Hajstry. Krajobraz bocznych dróg - Adam Robiński - ebook

Hajstry. Krajobraz bocznych dróg ebook

Adam Robiński

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Według przeciętnego turystycznego opisu Polska to morze, jeziora, pasek gór i kilka najciekawszych miast pomiędzy. W literackim debiucie Adam Robiński zbacza z tych utartych szlaków i wydeptuje własne ścieżki w poszukiwaniu krajobrazowej egzotyki. Wędruje przez polską Saharę, płynie największą z dzikich rzek, a godzinę jazdy od Warszawy odnajduje Arktykę. Czyni to z pokorą dawnych krajoznawców: pieszo, kajakiem, na nartach. Ale najczęściej po prostu przystaje, żeby zobaczyć więcej: ślady tych, którzy przed wiekami wytyczali pierwsze drogi i znakowali szlaki, zdziczałe sady w miejscach wyludnionych wsi, drzewa tak stare, że mogłyby być tolkienowskimi entami.

Hajstrach – niczym w niezrealizowanym dokumencie Wernera Herzoga – krajobraz to nie lista miejsc, które trzeba zobaczyć, ale suma zachwytów. Rzadko tak się pisze o Polsce. A jeszcze rzadziej się taką Polskę ogląda.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 217

Oceny
4,0 (42 oceny)
19
12
4
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bicyklkrzych

Nie oderwiesz się od lektury

Krajobrazy to dla mnie ta część naszego życia, w czasie którego, możemy wniknąć w swój wewnętrzny świat, poznawać ukryte parowy, ciemne tonie jezior, glebie mórz i oceanów, strzeliste pasma i szczyty gór, zmienne kolory pór roku, te wszystkie barwy, dzięki którym nasze życie przemienia się w barwny KRAJOBRAZ.
10

Popularność



Kolekcje



Adam Robiński

Hajstry

Krajobraz bocznych dróg

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Edward Hartwig

Copyright © by Adam Robiński, 2017

Redakcja Justyna Wodzisławska

Korekty Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Małgorzata Tabaszewska / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Ewa Czernatowicz / d2d.pl

Fragmenty rozdziałów Horror vacui i Kanał ukazały się wcześniej w „Tygodniku Powszechnym”

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-608-8

Jadwidze Czachowskiej

Wstęp

Cinéma vérité jest z założenia pozbawione vérité. Udaje mu się dosięgnąć jedynie powierzchownej prawdy, prawdy księgowych.

Werner Herzog, The Minnesota Declaration: Truth and Fact in Documentary Cinema (1999)[1]

Pierwszy raz zająłem się kwestią odległości, gdy groziło mi lanie. Wychowałem się na ursynowskim blokowisku z widokiem na żurawie i koparki. Kończyły się lata osiemdziesiąte, zaczynały dziewięćdziesiąte, a dzielnica puchła w oczach. Ulice tonęły w piachu usypującym się z wywrotek, a deweloperzy (nie znałem jeszcze wtedy tego słowa) zamieniali kolejne zieleńce w place budowy. Ja i moi rówieśnicy robiliśmy z kolei to, co inne dzieciaki na podwórkach całego kraju. Rozbijaliśmy się zdezelowanymi wigrami i pelikanami po osiedlowych uliczkach, których jeszcze nie skolonizowały samochody. Zdzieraliśmy jedna za drugą piłki na betonowych boiskach. Za bramki robiły nam bezładnie rzucone kanciaste tornistry. Malowaliśmy kredą na asfalcie tory, po których ścigały się kapsle. Wcześniej obowiązkowo dociążaliśmy je woskiem i przyozdabialiśmy flagami (z zagadkowych powodów mój ulubiony kapsel nosił barwy Gujany). Konstruowaliśmy amatorskie ładunki wybuchowe z jajek z niespodzianką i proszku do pieczenia dosypanego do ciepłej wody. Potem rzucaliśmy nimi z balkonów. Nasz wszechświat ograniczał się do kilku kilometrów kwadratowych: naszego osiedla, sąsiedniego, które miało lepsze, bo trawiaste boisko, i może jeszcze pierwszego supermarketu w okolicy. W nim nabieraliśmy pewnego zrozumienia dla tych zmian, o których ciągle gadali rodzice.

