Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Najpierw była Albina. Skończyła parę klas w wiejskiej szkole, na więcej nie pozwolił jej ojciec. Potem Hanka – już z maturą, pracowniczka biurowa kopalni, w młodości nawet sportsmenka. A po Hance – Maciek, absolwent dobrych studiów, miejska inteligencja. Pozornie brzmi to jak modelowa historia awansu na tle XX wieku. Jednak przez kolejne strony tego autobiograficznego eseju przewija się niepokojące pytanie: czy to rzeczywiście był awans? Bo przecież żeby mówić o swoim lepszym życiu, trzeba założyć, że poprzednie było gorsze. A kiedy uznaje się, że wreszcie zostało się kimś, to zakłada się przy tym milcząco, że poprzednicy w sztafecie pokoleń byli nikim.
Maciej Jakubowiak na warsztat bierze swoją rodzinę, ale własna historia jest dla niego punktem wyjścia do przyjrzenia się awansowi społecznemu w szerszym ujęciu. Jaką rolę naprawdę odgrywają w nim edukacja, państwo, praca? Co nam po nim zostaje: opowieści rodziców i dziadków, stosunek do pieniędzy i podróży, a może brzuch? I jak opisać to, że choć jest lepiej, to może nie do końca się udało?
„Jeśli tak jak ja czekaliście na polskiego Eribona, oto on. Ten pięknie napisany esej opowiada losy zwykłej rodziny, wyjaśniając, w jaki sposób bieda i wykluczenie przeorały kilka pokoleń Polaków. Hanka, która czuła się nikim, miała szczęście: utalentowanego syna, który dostrzegł w niej wspaniałą bohaterkę literacką. Ale to on jest jej dłużnikiem i o tym także jest ta książka. Błyskotliwa, wzruszająca i ważna.” Joanna Kuciel-Frydryszak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Maciej Jakubowiak, 2024
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Ewa Mościcka / d2d.pl, Gabriela Niemiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Książka powstała dzięki Nagrodzie im. Adama Włodka, przyznanej przez Fundację Wisławy Szymborskiej, Stypendium Twórczemu Miasta Krakowa, stypendium z Funduszu Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS oraz wsparciu Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego w ramach Wyszehradzkich Rezydencji Literackich.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-865-7
Helenie
Mama była nikim. Tak się przecież mówi: nikim takim, nikim ważnym, nikim, kim trzeba by się przejmować, nikim wartym uwagi. Urodziła się, uczyła, uprawiała trochę sportu, długo pracowała, głównie w śląskich kopalniach węgla kamiennego (nic z tego, nie walczyła z komuną), wzięła ślub, wzięła rozwód, miała dzieci, trudny charakter, lubiła seriale, chorowała, umarła. Naprawdę, nic specjalnego. Nie wyróżniła się, nie była najlepszą lekkoatletką (a nawet jeśli, to krótko i nic z tego nie wyszło), nie była najgorliwszą urzędniczką (a przynajmniej tego nie odnotowano), nie dorobiła się, wprost przeciwnie. Ale nie poniosła też klęski, w końcu wychowała trójkę dzieci, posłała je w świat, miała mieszkanie (kupione dzięki sporej uldze i z pomocą rodziców), trochę mebli i niespłaconych kredytów. Nic nadzwyczajnego. Sprawdźcie w encyklopedii, w słowniku biograficznym, w katalogu książek. Sprawdźcie po prostu w internecie. Nic z tego, nikt.
To znaczy, jasne, że mama była kimś. Dla mnie, dla mojej siostry i mojego brata była kimś, pewnie, i to jak. Dla mojej żony była kimś, przynajmniej przez chwilę. Dla swoich sąsiadów z bloku, dla kolegów i koleżanek z pracy. Może była kimś dla swoich wnuczek i wnuków, choć to było dawno, a niektórzy już jej nie pamiętają. I dla swoich rodziców, oczywiście, była kimś, jedynym dzieckiem, dla nich może nawet była wszystkim; ale oni zmarli przed nią, niedługo, ale przed nią. A kiedy umrę ja i umrze moje rodzeństwo, nikt już nie będzie pamiętał, że mama była. W najlepszym wypadku stanie się pozbawionym treści imieniem i nazwiskiem w drzewie genealogicznym, które ułoży sobie jej wnuczka albo prawnuk.
Była nikim, jeśli kimś można się stać, gdy pamięta o tobie ktoś więcej niż najbliższa rodzina. Gdy na przykład zapisujesz się w historii, choćby to była historia małego miasteczka gdzieś na Śląsku, i dostajesz swoją nazwę ulicy. I tak nikt nie sprawdza, skąd się biorą te nazwy, ale przynajmniej wymawiają twoje nazwisko, i to codziennie. Wpisują je do formularzy, późno w nocy bełkoczą taksówkarzom, uczą go swoich małych dzieci, na wypadek gdyby się zgubiły, i dopóki władze się nie rozmyślą i nie zmienią nazwy, kimś tam jesteś, a nawet jak się rozmyślą, to też nie tak od razu znikasz. Albo kiedy, to już poważniejszy scenariusz, z powodu zasług (lub win, to też niezły sposób, żeby zostać kimś) trafiasz do podręczników szkolnych; najpewniejszy adres to historia albo polski, trzeba więc coś zdziałać albo coś napisać. Wtedy nie tylko powtarzają twoje nazwisko, więcej, wykuwają je na blachę (nawet jeśli mają za chwilę zapomnieć). Nienawidzą cię, ale jesteś, jeszcze jak jesteś. Mogą ci też postawić pomnik, na rynku albo przed kościołem, ujdzie też gdzieś na osiedlowym skwerze. Pomniki są atrakcyjne, bo trwałe, jak już osiądą, stoją przez jakiś czas, dekady, stulecia, jak się uchowają, to nawet milenia. Pomnik może przedstawiać całą postać, może ograniczać się do głowy, ważne, żeby był poza cmentarzem. Bo jasne, Hanka też ma pomnik, ale taki pomnik to ma każdy. Czyli nikt.
Żeby zostać kimś, wystarczy trochę władzy: stanowisko kierownicze, lepiej dyrektorskie. To prosta konsekwencja tego, jak działa hierarchia: kiedy zależy od ciebie los innych ludzi, choćby ten los oznaczał tylko wysokość wypłaty, dobrze sobie ciebie zapamiętają. Nawet jeśli znaliście się tylko przez chwilę. A kiedy umrzesz, coś sobie pomyślą, dobrego albo złego. Może nawet ich dzieci zapamiętają, ale to pod warunkiem, że wykręcisz jakiś poważniejszy numer, zapamiętałem na przykład jednego szefa Hanki, jeszcze o nim opowiem. Pewnie dlatego ludzie tak się pchają na stanowiska, jasne, dla pieniędzy, dla prestiżu, ale też po to, żeby nie być nikim, żeby ktoś ich pamiętał, a przynajmniej zapisał w ważnych księgach, to w sumie proste, najłatwiej zdobyć władzę nad księgami, a potem się do nich wpisać. Można się też odróżnić, żyć jakoś inaczej, ubierać ekstrawagancko, zrobić sobie odpałową fryzurę, wtedy jest szansa, że ktoś cię zapamięta, przynajmniej sąsiedzi, może nawet trochę dalsi. Większe zasięgi daje sztuka, usystematyzowany i zinstytucjonalizowany sposób wyróżniania się, są tu różne dyscypliny i obszary, na których można się wybić, można na przykład napisać książkę, a ponieważ wszystkim aspirującym pisarzom zależy tylko na jednym: żeby być kimś, więc sami dbają, żeby nie było trudno, i bez zbędnej zwłoki uznają za kogoś koleżanki i kolegów, licząc na wzajemność. Wariant prawie idealny, ale zarobki niskie i raczej niepewne.
