak najszybciej. Jest niebezpieczna.
John Fairweather spojrzał na wuja spode łba.
– Zwariowałeś. Wydaje ci się, że wszyscy na ciebie dybią.
John nie chciał się do tego przyznać, ale jego też niepokoił fakt, że Biuro do spraw Indian przysłało osobę, która ma skontrolować księgowość New Dawn, kompleksu rozrywkowego złożonego z kasyna i luksusowego hotelu. Rozejrzał się po obszernym holu. Uśmiechnięta obsługa, błyszczące marmurowe posadzki, goście relaksujący się na wielkich skórzanych kanapach. Kochał to miejsce, wszystko mu się tu podobało.
Zdawał sobie sprawę, że może nieco przesadzili z tą elegancją, ale co tam…
– John, dobrze wiesz, że rząd USA nie jest specjalnie przyjazny Indianom.
– Ale ja jestem. Tutejsze plemiona przyjęły nas jak swoich i dzięki temu mogliśmy to wszystko zbudować, prawda? Uspokój się, Don. To rutynowy audyt.
– Wydaje ci się, że jesteś Bóg wie kim, bo masz dyplom Harvarda i znalazłeś się na liście najbogatszych magazynu Fortune. A dla rządu jesteś tylko kolejnym Indiańcem, który usiłuje naciągnąć wuja Sama.
– Nikogo nie naciągam! – John zirytował się nie na żarty. – A ty gadasz, jak te przeklęte media. Zbudowaliśmy ten biznes ciężką pracą i mamy prawo na nim zarobić, tak samo jak zarobiłem na swoich firmach komputerowych. A tak w ogóle, to gdzie ona się podziewa? Zaraz mam spotkanie z facetem, który mi remontuje dom.
W drzwiach frontowych pojawiła się młoda dziewczyna. John spojrzał na zegarek.
– Zakład, że to ona. – Wuj gapił się na dziewczynę w okularach, która w ręce trzymała teczkę.
– Chyba żartujesz. Ona nie wygląda na pełnoletnią.
Dziewczyna stała, rozglądając się niepewnie.
– Podrywaj ją – szepnął wuj, nachylając się. – Niech pozna, co to znaczy męski urok Fairweatherów.
– Czy ty do końca straciłeś rozum? – John patrzył, jak przybyła podchodzi do recepcji. Recepcjonistka słucha jej uważnie, po czym wskazuje go ręką. – No, może to rzeczywiście jest ona.
– Mówię poważnie. Spójrz na nią tylko – syknął Don. – Wygląda, jakby jeszcze z nikim się nie całowała. Poflirtuj z nią, niech się poczuje skołowana. To ją odstraszy.
– Wolałbym raczej odstraszyć ciebie. Spadaj. Ona tu idzie.
John przykleił do ust profesjonalny uśmiech i podszedł do kobiety z wyciągniętą ręką.
– Jestem John Fairweather. Czy Constance Allen?
Dłoń miała drobną i delikatną, o niezbyt silnym uścisku. Wyglądała na zdenerwowaną.
– Dzień dobry, panie Fairweather.
– Proszę mówić mi John.
Miała na sobie luźną niebieską garsonkę i bluzkę w kolorze kości słoniowej. Włosy upięła w rodzaj koka. Z bliska nadal wyglądała młodo. I niebrzydko.
– Przepraszam za spóźnienie. Pomyliłam się, zjeżdżając z autostrady.
– Nie szkodzi. Była już pani w Massachusetts?
– Nie, to mój pierwszy raz.
– W takim razie witamy w naszym stanie i na terytorium plemienia Nissequotów. – Niektórzy uważali, że ta często powtarzana przez Johna formułka brzmi tandetnie, ale on czuł się z nią dobrze. – Napije się pani czegoś?
– Nie, skądże! Dziękuję. – Spojrzała w stronę baru przerażona, jakby ktoś chciał na siłę wcisnąć jej szklankę czystej whisky.
