Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata - Maciej Jakubowiak - ebook

Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata ebook

Jakubowiak Maciej

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fantazje o końcu świata towarzyszą nam od samego początku. „Skończone, skończyło się, kończy się już, to chyba się już kończy”, powtarzamy bez przerwy za bohaterami Becketta. Ale skąd w nas właściwie ta nieustająca potrzeba, żeby likwidować świat?

Maciej Jakubowiak wyrusza do źródeł współczesnej wyobraźni i przedziera się przez gąszcz powieści, filmów, seriali, gier komputerowych, memów, doniesień medialnych i scen z życia codziennego, po drodze mijając scenariusze katastrofy klimatycznej, fobie technologiczne, lęki demograficzne i obrazy wojny. A wszystko po to, by zbadać naturę tej dziwnej potrzeby kończenia ze wszystkim. Rzeczywistość miesza się tu ze zmyśleniem, nieskrępowana erudycja z osobistymi końcami świata, fikcyjni politycy komentują działania istniejących prezydentów, a pewien mężczyzna spaceruje w towarzystwie psów i czarnych myśli o przyszłości.

Ostatni ludzie to wnikliwe kompendium apokaliptycznej wiedzy i wiwisekcja poetyki katastrofy. Na szczęście opowieść o końcu dopóty pozostaje nieprawdziwa, dopóki można ją sobie opowiadać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 355

Oceny
3,6 (14 ocen)
1
8
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kropeczka1981

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawie napisana. Zawiera mnóstwo odniesień do kolejnych inspirujących pozycji książkowych i filmowych. Warta uwagi i przeczytania. Daje do myślenia. Obowiązkowa książka dla fanów postapo i nie tylko.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Łukasz Piskorek

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Maciej Jakubowiak, 2021

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Magdalena Kędzierska-Zaporowska

Korekta Patrycja Pączek, Iwona Łaskawiec

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków.

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-309-6

Katarzynie

Początek. Znowu

Kiedy w Ziemię uderzają pierwsze trzy meteoryty – do akcji przystępują agencje kosmiczne i służby bezpieczeństwa, naukowcy usiłują ustalić, co się stało, politycy wydają pierwsze oświadczenia, dziennikarze w środku nocy ruszają w teren, telewizja przerywa emisję thrillera, żeby informować widzów na bieżąco, świadkowie opowiadają do kamer o tym, jak najpierw niebo gwałtownie rozbłysło, a potem zobaczyli i usłyszeli eksplozję – mam siedem albo osiem lat, stoję na balkonie i z niepokojem patrzę na nieodległe łąki, które znów się palą. Albo chłopaki robiły ognisko i nie dogasiły go porządnie, albo właściciele działek woleli zaprószyć ogień, niż zapłacić za koszenie. W te wakacje dzieje się tak co chwilę, i czasem, kiedy pali się w świetle dnia, podjeżdżam na rowerze, żeby zobaczyć z bliska ogień i poczuć swąd.

W telewizji jeden z naukowców pokazuje wyliczenia, z których jasno wynika, że wszystkie meteoryty dotarły do Ziemi pod takim samym kątem; może to przypadek, ale bardziej prawdopodobne, że to zaplanowane działanie, choć trudno spekulować czyje. Tymczasem dziennikarka krążąca w helikopterze nad jednym z kraterów dostrzega poruszający się kształt. To dziewczynka. Jest w szoku, nic nie mówi, ale żyje. Telewizja nie wraca już do thrillera, relacje z całego świata – ze środkowych Stanów, z Francji i z Chin – wypełniają program, a w studiu wymądrzają się eksperci.

Podchodzę do okna i zerkam na pożar. W nocy ogień wygląda niepokojąco, wydaje się większy niż zwykle i szybko zbliża się do osiedla, a kiedy dosięgnie zaparkowanych samochodów, te od razu wybuchną, jeden po drugim. Czy bloki – mają dopiero dwadzieścia lat, ale gołym okiem widać, że szkody górnicze nie są tylko miejską legendą – to wytrzymają? Wychodzę na balkon, żeby widzieć lepiej. Zapach palonej trawy – gęsty, drażniący, ale ekscytujący – jest już wyraźny, wiatr wieje w naszym kierunku. Straż pożarna wciąż nie nadjeżdża. Czy powinienem po nią zadzwonić? A czy będę wiedział, co powiedzieć? Mama poszła do sąsiadów – drzwi naprzeciwko – na kawę, mógłbym do niej pobiec, ale przecież jestem dzielnym drugoklasistą, a nie jakimś maminsynkiem.

Zamykam balkon, żeby firany nie przeszły zapachem dymu. Dziennikarze próbują zachować profesjonalny spokój, ale czasem udzielają im się emocje. Młoda prezenterka irytuje się na pseudonaukowca, który bez drgnienia powieki przekonuje, że to obcy atakują. Na szczęście starszy prezenter Sander Vanocur, który niejedno już widział, zachowuje kamienną twarz, jego sceptyczne spojrzenie spod imponująco wysokiego czoła potrafi przekonać, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Skoro można zrobić o tym profesjonalny program telewizyjny, wszystko jest pod kontrolą. Nawet jeśli się okazuje, że mieszkańcy amerykańskiego miasteczka Faith w stanie Wyoming w jednej chwili zniknęli, Sandy pozostaje niewzruszony. Ostoja spokoju, profesjonalista.

Nie ma się czego bać, zerkam więc tylko przez okno, ogień jest tam, gdzie był, nie ruszył się nic a nic. Straż pożarna nie przyjeżdża, bo to pewnie nic poważnego, samo się w końcu dogasi. Zresztą w świetle latarni widzę, że jakieś chłopaki, chyba niewiele starsze ode mnie, biegają wzdłuż linii ognia i przyklepują go grabiami.

Wtedy naukowcy i wojskowi informują, że w stronę Ziemi zmierzają kolejne obiekty kosmiczne. Według obliczeń tym razem uderzą nie w pustkowia, ale w największe miasta na świecie: Waszyngton, Moskwę i Pekin. Amerykańska armia uspokaja, że zdecydowała się wystrzelić pociski jądrowe, które zlikwidują meteoryty – każdy o średnicy ponad dwóch kilometrów – zanim te dotrą do celu. Dziennikarze na antenie żegnają się z rodzinami. Niektórzy płaczą.

Pożar sięga już skarpy. Płonie jedna trzecia łąki, spłonęła cała trawa. Ogień łatwo może przeskoczyć wąski pas asfaltu, dotrzeć pod balkony i wpełznąć do piwnic. Już czuję dym, który unosi się na klatce schodowej i wciska do mieszkań. Naprawdę powinienem zadzwonić po straż, ale co jeśli mnie wyśmieją albo przyślą wóz, a na miejscu okaże się, że to tylko fałszywy alarm, i wystawią nam rachunek, który zrujnuje nasz i tak wątły budżet? A jeśli nie zadzwonię, zajmą się kolejne budynki, w końcu nasz blok, mama przybiegnie po mnie za późno i oboje udusimy się na schodach? Niech to się już skończy, niech spadnie meteoryt albo ogień pochłonie wszystko, niech to się już skończy.

