Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto Polska B jak bóbr. Po II wojnie światowej jej mieszkańców dało się policzyć na palcach. Kiedy Aleksander Ford kręcił filmową adaptację Krzyżaków, zwierzę do słynnej sceny polowania znalazł dopiero w gdańskim rezerwacie. Ale to już przeszłość. Dziś trudno o jakiekolwiek rachuby, a największe europejskie gryzonie żyją od Bałtyku po Tatry. Historia polskiej populacji bobra w XX wieku jest opowieścią o spektakularnym powrocie gatunku jeszcze niedawno zagrożonego wymarciem. Pałace na wodzie to zapis krajoznawczego śledztwa – prowadzonego w Gdańsku i Poznaniu, na Warmii, Mazurach, Suwalszczyźnie, Mazowszu oraz w Bieszczadach – w poszukiwaniu historycznych korzeni kraju bobrów i źródeł jego obecnej potęgi. To również przewodnik po z pozoru niewidzialnym świecie tych zwierząt. A także zachęta do nawiązania dobrosąsiedzkich stosunków. Bo metropolie bobrów to przeciwieństwo miast ludzkich: pełne wody i bujnej zieleni, samoistnie filtrujące zanieczyszczenia, buchające gatunkową różnorodnością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
W serii ukazały się ostatnio:
Marek Szymaniak Zapaść. Reportaże z mniejszych miast
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej
Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)
Marcelina Szumer-Brysz Izmir. Miasto giaurów
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 5)
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)
Anna Maziuk Instynkt. O wilkach w polskich lasach
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)
Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci (wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)
Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)
Ewa Winnicka Angole (wyd. 3)
Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów
Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)
Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła” (wyd. 2)
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)
Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie
Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej
Mariusz Surosz Ach, te Czeszki! (wyd. 2)
Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)
Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)
W serii ukażą się m.in.:
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © by Zenon Wojtas
Copyright © by Adam Robiński, 2022
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Paulina Piądłowska
Korekta Sylwia Paszyna / d2d.pl, Anna Zygmanowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa Karolina Mazurkiewicz
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-478-9
Pamięci Arkadiusza Szarańca
Jak przed dziobem statku, woda otwiera się pod twoją stopą.
Nie bagno, błękitne od czapli,
tylko pojedyncze czerwone pióro
ze skrzydła jakiegoś czarnego ptaka, gdzieś
drewniany chodnik wije się nad wodą,
linią nieba nad tym obolałym miejscem.
Ruch przy powierzchni,
kartka, do której nie lgnie atrament.
Linia biegnie prosto
nad głębią i płycizną, ponad organizmami, algami,
gnijącym liściem.
Stań przede mną nago,
niosąc płaszcz z patyków.
To najuczciwsze, co można zrobić.
Jak woda, żeby cię przyjąć,
otwieram siebie,
usta, bagno, margines
powstrzymuje
krętą krawędź wewnątrz.
Ta linia nie biegnie do oceanu,
nie jest rzeką chętną wpadać
w objęcia drżących, białych statków.
Jestem śródlądowy.
Podaj rękę.
James Thomas Stevens, Bagna Tonawanda, przeł. Julia Fiedorczuk
Korzenie trzymały sosnę wbrew grawitacji. Pod takim kątem, że pieszo dałoby się dojść do samej korony. Kora była zdarta i wyślizgana, wykrot wywlekał wnętrzności ziemi. Dziewczyna odziana w czerwoną pelerynę przypominała nie myśliwego, lecz inną postać z bajki. Weszła na drzewo z gracją baletnicy, boso i bezszelestnie. Patrzyła w dal i jednocześnie sięgała dłonią za plecy. Wyciągnęła z kołczanu strzałę, nałożyła ją na cięciwę, podniosła grzbiet łuku na wysokość oczu. Celowała krótko i szybko obwieściła triumf. Jej towarzysz patrzył na to wszystko oniemiały, tym bardziej że chwilę później golusieńka wskoczyła do bajora, by wyłowić zwierzę. Było nieduże, więc młode, a w kilku krótkich ujęciach, w których mignęło potem na ekranie, miało w sobie tyle życia, ile przerzucony przez ramię worek kartofli. Że mamy do czynienia z bobrem, sugerował jedynie parosekundowy kadr sprzed strzału, na którym czarna głowa cięła taflę trzymaną w zębach witką.