Tyle możliwości, a Hanka nie wybrała żadnej. Nie postarała się. O czym więc tu pisać? Jak opowiedzieć o życiu kogoś, kto nie stawił oporu historii? Kto nawet nie naruszył gładkiego grzbietu wielkiej fali, która przelała się przez drugą połowę XX wieku, a odpryskami sięgnęła początku XXI? Kto, przeciwnie, dawał się unosić – nawet nie to, tu nie było żadnego wyrażania zgody, raczej: kto był unoszony, do tego stopnia, że gdyby popatrzeć z daleka, nie dostrzegłoby się wcale, że coś tam jest. Ktoś. Hanka.
Pamiętam ją, jak leży. W ostatnich latach pracy, kiedy wracała zmęczona po ośmiu godzinach w biurze i po prostu zalegała na kanapie i odpływała, by czasem przebudzić się koło wieczora, zjeść kolację i zerknąć na film, który rzadko kończyła, bo znów odpływała; i już na emeryturze, kiedy na kanapie w dużym pokoju, przechylając głowę w stronę telewizora, spędzała większą część dnia. To oczywiście niesprawiedliwe, bo przecież spacerowała z psem, chodziła na zakupy, załatwiała sprawy, przecież żyła, ale tak to pamiętam: że dużo leżała. Miała swoje powody, o tych powodach trzeba będzie opowiedzieć, ale w tym leżeniu wyrażał się jej stosunek do historii, cała jej rezygnacja, a może po prostu brak sił. Jak więc opowiedzieć o kimś, kto leży? Jest taka powieść Georges’a Pereca Człowiek, który śpi, jej bohaterowi, młodemu chłopakowi, który przyjechał z prowincji do Paryża, żeby podjąć studia, jakoś nie idzie w życiu, traci przekonanie, więc kładzie się, leży i śpi, ale nawet to spanie jest u Pereca, spadkobiercy surrealizmu, zajmujące, a chłopak jest młody, więc w końcu się zbiera i idzie, bo jak długo można wytrzymać z kimś, kto nie robi nic? Ale Hanka leżała, bo to nie tak, że czekało na nią jakieś wspaniałe życie, nic już na nią nie czekało. Choć pozostaje do ustalenia, kiedy dokładnie się położyła.
To znaczy, ściśle rzecz biorąc, jest jeden sposób, wymyślony specjalnie dla takich postaci, które może przez chwilę próbują się postawić, zapierają rękami i nogami, by nie dać się zmieść, ale wreszcie ulegają, a my możemy ich tylko pożałować. Właśnie dla ludzi, których ktoś kiedyś nazwał szarymi, i była to celna intuicja, bo cera Hanki faktycznie zdawała się nieco przyszarzała, ale to najpewniej od papierosów i złej diety, więc właśnie dla nich wymyślono powieść. Rewolucja, jaką była Pani Bovary Gustave’a Flauberta, na tym dokładnie polegała, że bohaterka nic specjalnie nie robi, na pewno niczym się nie wyróżnia, tyle że w młodości dużo czytała i jest przez to trochę pretensjonalna. A choć próbuje nadać swojemu życiu kształt znany z literatury, to także nie daje pożądanych skutków. I ostatecznie smutna, a niektórzy twierdzą nawet, że okrutna ironia tej powieści stąd się bierze, że marzenie pani Bovary finalnie się spełnia: załapuje się na książkę (i to może jest najściślejsza definicja bycia kimś: załapać się na książkę), ale żeby to się stało, ona sama musi najpierw umrzeć.
No więc powieść, można by o Hance napisać powieść, tak jak to robią dziesiątki albo i setki pisarek i pisarzy, którzy przekopują rodzinne historie i bez skrępowania przekształcają swoje matki w bohaterki literackie, tyle że się do tego wprost nie przyznają, żeby nikt ich nie posądził o brak wyobraźni. I tam właśnie, w powieści, za granicą fikcji, Hanka mogłaby leżeć całymi dniami i nikt by nie narzekał, że nie nadaje się na bohaterkę. Mogłaby leżeć, z początku byłoby to dla czytelniczek tajemnicą, a ciąg retrospekcji ukazywałby kolejne zdarzenia, które ostatecznie doprowadziły do tego, że młoda i rzutka kobieta, przed którą całe życie stało otworem, stopniowo traciła siły. Mogłyby się tam nawet pojawiać momenty, kiedy bohaterka naprawdę się kładzie, każdy w końcu czasem leży, ale uważne czytelniczki widziałyby w tym już zwiastuny tego, do czego zmierza cała ta historia. Dla urozmaicenia i zdynamizowania fabuły retrospekcje byłyby przebijane scenkami odwlekającego się powrotu syna do rodzinnego domu, w którym leży matka, syn niby jechałby w zwykłe odwiedziny, ale i dla niego, i dla czytelniczek stawałoby się coraz jaśniejsze, że to podróż ostatniej szansy. Ciąg retrospekcji zbiegałby się z planem współczesnym w punkcie, w którym syn wyjechał do odległego miasta i właśnie to, a nie cały ciężar przeszłości, ostatecznie przygniotło bohaterkę. Nie trzeba chyba dodawać, że syn docierałby do mieszkania matki dokładnie w chwili, kiedy byłoby już za późno, choć w tym miejscu, dla zachowania literackiej elegancji oraz po to, by rozbudzić emocjonalne zaangażowanie czytelniczek, następowałoby narracyjne cięcie.
Hanka nadawałaby się na bohaterkę powieści, bo jakoś przypominała fikcyjne postaci: trochę była, no bo była, są na to dowody, ale trochę też jej nie było, bo gdyby nie te dowody, można by w to nie uwierzyć. A to tak, choć dokładnie na odwrót, jak z Anną Kareniną, której przecież nie było, bo nie ma na to dowodów, ale przecież trochę była, bo wiele osób o niej myśli i ją pamięta. Zresztą tych osób wcale nie jest tak mało i gdyby chcieć to zważyć, w rywalizacji na jakość istnienia Anna Karenina wygrałaby z Hanką bez specjalnej zadyszki.
Co innego biografia albo esej, tutaj trzeba się wykazać. Niewiele pomogą artystyczne wygibasy, długie i pokrętne zdania, subtelne operowanie epitetami, i tak najważniejszy jest temat. A temat to jest coś, co się odróżnia od tła. I pewnie dlatego w demokratycznej republice literatury, która najbardziej lubi powieści, esej jest ostoją wrażliwości wybierającej raczej piony niż poziomy i z całą ostrożnością i wszystkimi zastrzeżeniami nieśmiało przypomina, że w wielkiej masie zdarzeń istnieją takie, które warte są większej uwagi niż pozostałe. W każdym razie esej to jest mimo wszystko prestiż; kiedy piszą o tobie eseje, znaczy, że jesteś kimś. Pewnie dlatego są eseje o politykach i naukowczyniach, o pisarkach i wychowawcach, o przedsiębiorcach i projektantkach, a nie ma eseju o takich ludziach jak Hanka. Choć może to nie z Hanką jest problem, tylko właśnie z esejem, i nad tym będę się tu musiał zastanowić.
Kiedy Hanka prosiła, żeby jej podać herbatę, a ja się ociągałem, mówiła: „Łaski bez”, a potem zasklepiała się w sobie na długie godziny i było to skuteczne, bo przynosiłem jej w końcu nie tylko tę herbatę, ale też zgubione okulary, jabłko i co tam jeszcze, byle dała się przebłagać. Niektórzy nazywają to postawą pasywno-agresywną i odradzają jako metodę wychowawczą, ale działało. I w tym wypadku zadziała, to znaczy Hanka dostanie swój esej. Ale skoro tak, musi to być esej o Hance, a Hanka, jak już wiecie, była nikim i po prostu nieuczciwie byłoby wyciągać ją za uszy tylko po to, żeby mogła się stać bohaterką eseju.