Kiedy rakiety trafiają w cele, wybucha euforia, tłumy wiwatują na ulicach, reporterzy oddychają z ulgą. Ale radość nie trwa długo. Agencje kosmiczne wykrywają kolejne obiekty lecące w stronę Ziemi, nie trzy, ale setki, wycelowane – nikt już nie wątpi, że to wojna – w każde większe skupisko ludności. Nie ma sensu wysyłać myśliwców ani odpalać rakiet. To koniec. Dziennikarze z całego świata donoszą Sandy’emu o ostatnich chwilach ludzkości, aż ekran zaczyna śnieżyć, studio w Waszyngtonie traci łączność z kolejnymi miejscami na Ziemi. Sandy Vanocur, ostatni człowiek, cytuje Szekspira: „To nasza tylko, nie gwiazd naszych wina”.

W mieszkaniu sąsiadów otwierają się drzwi, dorośli odstawiają szklanki z kawą i zdziwieni spoglądają w stronę przedpokoju, skąd nadbiega zapłakany chłopiec. Kobieta wstaje i go przytula. W telewizorze, który był włączony, choć nikt go nie oglądał, kończy się właśnie jakiś film, lecą napisy końcowe. W oddali słychać syreny wozów strażackich.

Kosmici rzucają kamieniami

Wyprodukowany przez stację CBS film Bez ostrzeżenia (w oryginale Without Warning) – ten o meteorytach uderzających w Ziemię – w amerykańskiej telewizji został wyemitowany tylko jeden raz: w noc Halloween 31 października 1994 roku. Równo pięćdziesiąt sześć lat po słynnym programie radiowym Orsona Wellesa Wojna światów – adaptacji powieści H. G. Wellsa opowiadającej o ataku Marsjan na Ziemię – również wyprodukowanym przez CBS. Słuchowisko Wellesa podobno wywołało autentyczną panikę wśród słuchaczy, producenci Bez ostrzeżenia chyba nie chcieli osiągnąć podobnego efektu i zadbali, żeby widzowie nie mieli wątpliwości. Każdemu wznowieniu filmu po przerwie reklamowej (na dostępnym w internecie nagraniu oryginalnej emisji można obejrzeć również bloki reklamowe – wyglądają jak pocztówki z innego świata) towarzyszył komunikat wyjaśniający, że widzowie oglądają fikcyjny utwór. Nie dało się tego przegapić. Ale zwykła informacja: „Uwaga, fikcja”, mogła być mniej przekonująca niż precyzyjnie zrealizowana i odegrana symulacja programu informacyjnego. W roli prezentera Sandera Vanocura wystąpił Sander Vanocur, emerytowany dziennikarz specjalizujący się w amerykańskich wyborach prezydenckich, wielokrotnie prowadzący debaty kandydatów (m.in. Kennedy’ego i Nixona w 1960 roku); dziennikarkę Bree Walker, która w okolicach krateru odnajduje zszokowaną dziewczynkę, zagrała dziennikarka Bree Walker, a wywiadu na temat możliwego kontaktu z cywilizacją pozaziemską udziela w filmie Arthur C. Clarke we własnej osobie.

Może to było najbardziej niepokojące: fikcja, która udaje, że nie jest fikcją, ale nieustannie przypomina, że jest fikcją, choć już nie wiadomo, czy samo ostrzeżenie jest fikcyjne, czy już nie. (Tak będzie we wszystkich historiach o końcu świata: nigdy nie można być pewnym, czy to jeszcze zmyślenie, czy już rzeczywistość, fikcje i fakty mieszają się tu bezczelnie). Lęk budziło już to, że program telewizyjny mógłby tak wyglądać – że nawet jeśli tym razem świat się nie kończy, to przecież równie dobrze mógłby się kiedyś skończyć, a wtedy dziennikarze pewnie zachowywaliby się dokładnie tak samo. Sandy był ostoją spokoju, ale reporterom w terenie w końcu puszczały nerwy. A kiedy dziennikarze – specjaliści w przerabianiu ludzkich dramatów na dobrze skrojone treści informacyjne – płaczą na antenie, to znak, że dzieje się coś poważnego. (Przypominam sobie tylko jedną podobną sytuację: kiedy 10 września 2004 roku z widzami „Faktów” TVN żegnał się chorujący na nowotwór złośliwy Marcin Pawłowski; zmarł dwa miesiące później). Jeśli apokalipsa – w odróżnieniu od rewolucji – będzie relacjonowana w telewizji, to dowiemy się o niej z ust dziennikarzy. Zupełnie tak, jak w Gwiazdozbiorze Psa Petera Hellera, gdzie pandemia konsekwentnie wykrusza ludzkość: „prezenterzy codziennie wydawali się coraz bardziej wycieńczeni, potem przestraszeni i wycieńczeni, potem przerażeni, w miarę jak ich kolejni koledzy trafiali do szpitali albo na prowizoryczne oddziały grypowe, albo po prostu znikali z horyzontu, uznani za chorych lub martwych, i zastępowali ich ostatni prowadzący”.

Historia z paniką wywołaną przez Wojnę światów jest całkiem atrakcyjna. Tyle że nieprawdziwa. Słuchowisko Wellesa wcale nie przyciągnęło masowej publiczności, a większość słuchaczy i tak wiedziała, z czym ma do czynienia. Bez ostrzeżenia zadziałało podobnie. „New York Times” z 1 listopada 1994 roku donosił, że w sumie do stacji zadzwoniło około dwustu pięćdziesięciu–trzystu osób, podczas gdy zwykłe przerwanie opery mydlanej przez serwis informacyjny wywołuje tysiące oburzonych reakcji. Dziennikarz „New York Timesa” dotarł do jednego z pracowników CBS, który przyznał, że większość telefonów dotyczyła tego, że „film jest albo nieodpowiedzialny, albo po prostu zły”. Bo powiedzmy sobie szczerze: strasznie to wszystko kiczowate. Spadające meteoryty, tajemnicze dzieci odnajdywane podczas relacji na żywo, kosmici rzucający w Ziemię kamieniami, a przede wszystkim jakaś nieskładna próba przekonywania widzów – i jednocześnie przekonywania, że się nie przekonuje – że to wszystko jest najprawdziwszą prawdą. Bo też ile razy można straszyć końcem świata?