Opisana powyżej scena z filmowych Krzyżaków Aleksandra Forda z grubsza odpowiada temu, jak sześćdziesiąt lat wcześniej nakreślił ją Henryk Sienkiewicz. Ale są też różnice. W oryginale sosna jest wierzbą, Jagienka nie wchodzi na nią, tylko się kładzie, i strzela nie z łuku, lecz z kuszy. Politowanie budzi nieprzystający do współczesności język, którym Sienkiewicz próbuje opisać młodzieńczy flirt. „Hej! to ci łania” – komentuje szeptem wdzięki koleżanki Zbyszko z Bogdańca, a gdy pomaga jej wgramolić się na wierzchowca i pod dłońmi czuje „czerstwe, jakby z kamienia wykrzesane ciało”, biorą go, jak to dyplomatycznie ujął pisarz, ciągoty. Również Ford nie ustrzegł się skuchy, bo jego Jagienka podczas odławiania bobra z wody w zagadkowy sposób zamienia dwa warkocze w jeden. Jeśli jednak naprawdę rozliczać z czegoś i Forda, i Sienkiewicza, to z beztroskiego podejścia do realiów łowieckich. Ustrzelony bóbr nie pływa brzuchem do góry w oczekiwaniu, aż wyłowi go roznegliżowana niewiasta, bo w większości przypadków zwierzę idzie jak kamień na dno. Dzieje się tak od razu, w chwili śmierci, lub po serii krótkich konwulsji, w trakcie których gryzoń uderza kończynami i ogonem o podwodną roślinność, a przy tym zwykle się w nią zaplątuje.
Nie da się przewidzieć, jak zachowa się zabity w wodzie bóbr, przekonuje w mailach Aleksander Sawieljew, badacz i myśliwy z Ogólnorosyjskiego Instytutu Naukowo-Badawczego Łowiectwa i Hodowli Zwierząt Futerkowych w Kirowie. Dlatego wszystkie poradniki łowieckie jednoznacznie nakazują strzelanie wyłącznie w płytkiej wodzie lub blisko brzegu. Najlepiej po uprzednim rozpoznaniu dna. Celować należy nie w korpus czy pysk, lecz w nieduży obszar między okiem a uchem, wyznaczony przez prostokąt o wymiarach jeden centymetr na trzy. Taki strzał będzie zawsze śmiertelny. Z kolei trafiony w serce bóbr, którego myśliwy przyłapał w trakcie żerowania na lądzie, padnie w przód, bijąc ogonem o grunt. Strzelony w kręgosłup, gwałtownie wygnie grzbiet i znieruchomieje. Wojciech Misiukiewicz z Wigierskiego Parku Narodowego pisze, że ranny bóbr zwykle salwuje się ucieczką do wody i o ile obrażenia nie okażą się śmiertelne, prędzej czy później znów wypłynie na powierzchnię. Zazwyczaj niedaleko od miejsca, w którym zanurkował. Tylko silne, dorosłe zwierzęta mogą próbować uciec od napastnika w górę cieku. W większości przypadków raniony bóbr spłynie z nurtem. Wyławiać go należy ostrożnie, za ogon, który myśliwi zwą kielnią, bo nigdy nie wiadomo, jaki jest rzeczywisty stan zwierzęcia. Kilkunastokilogramowy bóbr potrafi wierzgać jak rozwścieczony byk.
Jeśli jednak strzał w czaszkę będzie śmiertelny, a zwierzę pójdzie na dno, to pośmiertne procesy trawienne zachodzące w jego układzie pokarmowym spowodują wzdęcie. Truchło w końcu wypłynie na powierzchnię. Stanie się to jednak dopiero po kilku godzinach, a nawet dniach, w zależności od stopnia wypełnienia żołądka. W swojej łowieckiej monografii bobra Misiukiewicz powołuje się na przeprowadzone wśród rosyjskich myśliwych badania ankietowe, z których wynikało, że na jednego pozyskanego, a więc zabitego i wyłowionego gryzonia przypada średnio od półtora strzału do dwóch.