A przecież Hance udało się coś, co przynajmniej według opowieści powtarzanych w licznych książkach i filmach jest nadzwyczajnym osiągnięciem. Hanka przechytrzyła teorie socjologiczne. Te wszystkie eleganckie tezy, które mówią, że pozycja klasowa, a więc to, ile się ma pieniędzy i jaką pracę wykonuje, decyduje też o tym, co można sobie wyobrazić, a to oznacza, że zmiana takiej pozycji jest, praktycznie rzecz biorąc, nie do pomyślenia; że jak się jest pracownicą kopalni, to się już pracownicą kopalni pozostanie i dzieci też wokół tej kopalni się zakręcą, bo niby kto miałby im powiedzieć, że możliwe jest jakieś inne życie? Otóż Hanka, mimo że pracowała na kopalni, miała średnie wykształcenie, wiele gorzkich doświadczeń na karku i została sama z trójką dzieci dokładnie w momencie, kiedy upadały imperia, zdołała pchnąć te dzieci w szeroki świat i zapewnić im warunki, by zdobyły wykształcenie wyższe niż jej własne i jej rodziców razem wzięte i wiodły lepsze życie.
Teorie teoriami, ale jak pięknie ta historia mogłaby się prezentować w kinowej czy serialowej wersji: w krajobrazie upadającego przemysłu i szkód górniczych niewielkie zakopcone mieszkanie w bloku z czerwonej cegły, w nim heroiczna matka, która od ust sobie odejmuje, byle kupić dzieciom czysty zeszyt. Tu następuje cięcie, w następnej scenie syn odbiera dyplom uniwersytetu, a z oczu matki, już posiwiałej i pomarszczonej, spływa rzewna łza.
Można by więc tę historię sprzedać właśnie tak, zresztą wielu próbuje. Szczerze przekonani o nierozpoznanej przez świat wielkości swoich przodków, tworzą dzieła, które mają tę niesprawiedliwość naprawić, a kiedy nikt nie chce ich opublikować, zasłaniając się faktem nierozpoznania przez świat rzeczonych przodków, autorzy decydują się zainwestować własne oszczędności, przekonani, że kiedy tylko świat ujrzy ich dzieło, zawstydzi się i powetuje im wszelkie straty. Świat się nie wstydzi, ma jednak dość przyzwoitości, by nie wyprowadzać autorów z błędu.
Ironizuję tu sobie okrutnie i moglibyście pomyśleć, że to tylko żarty, ale to sama prawda: Hanka miała średnie wykształcenie, pracowała na kopalni, wychowywała trójkę dzieci, każde z nich spędziło wiele lat na uczelniach wyższych. Ale czy naprawdę było tak, że tej kobiecie, która poniosła w życiu tyle porażek, to jedno akurat się udało?
Bo czy w tej układance nie należałoby uwzględnić Albiny? Nie tylko dlatego, że matka Hanki tak hojnie wspierała jej budżet domowy, że wywołujące silny efekt słowo „bieda” należałoby uzupełnić dokładniejszymi wyliczeniami. I nie wyłącznie z tego powodu, że zaangażowanie matki Hanki w opiekę nad wnukami nie ograniczało się do sporadycznej pomocy, więc uparte mówienie o matce samotnie wychowującej dzieci wymagałoby co najmniej przypisu, i to tylko pod warunkiem, że ten przypis ciągnąłby się przez kilka, kilkanaście stron. I nawet nie w związku z tym, że matka Hanki była Hanki matką, więc siłą rzeczy wpłynęła na kształt jej osobowości i była źródłem, nawet jeśli zmąconym, wielu sukcesów oraz porażek własnej córki. To znaczy wszystkie te powody pewnie by wystarczyły, ale opowiadanie o Hance bez opowiedzenia o Albinie nie miałoby sensu przede wszystkim dlatego, że te dwie kobiety spędziły ze sobą, w bliskości ściśle przestrzennej, nie mówiąc już o emocjonalnej, praktycznie całe życie. To znaczy całe życie Hanki, ale też przeważającą część życia Albiny, a okres, kiedy mieszkały w innych miastach, ograniczył się do dwóch, trzech lat. Z nikim innym Hanka tak długo nie była blisko, więc opowiadanie o jej życiu, a co dopiero przypisywanie jej wyłącznych zasług w zwycięskiej walce ze społecznymi uwarunkowaniami, bez opowiedzenia o Albinie nie miałoby sensu, tak samo jak opowiadanie o życiu Albiny bez opowiedzenia o Marianie. Choć wciąż niewiele to zmienia, bo jeśli Hanka była nikim, to Albina dopiero była nikim, wykształcenie miała podstawowe, pracowała zawodowo w sumie chyba krócej niż dekadę, a Google nawet nie próbuje udawać i po prostu niczego nie znajduje.
A skoro w całej tej historii miałoby chodzić o posłanie dzieci w świat, to czy jakaś część zasługi nie należałaby się samym dzieciom? To zresztą najczęstszy schemat opowieści o awansie: dziecko, za sprawą jakiegoś nadzwyczajnego zbiegu okoliczności obdarzone iskrą geniuszu, mozolnie pokonuje kolejne szczeble wzwyż, jednocześnie strzepując z trzewików i sztukowanych spodni resztki błota, z którego wydobyło się własnymi siłami. Błotem może być toksyczne środowisko albo po prostu rodzina, najlepiej patologiczna, w której nie docenia się wartości edukacji i ciężkiej pracy; w kulminacyjnej scenie główny bohater wylewa cały alkohol, jaki znajduje w domu, a potem ucieka. Współczesna kultura uwielbia takie historyjki, te wszystkie Elegie dla bidoków, bo świetnie pasują do obowiązującego modelu indywidualnej sprawczości: takiego, w którym to my sami siebie stwarzamy i my sami odpowiadamy za swoje sukcesy. Choć też sami ponosimy winę za nasze porażki i naprawdę nie powinniśmy się skarżyć. Nie przypadkiem najbardziej lubią ten scenariusz ci, którym w życiu coś się udało i woleliby nie dopisywać na otrzymanym dyplomie innych nazwisk.
Co tu dużo mówić: sam sobie opowiadałem taką historyjkę. Może nie z błotem i tak dalej, ale kiedy pierwszy raz zacząłem myśleć o tym, jak bardzo moje życie różni się od życia mojej mamy i babci, to pierwsze słowo, które przyszło mi do głowy, brzmiało: „cud”. No cud, że się tu znalazłem, cud. Nie ja jeden tak miałem, Didier Eribon, który w Powrocie do Reims opowiada, jak wydobył się ze społecznego błota, też od razu wpada na to słówko: „I te warunki społeczne skłaniały ich, tak jak prawie wszystkich w tym środowisku, do odmowy, odrzucenia tego, ku czemu mnie popchnął jakiś cud”. Długo jednak się tą myślą nie nacieszyłem, refleksja musiała przecież pojawić się od razu: co to za cud, jeśli wydarzył się trzykrotnie, bo udało się to też mojemu bratu i mojej siostrze? Oczywiście nie da się wykluczyć, że po prostu byliśmy cudownymi dziećmi, ale taka wersja wydarzeń, choć można ją sobie opowiadać przy wigilijnym stole, kiedy zwierzęta dawno przestały mówić, w świetle dnia na niewiele się przydaje. Nie oznacza to jeszcze, że historię o udziale samych zainteresowanych w kształtowaniu własnego życia należałoby włożyć między bajki. Po prostu przydałoby się ją nieco utemperować. Tak jak musiałem nieco utemperować swoje ambicje z początku studiów, kiedy wydawało mi się, że najpierw będę pisał przełomowe monografie literatury światowej, a potem sformułuję fundamentalne myśli w teorii literatury i filozofii, tymczasem okazało się, że najciekawsza historia, jaką mam do opowiedzenia, to ta o Hance i Albinie. I kto tu jest nikim?