– Miałem na myśli kawę albo herbatę. – Niełatwo będzie wprawić ją w dobry nastrój. – Niektórzy z naszych gości lubią popijać w ciągu dnia. W końcu przyjechali tu po wypoczynek i zabawę. Ale my, pracownicy, jesteśmy o wiele bardziej nudni i przewidywalni. – Z niechęcią spostrzegł, że Don wciąż stoi za jego plecami. – Och, a to jest mój wuj, Don Fairweather.
– Miło mi poznać. – Wyciągnęła rękę, poprawiając okulary.
Nie mów hop, pomyślał John. Chętnie by się z nią poprzekomarzał, ale cóż, spotkanie ma charakter biznesowy.
– Pozwoli pani, że zaprowadzę panią do biura, panno Allen. Don, proszę cię, skocz i sprawdź, jak idą przygotowania do wieczornego kongresu bractwa Shrinersów w sali balowej.
Wuj popatrzył na niego z niesmakiem, ale oddalił się we wskazanym kierunku. John poczuł ulgę. Nie zawsze łatwo jest pracować z rodziną, ale w ostatecznym rozrachunku to się opłaca.
– Wezmę teczkę, wygląda na ciężką.
– Ależ nie, nie trzeba, dam radę. – Cofnęła gwałtownie rękę, wyraźnie zdenerwowana.
– Proszę się nie obawiać, my nie gryziemy. Przynajmniej nie tak bardzo.
Może rzeczywiście powinien spróbował flirtu? Najwidoczniej trzeba rozluźnić ten jej sztywny pancerz.
Teraz, gdy bliżej jej się przyjrzał, stwierdził, że nie wygląda tak młodo jak na pierwszy rzut oka. Jest drobna, ale wyraz jej twarzy dowodzi, że poważnie traktuje zarówno swoje zajęcie, jak i siebie samą. A to prowokuje, by jej trochę zagrać na nosie.
W drodze do wind spojrzał na nią.
– Mogę się zwracać do pani po imieniu?
– Okej – odrzekła tonem niepozbawionym wątpliwości.
– Mam nadzieję, że miło spędzisz czas w New Dawn, mimo że przyjechałaś tu do pracy. O siódmej w sali Quinnikomuk mamy koncert. Zapraszam.
– Niestety, chyba nie będę miała czasu przyjść.
Z zaciśniętymi ustami wpatrywała się w drzwi windy.
– Posiłki oczywiście zapewniamy na miejscu. Nasz szef kuchni pracował kiedyś w słynnym nowojorskim Rainbow Room, więc karmimy tu równie dobrze jak na Manhattanie. – John lubił się przechwalać. – No i radziłbym przemyśleć sprawę dzisiejszego wieczoru. Śpiewać będzie Mariah Carey. Bilety rozeszły się już kilka miesięcy temu.
Otworzyły się drzwi windy i dziewczyna wsiadła.
– Jest pan bardzo miły, panie Fairweather…
– Mów mi John, proszę.
– …ale ja tu przyjechałam pracować i byłoby niestosowne, gdybym zechciała korzystać z… nieprzewidzianych bonusów.
Znów poprawiła okulary. Sposób, w jaki ściągnęła usta, przywiódł mu na myśl, jak zabawnie byłoby je całować. Miała ładne wargi, pełne i kształtne.
– Bonusów? Ależ ja nie mam najmniejszego zamiaru cię korumpować, Constance. Jestem po prostu dumny z tego, co udało nam się stworzyć w New Dawn i chcę się tą dumą dzielić z maksymalną liczbą osób. Co w tym złego?
– Proszę wybaczyć, nie mam w tej sprawie zdania.
Gdy dotarli na piętro, gdzie znajdowały się biura, Constance w pośpiechu opuściła windę. Ten John Fairweather ma w sobie coś takiego, że w jego towarzystwie trudno się odprężyć. Wysoki, barczysty. Jakiś taki… okazały i narzucający się. Nawet dość duża winda sprawia wrażenie maleńkiej klatki, jeśli przebywa się w niej razem z nim.