Dni, tygodnie i słowa

Po raz pierwszy świat skończył się w 515 roku przed naszą erą. Miało to wypaść rok wcześniej, ale przy sprawach takiej wagi trzeba wybaczyć mały poślizg. Siedemdziesiąt jeden lat wstecz armia babilońska zdobyła Jerozolimę i zniszczyła świątynię, najważniejsze miejsce Izraelitów. To wtedy prorok Jeremiasz usłyszał od Pana, że po siedemdziesięciu latach świątynia zostanie odbudowana, a kraj Babilończyków zamieni się w „wieczne pustkowie”. Udało się, w 539 roku Cyrus II Wielki podbił imperium babilońskie i pozwolił Żydom powrócić z niewoli oraz odbudować świątynię. W 515 roku była gotowa. Tyle że ponad trzysta lat później, w okolicach 167 roku, ten świat po końcu świata wydawał się Żydom niespecjalnie zadowalający. Antioch IV nakazał wybudowanie w ich świątyni ołtarza dla Zeusa, a w reakcji na ten skandal Żydzi wzniecili powstanie, którego przywódcą został Juda Machabeusz. Coś najwyraźniej nie grało. Być może dlatego w powstałej w tym czasie Księdze Daniela biblijny prorok, żyjący w czasach Cyrusa II Wielkiego, zaczyna się zastanawiać, o co z tymi siedemdziesięcioma latami chodziło. Zwraca się więc w gorącej modlitwie do Pana, a ten przysyła anioła Gabriela, który wszystko wyjaśnia: nie chodziło o siedemdziesiąt lat, ale siedemdziesiąt tygodni, przy czym tydzień to siedem lat, więc koniec zapowiedziany przez Jeremiasza wypadałby nie w 516 roku, ale w roku 99. Martha Himmelfarb, religioznawczyni z Uniwersytetu Princeton, twierdzi, że autorzy Księgi Daniela machnęli się w obliczeniach, bo nie do końca znali daty wszystkich wydarzeń sprzed trzech wieków. W każdym razie chodziło im o to, żeby Pan ukarał Antiocha IV.

Historia toczyła się jednak swoimi torami, żadnego końca nie było, najwyraźniej coś tu źle policzono. Między 1818 a 1823 rokiem – tym razem naszej ery – amerykański farmer William Miller wczytał się w proroctwo Daniela i skupił się na zdaniu: „Jeszcze przez dwa tysiące trzysta wieczorów i poranków, następnie świątynia odzyska swoje prawa”. Miller przyjął – znamy już tę sztuczkę – że nie chodzi tu o dni, ale o lata, i że trzeba by zacząć je liczyć od dekretu o odbudowie świątyni jerozolimskiej z 457 roku. Można sobie tylko wyobrazić, jaka ekscytacja ogarnęła Millera, kiedy z prostego rachunku: -457+2300 – wyłoniła się data odległa o zaledwie dwadzieścia lat. Świat miał się skończyć w święto Jom Kippur, 22 października 1843 roku. Adwentyści Dnia Siódmego – Kościół, który wyrósł z ruchu zapoczątkowanego przez Millera – nazywają ten dzień „wielkim rozczarowaniem”.

Świat kończył się też w roku 365 (Hilary z Poitiers), 6 kwietnia 793 roku (Beatus z Liébany), oczywiście w roku 1000 (nie tylko papież Sylwester II w to wierzył), jakoś między 1200 a 1260 (Joachim z Fiore, ten z Imienia róży Umberta Eco), 666 lat po powstaniu islamu, czyli w 1284 (to papież Innocenty III). Od XVI wieku za sprawą rozpowszechnienia druku i umiejętności czytania pomysłów na końce świata przybywa. Szabetaj Cewi, znany z Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk, najpierw celował w rok 1648, a potem – kiedy nic się nie stało – w 1666. Później świat kończy się praktycznie co roku. W anglojęzycznej Wikipedii jest nawet tabelka zbierająca te wszystkie daty.

Jakoś w latach dziewięćdziesiątych świat miał się skończyć według zwolenników Davida Koresha, zamieszkujących ośrodek Mount Carmel w Teksasie. Gdy 28 lutego 1993 roku stanowe siły specjalne wspierane przez amerykańską armię rozpoczęły oblężenie budynków należących do sekty, Koresh – wcześniej nazywał się Vernon Howell – był już praktycznie mesjaszem. Przekonał swoich wyznawców, że Bóg nakazał mu odbywać regularne stosunki seksualne z licznymi kobietami mieszkającymi w Mount Carmel. W tym samym objawieniu Bóg miał też, na wszelki wypadek, potwierdzić, że świat skończy się lada chwila i tylko wierni wyznawcy Koresha zostaną ocaleni. Z obawy o nieletnich władze postanowiły zainterweniować. Skończyło się tragicznie, w wyniku trwającego pięćdziesiąt jeden dni oblężenia życie straciło czworo agentów federalnych, pięćdziesięciu zwolenników Koresha i on sam. Dla nielicznych, którzy ocaleli i nie przestali wierzyć w jego mesjańskie posłannictwo, cała ta historia była tylko potwierdzeniem, że koniec świata naprawdę jest bliski.

Zagęszczenie końców następuje w okolicach 2000 roku – nie tylko dlatego, że pluskwa millenijna miała wyłączyć wszystkie komputery na świecie. 31 grudnia 1999 roku świat miał się skończyć według liderów Ruchu na rzecz Przywrócenia Dziesięciu Przykazań w Ugandzie. Kiedy nic z tego, jak wiadomo, nie wyszło, Credonia Mwerinde, Joseph Kibweteere oraz Bee Tait szybko wyznaczyli nową datę końca – 17 marca 2000. Ponad pięćset osób, które tego dnia wzięło udział w nocnych uroczystościach, zginęło w wyniku potężnej eksplozji, kilkuset innych zostało odnalezionych w domach. Początkowo władze sądziły, że to efekt masowego samobójstwa, ale późniejsze dochodzenie dowiodło, że było to raczej masowe morderstwo dokonane przez liderów Ruchu.

Według amerykańskiego radiowca i chrześcijańskiego celebryty Harolda Campinga świat miał się skończyć 21 października 2011 roku. W 2012 roku miał dobiec kresu bʼakʼtun, ostatnia epoka według kalendarza Majów. David Meade, autor niezliczonych teorii spiskowych, szacował, że planeta Niburu zderzy się z Ziemią 23 września 2017 roku. Z jakiegoś powodu przekonanie, że koniec – w końcu – się wydarzy, jest silniejsze od wielkich rozczarowań. Może pewność, z jaką wyznacza się konkretną datę końca, staje się śmieszna, zawsze jednak pozostaje genialna w swojej prostocie formuła, która przewija się w Apokalipsie Jana: „chwila jest bliska”. Chyba dlatego w tej ciągnącej się od wieków bajce o chłopcu dla hecy wołającym „ratunku” zawsze znajdują się ludzie, którzy przybiegną zaaferowani.