Analiza źródeł historycznych wskazuje, że ewolucja broni służącej do polowania na bobry postępowała od kopii i włóczni przez łuk i kuszę aż po broń palną i sidła. Przez wieki południowosyberyjscy Tuwińcy zabijali je strzałami zwieńczonymi żelaznymi grotami, do których końca przywiązywali długi sznurek ze spławikiem. Dzięki niemu łatwo mogli namierzyć tonące truchło. Również kusza, z czasem zakazana prawem jako zbyt niebezpieczna w rękach przeciętnego myśliwego, stanowiła w tamtej mocno zabobrzonej części świata częsty element łowieckiego arsenału. Oczywiście broń miotającą stopniowo wypierała palna. Niemieckie podręczniki łowieckie z XIX wieku przekonywały, że jeśli polować na bobry, to tylko przy jej użyciu, podczas księżycowej nocy, z brzegu, w sąsiedztwie świeżo zgryzionych drzew i krzewów. Pośród sztuczek praktykowanych przez kanadyjskich myśliwych można znaleźć choćby zanurzanie nieopodal nory snopka ogołoconych z kory wierzbowych gałązek, których biel powinna zwrócić uwagę bobrów i wywabić je z ukrycia.
Swoją podpartą bogatym doświadczeniem łowiecką monografię Misiukiewicz rozpoczyna enigmatycznym „Bóbr zapłać”. Choć nie wiadomo, za co jego zdaniem gryzoń miałby płacić, to historia gatunku i jego relacji z człowiekiem jednoznacznie wskazuje, że właśnie tak się stało. Być może więc wywód o sposobach polowania na bobra należałoby zamknąć jeszcze jednym świadectwem. Bernie Krause to muzyk, kompozytor i badacz krajogłosu, a więc sfery obejmującej ludzkie i więcej niż ludzkie dźwięki. Pośród tysięcy zgromadzonych w jego bibliotece nagrań jest również płacz zarejestrowany w 2008 roku w Minnesocie. Wiosną tamtego roku strażnicy leśni wysadzili za pomocą lasek dynamitu bobrową tamę, przy okazji zabijając samicę i jej potomstwo. Jej partner, którego eksplozja tylko raniła, pływał potem wkoło rozlewiska, wydając z siebie żałobne zawodzenie. Krause nazwał je najsmutniejszym dźwiękiem żywego stworzenia, jaki kiedykolwiek słyszał.
W szczycie lipcowych upałów, między jedną burzą a drugą, tonąłem w wilgoci zmokniętego lasu. Nie byłem przygotowany na takie warunki. W trampkach, krótkich spodenkach i kasku rowerowym na głowie przechadzałem się po nasiąkniętym runie, a każde trącenie gałęzi posyłało mi na kark zimne prysznice. Buty miałem mokre, koszulkę przepoconą, z łydek strząsałem wspinające się ku udom kleszcze. Brukowana, potem asfaltowa, wreszcie bita droga biegła od gdańskiej dzielnicy Oliwa na zachód, w stronę zarośniętych bukowym lasem polodowcowych wzgórz. Towarzyszył jej potok, początkowo pełen wody, wyżej węższy i płytszy. Z czasem stał się tylko smugą mokrego piachu, upstrzoną kałużami. Pedałowałem w górę Doliny Radości, która stanowiła tak naprawdę zlepek wielu pomniejszych dolin. Na ostatnim odcinku, przed obwodnicą Trójmiasta Potok Oliwski wchodził w stary las mieszany. Unosił się nad nim szum nieodległych silników. Miejsce nazywało się Doliną Bobrów. Na międzywojennych mapach widać było tu niebieską łzę rozlewiska z obu stron otoczonego pagórkami. Na współczesnych zastąpiła ją cienka kreska strumienia. Przyjechałem do lasów oliwskich, bo to właśnie tu filmowa Jagienka zabiła z łuku bobra w najsłynniejszej literacko-filmowej scenie z udziałem przedstawiciela tego gatunku. Nie ma na to wielu dowodów. Jak na superprodukcję tego kalibru do dziś zachowało się zadziwiająco mało dokumentów poświęconych Krzyżakom. Są za to kartograficzne poszlaki i wspomnienia aktorów. W wydanym z okazji pięćdziesiątej rocznicy premiery filmu albumie Urszula Modrzyńska, odtwórczyni roli Jagienki, przywoływała zdjęcia w Oliwie i lodowatą kąpiel w tamtejszym rozlewisku. Ale jest też bezsprzeczny fakt, że Oliwa była pod koniec lat pięćdziesiątych jednym z niewielu miejsc w Polsce, gdzie dało się bobra sfilmować.