Rozglądała się zdezorientowana. Fakt, że prawie pół godziny się spóźniła, osłabił jej pewność siebie.
– Tędy, Constance. – Uśmiechnął się i wyciągnął rękę, którą zresztą po sekundzie musiał cofnąć, bo zignorowała jego gest. Niech wie, że jego wystudiowany wdzięk na nią nie działa. Ani jego wyrzeźbiona sylwetka, ani błyszczące czarne oczy…
– Jak ci się podoba w naszym stanie?
Znów to wdzięczenie się. Chyba sobie wyobraża, że jest nie wiadomo jakim ciachem.
– Trudno powiedzieć, z autostrady niewiele widać.
– W takim razie musimy to nadrobić.
Wpuścił ją do pomieszczenia biurowego typu open space. Zauważyła cztery czy pięć pustych boksów oraz pootwierane drzwi do sąsiadującym gabinetów.
– Tu jest nasze centrum dowodzenia.
– A gdzie ludzie?
– Na dole. Mamy taką zasadę, że wszyscy obsługują klientów. To kluczowe w naszym biznesie. W biurze siedzi tylko Katy. – Podeszli do ładnej brunetki w różowej bluzce. – Odbiera telefony i wypełnia dokumenty. Poznałaś już Dona, który odpowiada za reklamę i promocję. Stew zajmuje się techniczną stroną przedsięwzięcia, więc pewnie spotkasz go zajętego jakimiś naprawami. Nasza informatyczka Rita jest akurat w Bostonie, kupuje nowy serwer. A ja ogarniam księgowość, zatem mogę ci wszystko pokazać – dokończył z uśmiechem.
Super. Spojrzał na nią, aż coś ścisnęło ją w żołądku. Takiemu to pewnie kobiety jedzą z ręki. Na szczęście ona jest odporna na te głupstwa.
– Dlaczego nie zatrudnisz kogoś do rachunkowości? Przecież jako szef musisz być bardzo zajęty.
– Jestem zarówno dyrektorem zarządzającym, jak i finansowym. Samodzielne zarządzanie środkami pieniężnymi daje mi satysfakcję. A może po prostu nikomu nie ufam? – Błysnął w uśmiechu białymi zębami. – Cały szmal trzymam tu. – Poklepał się dłonią po klapach swojej eleganckiej marynarki.
Ciekawe. Zachowuje się, jakby chciał jej rzucić rękawicę, jakby prowokował do znalezienia nieprawidłowości w dokumentacji. Chociaż to, że czuł się za wszystko odpowiedzialny osobiście, przypadło jej do gustu.
– To rodzinna firma. Większość personelu wywodzi się z naszego plemienia. Niektóre zadania, na przykład druk, prowadzenie strony internetowej, sprzątanie, zlecamy lokalnym firmom zewnętrznym. Chcemy wspierać całą naszą wspólnotę.
– A gdzie jest najbliższa miejscowość? Zarezerwowałam pokój w motelu Cozy Suites, ale jeszcze tam nie byłam. Spieszyłam się.
– Najbliższe miasteczko to Barnley, ale nie martw się, znajdziemy ci tu jakiś pokój. Jest wprawdzie mnóstwo rezerwacji, ale recepcjonistka na pewno coś wymyśli.
– Wolałabym zamieszkać gdzie indziej. Jak już wspomniałam, zależy mi na bezstronności.
– Nie rozumiem, jaki to ma związek z miejscem zamieszkania. – Świdrował ją spojrzeniem ciemnych oczu. – Nie wyglądasz na taką, którą da się kupić pochlebstwami. Jesteś z pewnością bardzo zasadnicza.
– Zgadza się – odparła, może nawet zbyt gorliwie. – Jestem dość odporna na presję.
– A liczby mają to do siebie, że nie potrafią kłamać. To miłe z ich strony. – Wytrzymał jej spojrzenie. Ona też nie uciekała wzrokiem, chociaż serce waliło jej jak oszalałe, a oddech stał się dziwnie płytki.