A jeśli daty nie potrafią być precyzyjne, to co dopiero słowa. Jest więc „apokalipsa” – pewnie najlepiej znana, tak powszechna, że skracana do lekkiego „apo”. Pierwszy tekst tak zatytułowany to od razu ten najbardziej wpływowy: ostatnia księga Nowego Testamentu, Apokalipsa Jana, zawierająca wizje Sądu Ostatecznego i wymyślnych plag zsyłanych na niewiernych. Tyle że „apokalipsa” oryginalnie niewiele ma wspólnego z zagładą czy choćby końcem, za to więcej z nagością. Greckie apokalypsis oznacza objawienie, a nawet: obnażenie, ściągnięcie zasłony, szaty, rozebranie, ukazanie kogoś nago. Dopiero z tego erotycznego punktu wyrastają metafory, które prowadzą do odkrywania ukrytej prawdy, odsłaniania podszewki rzeczywistości. Może gdyby Jan pisał Apokalipsę dzisiaj, zacząłby od słów: „Powiem wam, jak jest”. To w każdym razie jego zasługa, że to, co ukryte, na stałe związało się z wyobrażeniami ognia palącego ziemię, śmiercionośnej szarańczy, spadających gwiazd i Sądu Ostatecznego. A więc z tym wszystkim, co jakoś opisuje inne greckie słowo: eschaton – „to, co ostatnie”. Stąd już niedaleko do katastrofy – greckie katastrophe oznacza nagły zwrot akcji w tragedii. Ten plot twist odbywał się zwykle pod koniec, stąd skojarzenie katastrofy ze sprawami ostatecznymi. Kiedy w Królu Edypie Sofoklesa tytułowy bohater dowiaduje się, że zabił swojego ojca i poślubił swoją matkę, to jest to katastrofa, bo odtąd akcja zmienia kierunek, a nie dlatego, że to wszystko takie okropne. Choć przy okazji dla Edypa to też apokalipsa, bo w końcu się dowiaduje, jak jest naprawdę.

Apokaliptyczna eschatologia katastrofy. Eschatologiczna katastrofa apokalipsy. Katastrofalna eschatologia apokalipsy. Można tak w nieskończoność, bo te słowa mocno się ze sobą zrosły i w gruncie rzeczy – a więc w powszechnej wyobraźni – znaczą to samo: że na końcu czeka nas niezłe piekło. A przecież jest jeszcze armagedon – na szczęście to po prostu Har-Magedon, miejsce, gdzie według Apokalipsy św. Jana ma się stoczyć ostatnia bitwa między siłami dobra i zła. Kiedy dobro wygra, zacznie się tysiącletnie panowanie Chrystusa – stąd obsesja na punkcie tysiąclatek, którą nazywa się milenaryzmem albo chiliazmem (tysiąc to po łacinie mille, po grecku chilia), ale też mesjanizm, bo koniec świata to też nadejście mesjasza.

Swojski „koniec świata” też nie jest jednoznaczny, bo może być koniec w czasie, ale może też być w przestrzeni. Choć odkąd z map znikły białe plamy – to na ich granicach lokowano finis terrae, koniec ziemi – jakoś rzadziej mówimy, że ktoś pojechał na sam koniec świata. Kiedy jednak matki, gdy na przykład w sobotę ich synowie zwlekają się z łóżek przed dziesiątą, mówią „koniec świata”, to nie mają przecież na myśli, że właśnie nastąpił kres czasów. Chodzi im raczej o koniec świata, jaki znamy – zmianę, po której nic już nie będzie takie samo, słowem: rewolucję. Ta zresztą przez długi czas znaczyła po prostu „obrót”, aż w XVII wieku zaczęto w ten sposób określać nagłą zmianę władzy, co dla niektórych było zwyczajnie końcem świata.

Po tym pierwszym końcu świata – nazwijmy go rzeczownikowym – (kogo? czego?) niczego już nie będzie, po tym drugim – przymiotnikowym – będzie wszystko, ale (jakie?) zupełnie inne. Ściśle rzecz biorąc, ten drugi koniec to żaden koniec, choć jeśli coś zmienia się nie do poznania, to równie dobrze można powiedzieć, że jedno się skończyło, a drugie się zaczęło. Nie tylko tygodniami i latami łatwo się majstruje. A co dopiero, kiedy zmiana ma oznaczać, dajmy na to, wyginięcie pewnego gatunku? „Koniec świata to wcale nie będzie. My się skończymy. Świat pozostanie światem, tyle że już bez nas” – wyjaśnia swoim towarzyszom fizyk John Osborne, jeden z bohaterów Ostatniego brzegu Nevila Shute’a. Ale jakoś nikogo to specjalnie nie pociesza.

Od początku

Skąd w nas właściwie ta niezaspokojona potrzeba kończenia świata? Niewykluczone, że to wszystko dla dobrej puenty. Apokalipsa to po prostu taka opowieść, która porządkuje inne opowieści. Jak wtedy, gdy wikłamy się w jakąś historię, ale obfitość faktów i postaci nas przytłacza, tracimy z oczu puentę, i nagle, w momencie olśnienia, dostrzegamy znajomy kształt, anegdota znów nabiera formy i zmierza do spektakularnego finału „…i tak skończy się świat”. Ale dlaczego akurat koniec, a nie – dajmy na to – piękne trwanie („i tak to już było”), ciągła zmienność („potem to się wiele razy zmieniało”) albo nieustające napięcie („spierali się o to jeszcze wiele lat”)?

Wszystko przez religię. Nieprzypadkowo podstawowego wzoru dla opowieści apokaliptycznych dostarczają święte księgi, takie jak Apokalipsa Jana i Księga Daniela. Tyle że sama religia niewiele jeszcze wyjaśnia, bo w starożytności trudno o coś, co by religią nie było. Nie chodzi jednak o jakąkolwiek religię, ale o taką, w której za istnienie świata odpowiada jakieś indywiduum, powiedzmy: Bóg. Bo jeśli Bóg – taki jak ten grany przez Steve’a Buscemiego w serialu Cudotwórcy, cyniczny i małostkowy abnegat, wcale nie taki odmienny od Jahwe ze Starego Testamentu – zaczyna się nudzić albo niecierpliwić, to nic przecież nie stoi mu na przeszkodzie, aby świata się pozbyć. Ale skoro Bóg stworzył świat, to znaczy, że świat ma jakiś początek, a skoro ma początek… no właśnie. Nieprzypadkowo w Apokalipsie Jana Jezus mówi o sobie „Alfa i Omega, Pierwszy i Ostatni, Początek i Koniec”. To genialny w swojej prostocie mechanizm: jeśli coś się zaczęło, to się skończy. I może dlatego wszystkie poważne instytucje, którym zależy na nieśmiertelności – kościoły, imperia, monarchie, patriarchat i kapitalizm – tak skrupulatnie ukrywają swoje korzenie i przekonują, że istnieją od zawsze.

Jeśli przyjrzeć się dokładnie opowieściom o początku, okazuje się, że już w nich zawarta jest zapowiedź końca. Jak zauważa Maria Manuel Lisboa, biblijna opowieść o stworzeniu świata i człowieka staje się – niemal bez zwłoki, tak jakby był to jeden wielki wybuch – opowieścią o upadku (rajskiego) świata i (grzesznego) człowieka. Działa to też w drugą stronę: przy końcu objawia się początek, tak jak w Drodze Cormaca McCarthy’ego wyobraża to sobie ojciec: „Być może w chwili zagłady świata będzie można wreszcie zobaczyć, jak został stworzony”.