W każdym razie jeśli nie jestem cudownym wyjątkiem od społecznych reguł, to raczej nie była nim też Hanka. I choć mógłbym szukać powodów, żeby was nią zainteresować, to jeśli ma to być esej o Hance, nie mogę zakłamywać rzeczywistości, byle tylko efekt zgadzał się z grubsza ze wzorcem gatunku. Bo skoro i Albina, i ja, to przecież także setka innych czynników miała udział w tym, że Hanka posłała swoje dzieci na studia, i we wszystkim, co jej się w życiu przydarzyło: i miła nauczycielka w siódmej klasie szkoły podstawowej, i wredny egzaminator na maturze, i długie nogi nadające się do skakania wzwyż, i głód, którego doświadczyła jej matka, robotnicza ideologia państwa, w którym przyszła na świat, i wolnorynkowa wyobraźnia kraju, w którym przeszła na emeryturę, udane romanse, szczególniej te nieudane, dostępność aborcji i kolor włosów dzieci, które urodziła, opowieści o początku i o końcu świata, jakie snuto w czasach, w których żyła, to, jak sobie Hanka wyobrażała lepszą wersję swojego życia, i emocje, które targały nie tylko nią, ale też setkami, tysiącami kobiet podobnych do niej, cała historia, która przetoczyła się przez wiek XX i wcale nie chciała się razem z nim skończyć, a może i lektury, na które czasem tak bardzo nie miała ochoty.
Żeby opowiedzieć o Hance, trzeba opowiedzieć o fali, która ją niosła, i bogatym tle, na którym mogła być nie do odróżnienia. Do tego trzeba pewnie będzie trochę nagiąć esej, ale on jakoś to zniesie, odrobinę zadziera nosa, ale w gruncie rzeczy to całkiem porządny gatunek. I czy ostatecznie Hanka nie odniesie tu jakiegoś triumfu, skoro to nie ona będzie się wspinała na palce, tylko szacowny gmach zachodniej eseistyki wykona kilka fikołków, żeby jakoś pomieścić jej historię? Zamiast snuć bajki o cudach i wyjątkach, trzeba więc będzie skupić się na tym, co sprawiło, że Hanka była tym, kim była. Nawet jeśli była nikim.
Pewnie to już trochę irytujące, a może oburzyliście się na samym początku, nawet jeśli uwielbiacie te wszystkie historyjki „od zera do bohatera”, których nieukrywanym założeniem jest to, że można być nikim. To już jednak przesada, co to za wyrodny syn, który opowiada obcym ludziom, że jego matka była nikim? Spróbowałby tak powiedzieć, gdyby jeszcze żyła, dostałby po uszach. To prawda, w życiu bym tak o niej nie powiedział. Ona sama tak o sobie mówiła. „Jestem dla was nikim! Najlepiej zamknijcie mnie w komórce!”, wykrzykiwała z trującym sarkazmem, kiedy jej dzieci miały swoje zdanie. I to też działało, bo zaraz trzeba ją było zapewniać, że nie, że wcale nie jest nikim, a z tą komórką to chyba jednak przesadza. Obiecywałem sobie wtedy, że sam nigdy tak nie zrobię, ale widzicie, jaki to świetny sposób, żeby przykuć waszą uwagę. Nauczyłem się go od Hanki.
Hanka nie posłała mnie tamtego dnia do szkoły, bo chciała, żebym pomógł jej posprzątać komórkę. Zbierały się tam wszelkie graty: koce, poduszki i kołdry, ciuchy, buty, z których ktoś za szybko wyrósł, instrument dmuchano-klawiszowy, brązowa walizka z okuciami skrywająca zbiory przezroczy, aparat do wyświetlania tych przezroczy, klasery ze znaczkami, parasol z tylko jednym złamanym drucikiem, makatki i wyplatane kwietniki, zabawka typu pajacyk, więcej ciuchów, niezliczone ubrania dla dorosłych i dzieci, rower kolarzówka, sanki, wszystko gromadzone na wszelki wypadek, na zaś, na kiedyś, kiedy nagle okaże się przydatne, a wtedy nie trzeba będzie kupować nowego. Przydać mogło się cokolwiek i czasem trudno było otworzyć drzwi, żeby to cokolwiek nie zleciało prosto na głowę. Komórka lokatorska, którą mieliśmy na szóstym piętrze bloku, była klasycznym ni to śmietnikiem, ni archiwum, do którego spychało się rzeczy już niepotrzebne, choć nie całkiem spisane na straty; może nie tylko rzeczy. W każdym razie co jakiś czas powracała kwestia sprzątania. „Trzeba posprzątać komórkę”, „Kto posprząta komórkę?”, „W komórce nic się już nie zmieści”. No więc tamtego dnia przyszedł czas na komórkę; Hanka musiała wziąć wolne, może zgłosiła urlop na żądanie albo była na chorobowym. Musiało ją to nachodzić, kiedy wszystko inne wymykało się jej z rąk; w takich chwilach posprzątanie komórki było wyzwaniem jednocześnie dość wielkim, żeby dawało poczucie skonfrontowania się z jakimś rzeczywistym obowiązkiem, i dostatecznie małym, żeby nie trzeba było wątpić, że z tej konfrontacji wyjdzie się zwycięsko.
Hanka wiedziała, że sama sobie z tym nie poradzi, to było jednak ponad ludzkie siły. Zapowiedziała więc rano, że nie muszę iść do szkoły, jeśli pomogę jej sprzątać. Byłem wtedy w drugiej albo trzeciej klasie i tak przytomnie mówiąc, to nie był najlepszy pomysł, żebym opuszczał choćby jeden dzień w szkole, aby pomóc w ogarnianiu domowego składziku. Ale wtedy wiadomo już było, że uczę się dobrze i ten jeden dzień naprawdę mnie nie zbawi. Mama chętnie wypisywała mi usprawiedliwienia, nie musiałem udawać choroby; wystarczyło powiedzieć, że bardzo nie chcę iść do szkoły, i mama świetnie to rozumiała. Prosiła tylko, żeby podać jej kartkę, a sama wypisywała na niej: „Proszę o usprawiedliwienie nieobecności mojego syna, Macieja Jakubowiaka, w szkole z powodu pilnych spraw rodzinnych”. Te pilne sprawy rodzinne to była formułka, która zwykle nie wymagała dalszych wyjaśnień.
I dla mnie perspektywa sprzątania komórki musiała być atrakcyjna. W końcu czekały tam, poupychane w pudłach, niezliczone skarby, z których przynajmniej część mogła wpaść w moje ręce. Zresztą nie wiedziałem do końca, jakie to skarby, i na tym prawdopodobnie polegała największa atrakcja całej tej imprezy: na poszukiwaniu. A przy okazji na odkrywaniu śladów z odległej przeszłości, w której sam uczestniczyłem w najlepszym wypadku nieświadomie, a przez większą część czasu wcale.
Zabraliśmy się więc do roboty. Najpierw trzeba było powyciągać to wszystko, tworząc przy okazji niezłą barykadę na klatce schodowej. Było w tym coś perwersyjnie wstydliwego, kiedy przez chwilę nasza domowa, rodzinna prywatność, i to ta najmniej chwalebna, trafiała na widok, do oglądania przez każdego z sąsiadów, który akurat zmierzał do windy na szóstym piętrze w klatce B bloku numer 4. Każdy mógł się przyjrzeć i rzutem oka ocenić, co ci Jakubowiakowie właściwie mają; i niektórzy tak robili, czasem nawet zatrzymywali się na dłużej, żeby pogawędzić, a przy tym zyskać więcej czasu na uważniejsze oględziny. Niektórzy pytali wścibsko: „A Maciuś to nie w szkole?”, na co mama odpowiadała, że gorzej się poczuł, ale nie aż tak źle, żeby nie pomóc matce, co oznaczało z grubsza tyle, że należało się odczepić.
To całe wywalanie rzeczy na klatkę miało też w sobie coś niepokojącego. Kiedy torby i kartony ze starymi ciuchami trafiały na podłogę blokowego przejścia, a już szczególnie kiedy się rozrywały, uwalniając całą swoją zawartość, przez krótką chwilę miałem wrażenie, jakbyśmy stawali się bezdomnymi, których cały dobytek tkwi na widoku. Każdej zimy niedaleko naszej komórki rozkładał się właśnie taki bezdomny mężczyzna, chyba stosunkowo młody, na pewno młodszy od mamy; zwykle leżał w swoich betach, kurtkach, śpiworach, kocach, wszystko miał rozwalone wokół siebie. Śmierdziało to okropnie, on sam po prostu śmierdział tym najbardziej odrzucającym z zapachów, bo całkiem ludzkim, ale dziwnie zmienionym. Mówiło się, że jest synem którejś z rodzin z naszej klatki; rodzice podobno wyrzucili go z domu, ale on wracał, kiedy nie mógł sobie inaczej poradzić. Często spał, a jak nie spał, inhalował się zawartością foliowego woreczka. „Wciąga klej”, tak mówiliśmy, butapren.