Któregoś beztroskiego lata nasza sielanka została zaburzona. Po osiedlu poszła fama, że ktoś obcy – nie mieliśmy pojęcia kto – dostał na naszym terenie w zęby. Towarzyszyła jej druga plotka o nieuchronnej wendecie, jakiej mieli doświadczyć wszyscy, winni czy niewinni tego czynu. „Praga do nas jedzie”, powtarzaliśmy, bo któryś z nas usłyszał to od jednego ze starszych chłopaków. Z jego oczu wyczytał, że należy się bać. Przez dwa, a może trzy kolejne dni zajmowaliśmy się głównie patrolowaniem osiedla na deskorolkach. Mieliśmy z góry upatrzone pozycje ucieczki. Wiedzieliśmy, w których klatkach nie działają domofony. To miało ułatwić odwrót.

Ale nikt się nie pojawiał. Zastanawialiśmy się, jak daleko musi być ta Praga, skoro honorowa wyprawa po odwet trwa tak długo. Wyobrażaliśmy sobie cały zastęp dresiarzy kroczących ramię w ramię ulicą, wzdłuż której chodziliśmy do szkoły. Parę dni później jak gdyby nigdy nic znów zajmowaliśmy się swoimi sprawami, których skutkiem często była plama gencjany na kolanie. Ale zapamiętałem tę sytuację do dziś. To było moje premierowe zetknięcie z odległością jako pojęciem względnym. Ta Praga była jednocześnie przerażająco blisko i intrygująco daleko.

*

Globus to największy kłamca, jakiego znam. Kładziesz na nim dłoń i znikają oceany. Przytykasz palec i dzielisz kontynenty na pół. Niektóre kraje są tak małe, że nie jesteś w stanie wskazać ich paznokciem, nie zahaczając przy okazji o sąsiadów. A przecież jesteśmy wobec odległości tacy bezradni. Spenetrowanie wszystkich kontynentów poza Antarktydą zajęło nam między 150 a 200 tysięcy lat. Gdy 36 tysięcy lat temu na ścianach jaskiń w Ardèche w dzisiejszej Francji człowiek zostawiał malowidła godne największych artystów, na drugim końcu świata dopiero penetrował z północy na południe Amerykę Północną. Osiem tysięcy lat temu, gdy w południowej Europie kwitło już rolnictwo, a w Azji rozwijało się garncarstwo, przedstawiciele naszego gatunku wciąż jeszcze nie doszli do południowych skrawków Patagonii i Ziemi Ognistej.

To była wędrówka liczona w tysiącach pokoleń. Archeolodzy znaleźli jej dowody rzeczowe. W skamieniałym popiele wulkanicznym w Laetoli w Tanzanii zachowały się odciski stóp pary australopiteków sprzed ponad 3,5 miliona lat – najstarszy dowód dwunożności. W 2013 roku w Happisburghu w brytyjskim hrabstwie Norfolk sztorm odsłonił przykryte warstwą piachu tropy człowiekowatych sprzed 800 tysięcy lat – plejstoceńskie świadectwo, że również przodkowie Homo sapiens wywędrowali z Afryki. Dwa tygodnie później zniszczyła je wywołana pływami Morza Północnego erozja. Po drugiej stronie wyspy, w Formby Point niedaleko Liverpoolu, znaleziono ponad 220 zestawów tropów wydeptanych między 5,1 a 3,4 tysiąca lat temu. Zostawili je ludzie dokonujący rutynowych, powtarzalnych wędrówek. Mieszkali nieopodal. Polowali, zbierali muszle, szukali ptasich gniazd, bawili się. Nie mogli być świadomi historycznej doniosłości każdego kroku. W silnym słońcu szlam twardniał, wypełniał się nawiewanym z wydm piaskiem, a przypływ przykrywał potem odcisk warstwami mułu. I znów – sztormy i erozja odsłoniły kolejne warstwy osadów, a wraz z nimi ślady migracji. Dla archeologów stały się one kroniką prehistorycznej codzienności.

Nawet dziś można zaobserwować podobne pamiętnikarskie zapędy krajobrazu. Wystarczy wieczorny śnieg i nocny przymrozek. Następnego poranka chodnik staje się plątaniną tropów. W drodze do osiedlowego sklepu po chleb widzisz parę odciśniętych w lodzie podeszew. Od ulicy, wzdłuż zaparkowanych zderzak w zderzak aut, przez furtkę, którą właśnie minąłeś. Są długie i wąskie. Rozmiar 43, dorosły mężczyzna. Skąd wracał? Dokąd poszedł? Ciekawość jest silniejsza niż dyskomfort spowodowany faktem, że rękawiczki zostały w innej kurtce. Zamiast iść po chleb, zaczynasz polowanie. Robił długie kroki. Po śliskim chodniku nie dajesz rady iść z nim noga w nogę. Spieszył się. W nocy musiało być paręnaście poniżej zera. A potem te krople. Duża jak odcisk kciuka, za nią jak sznur korali mniejsze. Zamarznięta krew wygląda jak krew. Hemoglobina na śniegu wydaje się tylko bardziej czerwona. Przewrócił się? Chyba nie, bo wciąż widzisz tylko buty. Skaleczył? Kawałek dalej resztki niedojedzonych przez gawrony wymiocin zdradzają inny wymiar tragedii. Osobnik jest słaby, ucieka. Tropy obrastają wstydem. Nawet nie zauważasz, kiedy zaczynasz myśleć jak łowca. Z prawej strony dochodzi druga para tropów. O trzy numery mniejsze. Nie tak wyraźna pięta. Więc może kobieta? Ślady przecinają drogę ofiary. Jaki czas dzieli te dwie wędrówki? Czy minęli się, wymieniając spojrzenia? Czy popatrzyła na niego z politowaniem? Przyspieszyła, bo poczuła się niepewnie, zagrożona? A może wcale się nie widzieli, a oba przejścia dzieliło 5 minut? Albo 5 tysięcy lat?

Być może najbliższy prawdy o podróżowaniu był Francuz Xavier de Maistre, który w dwóch książkach opisał wyprawy dookoła swojej sypialni. Voyage autour de ma chambre powstała w 1794 roku jako wynik czterdziestu dwóch dni aresztu domowego. Trzydzieści lat później powtórzył ekspedycję, tym razem po ciemku. Obie były prztyczkiem w nos dla podróżników pełną gębą, zapuszczających się w najdalsze zakątki świata. De Maistre zygzakiem przemieszczał się po pokoju i notował kolejne znaleziska. Krzesło. Łóżko. Biurko. Im dalej w las, tym bardziej odlatywał – jego spostrzeżenia miały coraz mniej wspólnego z podjętym wobec czytelnika zobowiązaniem. Popadał w dygresje, gubił się w zeznaniach. Ale chodziło o ideę – że każdy ma prawo do wielkich odkryć. „Czyż nawet najbardziej leniwi nie zawahają się podążyć za mną, by zaznać przyjemności, która nie sprawi im kłopotu i nie będzie nic kosztować? Zatem odwagi, ruszajmy! […] Będziemy iść powoli, po drodze śmiejąc się z tych, którzy widzieli Paryż i Rzym. Nic nas nie powstrzyma. Słuchając naszej wyobraźni, podążymy tam, gdziekolwiek będzie miała kaprys nas poprowadzić”.

Wśród moich ulubionych relacji z pieszej wędrówki jest książeczka Of Walking in Ice Wernera Herzoga. To podróż w intencji, a więc coś na kształt świeckiej pielgrzymki. Jest koniec listopada 1974 roku, Monachium. Herzog dostaje telefon z Paryża z informacją, że jego przyjaciółka i nestorka krytyki filmowej Lotte Eisner w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Reżyser bierze kurtkę, kompas i worek z paroma niezbędnymi rzeczami. Rusza do stolicy Francji najkrótszą możliwą drogą. To jakieś osiemset kilometrów. Wierzy, że dopóki będzie szedł, dopóty Eisner pozostanie przy życiu. To jeszcze nie jest jej czas, notuje. Wędruje jako wyrzutek, obcy, budzący trwogę włóczęga. Śpi w stodołach, karczmach i pustych domach, do których się włamuje. Robi więc to, co język angielski nazywa zręcznym czasownikiem to loiter – pęta się, szwenda i wałęsa z zamiarem zrobienia czegoś nie do końca legalnego. Po drodze sprawozdaje ponury zimowy krajobraz oraz myśli, którymi go wypełnia. Nie zachwyca się ociekającą deszczem i pośniegowym błotem prowincją. Raczej wydobywa z niej wszystkie odcienie szarości.

W połowie grudnia dociera do Paryża. Ale jego przyjaciółki nie ma już w szpitalu; opuściła go wcześniej w zdrowiu. Będzie żyła jeszcze całych dziewięć lat. Herzog odwiedza ją w domu; jest lekko zawstydzony swoim przedsięwzięciem. Ona tego nie komentuje, tylko uśmiecha się z sympatią. Niepomny skrajnego zmęczenia, w napadzie euforii mówi do niej: „Otwórz okno. Od dziś potrafię fruwać”.

Dla Herzoga chodzenie to jedyny słuszny sposób obcowania z krajobrazem. Swoim studentom powtarza, że świat otwiera się tylko przed tymi, którzy to robią. Jego talizmanem jest znoszony plecak ze skóry, który dostał od umierającego Bruce’a Chatwina, znanego pisarza i piechura. Kiedyś Herzog powiedział nawet, że gdyby w jego domu wybuchł pożar, wyrzuciłby dzieci przez okno, a z całego dobytku ratował wyłącznie ten plecak. Nie wierzę w tego typu fetysze.

Żeby iść przed siebie, potrzeba tylko oczu. Możesz kroczyć, nie posiadając nóg, ale jeśli się nie rozglądasz, wędrówka będzie tylko powolnym przemieszczaniem się w przestrzeni.

Patrzeć na krajobraz uczyłem się z książek Johna R. Stilgoe. To harwardzki akademik z czterdziestoletnim stażem, jednoosobowa katedra na Wydziale Studiów Wizualnych i Środowiskowych. Jego zajęcia są oblegane przez tłumy studentów, ale wciąż nie dochował się następcy. Współpracownicy żartują, że gdy przejdzie na emeryturę, trzeba będzie zamknąć katedrę. Jego polem badawczym są zmiany, jakim ulegał krajobraz Stanów Zjednoczonych od roku 1500 do dziś. Metodą – obserwacja skutków tych przemian. Wyczytałem u niego, że angielskie landscape wywodzi się ze starofryzyjskiego jako zbitka dwóch słów: „ląd” i „łopata”. A więc landscape to krajobraz przekopany, przetworzony, zmieniony przez człowieka na przestrzeni wieków. Jego przeciwieństwem jest rzeczownik wilderness, czyli „dzicz”. Oceany, lodowce, pustynie, stepy i niektóre lasy tropikalne. Ale jest też dzicz, którą możemy zrobić sobie sami. Wystarczy, że zimową nocą staniemy na pustym baku na leśnej drodze, parę kilometrów od najbliższych zabudowań, a w naszym telefonie akurat padnie bateria.

Perspektywa. Wraz z nią zmieniają się krajobrazy. Nie oglądamy ich, lecz czytamy i interpretujemy. Według Stilgoe największą rewolucję przyniosła w tej kwestii jesień roku 1783. We Francji doszło wtedy do pierwszych udanych załogowych lotów balonem. Najpierw były to zwierzęta: baran, kogut i kaczka, a miesiąc później człowiek. Balon nie wymagał w powietrzu dużej uwagi, można było swobodnie zerkać w dół. To zmieniało wszystko. Kiedy ludzkość ujrzała z ptasiej perspektywy lądy, rzeki, pola i miasta, nigdy już nie była w stanie patrzeć na nie po staremu. Krajobraz domknął się, nie było już niewiadomych. Wcześniej rzeki były bezgranicznymi masami wody, teraz stały się liniami o definiowalnym początku i końcu. Dawniej lasy mierzono dniami wędrówki, teraz dało się je objąć spojrzeniem.

Wczesną zimą 2016 roku rozmawiałem w Biebrzańskim Parku Narodowym z paralotniarką Saszą Dench. Postawna i pewna siebie blondynka kierowała ekspedycją, na potrzeby której na kilka zimnych miesięcy przemieniła się w łabędzia czarnodziobego, bewika. Chciała na motoparalotni pokonać tę samą trasę, którą rokrocznie przemierzają migrujące do brytyjskich zimowisk ptaki. Lęgną się w delcie rzeki Peczory, która w czasie syberyjskiego lata jest dla nich obfitującym w pokarm rajem. Gdy przychodzą pierwsze chłodne dni, ruszają w drogę. Na pokonanie tysięcy kilometrów mają zaledwie parę tygodni.

Nie zazdrościłem Dench. Dzień w dzień wkładała na siebie rozliczne warstwy ubrań, które i tak w powietrzu nie dawały jej ciepła. Była uzależniona od pogody. Zły wiatr czy ulewa unieruchamiały ją na odludziu z ograniczonymi zapasami. Ale nie mogłem przestać myśleć o tym, co widziała podczas pierwszych dni ekspedycji. Tylko nieliczni mają szansę spojrzeć na tundrę ptasimi oczami. Opowiadała, że nie było tam żadnych linii prostych, a kolory zmieniały się jak w kalejdoskopie. Z punktu widzenia lotnika to duże wyzwanie. Bo jeśli nie ma drzew, a kolory ciągle się zmieniają, to po czym poznać teren, który nadaje się do lądowania? Co jest suche, a co mokre? Jedyne, co można w tej sytuacji zrobić, to lecieć nisko i patrzeć, co jak wygląda z powietrza. Jasnopomarańczowy kolor na bank oznacza mokre, na którym się nie wyląduje. Wszystko, co przypomina boisko piłkarskie w Wielkiej Brytanii, nie dość, że jest mokre, to jeszcze pewnie głębokie na metr. Albo purpura – czasami to miłe, suche wrzosy, a czasami wielka łąka, na której może i da się wylądować, ale na pewno nie wystartować do dalszego lotu.

Skrajnym przypadkiem takiej zmiany punktu widzenia jest efekt szerokiej perspektywy. Opisał go brytyjski pisarz Frank White w książce o takim właśnie tytule – The Overview Effect. Jego zdaniem tę perspektywę zyskuje każdy, kto na własne oczy ujrzy z orbity naszą planetę. Ziemia widziana z kosmosu jest krucha i można ją nakryć dłonią. Podobno kiedy się ją w ten sposób zobaczy, wszystko na jej powierzchni staje się żałośnie błahe. Astronauci to najżarliwsi z ekologów.

*

To miała być książka o krajoznawstwie. Zainspirowało ją spotkanie, które przerodziło się w wywiad prasowy. Potem zaowocowało serdecznym koleżeństwem, mimo dzielących nas dwóch pokoleń. I może jeszcze słowa Mieczysława Orłowicza, najsłynniejszego z krajoznawców. W 1919 roku objął stanowisko kierownika Referatu Turystyki przy Ministerstwie Robót Publicznych. Zaraz potem opublikował pełen planów i założeń manifest Organizacja turystyki i sportu w Polsce. Z nudnej gadaniny wyłowiłem dwa zdania: „Lecz ten okres pionierski nie minął jeszcze. Nie wszystkie osobliwości odkryte, nie wszystkie udostępnione, nie wszystkie opisane”.

Krajoznawstwo – lubię to słowo. Może dlatego, że jest bardzo pojemne. I mocno już zakurzone. Krajoznawcą może być pisarz, naukowiec, dziennikarz, artysta. Może być nim nawet zwykły wędrowiec, i to niekoniecznie stąd. Nie może nim być za to ktoś, kto zamiast przed siebie i na boki patrzy w ekran smartfona. Krajoznawca musi czytać krajobraz, a nie Wikipedię.

Przez długie lata nie miałem problemu ze współuczestniczeniem w globusowym przekłamaniu odległości. Pływałem po Irawadi, deptałem Himalaje, spałem na Saharze. Ale kiedy pojawiły się dzieci, bogactwo zacząłem mierzyć nie stanem konta, tylko chwilami wolnego czasu. Dniami pozbawionymi zobowiązań. W życiu rodzica te ostatnie nigdy nie występują w nadmiarze. Zawsze lubiłem wycieczki po Polsce, ale teraz miałem cel: udowodnić sobie i innym, że Orłowicz miał rację. Choćby tylko w jednym elemencie – że nawet jeśli wszystko zostało już odkryte, to jeszcze nie udostępnione. A jeśli jednak udostępnione, to nie opisane. Wciąż można nanosić na mapy nowe nazwy.

A tytuł? Ornitolodzy hajstrą nazywają czarnego bociana. Wieki temu polski niż porośnięty był jedną wielką puszczą, którą dzielono na mniejsze tylko na papierze. W czasach Zygmunta Augusta doliczono się aż trzydziestu ośmiu takich puszcz. Czarne bociany były w nich codziennością, o wiele częstszym widokiem niż lubiący ludzkie towarzystwo bocian biały. Dziś sytuacja się odwróciła. Choć hajstra wcale nie jest w Polsce ptakiem szczególnie rzadkim, zobaczenie go wymaga wiedzy, starań i cierpliwości. Wciąż kryje się w leśnym krajobrazie, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.

Podróże na potrzeby tej książki zajęły parę lat. Poruszałem się na nartach, kajakiem, czasem samochodem, a przede wszystkim na własnych nogach. Wybrałem miejsca, które mnie intrygowały, i takie, o których wcześniej nie wiedziałem nic. Niektóre odwiedziłem tylko raz, w inne wracałem wielokrotnie. I wciąż wracam. Wędrowałem pod rękę z krajoznawcami, którzy mieli coś do powiedzenia na ich temat. Niektórych musiałem dźwigać w plecaku, bo ich słowa chowały się w książkach.

Zanim wyruszyłem na tę krajoznawczą wycieczkę, od de Maistre’a pożyczyłem trochę dystansu do świata, a od Herzoga – wyobraźnię i poczucie humoru. Chciałem też być choć odrobinę tak spostrzegawczy jak Stilgoe. I jeszcze dodać coś od siebie.

Horror vacui

(PULWY, MAZOWSZE)

Pierwsze rzucało się w oczy to, że nic nie rzuca się w oczy. Spojrzenia ginęły pomiędzy recepcją a percepcją. Linia horyzontu nijak nie chciała się złamać, tylko sprawiedliwie dzieliła widok na pół. Wszędzie biel: i na górze, i na dole. I już nic poza tym. Jakby niestworzona historia stworzenia zatrzymała się tu w połowie trzeciej doby. Padać zaczęło poprzedniego dnia wczesnym popołudniem. Początkowo nieśmiało, ale z każdą kolejną godziną krawężniki w Warszawie pęczniały, a termometry szły w niebieskie. A potem sypało jeszcze całą noc i już wiedziałem, że rano warto pojechać na Pulwy.

Zamarzyły mi się Pulwy w śniegu w chwili, gdy zobaczyłem zdjęcia Murraya Fredericksa. Australijczyk, ale najwyraźniej nie znosił tamtejszych upałów, bo trzy lata z rzędu latał na Grenlandię. Fotografował tam wielkie nic. Krajobraz pozbawiony detali, wypolerowaną białą pustkę. Lód rozpościerający się hen, we wszystkie strony świata. W tamtych szerokościach geograficznych pyłu w atmosferze jest tyle co nic, światło nie zna więc umiaru i leci przed siebie na łeb na szyję. Ludzkie oko nie nadąża, głupieje, bo skoro nie ma przed nim nic, to nie wiadomo, czy setki kilometrów nie są przypadkiem o rzut wełnianą czapką stąd. Fredericks utrwalał tę próżnię, nadając jej tylko kolejne numery. Jedyną zmienną na jego zdjęciach jest niebo. Lazurowe lub osmolone jak otchłań, innym razem w monochromii. Wygląda to wszystko jak powierzchnia obcej, pogrążonej w wiecznym mrozie planety z równie obcą gwiazdą dominującą na niebie. Pomyślałem, że trzeba by te zdjęcia pokazać Wernerowi Herzogowi. Lubi się o nim mówić, że jest jedynym reżyserem, który filmy kręcił na każdym z siedmiu kontynentów. Ale on mierzy chyba wyżej, bo czasem psioczy, że na Ziemi skończyły już mu się plenery i że oddałby wszystko za międzyplanetarny lot z kamerą. „Tam na górze jest tyle szans na świeże obrazy, że powinniśmy wysyłać w kosmos poetów, a nie astronautów”, przekonywał w wywiadzie rzece.

Oglądałem zdjęcia Fredericksa z cyjanometrem, instrumentem, bez którego dwieście lat temu Aleksander Humboldt nie wychodził z domu. Traktował go na równi z barometrem czy termometrem, choć z dzisiejszego punktu widzenia zysk był wyłącznie estetyczny. Cyjanometr to nic innego jak próbnik kolorów. Gama odcieni niebieskiego naniesiona na okrągłą podziałkę liczbową. Biel to zero, czerń – pięćdziesiąt dwa. A więc pejzaż pokrywy lodowej Fredericksa numer 4724 dał odczyt czterdzieści trzy. Ale widok numer 2426 to już czterdzieści siedem przy linii horyzontu i goła dwójka ponad nią. A jeśli chlapnąć sobie arktyczne niebo na suficie, to chyba jakąś piętnastką.

Nie miałem nikogo pod Wyszkowem, więc jechałem na te Pulwy w ciemno. Miasto jeszcze spało, Bugiem szedł śryż. Minąłem rzekę, puste parkingi dyskontów, a potem w sośninie Puszczy Białej ścigałem się z pukającym od dołu w widnokrąg dniem. W Porządziu byliśmy chyba ex aequo. Zjechałem wąwozem w las, a potem już na suchego przestwór oceanu.

Na dowolnej mapie ziemi wyszkowskiej wygląda to jak odczyt z ultrasonografu uwieszony u zakola Narwi. Wielkie marnotrawstwo przestrzeni i lakoniczny napis PULWY. Tu na miejscu trochę przeszarżowali, bo na czerwonej tablicy głoszącej ochronę przyrody stoi jeszcze jak wół BAGNO. A więc „pulwy Pulwy” lub „bagno Bagno”, bo dla Kurpiów to zawsze było jedno i to samo. Przez ostatnie kilka tysięcy lat rzeczywiście były tu bagna. Ale żeby powstały, najpierw musiała być potężna, fumiasta rzeka. Potem zmieniła koryto, jej starorzecze stało się jeziorem, a po wyschnięciu odsłoniło bagienne dno. Dziś kapryśne rzeki są dwie, bo blisko stąd i nad Narew, i do Bugu. Nie mogło więc dziwić sześćdziesiąt kilometrów kwadratowych bagien gdzieś pomiędzy nimi, plejstoceński suwenir o miedzę od najdawniejszych spławnych szlaków handlowych. Osuszenie ich kusiło od kilku wieków. Mnóstwo było tu wysokiej jakości torfu, którym grzała się Warszawa.

Problem w tym, że nieustannie podmokły teren dawał się eksploatować tylko sporadycznie, suchymi jesieniami. Najpierw Prusacy, potem władze Księstwa Warszawskiego, wreszcie Polski Ludowej chciały tu kopać kanały. Melioracja zdawała się nie mieć końca, głównie za sprawą upartych kurpiowskich chłopów trzęsących burymi portkami o własne pola. Wreszcie w latach sześćdziesiątych XX wieku bagna ostatecznie zamieniły się w szmat łąk oplecionych labiryntem kanalików. Mazowsze samo w sobie jest tak płaskie, że ze szczytu drabiny widać Kieleckie. Tutaj ta gładkość jest absolutna. Ale żeby zobaczyć i zrozumieć tę osobliwość, trzeba pokonać dystans dzielący mapę i terytorium. Hojna zwykle mapa nie składa tu żadnych obietnic. Pulwy z tej mapy kpią.

Przyjeżdżałem tu parokrotnie i za każdym razem znajdowałem je gdzieś indziej. Pierwszy raz to była jesień. Ostatni dzień listopada, w całym kraju wiało niemiłosiernie, nad morzem sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, nad lądem pewnie dziewięćdziesiąt. Chmury na łeb na szyję gnały po oklapłym nieboskłonie, dopiero po południu zbijając się w zakalec typowy dla tej pory roku. Ale to uparte ducie, które na ekspresówkach przestawiało auta z pasa na pas, tutaj pozostawało niezauważone. Przegrywało z wielokilometrową próżnią bez walki. Brakowało punktu odniesienia, który umożliwiłby wiatrowi danie jakiegoś wyrazu swojej obecności. Dopiero moje pojawienie się na skraju łąk pozwoliło wiatrowi zaistnieć. Szedłem wtedy od Porządzia na północ, do Grądów Polewnych, a potem według wskazówek zegara, po pętli. Wydeptanymi przez krowy ścieżkami albo po prostu przed siebie, na szagę, na skróty. Byłem ja i jeszcze jeden żywy punkt zawieszony kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Ciemny otok skrzydeł sugerował myszołowa. Ktoś powiedział mi potem, że włochaty, Buteo lagopus, który przylatuje do nas na zimę z północy, często dynda tak w bezruchu, wypatrując obiadu z czworonożnej drobnicy. Ale ten mógł równie dobrze po prostu siłować się z wiatrem. Był za wysoko, bym dostrzegł jego skoki, gołe lub opierzone. A po chwili zza moich pleców wyleciał drugi, równie enigmatyczny i już kompletnie nie wiedziałem, kto jest kim.