Co on sobie myśli? I dlaczego, do cholery, tak się na nią gapi? W końcu pierwsza odwróciła wzrok. Porażka. Nie szkodzi, ostatecznie zwycięstwo będzie i tak należało do niej. Liczby wprawdzie nie kłamią, ale ludzie, którzy je wpisują, owszem. Odkąd zajmuje się audytem, widziała już wiele sztuczek i manipulacji. Biuro do spraw Indian wynajęło jej firmę Creighton Waterman do sprawdzenia, czy zyski z kasyna New Dawn są prawidłowo odprowadzane i opodatkowane. Czy nikt nie spija na lewo większości śmietanki.
Zmusiła się i ponownie spojrzała mu w oczy.
– Nauczyłam się patrzeć nie tylko na równe rządki liczb w rocznych sprawozdaniach tworzonych przez firmy. Zdziwiłbyś się, co się czasem okazuje, gdy poszperać głębiej.
A może nawet się zdziwi? Ona w każdym razie zamierza przyjrzeć się wpływom z ubiegłego roku i porównać je z tym, co napisano w oficjalnych raportach. Oczywiście nie ma czasu analizować każdej pojedynczej cyferki, ale dość szybko będzie w stanie zorientować się, czy nie mamy tu do czynienia z jakąś ściemą.
– Plemię Nissequotów z radością przyjmuje twoją rzetelność. – Jego szeroki uśmiech znów spowodował w niej jakieś zaburzenia. – Ufam, że wyniki kontroli będą dla ciebie satysfakcjonujące.
Ruchem ręki skierował ją do jednego z gabinetów. Pospieszyła naprzód, jakby w obawie, że popchnie ją jedną z tych swoich wielkich dłoni. Gabinet był obszerny, ale urządzony praktycznie. Za biurkiem stał wielki skórzany fotel, dwa inne znajdowały się naprzeciwko niego. Jedyną ozdobą był firmowy ścienny kalendarz New Dawn. Na blacie piętrzyły się raporty finansowe z ostatnich trzech lat. Pozostałe dokumenty księgowe wypełniały szafki równo ustawione pod ścianami. W kącie stał okrągły stolik otoczony czterema krzesłami. Zrozumiała, że to jego biuro.
John otworzył jedną z szuflad.
– Tu masz wszystkie rachunki i raporty dzienne uporządkowane według dat. Sam osobiście robię co dzień podsumowanie poprzedniego dnia. To moja pierwsza poranna czynność.
Położył rękę na ostatnim rocznym raporcie, przyciskając palce do cienkiej okładki. Olbrzymia dłoń wyglądała w tej sytuacji niemal niestosownie. Żaden z kontrolowanych przez nią dyrektorów finansowych takiej nie miał. Trzeba się mieć na baczności.
– Rozgość się – powiedział.
Usiadła i poczuła się dziwnie, wiedząc, że siedzi w tym miejscu, które co dzień zajmuje jego masywne ciało. Co gorsza, przysunął sobie inny fotel i usiadł tuż obok niej. Otworzył najnowszy wykaz z wizerunkiem rozłożystego dębu na okładce. Palcem wskazał liczbę podsumowującą dochody.
– Przekonasz się. My tu działamy na serio.
Czterdzieści jeden milionów czystego zysku. Tak, to z pewnością nie jest żart.
– Widziałam już niejeden raport roczny. Najbardziej interesują mnie jednak surowe dane.
Z szuflady wyciągnął laptop.
– Co tydzień zmieniamy hasła, więc będę ci musiał pomóc. Ale tu właśnie znajdziesz wszystkie informacje o naszych operacjach finansowych z każdego dnia. Powinnaś mieć możliwość analizy wszystkich potrzebnych danych.
Ze zdumieniem zorientowała się, że właśnie dał jej wgląd w codzienne przychody i rozchody.
Liczby mogą być, rzecz jasna, podrasowane. Ale robiło wrażenie, jak szybko i sprawnie przechodził od jednej tabelki do następnej. Z takimi dużymi paluchami? Każdym z nich łatwo było uderzyć w dwa klawisze jednocześnie. Pachniał wodą kolońską. A może to dezodorant? Zapach wdzierał się jej do nozdrzy. Ciemnoszary garnitur nie był w stanie ukryć, jak bardzo zwaliste jest to ciało. Teraz, gdy siedział dosłownie centymetry od niej, było to już całkiem oczywiste.
– W tym folderze mamy raporty miesięczne, w których zapisuję wszystkie nasze operacje. Jeśli któraś nie należy do rutynowych, sporządzam dodatkową notatkę.
– Co rozumiesz przez nierutynowe? – Z ulgą oderwała się od obserwacji ciemnych włosków pokrywających jego ręce.
– Na przykład podejrzanie wysoką wygraną. Albo jak trzeba komuś zakazać dalszej gry. Także wszelkie skargi czy reklamacje. Wolę przywiązywać wagę także do drobnych wydarzeń. Wtedy te większe mnie nie zaskoczą.
– To brzmi rozsądnie. – Uśmiechnęła się. Dlaczego to zrobiła? Bóg raczy wiedzieć.
Uśmiech nie szkodzi profesjonalizmowi, przynajmniej taką miała nadzieję. On przecież uśmiechnął się do niej, szczerząc te swoje białe kły, więc ona mu tylko odpowiedziała. Zresztą dość bezwiednie.
Nagle zesztywniała, zdając sobie sprawę, że ten facet wywiera na niej wrażenie.
– Po co wydajecie raporty roczne? Nie należycie przecież do sektora publicznego.
– Nie odpowiadam przed inwestorami jak firma publiczna, ale ciąży na mnie jeszcze większa odpowiedzialność. Rozlicza mnie lud Nissequotów.
Z tego, co znalazła w internecie, wynikało, że John urodził się w indiańskiej rodzinie tego plemienia, a jego znajdujące się na terenie rezerwatu przedsięwzięcie korzysta z zasobów lokalnej kultury i historii.
– Ilu was jest?
– Teraz mieszka tu dwieście osób. Kilka lat temu było nas zaledwie czworo. A za pięć lat, mam nadzieję, nasze szeregi będziemy liczyć w tysiącach.
I znów ten uśmiech. Zerknęła na monitor.
– Pewnie nietrudno przyciągać ludzi, kiedy im się oferuje udziały w biznesie wartym czterdzieści jeden milionów dolarów?
Milczał, więc spojrzała na niego. Wpatrywał się w nią tym swoim świdrujących spojrzeniem.
– Nie rozdajemy ludziom pieniędzy. Zachęcamy tylko naszych współplemieńców, żeby się tu osiedlali i pracowali. Wszelkie zyski kierowane są do funduszu powierniczego, który działa na rzecz całego plemienia i finansuje lokalne inicjatywy.
– Przepraszam, nie chciałam cię urazić. – Z wysiłkiem przełknęła ślinę. Poczuła się nieswojo. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje, jest zepchnięcie go do defensywy.
– Nie czuję się urażony. – Nie uśmiechał się, ale patrzył na nią z miłym wyrazem twarzy. – Może szybciej odbudowalibyśmy liczebność plemienia metodą rozdawania czeków, ale ja wolę przyciągać ludzi wolniej, w sposób bardziej naturalny. Żeby sami poczuli, że chcą tu być.
– To poniekąd zrozumiałe. – Znów usiłowała się uśmiechnąć, niepewna, czy było to przekonujące. Ten John Fairweather ciągle zbija ją z tropu. Jest za bardzo… atrakcyjny. Nie była przyzwyczajona do towarzystwa takich facetów.
Chłopaki w jej firmie całe dnie przesiadywali przed komputerami, byli mało komunikatywni. No i ich ciała nie były przez to takie kształtne… Sądząc po tym, co właśnie zobaczyła, John Fairweather też musiał spędzać mnóstwo czasu za biurkiem, ale jego opalenizna i krzepa, przywodząca na myśl dąb z logo jego firmy, świadczyły raczej o częstej bytności na świeżym powietrzu.