W notesie zapisałem współrzędne geograficzne co do minuty określające położenie jednej z ostatnich pamiątek tamtych czasów. Dębowy pniak stał wśród świerków, zszarzały i zwietrzały. U podstawy był już mocno spróchniały, jednak jego górna część wciąż nosiła równe rzędy śladów po zębach, które dekady wcześniej dobrały się do drzewa. Co prawda oglądałem pniak na zdjęciu wykonanym ponad dwadzieścia lat przed moją wizytą w Oliwie, jednak autor fotografii przekonywał, że jeszcze dziesięć lat po uwiecznieniu pozostałość po drzewie była w dobrym stanie, łatwa do zlokalizowania. Wklepałem koordynaty, a nawigacja w telefonie zwróciła czerwoną pinezkę umiejscowioną tam, gdzie droga przechodziła przez potok. Ale na miejscu znalazłem tylko resztki sparciałej kłody. Otaczały ją młode graby, wyrosłe wiele lat po polowaniu Jagienki. Były też strzępy drucianej siatki zahaczonej o dwa grubsze drzewa, możliwe, że ślad po ogrodzeniu. Schowałem rower w krzakach i szukałem dalej, z czasem zataczając coraz szersze kręgi i coraz mniej wierząc w sens przedsięwzięcia. W końcu się poddałem, przystanąłem i zacząłem analizować sytuację. W powietrzu unosił się aromat rozkładu i stęchlizny. Na karku czułem wilgoć godną lasu deszczowego. Podeszwy zapadały się w miękkim runie. Z omszałych kłód sterczały kapelusze owocników, pod którymi uwijały się robaki. Dziesięć lat to dla reducentów kupa czasu. Wszechobecnym gniciem las wyraźnie mówił mi, co się stało z pniakiem. Na zazielenionym, rozmiękłym klocu rósł świecznik rozgałęziony – rzadki bladożółty grzybek o owocnikach jak kandelabry. Przykucnąłem, strącając na niego parę kropel deszczówki, a potem pogłaskałem opuszkami palców jego otwarte ramiona.
Sienkiewiczowska scena polowania na bobra, choć pełna drobnych nieścisłości, ma ogromny wymiar symboliczny. W paru akapitach lektury szkolnej skondensowana została wielowiekowa narracja o znikaniu. Nie orientujemy się, ile bobrów żyło w Europie tysiąc czy pięćset lat temu. Mamy wyrwane z kontekstu relacje i natłok nazw miejscowych: wszystkie te Bobrowniki, Bóbrki, Biberhofy i brytyjskie trakty z bobrem w nazwie, których korzenie sięgają średniowiecza. Paleobiologia pozwala nam śledzić ewolucyjną historię z pozoru bliźniaczych gatunków: Castor fiber, bobra europejskiego, oraz Castor canadensis, bobra kanadyjskiego, których drogi rozeszły się ponad siedem milionów lat temu. Niewiele wiemy jednak o ich wspólnych przodkach i cechach przekazanych przez nie dzisiejszym bobrom. Badania skamieniałości sugerują, że na bobrzą rodzinę składały się miriady gatunków o bardzo zróżnicowanej ekologii. Były wśród nich istoty wodne, lądowe i żyjące w podziemnych norach. Wnioskujemy, że ścinanie drzew jako nowy sposób na przetrwanie wymyśliły w połowie kenozoiku, dwadzieścia pięć milionów lat temu, w arktycznej tundrze. Gdy klimat się ochłodził, ówczesne bobry, zamiast migrować na południe, zaczęły budować drewniane schronienia, które dziś nazywamy żeremiami. Narodzinom Homo sapiens świadkowały już tylko dwa gatunki, te znane nam dziś. Laikowi trudno je rozróżnić. Również opowieść o ich relacji z człowiekiem jest zbieżna, co pozwala snuć ją bez systematycznych dygresji.