Takie rozumienie czasu, od początku do końca, ma i takie konsekwencje, że – jak zauważa Roma Sendyka w Scenariuszach końca – każe nam stawiać rozwiązanie problemu wyżej niż jego rozważanie. To dlatego w romansach, tych antycznych i tych całkiem współczesnych, interesuje nas tylko to, jak się kończą: czy kochankowie się zeszli. Wszystko, co pomiędzy, nie ma większego znaczenia. A skoro o historiach mowa, to jest jeszcze ten najważniejszy, przynajmniej od pięciuset lat, model opowieści – książka. Nic tak wyraźnie jak twarda okładka nie wyznacza początku i końca, oddzielając jeden wolumin od drugiego i ustalając kierunek lektury. I choć trudno powiedzieć, co jest przyczyną, a co skutkiem, to obowiązujący model opowieści: z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, ściśle do tak skonstruowanej książki przylega.

Wśród opowieści, które snujemy zgodnie z porządkiem książki, jest i ta o postępie. A właściwie: „Postępie”, bo nie o zwykły marsz naprzód tu chodzi ani o prostą wynalazczość, lecz o pochód całej ludzkości ku powszechnemu oświeceniu. Historia ta została wymyślona mniej więcej pod koniec XVIII wieku, kiedy stan przemysłu, rynku, nauki i technologii pozwalał sądzić, że ludziom może się kiedyś żyć znacznie lepiej. Pierwszą praktyczną realizacją tych idei była rewolucja francuska, przeprowadzona w imię obalenia starego porządku, aby zaprowadzić nowy, lepszy. I dziś, za każdym razem, kiedy snujemy fantazje, że wszystko idzie ku lepszemu, albo mówimy, że kiedyś to była ciemnota, dopiero dzisiaj ludzie są światli (o te metafory tu chodzi!) – ożywiamy tę starą i wielką narrację. W gruncie rzeczy jest to stara religijna opowieść o czasie zmierzającym od początku do końca, tyle że przeniesiona (Agata Bielik-Robson nazywa tę sztuczkę kryptoteologią) z gruntu moralnego (jesteśmy grzeszni, ale zostaniemy zbawieni) na pole rynkowo-edukacyjne (byliśmy głupi i biedni, będziemy mądrzy i bogaci). No i pozbawiona melodramatycznego sztafażu. W 1980 roku, kiedy napięcia zimnej wojny przybierały na sile, francuski filozof Jacques Derrida pisał, że opowieść o oświeceniu jest po prostu opowieścią o apokalipsie, a stan, który ma osiągnąć ludzkość, kiedy upadną wszystkie zabobony i zapanuje powszechna sprawiedliwość, to po prostu koniec.

Istnieją więc zasadnicze powody, aby wypatrywać końca, ale jest też doświadczenie. A ono pokazuje, że świat kończy się nieustannie. Padają imperia – od podstawówki przecież wykuwamy na blachę: „Aecjusz Flawiusz, ostatni Rzymianin” – znikają całe języki (co dwa tygodnie jeden, jak donosi raport „National Geographic”), umierają cywilizacje. Jeśli upadało ich tyle, to czemu nasza miałaby być wyjątkiem? Wymierają też całe gatunki. Dinozaury, ulubione zwierzątka ośmiolatków? Wymarłe. Owłosione słonie? Wymarłe. Pocieszne ptaszysko z Mauritiusa, dodo o wielkim dziobie i zbyt małych skrzydłach? Wymarłe. Dziś mówi się o szóstym wielkim wymieraniu: „Szacuje się, że jedna trzecia budujących rafy koralowców […], jedna trzecia wszystkich słodkowodnych mięczaków, jedna trzecia rekinów i płaszczek, jedna czwarta wszystkich ssaków, jedna piąta gadów i jedna szósta wszystkich ptaków podąża ku zagładzie” – pisze Elizabeth Kolbert, jakby cytowała Apokalipsę. I wreszcie argument ostateczny: świat naprawdę się skończy. Jakoś za miliard lat Słońce stanie się tak gorące, że woda z oceanów po prostu wyparuje; a za pięć do siedmiu miliardów lat, kiedy Słońce przeistoczy się w czerwonego olbrzyma, po prostu wchłonie Ziemię. Pewnie już dawno nie będzie nikogo, kto mógłby się tym przejąć.

Wreszcie

Jest jeszcze coś: koniec świata się przydaje. Na przykład do tego, żeby świat – kiedy już go nie będzie – wreszcie stał się sensowny. Jak film, który się ciągnie i ciągnie, wątki się plączą, nie wypada wyciągać przedwczesnych wniosków, ale oto nadchodzi finał i wszystko staje się jasne. Dopiero z perspektywy końca wiadomo, o co chodziło. To dlatego w powieściach Michela Houellebecqa tak często narratorami są przedstawiciele nowego gatunku – kiedy jest już po wszystkim, mogą opowiadać o ostatnich podrygach człowieka.

Jednak najczęściej jest tak, że cały ten sens ogranicza się po prostu do nagrody. Jak po przebiegnięciu ultramaratonu, na którego mecie otrzymuje się puchar – uzasadnienie i zwieńczenie całego wysiłku. Puchar zwykle przyznaje komitet sędziowski, w religijnych fantazjach nazywany Sądem Ostatecznym, w fantazjach politycznych – trybunałem rewolucyjnym. Nagroda, oczywiście, nie może należeć się wszystkim, bo wtedy jej wartość drastycznie by spadła, trzeba więc dokonać rozróżnień: dobrzy zostaną nagrodzeni, a źli – ukarani. Na końcu, kiedy opadną zasłony, stanie się jasne, kto był kim, żadnych więcej przebrań, masek, wykrętów i sztuczek. Naga prawda.

Ta może okazać się nieprzyjemna. Bo Apokalipsa się nie patyczkuje, nie dzieli włosa na czworo, nie zwołuje konsultacji społecznych, ujawnia za to brutalną podszewkę rzeczywistości: przemoc, gwałt i kanibalizm. A przynajmniej to, co wydaje się nam tą podszewką. Bo czy można sobie wyobrazić, że Jan pisze Apokalipsę, w której to wyznawcy Chrystusa padają ofiarą szarańczy, natomiast członkom synagogi szatana wręcza się białą szatę i uprzejmie mówi, żeby „jeszcze krótki czas odpoczęli”?

Że to wszystko zwykle dość proste? I do tego przydaje się koniec świata – żeby pozbyć się nadmiernych komplikacji. Bo też nie za bardzo sobie radzimy z rzeczywistością, która nie chce przybrać znajomych kształtów, rozrastającą się bez sensu na wszystkie strony, chaotyczną, raz taką, a raz całkiem inną. Może przez chwilę wytrzymujemy napięcie, wieloznaczność, komplikacje, całe to poplątanie świata i życia, ale w końcu – jak ojciec w Drodze – mówimy: „Sprawy lepiej się ułożą, gdy wszyscy umrą”.