No więc gdy wybebeszona zawartość naszej piwnicy lądowała na posadzce wspólnego korytarza na szóstym piętrze, przez chwilę bałem się, że wyglądamy na takich bezdomnych, których życie nie ma gdzie się ukryć przed ludzkim spojrzeniem. I pewnie dlatego tym szybciej biegałem: do mieszkania z tym, co nagle okazywało się przydatne; do śmietnika z tym, co usłyszało ostateczny wyrok; byle jak najprędzej wszystko znalazło się znów tam, gdzie powinno. W końcu z tego bałaganu zaczynał się wyłaniać porządek. Najpierw całkiem sensownie pomyślany: każda rzecz na swoim miejscu; z czasem, kiedy okazywało się, że rzeczy wciąż jest więcej niż miejsca, dyscyplina się rozprężała. Ostatnie worki trzeba było po prostu wrzucić na górę. Wreszcie zamknęliśmy drewniane drzwi na kłódkę, otrzepaliśmy ręce i z poczuciem dobrze wykonanej roboty poszliśmy do domu. Po obiedzie mogłem lecieć się bawić z kolegami, którzy akurat wracali ze szkoły.
Mama uprzedzała, żebym nie wygadał, czemu właściwie nie było mnie w szkole. Sam dobrze o tym wiedziałem. Oczywiście, że wiedziałem. I naprawdę nie rozumiem, jak to się stało, że kiedy przekazałem wychowawczyni mojej klasy, pani Halinie Gerej, podpisane przez mamę usprawiedliwienie, a ona dopytała, co to za sprawy rodzinne zatrzymały mnie w domu, odpowiedziałem, że musiałem pomóc mamie posprzątać komórkę.
Zorientowałem się, już kiedy mówiłem te słowa. A może to klasa się roześmiała. Pani Gerej – szczupła, z wyglądu ostra, z ciemnymi włosami spiętymi w ciasny kok, tak że przypominała mi trochę Marylę z ekranizacji Ani z Zielonego Wzgórza, którą Hanka oglądała pasjami – musiała się zdziwić. W każdym razie stwierdziła, że pomaganie w sprzątaniu komórki to chyba nie jest najlepszy powód, aby opuszczać szkołę.
Tutaj powinien nastąpić dramatyczny zwrot akcji: nauczycielka, oburzona patologicznymi obyczajami wielodzietnej rozbitej rodziny, informuje dyrekcję, wzywa matkę na rozmowę i robi jej wykład o znaczeniu edukacji dla szans życiowych jej dzieci. Uczeń zostaje sklasyfikowany przez kadrę nauczycielską jako nierokujący, bo w każdej chwili gotów zajmować się, zamiast obowiązkami szkolnymi, sprzątaniem komórki, traci więc szansę na lepsze oceny, a każde jego zachowanie niezgodne ze szkolną normą interpretuje się odtąd jako wykroczenie. Staje się pośmiewiskiem klasy, a potem całej szkoły, przez co narasta w nim agresja, i choć niektórzy trochę się go boją, to w gruncie rzeczy wiedzą, że prędzej czy później to oni wygrają.
To nie tylko prawdopodobne, ale po prostu prawdziwe. Tak byli traktowani szkolni pariasi. Ten jeden Arek, który kiblował dwa razy i w końcu trafił do mojej klasy: niewysoki, szybki, opalony. Przez chwilę sądziłem, że mógłbym się z nim zakolegować, nie był głupi, po prostu nauka specjalnie go nie interesowała. Wtedy był postrachem szkolnego korytarza, ale dzisiaj widzę, że był przede wszystkim dwunastolatkiem, na którym nauczyciele postawili kreskę.
Tak więc było, ale nie ze mną. Pani Gerej stwierdziła co prawda, że pomaganie w sprzątaniu komórki to chyba nie jest najlepszy powód, aby opuszczać szkołę, ale wyobrażam sobie, że musiała się powstrzymywać, żeby nie parsknąć śmiechem. Kiedy zaczynała mnie uczyć, byłem o rok młodszy od koleżanek i kolegów z klasy, ale umiałem już czytać, pisać i liczyć, i naprawdę nic nie wskazywało na to, żeby ten jeden dzień miał cokolwiek zmienić. O to pani Gerej nie musiała się martwić. Zresztą nigdy nie przyszłoby jej do głowy, żeby wzywać Hankę na jakieś rozmowy. Poznała ją przecież na wywiadówkach, tę samotną matkę, bezczelną i trochę pyskatą, taką, co to nie trzyma języka za zębami, o dekadę starszą od większości rodziców próbujących wysiedzieć na dziecięcych krzesełkach. Takiej nie prawi się kazań. Na szczęście nie trzeba.
Fakt, że Hanka miała do szkoły stosunek co najmniej dwuznaczny. Jasne, kazała nam się uczyć, pilnowała, żebyśmy odrabiali lekcje, sprawdzała zeszyty, zaglądała do dzienniczków. Sama zgłaszała się do trójek klasowych, trochę dlatego, że wolała mieć oko na sprawy, ale i z tego prostego powodu, że słabo znosiła momenty niedecyzyjności, więc pewnie kiedy nauczycielka pytała, czy są jacyś chętni, nie wytrzymywała przedłużającej się ciszy. Powtarzała, że jak nie będziemy się uczyć, to zostaniemy matołami, a jak będziemy się uczyć, to znajdziemy dobrą pracę i czegoś się w życiu dorobimy. Uprawiała, sama nie mając w tym zakresie wielkiego doświadczenia, kult uczelni wyższych, szczególnie upodobała sobie Wojskową Akademię Techniczną; nie żeby była zwolenniczką militariów, po prostu mówiło się wtedy, że to najlepsza uczelnia techniczna w Polsce, a czemu nie miałoby nas interesować to, co najlepsze? I świętowała z nami szkolne okazje, początki i zakończenia roku, konkursy, dyplomy i wyróżnienia, a kiedy w czerwcu przynosiliśmy do domu czerwone paski na świadectwach, to widać było, jaka jest dumna.
Prawdę mówiąc, dumny był też Darek, który mieszkał w naszym bloku. Był o kilka lat starszy, fertycznie szczupły i intensywnie rudy, ciągle coś majstrował przy swojej motorynce i mówiło się, że spędził jakiś czas w poprawczaku, więc miał szacunek osiedla. Potrafił napędzić mi niezłego stracha, kiedy łapał mnie czasem na schodach. Ale on tylko pytał, czy dostałem jakieś nowe szóstki, a kiedy mogłem się jakąś pochwalić, mówił: „Tak trzymaj”, i pozwalał mi lecieć dalej, a ja autentycznie się cieszyłem, że mogłem zaimponować takiemu gościowi. Zdawało mi się, że tak to już jest, że całe osiedle po prostu marzy o szóstkach i czerwonych paskach, że cały kraj chce się uczyć.
Niewykluczone, że tak właśnie było. Od połowy lat dziewięćdziesiątych Polska przeżywała edukacyjny zryw. Zapalnikiem była oczywiście transformacja gospodarcza i urynkowienie szkolnictwa wyższego. W 1996 roku niepublicznych szkół wyższych było już tyle, ile publicznych, a pięć lat później aż dwa razy więcej; w tym czasie liczba studentów wzrosła z ponad dziewięciuset tysięcy do miliona siedmiuset, a w 2005 roku, kiedy miałem zdawać maturę, osiągnęła prawie dwa miliony. Na studia szedł, kto tylko mógł, bo media i politycy przekonywali, że wyższa edukacja może zapewnić powodzenie w życiu, dobrą pracę, pieniądze i pomyślność. Wychodzący wtedy magazyn dla licealistów „Cogito” z doświadczenia wyboru studiów i samego studiowania robił atrakcyjną przygodę i kiedy Hanka przywiozła kiedyś pakiet archiwalnych numerów, otrzymany od koleżanki, której córka już poszła na studia, spędziłem z nimi długie tygodnie, rozmyślając, jakie to kierunki będę studiował, w jakich miastach i krajach.