Ale teraz był środek zimy, koniec grudnia. Dopiero świtało. Heban nocy stawał się granatem, przechodził w stal i przez kilka stanów szarości, wreszcie osiągnął docelową spraną biel. Przywiozłem ze sobą biegówki. Chciałem być pionierem, a nie tylko zmoczyć skarpety. Wyczekiwałem tej śnieżycy od dawna, bo na Mazowszu od paru lat śniegu było wyraźnie mniej. Kiedy więc wreszcie zaczęło sypać jak należy, znalazłem się na Pulwach.

Ruszyłem na przełaj w stronę Rząśnika. Widoczność była mizerna, powietrze ziarniste jak stara kronika filmowa. Wiedziałem, że bez wyraźnych punktów orientacyjnych trudno będzie trzymać się kursu. Rzuciłem okiem za siebie. Ślady nart były chwiejne i pełne drobnych wątpliwości. Podobno rozległe przestrzenie nam nie sprzyjają, bo jako Homo sapiens nauczyliśmy się nawigować na sawannach i w dżunglach, gdzie ciągle ma się coś na oku. Bez elektroniki na pustyniach, oceanach, w Arktyce jesteśmy bezbronni. Zapraszamy panikę. Skala może być zresztą o wiele mniejsza. Wypłyń czymkolwiek na duże jezioro i jeśli brzeg zniknie ci z oczu, choćbyś nie wiem jak ufał swoim umiejętnościom, szybko wkradnie się niepewność.

Poczułem ją już po paru minutach. Szukałem dźwięków tła, bicia serca dnia codziennego. Tykania zegara, szumu lodówki, wrzawy kolonii gawronów. Nie znalazłem nic poza monotonnym szuraniem nart. Śnieg był sypki, trzymał się podłoża siłą kilkustopniowego mrozu. Spody nart raz po raz skrzeczały na źdźbłach wyschniętej trawy. To był dźwięk zapiaszczonego suwaka od kurtki.

Rytm jazdy wyznaczały kanały melioracyjne. Były jak czarny ścieg na strzępie białego materiału. Te wąskie dawno zamarzły, przelatywałem przez nie właściwie bez zatrzymywania się. Człapałem przez wystającą spod puchu słomianą otulinę wody, po czym długim susem, bez wypinania nart hycałem na drugą stronę. Te szersze wciąż żyły czarną smołą, jakby przez rozcięcia na skórze ziemi wyglądało piekło. Najpierw przerzucałem przez nie narty, potem skakałem sam.

Już po paru minutach jazdy pustka zaczęła się wypełniać treścią. Spod cienkiej warstwy śniegu wyłaniały się litery, słowa, zdania. Każdy trop był inną historią. Prawdziwa republika tropów. Sarny, dziki, zające, lis, pies. Niebo wciąż drobiło heksagonami bieli, ale hurtowo odciśniętych w podłożu łap było zbyt dużo, by tak szybko zniknąć. Dla saren świt to czas najwyższej aktywności. Często wyściubiają wtedy łby zza drzew, by poszukać pożywienia na otwartych przestrzeniach. Młode kozły maszerują powoli, ostrożnie, ale i trochę lekkomyślnie, jakby miały na to cały dzień. Starsze, doświadczone, czekają, jak długo się da na skraju lasu, a potem piorunem wypadają na łąkę. Biegną do utraty tchu i przystają dopiero na jej środku. Z sarnich tropów biło zniecierpliwieniem. To musiała być młodzież. Zające z kolei szyfrowały przestrzeń. Kreska przy kresce, kropka, kropka. Zajęczy alfabet Morse’a.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Przypisy

[1] O ile nie podano inaczej, przekład Adam Robiński.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected]@czarne.com.pl

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I