A jak już się ułożą, to poczujemy wielką ulgę. Wiemy to, więc czasem nas kusi, żeby przyspieszyć koniec świata. Żeby „mieć w sobie wielką bombę. Wszystko wyleciałoby w powietrze i wreszcie byłby koniec” – jak mówi niemieckiemu reporterowi Wolfgangowi Bauerowi mężczyzna w oblężonym Aleppo w 2012 roku. Trwanie w komplikacji staje się tym bardziej nieznośne, im bardziej pewne jest to, że i tak nic z tego nie będzie. Chcemy końca, kiedy koniec już się właściwie wydarzył i tylko wypatrujemy jego ostatnich dokonań. W powieści Jasność Mai Wolny młody lekarz z Polski, doktor P., nazywa to „syndromem końca świata”: „Podobno u pewnych ludzi, zwłaszcza u kobiet, po przeżytej traumie rozwija się tak silne poczucie końca, że za wszelką cenę chcą go przyspieszyć́. Zabijając dziecko lub inną szczególnie bliską osobę, cierpiący w swoim mniemaniu okazuje ofierze miłość, wybawia od niemożliwego do zaakceptowania okrucieństwa”.

Bo koniec świata potrafi też ukoić. „Normalizować zjawiska, które są psychicznie nie do przyjęcia, i w ten sposób nas do nich przyzwyczajać” – jak twierdzi Susan Sontag. Kiedy sobie o nim opowiadamy, koniec świata przestaje straszyć, przynosi za to spokój uporządkowania, pewną wiedzę, a więc kontrolę. Choć koniec świata raczej nie ukoi kogoś, kto jest przywiązany do tego, jak jest. Ktoś taki przed końcem będzie ostrzegał, zresztą opowiadając o końcu, bo jak inaczej. To dlatego w postapo – jak pisze Lech Nijakowski – dominuje „Hobbesowska wizja społeczeństwa”, afirmacja „tradycyjnych wartości mieszczańskich”, a cały dorobek „wielkomiejskiej, liberalnej kultury” okazuje się zaledwie pozłotką skrywającą brutalny stan natury. Apokalipsa jest po prostu konserwatywna. Pewnie dlatego, kiedy w kwietniu 2019 roku płonęła katedra Notre Dame w Paryżu, prawica podnosiła apokaliptyczny lament. „Ta płonąca katedra to symbol płonącej Europy” – pisał w oświadczeniu Stanisław Dziwisz, a politycy i publicyści wspominali o upadku chrześcijaństwa, porażce w starciu z islamem, metafizycznej tragedii. Nic dziwnego: im bardziej ktoś jest przywiązany do tego, jak jest, tym mniejsze wystarczy naruszenie tego delikatnego stanu, żeby uznać je za koniec świata. Ale jeśli apokalipsa jest konserwatywna, to też dlatego, że odsłania konserwatystę w każdym i każdej. Koniec świata wydarza się wtedy, gdy równowaga między tym, co nieznane, a tym, co znane, ulega zachwianiu. W tym sensie różnica między końcem świata przymiotnikowym (końcem świata, jaki znamy) a rzeczownikowym (końcem świata po prostu) – okazywałaby się właściwie różnicą skali; sprowadzałaby się do pytania o to, ile świata gotowi jesteśmy utracić, żeby uznać, że się skończył.

Co ma wspólnego historia dwojga nastolatków, którzy uciekają z domu, szukają miłości, niefortunnie wikłają się w kolejne przestępstwa, w samoobronie zabijają gwałciciela, trafiają do aresztu, wracają do życia, uciekają przed szukającą zemsty morderczynią, jedno z nich bierze ślub i się rozwodzi, a drugie zostaje sierotą – co ta historia ma wspólnego z tytułem, pod którym została opowiedziana: The End of the F***ing World? Może właśnie to pytanie: ile musi się zmienić, żeby ogłosić koniec świata?

Czy w takim razie da się w ogóle pomyśleć o końcu świata, który nie byłby konserwatywny? O apokalipsie, która nie opowiadałaby o potrzebie ratowania tego, co jest, ale o potrzebie zmiany? Bywa przecież i tak, że chcemy przyspieszyć koniec świata, aby w końcu się coś wydarzyło. Kiedy powtarzalność dni staje się nieznośna, a identyczność rzeczy sprawia wrażenie, jakby wszystko już się właściwie skończyło, apokalipsa może okazać się jedynym wyjściem. Wtedy – jak wyznaje narratorka Życia Adelki – „każdy z nas stara się jak może przyspieszyć koniec świata”.

Choć może najwięcej o tym, do czego właściwie nadaje się koniec świata, opowiada film Zapowiedź z 2009 roku, w reżyserii Alexa Proyasa. Owdowiały mężczyzna o imieniu John (w tej roli Nicolas Cage) pewnego dnia odkrywa, że zagadkowy kod, który trafia w jego ręce, jest precyzyjną zapowiedzią kolejnych nieszczęść: tych mniejszych wypadków i tych większych katastrof. Ostatnia na liście jest katastrofa kompletna. John jest astrofizykiem, więc w końcu łączy fakty i zaczyna rozumieć, że ludzkość zginie od nieprzewidzianych wybuchów Słońca. (W lutym 2019 roku „Gazeta Wyborcza” informowała: „Gdy Słońce zgasi nam światło, Ziemię czeka kataklizm”). John próbuje ratować swojego syna, nowo poznaną kobietę i jej córkę, przestrzec swoich rodziców, uratować cały kraj, jeździ tam i z powrotem, a to do jaskini, a to do schronu, dzieje się tu sporo. Kiedy dzieci zostają porwane przez tajemniczych mężczyzn, John w szalonym pędzie rusza na ratunek, ale podczas ostatecznej konfrontacji staje się jasne, że porywacze to kosmici próbujący uratować dwoje przyzwoitych jeszcze Ziemian. W tragedii greckiej takie rozwiązanie dramatyczne nazywano deus ex machina i nie ceniono go wysoko, bo świadczyło o małej pomysłowości tragika. Ale w Zapowiedzi jest to chyba dość pokrętny sposób na to, żeby powiedzieć, że nie – z końcem świata nic się nie da zrobić.

Bo tak na serio, to cały ten koniec świata jest cokolwiek niepoważny. Naciąga, wyolbrzymia, histeryzuje, popada w skrajności i uwielbia melodramat. Zamiast na spokojnie analizować i ostrożnie sprawdzać wnioski, przeskakuje od razu do konkluzji, i od razu tej na całego, bez patyczkowania. Nie ma tu stanów pośrednich: świat jest albo go nie ma, on albo off. Do tego cały ten sztafaż, jeźdźcy apokalipsy, aniołowie z trąbami, naczynia z żarem, gromy, głosy, błyskawice, trzęsienia ziemi. Albo meteoryty spadające na największe miasta, albo gigantyczne tsunami. Mordercze roboty, ludzie zamarzający w biegu. I mordercze bakterie. „W warunkach apokaliptycznych nie ma miejsca na wybitność. […] Świat wylatujący w powietrze nie czyta Szekspira” – mówi narrator Żywego ducha Jerzego Pilcha i ma rację.