Hanka kupowała tę narrację; nawet jeśli nie brzmiała ona najkorzystniej dla niej samej, dawała jakąś nadzieję jej dzieciom. Jej entuzjastyczny stosunek do edukacji wyrażał się chyba najlepiej w cichym podziwie dla wujka Adama. Był jej najbliższym kuzynem, urodzili się w odstępie miesiąca, mieszkali niedaleko i przez pewien czas byli dla siebie prawie rodzeństwem, którego ani on, ani ona nie mieli. Później ich rodziny powędrowały za pracą w różnych kierunkach, ale w końcu jedni i drudzy wylądowali na Górnym Śląsku, jakieś dwadzieścia kilometrów od siebie. Jednak o Adamie, o wujku Adamie, nie mówiło się u nas w domu po prostu jak o bliskim krewnym. Chodziło o coś jeszcze: Adam miał wykształcenie. I nie tylko je miał – był nauczycielem. Otaczało go to na wpół mityczną aurą, która sprawiała, że ten przecież bliski człowiek był zarazem niewyobrażalnie niedostępny. Kiedy w drugiej czy trzeciej klasie zdobyłem jakąś nagrodę w konkursie geograficznym, największym powodem do ekscytacji było to, że za miesiąc będę mógł pokazać dyplom wujkowi.
No więc z wujkiem Adamem, najbliższym przedstawicielem świata edukacji, było tak, że Hanka go podziwiała, pewnie, ale jednocześnie trochę go nie znosiła. Za każdym razem, kiedy opowiadała, że jest nauczycielem, to półgębkiem, jakby na prawach przypisu, o którym za żadne skarby nie można zapomnieć, dodawała, że jest też hipokrytą, bo miał legitymację partii i układał się z władzami, ale po cichu chrzcił swoje dzieci i dogadywał z proboszczem. Czy było to rzadkie albo moralnie naganne, szczególnie w przypadku inteligenta z awansu w warunkach późnego PRL-u? Nie. Ale w oczach Hanki stanowiło przeciwwagę dla powodzenia wujka Adama, niezbędną do tego, żeby ona nie musiała czuć się z tym powodzeniem najgorzej. „Może i pokończył szkoły, ale ja przynajmniej nie jestem hipokrytką”, musiała sobie myśleć Hanka i trzeba przyznać, że do bycia hipokrytką rzeczywiście nie miała predyspozycji. W każdym razie był w niej odruch, żeby tych, którzy w praktyce robili to, co ona w teorii podziwiała, na wszelki wypadek odrobinę sobie umniejszyć.
To dlatego o wujku Adamie, naszych szkolnych nauczycielach, w ogóle funkcjonariuszach świata edukacji, a w niedługim czasie też i o mnie, Hanka lubiła mówić: „Wyżej sra, niż dupę ma”. W samym brzmieniu tych słów, niemieszczących się w leksykalnym decorum, tkwi skatologiczny bunt, coś jak obrzucenie gównem muzeum. Zderzenie wysokich aspiracji z najbardziej podstawową fizjologią każe zejść tym pierwszym na ziemię i nie pozwala zapomnieć, że niezależnie od pozycji społecznej ludzie są po prostu ludźmi, więc mają dupy i srają. Ciekawa sprawa, że matka duńskiej pisarki Tove Ditlevsen to samo (przynajmniej w polskim przekładzie Iwony Zimnickiej) mówiła w Trylogii kopenhaskiej o pani Poulsen, nauczycielce swojej córki, choć ta ostatnia wiedziała, że „to niemożliwe”. I faktycznie, jak się zastanowić, to jest w tym akrobatyczny wyczyn zasługujący właściwie, pomimo domyślnej przygany, na podziw, choć obarczony ryzykiem podobnym do tego, które wiąże się z sikaniem pod wiatr. Kupa sprzeczności. Najwyraźniej jest to coś, co mówi się o nauczycielach swoich dzieci, jeśli podejrzewa się, że dzięki tym nauczycielom będą mogły liczyć na lepsze życie, ale jednocześnie bardzo by się nie chciało, żeby z tego powodu jakichś obcych ludzi ceniły bardziej od swoich rodziców.
Tak czy inaczej, Hanka trochę gardziła nauczycielami. Kazała nam się uczyć, a zarazem nie kryła przed nami swojego silnego przekonania, że zdarzają się wśród nich zwyczajne bałwany. Ale w sporach ze szkolną kadrą zawsze brała naszą stronę. Jak wtedy, gdy pewnego razu dostrzegła na policzku mojego brata czerwony ślad, a kiedy wydobyła z niego wreszcie, że to efekty dyscyplinujących działań wuefisty, po prostu poszła do szkoły, znalazła tego faceta i – napisałbym dla efektu, że mu oddała, ale tak naprawdę doprowadziła do jego zwolnienia. „Kto ma wierzyć moim dzieciom, jeśli ja im nie uwierzę?”, lubiła powtarzać i było to ze wszech miar rozsądne. Może nie tak rozsądne jak pomysł, żebym pomógł jej sprzątać komórkę, ale jedno i drugie mieściło się w tym samym światopoglądzie, w którym edukacja była strasznie, strasznie ważna, ale bez przesady.
Hanka przerobiła to na własnej skórze. Kiedy miała dwadzieścia lat i kończyła technikum, to przecież musiała jej przemknąć przez głowę myśl, że mogłaby pójść na studia. Kopalnia, w której już wtedy pracowała, pewnie by za to zapłaciła. Kto wie, może w przyszłości Hanka dorobiłaby się kierowniczego stanowiska, a może dostała jakąś całkiem inną pracę, kto wie? Wyobrażam sobie, i nie jest to trudne, bo sam przeżyję coś podobnego czterdzieści lat później, jak te jej nieśmiałe myśli obracają się w ruinę, kiedy po zakończonej rozmowie nauczyciel ze złośliwą satysfakcją obwieszcza, że nie, nie zdała egzaminu maturalnego. Podobno kryła się za tym jakaś pokrętna historia, mieszanka uprzedzeń związanych z tym, że Hanka na Śląsku była przyjezdna, i osobistych zatargów, bo, już o tym wspominałem, raczej nie trzymała języka za zębami. A może po prostu zawaliła i potem tak to tylko opowiadała, jak pokolenia uczennic i uczniów przed nią i po niej: że nauczyciel się uwziął, bo ona to była przygotowana. Tak czy inaczej, oblała. I co prawda zdała maturę rok później, ale nigdy nie poszła na studia. Tego faceta nienawidziła do końca życia. To był pierwszy upadek Hanki na drodze do lepszego życia.
A może to nie był żaden upadek. Bo przecież sam fakt, że Hanka uczyła się tak długo i wreszcie zdała maturę, był gigantycznym skokiem w porównaniu z tym, jaką edukację odebrali jej rodzice. Jak pisze Agata Zysiak w Punktach za pochodzenie, dla osób takich jak Hanka domyślną ścieżką awansu edukacyjnego nie był wcale uniwersytet, tylko właśnie technikum, i to nierzadko powiązane z zakładem pracy. Odbudowująca się po wojnie gospodarka potrzebowała przede wszystkim robotników średniego szczebla, szczególnie związanych z przemysłem, a w mniejszym stopniu wysoko wykwalifikowanych specjalistów.
Choć przez chwilę mogło się wydawać, że jest całkiem inaczej. Bo też powojenna reforma edukacji sprawiła, że pierwszy raz w historii Polski studia wyższe, przynajmniej w teorii, stały się dostępne dla wszystkich. Jak pisze Zysiak, „to, co w międzywojniu mogło stanowić jedynie wyjątek, cud – miało się […] stać normą. Chłopskie i robotnicze dzieci miały mieć dostęp zarówno do kariery inżyniera-mechanika, jak i profesora filologii klasycznej”. I musiało to rozbudzać wyobraźnię wielu dziewcząt i chłopców, którzy w pierwszych latach Polski Ludowej myśleli o swojej przyszłości. Tym bardziej że studia nie tylko były dostępne, ale wydawały się też atrakcyjne, bo, jak twierdzi Zysiak, to wciąż inteligencja, dla której „uniwersytet był synonimem nauki i wiedzy”, kształtowała medialną i kulturalną narrację o edukacji.
Projekt wyglądał więc kusząco i ambitnie. Według pierwotnych założeń uniwersytety miało kończyć osiemdziesiąt procent młodzieży z każdego rocznika. Nie udało się. Już po 1956 roku, który zweryfikował wiele pisanych z rozmachem planów reformy społecznej, okazało się, że znacznie trudniejsza do przezwyciężenia, niż wcześniej sądzono, pozostaje zwykła społeczna zachowawczość. Ideolodzy władzy mogli mówić, co tylko chcieli, ale ludzie wiedzieli swoje. „Przez cały okres Polski Ludowej – pisze Zysiak – utrzymywał się stosunkowo silny związek między wykształceniem i zawodem rodziców a kontynuowaniem nauki przez ich dzieci”. Wśród rodzin takich, w jakiej żyła Hanka, wartościami ważniejszymi od wyższej edukacji, przynajmniej w praktyce, były samodzielność i konkretny fach. Zamiast inwestować nie wiadomo ile czasu w jakiś tajemniczy proces nauki, którego nie doświadczył nikt w rodzinie, wybierano raczej to, co znane i bezpieczne: pracę. I zorientowaną na nią edukację. Choć była to już edukacja co najmniej o stopień wyższa od tej, jaką odebrało pokolenie rodziców. „Biorąc pod uwagę […] niewielkie różnice w zarobkach i rosnący prestiż zawodów technicznych – ciągnie Zysiak – wybór studiów wyższych nie był wyborem oczywistym. Dla inteligenckich rodzin każda ścieżka edukacyjna nieuwzględniająca edukacji na poziomie wyższym była z założenia degradacją – na przykład szkoła zawodowa byłaby porażką. Dla rodzin z klas pracujących była zaś awansem”.
Nawet jeśli pierwsze założenia reformy edukacji były przeszacowane, to ostatecznie jej skutki trudno nazwać klęską. Przed wojną tak zwany odsiew, czyli zasadniczy wybór drogi dalszej edukacji, dokonywał się w szkole podstawowej: większość dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich kończyła w najlepszym wypadku jedynie obowiązkowy program kształcenia. Natomiast, pisze Zysiak, „w okresie powojennym moment selekcji przesunął się o szczebel wyżej – kluczowe rozstrzygnięcia na ścieżce edukacyjnej następowały przy wyborze szkoły średniej. Właściwie tylko wybór liceum ogólnokształcącego mógł stanowić drogę do uczelni wyższych”. A do ogólniaków trafiało coraz więcej dzieci z rodzin robotniczych (29 procent w 1956 roku) i chłopskich (24,7 procent), ale wciąż najwięcej z inteligencji. I nawet jeśli zdarzało się, że chłopski syn albo robotnicza córka docierali na studia, to znacznie bardziej prawdopodobne niż w przypadku dzieci inteligencji było to, że zakończą je przed czasem.
Hanka pewnie myślała o studiach, może nawet podczytywała ówczesne magazyny studenckie albo z zazdrością zerkała na spotykane tu i tam studentki, ale mogła się też trochę bać, jak to będzie. I nie miała kogo zapytać, bo jej rodzice nic o tym nie wiedzieli, zresztą już matura wydawała im się gigantycznym osiągnięciem, więc pewnie gdy Hanka skończyła szkołę podstawową i zastanawiała się, co dalej, podpowiedzieli jej, żeby poszła do technikum, przynajmniej zdobędzie zawód, a potem się zobaczy. I kiedy tamten wredny nauczyciel oblał ją na maturze, to najpierw musiała się przerazić, potem zdenerwować, ale wreszcie uznać, że przecież i tak całe te studia nie byłyby dla niej.
Choć pewnie czasem sobie myślała, jak by to było, gdyby się wtedy udało, gdyby była inną Hanką, jakąś Haną, powiedzmy Haną Jakubovą, i poszła na studia. Na inaugurację roku włożyłaby piękną rozkloszowaną spódnicę w kolorowe pasy, włosy zebrała fikuśną chustką z kokardą, a pogoda byłaby piękna, wciąż ciepły październik z liśćmi drzew wpadającymi w dziką czerwień. W Bratysławie zamieszkałaby w akademiku i najlepszych przyjaciół poznała od razu pierwszego dnia. Toczyliby ze sobą długie nocne rozmowy, razem gotowali, urządzali wycieczki, romansowali i wymieniali się notatkami. Profesorowie uwielbialiby Hanę, w końcu by ją docenili, a jej niewyparzony język okazałby się największą zaletą, bo na konwersatoriach po prostu by błyszczała, może nie zawsze najlepiej przygotowana, ale błyskotliwa i odważna. Zapisałaby się do organizacji studenckiej, może nawet do koła naukowego, i wakacje spędzała na zagranicznych wymianach. Wreszcie napisałaby pracę magisterską i okazałoby się, że jest po prostu świetna, najlepsza, i namawiano by Hanę, żeby już tam została, na uczelni, i robiła doktorat, a ona poważnie by się nad tym zastanowiła. W wakacje pojechałaby do rodziców do Żyliny, jasne, ojciec byłby dumny, matka obnosiłaby egzemplarz magisterki po wszystkich sąsiadkach, ale Hanie byłoby już tylko wstyd, prości ludzie, myślałaby sobie, to cud, że wyrwałam się z tego domu, powtarzałaby w głowie. Pokłóciłaby się z nimi przy obiedzie, bo nie, nawet nie myśli o małżeństwie i dzieciach, jest stworzona do większych rzeczy, w życiu, mówiłaby Hana, można robić więcej, niż tylko pracować, prać pieluchy i czytać romanse. Następnego dnia przeprosiłaby rodziców, spakowała się i pojechała z powrotem do siebie, podobno w akademiku są tanie pokoje na wakacje.
Hanka dwa razy zdawała maturę. Albina skończyła tylko dwie klasy. Za to przez ponad osiemdziesiąt lat pamiętała wierszyk w esperanto, którego się wtedy nauczyła. Leciał tak:
En la mondon venis nova sento,
tra la mondo iras forta voko;
per flugiloj de facila vento
nun de loko flugu ĝi al loko.
Ne al glavo sangon soifanta
ĝi la homan tiras familion:
al la mond ’eterne militanta
ĝi promesas sanktan harmonion.
Za każdym razem, kiedy go recytowała, babcia, na co dzień zgorzkniała i zafrasowana, przemieniała się w kilkuletnią dziewczynkę, która wie, że jest najlepsza w klasie i zaraz dostanie pochwałę, bo tak świetnie nauczyła się zadanego wierszyka. Przysięgam, uśmiechała się w sposób, jakiego nie widziałem przy żadnej okazji; pewnie, zdarzało się, że cieszyła się z naszych sukcesów, ale jednocześnie martwiła się, czy nie powinie się nam noga. Kiedy natomiast powtarzała „Sub la sankta signo de l’espero kolektiĝas pacaj batalantoj”, na krótką chwilę wracała do momentu, kiedy wszystko wydawało się jeszcze możliwe. Był rok 1931 albo 1932, Polska istniała od dekady, mało kto przejmował się jeszcze Hitlerem, w Zasolu były przecież pilniejsze sprawy, a Albina stała przed całą klasą i z dumnie wypiętą piersią recytowała słowa, których do końca nie rozumiała, ale które składały obietnicę, że pewnego dnia wszystkie narody będą mogły się porozumieć i nigdy już nie będzie żadnej wojny.
Szkoła w jej wiosce między Kętami a Oświęcimiem istniała od 1909 roku, a od 1913 działała w budynku, który stoi do dziś. Dzieci z przysiółka Zasole powinny właściwie chodzić do szkoły w Łękach, ta powstała jeszcze wcześniej, w 1867 roku, ale kiedy rzeka Soła wzbierała albo wylewała, nie było jak się przez nią przeprawić, więc ostatecznie w jednej niewielkiej wiosce działały dwie szkoły, na brzegu lewym i na brzegu prawym. Nie byłoby ich, gdyby nie reformy z 1867 roku, które doprowadziły do powstania nie tylko monarchii austro-węgierskiej, ale również Rady Szkolnej Krajowej, która miała zajmować się nadzorowaniem autonomicznego szkolnictwa w Galicji. Natomiast sam obowiązek szkolny w Austrii – a później również w zaborze austriackim – funkcjonował od 1774 roku (choć różnie było z jego realizacją, szczególnie na prowincji, szczególniej na wsi). Zdecydowano wtedy, że w każdej wsi i małym mieście powinna powstać tak zwana szkoła trywialna dla najmłodszych uczniów. Uczęszczać miały do niej dzieci w wieku od sześciu do dwunastu lat, z czasem – do piętnastu. W biedniejszych wsiach zamiast szkoły trywialnej tworzono szkoły parafialne, w których nauczycielem był miejscowy proboszcz. Gdy włodarze Łęk postanowili, że ich dzieci powinny się uczyć czegoś więcej niż to, co wpajał im ksiądz ze szkółki w Bielanach, to właśnie Rada Szkolna Krajowa zatwierdziła wniosek o utworzenie szkoły trywialnej w Łękach. Podobnie było w Zasolu: miejscowi gospodarze zdecydowali, że szkoła powstanie, przeznaczyli na nią działkę i zebrali środki na budowę oraz zatrudnienie nauczyciela.
Kiedy więc Polska odzyskiwała niepodległość, w Zasolu, podobnie jak na obszarze całej Galicji, obowiązek szkolny właściwie funkcjonował. Tymczasem na pozostałych terenach, przede wszystkim byłego zaboru rosyjskiego, wprowadzał go dopiero dekret Naczelnika Państwa, Józefa Piłsudskiego, z 7 lutego 1919 roku (w Galicji jego założenia zostały formalnie wprowadzone w 1932 roku na mocy ustawy o ustroju szkolnictwa). Dekret nakładał na każdą gminę powinność założenia szkoły i stanowił, że edukacja ma odtąd trwać siedem lat i obejmować dzieci od siódmego do czternastego roku życia. W miejscowościach, w których byłby kłopot z realizacją tego ambitnego planu, przewidywano scenariusz z czterema albo pięcioma latami nauki codziennej i trzema albo dwoma latami uzupełniającymi. W praktyce większość szkół była jedno- albo dwuklasowa, co znaczyło, że dysponowały jedną albo dwiema salami i jednym albo dwojgiem nauczycieli, którzy tak żonglowali grupami dzieci (jedne przychodziły rano, drugie w południe, starsze pisały po cichu wypracowania, młodsze uczyły się na głos czytać), żeby wszystkie jakoś pomieścić.
W tym samym 1919 roku do szkoły w Zasolu przybył Józef Matejko. To on musiał nauczyć Albinę wierszyka w esperanto. Długo myślałem, że był jakimś oświeconym społecznikiem, który przyjechał gdzieś ze stolicy uczyć chłopskie dzieci. Ale Matejko, choć nazwisko miał światowe, nie przywędrował z daleka. Urodził się w 1891 roku w niedalekich Bulowicach, też zresztą wiosce, ukończył tam szkołę, a później uczył się w seminarium nauczycielskim w pobliskich Kętach. W trakcie I wojny światowej służył w c.k. armii, zresztą tak samo jak ojciec Albiny. Do Zasola najpierw trafił na zastępstwo, by po paru miesiącach dostać nominację na kierownika szkoły. Wysoki, szczupły, krótko ostrzyżony, przystojny, pod nosem nosił modny wówczas wąsik na dwa palce. We wsi wziął się do roboty, szkołę zorganizował wzorcowo, dla chłopców prowadził dodatkowe zajęcia praktyczne, dla dziewcząt lekcje prac domowych. Założył szkolny ogródek (mieli podobno najlepsze pomidory we wsi) i uczył chłopskie dzieci, jak szczepić drzewka owocowe. Z czasem się rozkręcił: otworzył Niedzielny Uniwersytet Wiejski z kursami dla dorosłych i miejscowe koło Towarzystwa Szkół Ludowych z czytelnią dla chętnych. Musiał wierzyć, że to wszystko kiedyś zaprocentuje i że dzięki edukacji da się zbudować lepszy świat; w końcu doświadczył tego na własnej skórze: dzieciak z Bulowic, który został kierownikiem szkoły, kto by pomyślał? Pewnie też dlatego nauczył zasolskie dzieci wierszyka w esperanto: żeby na zawsze zapamiętały, że możliwy jest świat, w którym nie ma wojen, a ludzie zgodnie pracują dla wspólnego dobra. Jako przedstawiciela lokalnej inteligencji aresztowano go już w kwietniu 1940 roku, sześć miesięcy później zmarł w Mauthausen.
Albina go uwielbiała. Po siedemdziesięciu latach opowiadała o nim jak o kimś, kto był jej wymarzoną, lepszą wersją ojca: wymagający, ale sprawiedliwy i wcale nie bił dzieci, choć przecież mógł. Ale kiedy Albina skończyła dwie klasy, jej ojciec, ten prawdziwy, zdecydował, że to wystarczy. Potrzebował jej w domu, w gospodarstwie, przy krowach i młodszych dzieciach; starsze dawno się wyprowadziły, a nowa żona ojca nie radziła sobie ze wszystkim. Wtedy, opowiadała Albina, sam kierownik szkoły zaoferował, że chętnie pokryje koszty jej dalszej edukacji, a może nawet zaopiekuje się nią jak własnym dzieckiem, ale ojciec Albiny pozostał nieubłagany. A parę tygodni później wysłał ją, żeby wyprosiła od kierownika kilka dorodnych pomidorów.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Polecamy także:
Maciej Jakubowiak
Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata
Maciej Jakubowiak wyrusza do źródeł współczesnej wyobraźni i przedziera się przez gąszcz powieści, filmów, seriali, gier komputerowych, memów, doniesień medialnych i scen z życia codziennego, po drodze mijając scenariusze katastrofy klimatycznej, fobie technologiczne, lęki demograficzne i obrazy wojny. A wszystko po to, by zbadać naturę tej dziwnej potrzeby kończenia ze wszystkim. Rzeczywistość miesza się tu ze zmyśleniem, nieskrępowana erudycja z osobistymi końcami świata, fikcyjni politycy komentują działania istniejących prezydentów, a pewien mężczyzna spaceruje w towarzystwie psów i czarnych myśli o przyszłości.
Ostatni ludzie to wnikliwe kompendium apokaliptycznej wiedzy i wiwisekcja poetyki katastrofy.
Tomasz S. Markiewka
Nic się nie działo. Historia życia mojej babki
Osiemdziesiąt lat. Tyle minęło od zakończenia II wojny światowej. W tym czasie zaszło w Polsce kilka rewolucji: gospodarcza, technologiczna, kulturowa. Osiemdziesiąt lat to niemal całe życie jednej kobiety. Anna Markiewka, z domu Salachna, babka autora, przywołuje swoje wspomnienia i jakby niechcący opowiada o Polsce – zarówno tej, którą widziała przez okno w przyciasnej izbie, jak i tej, która zaprosiła kobiety do biur, fabryk i polityki.
Markiewka na kanwie opowieści babki tworzy mikrohistorię, która może mieć więcej wspólnego z prawdą historyczną niż niejedno hasło na koszulce z husarzami czy wzniosła przemowa podczas obchodów odzyskania niepodległości.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I