Nowoczesna technologia daje czasem możliwość zerknięcia na marginesy ludzkiego świata. W 2007 roku Jean Thie, ekolog krajobrazu o zacięciu informatycznym, pionier użycia systemów informacji geograficznej w Kanadzie, podczas analizy zdjęć satelitarnych natrafił na długi na osiemset trzydzieści pięć metrów zygzak bobrowej tamy. Znajdowała się nieopodal jeziora Claire, wewnątrz Parku Narodowego Bizona Leśnego w prowincji Alberta. To prawdziwe odludzie, z dala od jakichkolwiek dużych ośrodków miejskich. Pozbawiony dróg i ścieżek teren o powierzchni większej niż Szwajcaria. Rzadki w Ameryce Północnej przykład miejsca, do którego człowiek po prostu nie ma dostępu, chyba że z powietrza. Tama odnaleziona przez Kanadyjczyka nie była stara. Widział ją, co prawda, w 1990 roku satelita Landsat 7, nie widniała jednak na wykonanych dziesięć lat wcześniej fotografiach lotniczych. Z czasem Thie dokonał paru podobnych odkryć, między innymi w Karelii i Finlandii (najdłuższa tama, którą tam odkrył, znajduje się na północny wschód od jeziora Onega i ma dwieście trzydzieści metrów). Jednak to kanadyjskie bobropolis stało się pożywką dla wyobraźni historyków. Oto bowiem na paru fotografiach zobaczyli, jak mógł wyglądać północnoamerykański krajobraz w przededniu europejskiej kolonizacji. Jak udowadniają w artykule z 2005 roku David Butler i George Malanson, w Ameryce Północnej znajdowało się wówczas od piętnastu do dwustu pięćdziesięciu milionów bobrowych stawów. Ich myśl w obrazowy sposób rozwinął dziennikarz Ben Goldfarb: jeśli przyjąć średnią sto pięćdziesiąt milionów oraz założyć, że każdy ze stawów miał powierzchnię czterech dziesiątych hektara (na takie uproszczenie pozwalają współczesne obserwacje), to się okaże, że zalewiskami pokryte było ponad sześćset tysięcy kilometrów kwadratowych. To niemal dwie współczesne Polski. Między ostatnim zlodowaceniem a ekspansją Homo sapiens bobry stanowiły na całej półkuli północnej główną siłę krajobrazotwórczą na skalę kontynentalną. To one stworzyły podwaliny przestrzeni, którą potem człowiek zabudował miastami i wsiami. Archeolożka Bryony Coles twierdzi wręcz, że jeszcze cztery tysiące lat temu bobry wciąż miały większy wpływ na kształtowanie przestrzeni niż ludzie, którzy chowali się w jaskiniach i wyrabiali kamienne narzędzia. W tym samym czasie bobry ścinały drzewa, przez co zmieniały skład gatunkowy lasów, tamowały cieki, budowały mokradła i modyfikowały granice wododziałów. Wszystko, co udało się osiągnąć wczesnym hominidom, przekonuje Coles, znajdowało się również w zasięgu przeciętnej rodziny bobrów. Ludzie nauczyli się od nich kopania kanałów irygacyjnych, spiętrzania wody czy ogławiania drzew. Z czasem oba gatunki zaczęły wykonywać takie same czynności z użyciem podobnych narzędzi. Mimo to konkluzja archeolożki szokuje – dokonania wczesnych ludzi można w zapisie archeologicznym pomylić z efektem pracy gryzoni. Jej zdaniem sparzyło się na tym już parę pokoleń brytyjskich badaczy.
Kilka dokumentów historycznych uzmysławia nam potęgę dawnego państwa bobrów. Jednym z nich jest odręczna mapa wykonana w 1868 roku na zamówienie Lewisa Henry’ego Morgana, amerykańskiego antropologa i polityka. Podczas eksploracji bezdroży stanu Michigan pod kątem poprowadzenia przez nie kolei Morgan przyglądał się między innymi dokonaniom tamtejszych bobrów. Możemy zgadywać, że podziwiał rozmach ich wodnych inwestycji, bo wyrazem tej fascynacji była czterystustronicowa książka poświęcona gryzoniom. Przed odkryciem Kanady, pisał Morgan, cały kontynent od koła podbiegunowego po czterdziesty równoleżnik, od Atlantyku po Pacyfik, z wyłączeniem tylko niespokojnych wód Wielkich Jezior, znajdował się we władaniu bobra. Gryzoń zajmował każdy ciek, każde jezioro, każdy obszar zalewowy. Cały amerykański niż.
Do książki Morgana dołączono wyrysowaną przez inżynierów kolei mapę. Obejmowała trzydzieści dwa tysiące hektarów okolic miasteczka Ishpeming z precyzyjnymi lokalizacjami tamtejszych sześćdziesięciu czterech bobrowych tam. Sto pięćdziesiąt lat później Carol A. Johnston z Uniwersytetu Stanowego Dakoty Południowej poszukała ich na współczesnych zdjęciach lotniczych. Trzy czwarte konstrukcji wciąż istniało, nawet jeśli bobry dawno je porzuciły.
Być może półtora wieku trwania wytworu zwierzęcych łap nie zrobi na kimś wrażenia. Ponadtysiącletnia metryka już musi. Odsłonięta przez powódź tama na jednym z dopływów rzeki Sacramento w Kalifornii wyrosła mniej więcej wtedy, gdy w środkowej Europie słowiańskie plemiona dopiero przekraczały linię Wisły, by zostać tu na dobre. Badania dendrochronologiczne, a więc związane z datowaniem zjawisk przyrodniczych na podstawie wieku drewna, wykazały, że zapora powstała około 580 roku naszej ery, a jej istotne części były naprawiane co najmniej dwukrotnie: około roku 1730 i 1850. Partenon świata bobrów.
Gdyby na Halloween lub inną okazję chcieć się przebrać za bobra, należałoby się wcześniej udać na zakupy. Narciarskie gogle odpowiadałyby przezroczystej błonie, która pokrywa źrenicę oka i pozwala zwierzęciu widzieć pod wodą. Zatyczki do uszu i klamerka do prania wsadzona na nos symbolizowałyby zdolność do odcięcia wspomnianych organów podczas nurkowania. Na plecy powinno się zarzucić wełniany koc oraz przeciwdeszczowe poncho, niby dwie warstwy futra, z których spodnia ma ocieplać, a górna – zapewniać wodoodporność. Właśnie w taki sposób ubierano uczestników warsztatów przyrodniczych w jednym z ośrodków nieopodal Ottawy w Kanadzie, czyniąc z bobra coś na kształt superbohatera.
Podobnie rozbierano gryzonia na czynniki pierwsze już w czasach wczesnośredniowiecznych. Zęby stawały się zestawem prostych narzędzi. Z futra nauczono się wyrabiać eleganckie i odporne na niepogodę kapelusze oraz okrycia. Kastoreum, zwane strojem, a więc zebrana w workach strojowych leżących przy odbycie substancja zapachowa, produkt biochemicznego oddziaływania nabłonka tej części ciała z obecnymi w moczu solami, znajdowało zastosowanie w tradycyjnej medycynie, a później również w przemyśle perfumeryjnym. To właśnie dla bobrowego stroju Jagienka wybrała się na łowy. Twardy, łuskowaty ogon bobra stawał się z kolei w oczach chrześcijan potrawą rybną, a więc postną.
Elżbieta Cełychowa, współpracowniczka wspomnianego już Sawieljewa, uratowała od zapomnienia dziesiątki przepisów z dziczyzny wykorzystywanych w tradycyjnej kuchni rosyjskiej. Przez grzbiet dorosłego bobra biegną grube ścięgna, przekonuje w swojej pracy Cełychowa, więc ta część tuszy nadaje się tylko do długiego duszenia, gotowania lub przerobienia na farsz. Znacznie łatwiej przyrządzić młodą bobrzynę. Mięso bywa jednak kiepsko ukrwione, zwłaszcza w przypadku złowienia go w sidła, dlatego na samym początku pracy w kuchni trzeba je przez wiele godzin moczyć w wodzie. W tym czasie należy ją parokrotnie wymienić. Książka Cełychowej dostarcza szeregu podobnych porad, z którymi trudno dojść do ładu. Można się z niej dowiedzieć, że nerki bobra smakują podobnie jak świstaka, a szczególnie dużo mięsa znajduje się w okolicach jego miednicy. Najpopularniejszą w dawnych czasach potrawą miał być bóbr w cebuli i marchewce, jednak by trafić z nią we współczesne gusta, warto wcześniej mięso obsmażyć. Rosjanka nie ma też litości dla ogona. To nic innego – pisze – niż poprzetykany ścięgnami tłuszcz w worku ze skóry i łusek, z nitką kręgosłupa pośrodku.
I choć sadło bobra samo w sobie nie jest w smaku nieprzyjemne, to przygotujcie się na to, że gotowa potrawa was rozczaruje. Niektórzy radzą, aby zapiekać ogon bezpośrednio w skórze, ponacinawszy ją poprzecznie i natarłszy przyprawami, ale mi to też niezbyt smakowało: metoda taka dodaje barwności, ale nie przyczynia się do poprawy smaku. Próbowaliśmy ściągnąć z ogona skórę, pociąć go w plasterki, otoczyć w mące i smażyć. Efekt był taki sam. Wędzony ogon bobra w smaku przypomina wędzoną rybę. Wśród myśliwych trafiają się namiętni miłośnicy tego przysmaku. Ale, moim skromnym zdaniem, w takiej formie lepiej wygląda, niż smakuje[1].
Przez wieki bóbr był więc trochę jak szwajcarski scyzoryk – nadawał się do wszystkiego. Ta uniwersalność zastosowań okazała się wyrokiem śmierci. Nie można też nie docenić ciągłej presji ludzkości, która z czasem spychała wszelką przyrodę do narożnika – presji polegającej na osuszaniu mokradeł, wycinaniu lasów, przeobrażaniu każdego krajobrazu w miejsko-rolniczy. Kolejne wieki nowożytnej historii Europy to opowieść o masowej likwidacji Castor fiber. Z czasem, gdy habitaty bobrowe Starego Świata opustoszały, a popyt nie malał, podaż przyszła zza oceanu. Splotła tym samym tragiczny los obu gatunków Castor. Niektórzy badacze twierdzą, że to właśnie presja łowiecka uczyniła z nich zwierzęta nocne, za dnia udające zjawy. Istnieje nawet hipoteza, że słynny potwór ze szkockiego jeziora Loch Ness był rodziną bobrów. To w tamtych okolicach przetrwały one najdłużej, zanim na dobre zniknęły z krajobrazu Wysp Brytyjskich.
Polska populacja ostatnie tchnienia zaczęła wydawać w XIX wieku. W 1826 roku obserwowano – i ubito – bobra pod Toruniem. Na Wiśle ostatnie gryzonie widywano około 1850 roku. Mniej więcej w tym samym czasie znikały z Narwi i Bugu. W Opisaniu lasów Królestwa Polskiego i gubernij zachodnich Cesarstwa Rossyjskiego w 1854 roku Aleksander Połujański obwieszczał niemal całkowite wytępienie gatunku. Na początku XX wieku, z dala od oczu dużych miast, ostała się jedynie nieduża populacja nadniemeńska. Raptem kilkanaście, kilkadziesiąt bobrowych rodzin na północno-wschodnich rubieżach kraju, niczym samotna osada Galów otoczona garnizonami armii rzymskiej.
W Dolinie Bobrów nie ma już bobrów. Znikały z niej dwukrotnie. Pierwszy raz trudno oznaczyć na osi czasu. Trzeba przyjąć, że nastąpił między XVII a XIX wiekiem. Drugi to sprawa o wiele świeższa, bo powojenna. W biografii polskiego bobra muszą teraz paść trzy nazwiska: Jan Żabiński, August Dehnel, Mieczysław Czaja – trzech zoologów, wśród nich dyrektor warszawskiego zoo. W 1948 roku ściągnęli oni do Polski dwanaście bobrów z radzieckiego Woroneża. W zamian ofiarowali cztery polskie żubry. Chodziło o uzupełnienie polskiej fauny o te gatunki, których w naturze brakowało. Ale ogród zoologiczny nie radził sobie z trzymaniem gryzoni. Być może brak doświadczenia w opiece nad zwierzętami przejawiającymi tak silny terytorializm sprawił, że ulokowano je na zbyt małej przestrzeni, przez co skakały sobie do gardeł. Szybko pozbyto się więc paru pozostałych przy życiu osobników. Znaleziono im dom w Oliwie. Część bobrów trafiła do basenu dla nutrii w sąsiedztwie nadleśnictwa na granicy miasta. Para zasiedliła utworzone wysoko na Potoku Oliwskim zalewisko. Jeden nie przeżył drogi z Warszawy do Gdańska. Zestresowane tułaczką, agresywne zwierzęta na dziennikarzu „Dziennika Bałtyckiego” zrobiły piorunujące wrażenie: „Podczas gdy samiec chrupie marchewkę, przecinając potem jak piłą gałązki osiki, których kora stanowi ulubione pożywienie bobrów, paciorki jego oczu są utkwione w intruzów, samica prycha ze zdenerwowania, wypływa co chwila na powierzchnię wody i znów daje gwałtownie nurka w głąb, ginąc z naszych oczu. Jest lśniąca, czarna, ruchliwa i przejawia zdecydowany charakter i upór”.
Sprowadzone z Rosji bobry żyły w Oliwie do początku lat sześćdziesiątych. Nie rozgościły się w gdańskich lasach tak, jak tego oczekiwano. Rozmnażały się powoli, a wędrujące młode często trafiały na ulice miasta. Kilka osobników, które udało się złapać, wywieziono więc pod Olsztyn i wypuszczono do Pasłęki. Po oliwskich bobrach zostały tylko wspomnienia Urszuli Modrzyńskiej, ogryziony dębowy pniak, resztki tamy i wysychające koryto zalewiska. A potem i one zanikły.
Przeczesywałem górny bieg potoku, bo nie chciałem się z tym do końca pogodzić. Najwyraźniej tliła się we mnie nadzieja na lepszą pamięć lasu. Pragnąłem wywoływać duchy Doliny Bobrów, odprawić animistyczny rytuał i spojrzeć w tamtejsze zaświaty. Granice dawnego zalewiska były wyznaczone przez ruiny betonowych zapór. Szedłem w górę potoku. Raz po raz przeskakiwałem z brzegu na brzeg i zatrzymywałem się przy każdym grubszym drzewie. Kucałem nad pniakami, macałem korę. Szukałem zgryzień, śladów po zębach. Starałem się przeczytać ten krajobraz i zrozumieć z niego jak najwięcej. Wody w potoku było tyle co kot napłakał, jednak jego koryto nosiło ślady gwałtownych wezbrań. Na dnie leżała kupa przemieszanych z mułem gałęzi. Mogły to być resztki starej tamy lub pozostałości po wichurze i deszczu. Potok poradził sobie z tą przeszkodą, rzeźbiąc nowy meander. Erozja była widoczna na każdym kroku, wybebeszała systemy korzeniowe olch. Gdzieniegdzie przebijała je na wylot, więc zdawało się, że drzewa stoją w powietrzu. W paru miejscach dało się zauważyć świeże osunięcia skarpy brzegowej. Dostrzegłem też kilka zapadniętych dziur, które mogły być dawno zapomnianymi norami.
Miarą upływającego czasu nie były tutaj tykające zegary czy gubiące kartki kalendarze – było nią tempo gnicia. Zrozumiałem to w chwili, gdy próbowałem przejść przez koryto po przerzuconym nad nim pniu. Podobnym do tego, z którego Jagienka strzelała do bobra. Kiedy znalazłem się na jego środku, drewno jęknęło, trzasnęło i złamało się wpół, a ja wylądowałem na dnie suchego potoku. Innym razem natknąłem się na świeżo ściętą przez leśników grubą sosnę. Mogła przeżyć ponad sto lat. Jej gołe wnętrze leżało oparte o pniak, na którym przez te wszystkie lata stała. Zacząłem liczyć pierścienie. Pięć, dziesięć, dwadzieścia pięć, a potem zlepek, cała dekada tak chuda, że mogłem ją zakryć kciukiem. Co tu się wtedy wydarzyło, że tak przesuszyło las? Liczyłem dalej, zbliżając się z pierścieniami aż do rdzenia. Wreszcie doszedłem do czasów tuż po wojnie. Wyciągnąłem długopis, a potem postawiłem krzyżyk mniej więcej w roku, w którym w dolinie zamieszkały bobry. Sosna była wtedy młodziutka, więc Urszula Modrzyńska pewnie nawet nie zwróciła na nią uwagi.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Przeł. Agnieszka Sowińska.
Polecamy także:
Anna Maziuk
Instynkt
O wilkach w polskich lasach
Pod koniec 1975 roku wilk stał się zwierzęciem łownym. Nie można było go już truć, a w niektórych częściach kraju zabroniono również polowania w czasie wychowu młodych. W 1998 roku został objęty ochroną. Nie wpłynęło to jednak znacząco na zmianę wizerunku – w naszej kulturze zwykle postrzega się go jako zagrożenie.
Tymczasem z książki Anny Maziuk wyłania się obraz fascynującego zwierzęcia, dzikiego, ale nie złego. Bohaterami są także ludzie – naukowcy i pasjonaci, którzy poświęcili życie badaniu i ochronie wilków, fotografowie, hodowcy, leśnicy i myśliwi. Instynkt jest opowieścią o relacjach człowieka ze zwierzęciem – skomplikowanych, często podyktowanych polityką, obciążonych kulturowym balastem.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Druk i oprawa: Konińska Drukarnia Dziełowa
ul. Europejska 3, 62-500 Konin
tel. +48 63 240 77 77
Wołowiec 2022
Wydanie I