Nie ma tu miejsca na naukową skrupulatność, powściągliwość i sceptycyzm, nie ma też troski o prawdopodobieństwo zdarzeń czy jakiekolwiek pozory realizmu. Lech Nijakowski stawia sprawy dość brutalnie: „Popularne produkcje pokazują nie tylko niedouczenie twórców, ale także – przynajmniej części – widzów, czerpiących przyjemność z fabuł, które biologa czy fizyka mogą wprowadzić w stan przedzawałowy”. To dlatego poważni ludzie nie zajmują się końcem świata.

Zresztą trudno mówić o czymś, czego nie ma. Apokalipsa należy do sfery fantazji tak jak jednorożce, wilkołaki, wampiry i potwór z Loch Ness. To historie dla dzieci – twierdzą poważni ludzie – czysta rozrywka, która może pozwala się odprężyć, ale nic nie ma wspólnego z rzeczywistością. Być może kardynał Voiello z Nowego papieża odpowiedziałby na to, że „zbiorowa wyobraźnia jest potężniejsza niż bomba atomowa”, ale jest przecież coś, co odróżnia koniec świata od wróżek i elfów: gdyby te drugie zaistniały, pewnie sporo by się zmieniło, ale nie wszystko; gdyby nadszedł koniec – to byłby koniec. Koniec wydarzy się po raz pierwszy i po raz ostatni. To dlatego jest domeną fikcji: można o nim tylko spekulować i dyskutować, można go sobie wyobrażać, ale nie da się go zobaczyć.

Ta fikcja ma jednak całkiem niefikcyjne konsekwencje. Choćby takie, że wytwarza setki książek, filmów, gier komputerowych, memów, artykułów prasowych i albumów muzycznych, generując przy tym miliardy dolarów obrotu. Albo takie, że kształtuje naszą wyobraźnię, podpowiadając konfiguracje, w jakie mogą nam się układać nagie fakty, a przez to wpływa na decyzje, jakie podejmujemy. Albo takie, że kiedy jesteśmy prezydentem Stanów Zjednoczonych i wysyłamy swoją armię na wielkie ćwiczenia w Europie, to fikcyjna opowieść o tym, jak mógłby wyglądać nuklearny koniec świata, wyemitowana przez telewizję pod tytułem The Day After (Nazajutrz), skłania nas do złagodzenia konfrontacyjnej polityki. Ktoś mógłby powiedzieć, że aby zdarzyło się to ostatnie, prezydentem musi być republikanin mający pewne problemy z odróżnieniem rzeczywistości od fikcji, ale przecież tacy republikanie zdarzają się w amerykańskiej historii co osiem lat od prawie pół wieku. Bo jeśli telewizyjną produkcją przejął się na poważnie Ronald Reagan, to – jak pisała w „The New York Review of Books” Joan Didion – dwadzieścia lat później George W. Bush, podobnie jak spora część jego wyborców, mógł być przekonany, że koniec świata tylko przyspieszy drugie przyjście Chrystusa, na co więc czekać?

Kiedy w Ostatnim brzegu John Osborne wytyka Peterowi Holmesowi „zupełny brak fantazji”, ten drugi przyznaje skruszony: „To… to będzie koniec świata. Nigdy przedtem nie musiałem sobie przecież wyobrazić, że tego dożyję”. Może właśnie do tego potrzebna jest ta cała przesada, przekraczająca ramy zdrowego rozsądku, naukowego rozumu i wszelkiego prawdopodobieństwa: żeby nagiąć bariery wyobraźni i dotknąć czegoś, co jest kompletnie poza naszym pojęciem? Czego? Niczego.

Spadek

Zanim zaczniemy snuć własne historie o końcu świata, nasiąkamy opowieściami naszych rodziców i dziadków. Ich lęki stają się naszymi lękami, przynajmniej do momentu, gdy stare wyobrażenia przestają działać i musimy wysilić się na nowe. Choć te nowe nigdy nie są całkiem nowe – czasem się z nich śmiejemy, czasem próbujemy o nich zapomnieć, ale od czasu do czasu spod nowych obrazów apokalipsy wyłaniają się zamazane kształty minionych końców świata.

Współczesne opowieści o apokalipsie wyrastają na gruncie co najmniej dwóch końców świata, i to końców – pomimo wielu podobieństw – zupełnie odmiennych. II wojna światowa dostarczyła obfitych dowodów na to, że rzeczywistość potrafi przelicytować nawet najgorsze obawy, a tych przecież nie brakowało w schyłkowej atmosferze końca lat trzydziestych XX wieku. Obozy koncentracyjne, Zagłada i bombardowania miast dla wielu były po prostu spełnioną apokalipsą. Nie chodzi wyłącznie o to, że obrazy ludobójstwa i zniszczeń z niesamowitą dokładnością wpisywały się w obecne w kulturze apokaliptyczne skrypty. II wojna światowa była spełnionym – choć przymiotnikowym – końcem świata także dlatego, że wyznaczyła cezurę, po której nic już nie mogło być takie samo. Susan Sontag w eseju Katastrofa w wyobrażeniu pisze: „stało się jasne, że odtąd aż do końca naszych dziejów każdy będzie żyć zagrożony nie tylko własną, pojedynczą śmiercią, która jest pewna, ale czymś psychicznie niemal nie do zniesienia: zbiorowym spopieleniem i wymarciem mogącymi nastąpić w każdej chwili, praktycznie bez ostrzeżenia”.

W tym sensie II wojna światowa przygotowała warunki dla zimnej wojny. Nieprzypadkowo w jej kontekście Amerykanie mówili o nuclear holocaust – nuklearnym holokauście, który mógłby powtórzyć katastrofę II wojny światowej, tylko na większą skalę. Jednak zimna wojna dlatego była zimna, że właściwie się nie wydarzyła, choć była wojną, bo jednak miała swoje skutki. W książce Armagedon i paranoja Rodric Braithwaite – dyplomata, były ambasador Wielkiej Brytanii w Rosji – przekonuje, że zrzucenie przez Stany Zjednoczone w sierpniu 1945 roku bomby atomowej na Hiroszimę i Nagasaki przyniosło przełom w sposobach prowadzenia wojny, ale w gruncie rzeczy było zwieńczeniem intensywnego bombardowania konwencjonalnego. Właściwy przełom nastąpił dopiero w latach pięćdziesiątych za sprawą rozwoju broni termonuklearnej, kilkaset – a potencjalnie nawet kilka tysięcy – razy silniejszej od bomb zrzuconych na japońskie miasta. Obawy na niewiele się zdały. Najpierw w 1952 roku udany test przeprowadziły Stany Zjednoczone, rok później – Związek Radziecki.