– Wszystko w porządku? – zapytał, przerywając te jej mało stosowne rozmyślania.
– Może rzeczywiście skuszę się na herbatę?
Leżała w łóżku w motelu Cozy Suites i wpatrywała się w umieszczony pod sufitem, teraz zresztą wyłączony, wiatrak. Nie chciało jej się jeszcze spać, ale wiedziała, że musi odpocząć, by jutro móc z uwagą śledzić liczby w księgach rachunkowych kasyna. Tą kontrolą chciała zrobić wrażenie na swoim szefie. Potem poprosi o podwyżkę i wniesie przedpłatę na kupno domu. Czas wyfrunąć spod opiekuńczych rodzicielskich skrzydeł.
Po studiach wróciła do domu, by zaoszczędzić trochę pieniędzy. Ale minęło już sześć lat, a ona wciąż tkwi u rodziców. A przecież nieźle zarabia i stać ją, by iść na swoje. Musi też w końcu kogoś poznać. Gdyby była w normalnym związku z kimś niebrzydkim i czułym, taki czaruś jak Fairweather nie robiłby na niej żadnego wrażenia. Niezależnie od szerokości barów.
Jej rodzice niemal każdego człowieka uważali za grzesznika, którego należy się wystrzegać. Gdy im powiedziała, że jedzie do Massachusetts na audyt kasyna, zareagowali, jakby co najmniej oznajmiła im, że zamierza przepuścić tam wszystkie swoje oszczędności. Usiłowała im wytłumaczyć, jakim zaszczytem jest dla jej małej firmy rewidentów księgowych takie zlecenie rządowe. Ale oni tylko powtarzali w kółko swoje ostrzeżenia przed wchodzeniem w konszachty ze złoczyńcami. Przypomnieli też po raz kolejny, że najlepiej by było dla niej, gdyby pracowała w ich sklepie z materiałami budowlanymi.
Constance jednak nie zamierzała spędzić reszty życia na mieszaniu farb. Chciała być dobrą córką, ale była wykształcona i pragnęła zrobić użytek ze swoich zdolności. A jeśli to wymaga wejścia w kontakt z kilkoma grzesznikami, trudno.
A zresztą przyjechała tu, by właśnie odkryć grzechy. Właściwa osoba na właściwym miejscu, można by rzec. Przewróciła się na bok i wyłączyła zielone światełko budzika. Gdyby jeszcze potrafiła w ten sam sposób wyłączyć myślenie… Albo przynajmniej się uspokoić.
Poderwał ją ostry sygnał alarmu. Usiadła. Coś na suficie zaczęło oślepiająco błyskać. Szukała dłonią wyłącznika światła, ale go nie znalazła. Piskliwy dźwięk szarpał jej nerwy.
Co się dzieje? Spadł na nią strumień wody. Zaczęła się krztusić i prychać. Aha, włączyła się instalacja gaśnicza. Pożar? Podbiegła do drzwi, ale nagle zdała sobie sprawę, że musi ocalić teczkę z laptopem, dokumentami i kartami. Zaledwie zdołała ją wydobyć z szafki, poczuła dym.
W nagłym przypływie adrenaliny złapała teczkę i dobiegła do drzwi. Były zamknięte na łańcuch i kolejne niekończące się sekundy spędziła, mocując się z nim. Na podeście pierwszego piętra motelu dostrzegła innych gości opuszczających w pośpiechu sypialnie. Dym buchał z otwartych drzwi dwa numery od jej pokoju.
Zapomniała o butach. I o ubraniach. W tej sytuacji piżama jest strojem oczywistym, ale co będzie później? Czy powinna wrócić i wyjąć coś z szafy? Ktoś zakasłał za jej plecami. Nocna bryza ułatwiała rozprzestrzenianie się dymu. W pokoju obok płakało dziecko.
Zaczęła krzyczeć: „Pożar!” i, przyciskając do piersi teczkę, biegła korytarzem, waląc w każde napotkane drzwi. Czy ktoś już wezwał strażaków? Coraz więcej osób opuszczało pokoje. Constance pomogła rodzinie z trójką dzieci sprowadzić malców na dół. Czy wszyscy są już bezpieczni?
Usłyszała, że ktoś rozmawia z numerem 911. Wróciła na górę pomóc parze starszych ludzi, którzy w gęstniejącym dymie nie mogli znaleźć drogi ewakuacyjnej. Jeszcze raz przebiegła korytarzem, bębniąc w każde zamknięte drzwi. Może tam są ludzie? Wprawdzie dźwięk syreny i błyski alarmu obudziłyby umarłego, ale kto wie…
Poczuła ulgę, gdy na hotelowy parking wjechał wóz strażacki. Strażacy dokończyli akcję ewakuacyjną i zgromadzili wszystkich gości w bezpiecznym miejscu na parkingu. Z pomocą gumowych węży zaczęli gasić płomienie, ale ogień, stłumiony w jednym miejscu, z tym większą siłą wybuchał w następnym.
– To beczka prochu – wymamrotał stojący za nią mężczyzna. – Wszystkie te dywany, zasłony, pościel. I ten trujący dym.
Wkrótce cały motel stanął w ogniu i ludzi trzeba było przenieść jeszcze dalej, bo dym i żar były nie do wytrzymania. Constance oraz inni mieszkańcy, wszyscy w piżamach, milcząco i z niedowierzaniem przyglądali się akcji gaśniczej.
W pewnym momencie dotarło do niej, że pomagając ludziom, odstawiła gdzieś teczkę i teraz nie miała zielonego pojęcia, gdzie może się znajdować. A był w niej nowiutki laptop, jej telefon, dokumenty i wszystkie notatki, jakie robiła, przygotowując się do zlecenia. Większość materiałów powinno dać się odtworzyć, ale to istna droga przez mękę. A portfel? Było w nim prawo jazdy i karty kredytowe! Zaczęła krążyć po terenie, wypatrując w ciemności, czy coś nie leży na ziemi.
– Tam nie wolno, panienko. To zbyt niebezpieczne.
– Ale moja torba! Były tam ważne dokumenty, potrzebne mi do pracy! – krzyknęła płaczliwie, uparcie przeszukując asfalt parkingu.
Cały dach motelu płonął jasnym płomieniem, w nozdrza uderzał drażniący dym. Co będzie, jak nie znajdzie teczki? Albo jeśli cała jej zawartość przemoknie?
– Constance…
Uniosła wzrok i uświadomiła sobie, że stoi przed nią John Fairweather.
– Co ty tu robisz?
– Należę do ochotniczej straży pożarnej. Nie jest ci zimno? Mamy w wozie jakieś koce.
– Nic mi nie jest. – Nie mogła się powstrzymać i omiotła wzrokiem swoją piżamę. John musi być nieźle zakłopotany, widząc ją w tym stroju. A jej co strzeliło do głowy? Jak można być takim samolubem, by w podobnej sytuacji myśleć o wyglądzie? – Może mogę pomóc?
– Spróbuj uspokoić ludzi. Powiedz im, że dla każdego znajdzie się miejsce w hotelu New Dawn. Wuj Don już tu jedzie naszą półciężarówką i wszystkich zabierze.
– Och, to świetnie.
A tak się certoliła, nie chciała zamieszkać w jego hotelu! Teraz i tak tam trafi.
– Jesteś pewna, że wszystko jest okej? Wyglądasz na nieco oszołomioną. Może zatrułaś się dymem? Chodź, usiądź sobie tu – mówił, przyglądając jej się z troską.
– Czuję się świetnie! Naprawdę. Zeszłam jako jedna z pierwszych. Pójdę, pogadam z ludźmi.
Nagle zdała sobie sprawę, że wymachuje rękami.
John wahał się przez moment, a potem poszedł pomóc rozwijać gumowego węża. Przez chwilę stała i przyglądała mu się. W migającym świetle kogutów z dachów wozów jego biały T-shirt lśnił, podkreślając szerokość ramion.
Constance Allen, z tobą musi się dziać coś bardzo niedobrego. W takim momencie zwracasz uwagę na fizyczną budowę Johna?
Boso przeszła mokrym asfaltem do miejsca, gdzie zakłopotani goście motelu tworzyli luźne zbiegowisko. Jakaś dziewczynka płakała, a starsza pani trzęsła się z zimna, mimo że okryto ją kocem. Constance oznajmiła, że pobliski hotel zaoferował wszystkim lokum i że zaraz przyjedzie samochód po tych, którzy nie mogą tam dojechać własnymi pojazdami.
Ludzie w tym momencie zorientowali się, że w większości zostawili kluczyki samochodowe w pokojach. Zaczęli głośno lamentować i przypominać sobie, co jeszcze bezpowrotnie utracili. Constance znów zaczęła się martwić o swoją teczkę i o ubrania, zwłaszcza o śliczną, dopiero co kupioną garsonkę, lecz mimo to starała się wszystkich pocieszać frazesami, że przecież nikomu nic się nie stało i za to powinniśmy dziękować losowi.
Ona też nie wzięła kluczyków. Gdyby tu przyleciała samolotem i wypożyczyła auto na lotnisku, wystarczyłoby teraz zadzwonić do agencji wynajmu. Ale postawiła na przygodę i samodzielność, no i ma za swoje. Sama sobie wydała się w tym momencie żałosna i już miała ochotę się rozpłakać, gdy poczuła na ramieniu czyjąś rękę.
– Znalazłem. Zostawiłaś ją przy schodach. – John stał przed nią, trzymając w ręce ociekającą wodą teczkę.
Westchnęła i wzięła ją od niego, z zadowoleniem stwierdzając, że zamek nie został uszkodzony.
– Nie powinieneś był teraz tam po nią iść.
Ogień wprawdzie już przygasał, ale balkony i schody były niemal zrujnowane. W każdej chwili wszystko może się zawalić.
T-shirt Johna był kompletnie przemoczony.
– A ty nie powinnaś była brać jej z sobą. My strażacy strasznie się wkurzamy, jak ludzie ratują dobytek zamiast siebie.
– Ale… mój laptop. Wszystko w nim mam – wyjąkała, ściskając kurczowo uchwyt teczki. Teraz, gdy ją odzyskała, naprawdę była bliska płaczu.
– Nie martw się, ja tylko sobie tak żartuję. Też nie chciałbym się rozstawać z laptopem, mimo że wałkowaliśmy ten temat na licznych szkoleniach pożarniczych. – Jego ciepły uśmiech koił jej strach i zakłopotanie. Czuła na plecach jego dłoń. – Chodź, odwieziemy cię do hotelu.
Skóra ją paliła pod tym nieproszonym dotykiem, ale nie mogła okazać niecierpliwości, skoro odzyskał dla niej teczkę i zaofiarował nocleg. Błyski strażackich kogutów biły po oczach.
– Przepadły moje kluczyki do samochodu.
– Jutro się tym zajmiemy. Tymczasem odwiozę cię do hotelu moim autem.
Ciągle trzymając rękę na jej plecach, skierował ją przez tłum w stronę swojego samochodu. Boże. Nawet w takim zawirowaniu jej skóra płonęła, jakby ani trochę nie oddalili się od pożaru.
Super. Teraz już ostatecznie złapała się w pułapkę jego szpanerskiego hotelu. I to w samej piżamie.
Tytuł oryginału: A High Stakes Seduction
Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2014
Redaktor serii: Ewa Godycka
Korekta: Urszula Gołębiewska
© 2014 by Jennifer Lewis
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o. Warszawa 2016
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN: 978-83-276-2208-2
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.