W słynnym przemówieniu Atoms for Peace, wygłoszonym przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ w 1953 roku, amerykański prezydent Dwight Eisenhower podkreślał, że zaniechanie procesu pokojowego oznaczałoby „bezsilną akceptację możliwości zniszczenia cywilizacji – anihilacji niezastępowalnego dziedzictwa ludzkości, przekazywanego nam z pokolenia na pokolenie”. Z kolei w 1954 roku Gieorgij Malenkow, premier ZSRR, przyznał publicznie, że wojna nuklearna mogłaby oznaczać koniec światowej cywilizacji. Zapoczątkowało to jednak poważną zmianę retoryki: groźba końca świata, dotąd zarezerwowana dla sfer religii i popularnej wyobraźni, stała się przedmiotem poważnego namysłu naukowców i polityków.

Nie tylko namysłu. To, co na początku lat pięćdziesiątych mogło być jeszcze obawą, szybko stało się podstawą strategii militarnej. Przyjęta na początku lat sześćdziesiątych amerykańska doktryna prowadzenia wojny z wykorzystaniem broni nuklearnej nosiła wdzięczny akronim MAD – od słów Mutual Assured Destruction, czyli „Wzajemnie Gwarantowane Zniszczenie”. Założenie było stosunkowo proste: tamci muszą być pewni, że jeśli zaczną, to może i nas zniszczą, ale w tym samym czasie my zniszczymy ich. Trochę jak w grze komputerowej Missile Command z 1980 roku, w której jedynym zadaniem jest odpieranie nalotu pocisków nuklearnych – nie można wygrać, można tylko odwlekać klęskę; na ostatniej planszy zamiast zwyczajowego „Game Over” pojawiały się słowa „The End”.

W filmie Stanleya Kubricka Doktor Strangelove, albo jak przestałem się bać i pokochałem bombę z 1964 roku – w którym losy świata zależą od byłego nazisty, alkoholika i zgrai generałów, którzy myślą tylko o realizacji swoich patriarchalnych fantazji – doktryna MAD zostaje wcielona w „maszynę zagłady”, radzieckie urządzenie, które w razie wykrycia ataku nuklearnego automatycznie odpala ładunki bomb kobaltowych. Ich radioaktywny opad w ciągu roku ma zniszczyć całe życie na Ziemi. (Braithwaite wspomina, że Sowieci rozważali wbudowanie takiej opcji w swój system zarządzania arsenałem nuklearnym, ale w końcu z tego zrezygnowali). Odpowiednikiem maszyny zagłady po stronie amerykańskiej jest natomiast zbiór procedur, które sprawiają, że kiedy generał Jack D. Ripper przejmuje dowodzenie nad bazą lotnictwa i wysyła bombowce z ładunkami jądrowymi w głąb Związku Radzieckiego, nikt nie może go powstrzymać.

Odziedziczone apokalipsy pojawiają się w wyobraźni jako pogłosy, niewyraźne wspomnienia, zatarte, choć przecież rozpoznawalne kształty. Jak w Pokoleniu X Douglasa Couplanda, powieści opublikowanej po raz pierwszy w 1991 roku – dwa lata po tym, jak zimna wojna oficjalnie się zakończyła, a świat odetchnął z ulgą. Jeden z bohaterów Couplanda opowiada taki sen: „widzisz przez okno kilkanaście śladów po silnikach rakietowych, wznoszących się w niebo nad bazą piechoty morskiej w Twentynine Palms – chyba coś się dzieje. I wtedy właśnie rozlegają się syreny, najgorszy dźwięk na świecie, dźwięk, którego obawiałeś się przez całe życie. Już jest: piekielna, nieziemska muzyka – wyje, drze się, zawodzi – a czasoprzestrzeń zapada się i rozmywa jak w koszmarze ekspalacza, gdy śni mu się, że znowu pali. Teraz jednak ekspalacz budzi się z papierosem w dłoni i koszmar okazuje się prawdą”.

Każdy były palacz potwierdzi, że takie sny się nasilają, kiedy wydaje się nam, że mamy to już za sobą. Za dnia opanowani i przytomni, dopiero w nocy przypominamy sobie, jak słabo panujemy nad swoimi decyzjami. Zygmunt Freud nazywał to zjawisko „niesamowitym”: kiedy źródło naszego najgorszego lęku okazuje się czymś, co kiedyś doskonale znaliśmy, ale postaraliśmy się, żeby o tym nie myśleć, więc kiedy powraca – powraca ze zdwojoną siłą. W przegródkach dawnych lęków umieszczamy nasze nowe obawy. Całkiem jak w Robokalipsie Daniela H. Wilsona, kiedy superkomputer realizujący plan eksterminacji ludzkości mości się wygodnie w podziemnej jaskini powstałej po próbach bomb atomowych: „stopiona skała zapadła się i zatkała otwór. Dzięki temu pieczara przetrwała do dzisiaj” – trudno o ściślejszą definicję powrotu tego, co wyparte.

Podobnie niesamowity efekt wywołuje Czarnobyl z 2019 roku. Historia jest przecież doskonale znana, szczególnie w tej części Europy. A jednak serial Craiga Mazina nie tylko przypomina dawno minione zdarzenia, ale przede wszystkim ponownie inscenizuje napięcie towarzyszące kolejnym zwrotom akcji (tej ratunkowej i tej serialowej). Każdy z odcinków opiera się na powolnym zbliżaniu się do katastrofy jeszcze większej niż ta, od której wszystko się zaczyna: czy władze przyznają, że doszło do katastrofy? czy robotnikom powiedzie się misja opróżniania zbiornika wody? Choć ostatni, piąty odcinek – ten, w którym Walerij Legasow daje przed sądem wykład inżynierii atomowej – może się wydawać najmniej widowiskowy, właśnie on otwiera historię eksplozji z 26 kwietnia 1986 roku na współczesność. Stawką zeznań Legasowa jest przecież to, aby wadliwe reaktory w całym Związku Radzieckim nie doprowadziły do jeszcze większej katastrofy. Groza, która powinna się rozwiać wraz z końcem opowieści, trwa.

Amerykańscy naukowcy, którzy po zakończeniu II wojny światowej przestrzegali przed pracami na bronią termonuklearną, w 1946 roku założyli „Bulletin of the Atomic Scientists”. Co roku publikują w nim aktualny stan „Zegara zagłady” – symbolicznej reprezentacji tego, jak bardzo prawdopodobne jest, że świat się skończy. Najdalej od północy, siedemnaście minut, wskazówka znalazła się w 1991 roku, kiedy zakończyła się zimna wojna (a Coupland publikował Pokolenie X). Optymizm był wówczas tak duży, że zdecydowano się przekroczyć założoną w 1946 roku piętnastominutową skalę. Na początku 2020 roku redakcja ogłosiła, że – ze względu na upadek porozumień z Iranem, pogłębiający się kryzys klimatyczny i intensywne wojny informacyjne zagrażające demokracji – przesuwa wskazówkę na 100 sekund przed północą. Tak blisko jeszcze nie było.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie I