Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Baśń. Raz powstała, zaczyna żyć własnym życiem
Na pewno znasz przynajmniej jedną wersję tej historii. Może w Twojej Czerwony Kapturek był niewinną bajką dla dzieci? Może znasz jej brutalniejszą wariację?
Pozwól, że opowiem Ci o jeszcze jednej.
Zaczyna się tak samo jak poprzednie. Między drzewami biegnie dziewczyna w czerwonej pelerynie. Ma na imię Lyka i oddałaby wszystko, by zapamiętać choć jeden ze swoich snów…
Czerwony Kapturek, Jaś i Małgosia, Śpiąca Królewna, Brzydkie Kaczątko i inne baśnie w zupełnie nowej odsłonie. Nigdy nieopowiedziane historie w baśniowej estetyce. Posłuchajcie o magii, która ma władzę nad śmiercią, i miłości silniejszej niż czas.
Tylko w świecie hardych baśni klątwę snu pomaga zdjąć hasło do Facebooka, największym wrogiem wróżki są krótkie terminy i nadmiar zleceń, a zasady BHP obowiązują nawet zombie!
Oto druga antologia Hardej Hordy, niezwykłej grupy trzynastu utalentowanych pisarek. Będzie śmiesznie, czasem mrocznie, chwilami nostalgicznie. Przewrotnie i dojmująco współcześnie.
Daj się oczarować i przeżyj baśniowe déjà vu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 592
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pewnego dnia demon siedział w studni. Nie było to zresztą nic nowego. Siedział tam również wczoraj, w zeszłą środę, w zeszły czwartek tysiąc lat temu i jeszcze wcześniej, kiedy czwartek jeszcze nie miał pojęcia, że jest czwartkiem.
Demon siedział w studni tak długo, że już prawie nie pamiętał, jak wygląda świat poza nią. Wiedział tylko, że jest o wiele większy niż studnia. Większy i na pewno bardziej interesujący od ciasnego szybu, w którym nie sposób porządnie się wyprostować. Czasami jakiś mały stwór wpadał do środka, a wtedy demon go zjadał. Jeśli pożre ich wystarczająco dużo, urośnie na tyle, by dosięgnąć do otworu, który miał wysoko nad głową w postaci jasnego krążka – tak sądził. A wtedy już on Im pokaże! Kim są tajemniczy Oni, demon też już niezbyt dobrze pamiętał. Lecz to nie oznaczało, że był na Nich mniej zły. Bardzo często rozmyślał o tym, jak będzie rozrywał miękkie ciała i sycił się słodką krwią – największy, najpotężniejszy, najgroźniejszy, niepokonany i niezwyciężony!
Jednak ile by nie pochłonął nieostrożnych stworzeń z góry, plamka światła nie przybliżała się ani o pazur. Z głodu i nudy zjadał też własny ogon, lecz ten wkrótce odrastał, więc nic się w sumie nie zmieniało. Studnia była bardzo głęboka, o ścianach pokrytych lodem – tak gładkim, że pazury się na nim ślizgały, i tak twardym, że nie dało się go nawet zadrapać. A demon tkwił na samym dnie, tam, gdzie najbardziej twardo i lodowato.
Światło słońca zaglądało tam tylko przez kilka minut, kiedy w swojej wędrówce po niebie docierało do punktu dokładnie nad wylotem studni. Wtedy demon zamykał ślepia i przykrywał pysk ogonem, raniony nieznośnym jaskrawym blaskiem. Mgliście pamiętał niebo: było blade i puste, tak samo jak równina pod nim, rozorana i wypalona po walce, upajająco woniejąca krwią, mięsem i ogniem.
Demon leżał w zwykłym odrętwieniu, kiedy nagle…
– Hop, hop!
Poderwał łeb i nastawił uszu.
– Huuu-huuu! – rozległo się ponownie. Oczywiście z góry, bo skądinąd rozlegać się nie mogło.
Na tle jasnego krążka widniał zarys… czegoś. Było malutkie, ciemne i raczej okrągłe.
– O, ktoś tam jest. Kim jesteś, ktosiu?
Zaskoczony demon milczał.
– Nie udawaj, że cię nie ma. Widzę twoje oczy, są jak żółte świecące latarnie – ciągnął głos z góry.
Demon nabrał tchu.
– Jestem Niszczycielem, Grozą za dnia i Śmiercią w nocy; jestem Mrokiem, który nadciąga nieubłaganie, wypruwa wnętrzności i syci się…
– Strasznie długie, ale muszę przyznać, że szczegółowe – przerwał mu głos.
Demona zaczęły ogarniać pewne podejrzenia.
– Masz skrzydła? – zapytał nieufnie.
– Skrzydła? – Na górze zadźwięczał śmiech. – Skrzydła! A to dobre! Byłoby mi w nich do twarzy, ale obawiam się, że poza tym są bardzo niewygodne.
Demon się stropił, co było niemałym osiągnięciem, gdyż w stropianiu się miał doświadczenie praktycznie żadne.
– To masz skrzydła czy nie? – powtórzył pytanie.
– Nie mam – padło z góry. – A długo już tam siedzisz?
– Długo.
Demona ogarnęło dziwne, nieznane mu uczucie, jakby coś poruszyło się w jego wnętrzu i wbiło pazury od środka. A potem powoli ciągnęło, sprawiając ból, który był… niezupełnie bólem. Przyćmiony i odległy, jak te małe jasne kropeczki, które pojawiały się nad studnią, kiedy odchodziła jasność.
– Długo – powtórzył. – Długo, bardzo długo, bardzo, bardzo… Czasem myślę, że od zawsze – dodał, dziwiąc się samemu sobie.
– Och… To mi przypomina żabę żyjącą w kielichu kwiatu – odpowiedział głos z góry.
Demon nie wiedział, a może po prostu nie pamiętał, co to „żabę” i „kwiatu”. Tymczasem głos zaczął opowiadać:
– Jest takie miejsce za Ziemi, gdzie drzewa rosną, tuląc się mocno do siebie w uściskach lian. Unoszą głowy wysoko ku słońcu, a ono głaszcze je gorącymi dłońmi. Tam, na samym dachu lasu, kwitną wielkie purpurowe kwiaty. Płatkami, spiczastymi niczym smocze języki, spijają światło i deszcz, a w ich koronach żyją wzorzystoskóre żaby ze szkła, maleńkie i przejrzyste. Kiedy palące słońce zeskakuje z nieba do oceanu, a w jego miejsce nadpływają ławice gwiazd, żaby śpiewają. Miliony szklanych żabek dźwięczą szklanymi dzwoneczkami, a każdej nocy ich chóralna piosenka jest inna, nigdy się nie powtarza. Żabki są tak małe, że kropla wody jest dla nich jeziorem, a pojedynczy kwiat całą planetą. Rodzą się w nim, żyją i umierają, myśląc, że istnieje tylko kwiat, dalekie słońce i równie dalekie gwiazdy.
Demon słuchał zafascynowany, z uchylonej paszczy zwisała mu nitka śliny. Miał bardzo mętne pojęcie, co to jest milion. Opanował kilka podstawowych liczebników, takich jak: jeden, cztery i za mało. Innych do egzystencji nie potrzebował. On sam był jeden, miał cztery łapy i za mało miejsca. Lecz milion brzmiało obiecująco i dostojnie. Jedna żaba mniejsza od kropli wody to było zdecydowanie za mało, ale jeśli takich żabbyłoby milion…? Taką ilość dałoby się zjeść i nawet to poczuć!
– A puenta opowiastki jest taka, mój drogi, że jesteś żabą – dokończył głos i zamilkł.
– Nie jestem żadną żabą!!! – ryknął demon z oburzeniem. – Jestem demonem, grozą…
– Tak, tak, tak – odparł głos niedbale. – Ale aktualnie twoja percepcja świata i zakres wiedzy o nim równa się żabiej. Do widzenia!
– Przecież ty mnie i tak nie widzisz! – warknął demon, zły, że właściwie nic z tej przemowy nie zrozumiał. Głos gadał brednie i tyle!
– W takim razie „do usłyszenia” albo „do pogadania”. Tak mówi się wtedy, kiedy ktoś odchodzi, lecz ma zamiar wrócić.
Demon nadal nie bardzo to ogarniał. Dawno, dawno temu, kiedy był wolny i oddawał się radości polowania tam, na górze, nikt nigdy nie miał zamiaru do niego wracać. Wręcz przeciwnie, w upojeniu gnał przed sobą wyjące z przerażenia, bezrozumne stada czworonogów lub dwunogów. „Do widzenia” nie padło ani razu, tego był pewien. Zresztą jak mógłby cokolwiek powiedzieć ktoś, kto został zjedzony? Ostatnim dźwiękiem było zwykle AAAAA! lub, z rzadka, NIEEE…!
Głos ucichł, a zarys głowy (tak, to na pewno była głowa – doszedł do wniosku) zniknął. Demon wysunął szpony i z nawyku zaczął skrobać twardą lodową ścianę. Potem odetchnął kilka razy, aż podniosła się chmura pary, złożył łeb na łapach i zamknął żółte świetliste ślepia. Leżał tak, rozmyślając, aż przeniósł się do ciągnących się bez końca mrocznych tuneli, rozświetlonych słabym czerwonawym blaskiem. Dobywał się on z krwistoczerwonych kolczastych tworów, a w każdym z nich siedziała czarna lśniąca żaba o żółtych oczach i podskakiwała. Coraz wyżej i wyżej, a z każdym skokiem coraz głośniej i coraz bardziej przenikliwie rozbrzmiewał dźwięk kryształowych dzwoneczków. Dzyń-dzyń, dzyń-dzyń, dzińdzidyń…
*
– Hop, hop! Dziń-dziń-dziń! Hop-hoooop! Dziń-dziń-dziń…!
Hophopanie i dziń-dzinianie rozlegać się musiało już od jakiegoś czasu. Demon znów znajdował się w studni, senny i otępiały, nie mogąc pojąć, jakim sposobem najpierw się z niej wydostał, a potem wrócił. Czy to były podstępne sztuczki Onych?
– Dlaczego tak hałasujesz? – odezwał się burkliwie, lecz w głębi duszy był zadowolony. Ostatni raz tyle się tu działo przed stuleciem, kiedy na głowę spadła mu koza. Zjadał wtedy tę kozę powoli, rozciągając przyjemność jak najdłużej się dało, a rogata czaszka jeszcze przez kilka tygodni służyła mu jako gryzak, dopóki zupełnie się nie zużyła. Ciekawe, na jak długo starczyłby Głos, gdyby się potknął…?
– Witaj! Czy ty w ogóle masz jakieś imię? – Głos był oburzająco rześki i optymistyczny.
Imię? Niedorzeczność. Po co demonowi imię?
– Jestem demonem, niszczycielem światów…
– Aha, grozą lecącą na skrzydłach nocy… – dopowiedział Głos z rozbawieniem. – O biedny demonie, czyżbyś nigdy nie krzyknął do wnętrza Studni Ech i nie otrzymał własnego imienia?
Demon był demonem, od kiedy sięgał pamięcią, a sięgał nią naprawdę daleko – do czasów, gdy Skrzydlaci zwarli się w potwornej walce, spadli z Niebios i ziemia pękła pod ich ciężarem na osiem kawałków. Jeden zatonął, a pozostałe siedem podobno nadal pływało po wodach. Ciekawie się wtedy żyło! Ale imię…? Nigdy go nie miał i nawet nie odczuwał takiej potrzeby, gdyż nie było nikogo, kto chciałby go przywoływać. Czy imiona biorą się ze studni? Skoro siedział w jednej z nich już tysiące lat, powinien chyba obrosnąć imionami jak warstwami korala?
– O nie – odparł Głos, zapytany. – Studnia nadająca imiona istnieje tylko w mieście Echo. Jasne mury i miedziane kopuły wznoszą się pośród śpiewających piasków. Z łaski niebios jest tam wiele studni dających słodką wodę. Ziemia w ogrodach rodzi zboże, jarzyny i owoce, mieszkańcy są syci i szczęśliwi. Jedno tylko mąci ich spokój: duchy pustyni, zdolne nieostrożnym wydrzeć imię wraz z duszą. Dlatego niemowlętom w mieście Echo nie nadaje się imion. Mówi się o nich po prostu: dziecko, dziewczynka lub chłopiec, dopóki nie nauczą się chodzić, mówić i nie nabiorą jako takiego rozumu. Dopiero wtedy cała rodzina odziewa się w swoje najlepsze ubrania, zdobi głowy i szyje wieńcami z kwiatów, i śpiewając radosne pieśni, prowadzi dziecko do Studni Ech. Ono woła w jej bezmiar, prosząc o nadanie imienia, czasami nawet kilka razy, zanim Studnia się namyśli, jakie imię będzie dla niego najodpowiedniejsze. Wtedy kołysze się srebrna woda, głos w głębi Ziemi wzbiera i wypowiada Słowo, które otuli, ochroni duszę dziecka niczym najtwardszy pancerz. Głodne pustynne duchy nigdy jej nie dostaną, gdyż to, co nazwała Ona, tylko do niej należy.
Demon zamyślił się nad dietą duchów pustyni. Pożeranie dusz i pozostawianie pożywnego ciała było zupełnie bezsensowne. Po prostu głupie!
On rósł z każdą pochłoniętą ofiarą – stawał się coraz większy, coraz potężniejszy. Jego kły były mocne i gęste jak las. Barki pokryte czarnymi kolcami wznosiły się niczym wzgórze, ogon żłobił rowy w gruncie i jednym ciosem obalał drzewa. Ziemia uginała się pod mocarnymi łapami demona… i uginała…
…aż pewnego fatalnego dnia ugięła się o wiele za głęboko.
Demon sapnął przez nos i poskrobał pazurem dno studni.
– A co ty porabiasz całymi dniami? – znowu zapytał ciekawski Głos. – Czy może też masz jakieś opowieści?
Nie – chciał odpowiedzieć demon, ale zmienił zdanie. W obecnym nudnym wegetowaniu od czasu do czasu coś jednak mu się przytrafiało. Pewnego razu z góry zaczęła lać się woda – o wiele więcej niż ze zwykłego deszczu. Huczało i błyskało tak, jakby Oni znowu wzięli się za łby. Z początku zadowolony demon pił na zapas, lecz czas mijał, a wody przybywało. Wtedy nauczył się utrzymywać na jej powierzchni, a ona podnosiła się coraz wyżej i wyżej, ku wylotowi studni. Odkrył, że zyskał więcej przestrzeni – w pionie – a kiedy wybił się z dna, potrafił wyskoczyć bardzo wysoko i prawie dosięgał szponami krawędzi. Był wtedy tak bliski swobody… Jednak ulewa skończyła się, nim woda wypełniła całą studnię. Demon pływał i nurkował, obracając łuskowate cielsko z przyjemną swobodą. Często siedział też całymi godzinami na dnie i powolutku wypuszczał srebrzyste pęcherzyki powietrza, obserwując, jak ulatują ku krążkowi światła. Wielkie dygocące bąble lub cienkie gęste łańcuszki. Różnie.
Wody jednak z czasem ubywało, a w końcu wyschła całkiem. Albo może uciekła przez maleńkie szczeliny w głąb ziemi? Teraz demon od dawna był suchy jak drewno i swędziało go między łuskami.
– To dobra historia – ocenił Głos, wysłuchawszy trochę nieskładnej opowieści. – Nieco surowa, ale naprawdę niezła. I przypomniała mi o cudownych ogrodach rybiego króla.
Demon rozpostarł uszy.
*
– Raz pewien rybi rycerz zakochał się w rybiej damie. Jego wybranka nosiła szatę z łusek lśniących niczym miedź polerowana, naszywana perłami; jej ruchy pełne były wdzięku, usteczka kusząco wydęte, a oczy idealnie krągłe, jak przystoi najurodziwszym samiczkom z rodu Canthigaster. Nie było piękniejszej panny w całym morzu, a maleńkie rybie serduszko zakochanego samczyka trzepotało na jej widok niczym mewa schwytana w sidła. Nie pomagało to, że pięknie tańczył dla swej ukochanej, nie zjednały mu jej przychylności podarki i wykwintne przysmaczki… (– Głupia – mruknął demon.) …ani wysublimowane bulgotliwe poematy. Przyjmowała dary, jakimi obsypywał ją adorator, jednak zawsze było jakieś „ale”.
„Cóż mi po przechwałkach i rymowankach? – rzekła. – Pan Chilomycterus stanął dla mnie w szranki z ośmiornicą, pan Takifugu osiodłał smoka morskiego, a pan Arothron stawił czoła Żarłaczowi. Jakim zaś czynem pan mnie zadziwi? Pokaż, że nie na darmo nosisz swe miecze”.
Zasmucony rycerz – a imię jego było Kolcobrzuch – odpłynął. Płocha panna Solandria drwiła z niego w żywe oczy. Wszak wszyscy, jak Wielka Rafa długa i szeroka, wiedzieli, że ośmiornica oplotła chrobrego Chilomycterusa mackami, rozerwała go na strzępy i pożarła, a jego ości do tej pory walały się przed jaskinią bestii ku przestrodze innym śmiałkom. Takifugu, odważny do szaleństwa, w swej żółtej zbroi wczepił się zajadle w grzywę przepływającego smoka, a ten uniósł go ze sobą w nieznane i nigdy już nie ujrzano kawalera Orderu Złotych Kleszczy. Ostatni, Arothron, śmiały łowca krewetek tygrysich i pogromca złowrogich muren, wyzwał na pojedynek Żarłacza zwanego Białym, lecz stary rekin zlekceważył przeciwnika, odtrącił go ogonem, łamiąc herbowe płetwy rycerza i wbijając w muł na łokieć głęboko. Zhańbiony Arothron, wyśmiany przez całą Rafę, skrył się w porzuconej muszli ślimaka i został pustelnikiem.
Kolcobrzuch był nie w ciemię bity i rozumiał, że tego rodzaju czyny zuchwałe a nierozsądne napytają mu tylko biedy. Rozmyślał przez trzy dni, jakby tu zrobić wrażenie na lekkomyślnej Solandrii, aż wreszcie zawołał: „Mam!”. Zakasał płetwy i wziął się do pracy.
Najpierw naniósł najczystszego, najbielszego piasku do zacisznej laguny. Potem wytyczył w nim ścieżki cudnie regularne, odzwierciedlające oblicze łaskawego Słońca znad Wód. Ozdobił je klejnotami z masy perłowej i korali purpurowych jak krew, które żółwie karawany przywoziły z dalekich krain. W ogrodzie Kolcobrzucha niebawem wyrosły przedziwnej urody mszywioły, liliowce i anemony, kołyszące barwnymi koronami, a między nimi strzykały strzykwy, tworząc urzekające fontanny. Uwijali się błazenkowie wywijający wesołe fikołki, przekomarzały się papugoryby i słodko grały ryby flety. Opodal na falujących morskich łąkach galopowały kucyki morskie. A w samym sercu ogrodu wznosiła się budowla dotąd niewidziana, przejrzysta jak woda, twarda jak skała, dumnie sięgająca szczytem krągłym ku powierzchni – artefakt magiczny, jak szeptano tu i tam, pochodzący znad Wód.
Większość mieszkańców Rafy przypływała, by popatrzeć na postępującą budowę, i myślano, że Kolcobrzuch na tym poprzestanie, ale nie. W szalejącej burzy, gdy morze mąciło się niemal do dna, on, mężny rycerz-budowniczy, ryzykując rozbicie o skały, wraz z najwierniejszymi sługami wyprawił się na powierzchnię. Wabili ku sobie młode rącze błyskawice i zaklęciami zamykali w przejrzystych skorupach jaj kałamarnic. Oświetlony naszyjnikiem błyskawic cudowny ogród Kolcobrzucha w nocy był jeszcze piękniejszy niźli za dnia. Dzieło zostało zakończone.
„Oto mój czyn – rzekł Kolcobrzuch do zebranych. Solandria unosiła się na samym przedzie, starając się zachować obojętny wyraz twarzy, lecz płoniła się po sam czubek ogona, widząc niezmierzone skarby, jakie zebrał w tym miejscu możny rycerz. – Oto pałac dla mej wybranki, oto miejsce, gdzie bezpiecznie złoży jaja i wychowa dzieci, a moja miłość wyrażona w pięknie ogrodu będzie jej stale towarzyszyć”.
„O dzięki, dzięki ci, szlachetny Kolcobrzuchu!” – zakrzyknęła rozpromieniona Solandria.
„Pani, twych dzięków nie trzeba mi wcale – odparł Kolcobrzuch zimno i zwrócił się do małej rybki, skromnie trzymającej się nieco z boku. Rybka nie była tak piękna jak Solandria, lecz miała wdzięcznie kropkowane boczki i słodką buzię. – Pójdź, Punctatissimo, moja ukochana. Pomagałaś mi, kiedy ciężko pracowałem; podtrzymywałaś na duchu, kiedy inni mnie wyśmiewali; wierzyłaś, że mój trud ma sens. Zasłużyłaś, by wejść do Ogrodu Błyskawic jako jego pani”.
I młoda para uroczyście wpłynęła płetwa w płetwę do najpiękniejszego miejsca, jakie kiedykolwiek wybudowała ryba. A kapryśna Solandria zzieleniała ze złości, zaczęła tupać, po czym zemdlała i odwróciła się do góry brzuchem.
– A co z królem? – zapytał demon podejrzliwie. – Gdzie tu król?
– Och, Kolcobrzuch naturalnie został królem Wielkiej Rafy, gdyż wszyscy uznali, że wykazał się wielką pracowitością i talentem organizacyjnym. Do walki posyła się mięśniaków, a do królowania trzeba rozumu i wytrwałości. Od tamtej pory potomkowie Kolcobrzucha i Punctatissimy budują własne ogrody dla swoich wybranek, na miarę sił i możliwości. Może nie tak kosztowne, jak to zrobił ich przodek, lecz tak samo starannie wykonane.
Zapadło milczenie, zarówno na górze, jak i na dole.
Demon rozmyślał, a Głos nie miał już nic do powiedzenia.
– Zjadłbym ośmiornicę – oznajmił wreszcie demon.
*
– Zdaje się, że bardzo dużo myślisz o jedzeniu – roześmiał się Głos.
Demon istotnie rozmyślał najczęściej albo o jedzeniu, albo o zemście i torturach. Jednak od czasu, kiedy pojawił się Głos, te tematy zaczęły mu się wydawać nudne i jałowe, niczym po tysiąckroć oblizana kość, w której nie pozostało już nawet wspomnienie dawnego smaku.
– Jest taka kraina, której mieszkańcy są zewsząd otoczeni jedzeniem, wręcz żyją w jedzeniu – ciągnął Głos. – Coś mi się zdaje, że tam byś pasował jak ulał.
– Opowiedz! – zażądał demon, a jego żółte oczy rozbłysły w głębi studni.
– Kraina ta nosi nazwę Dyniolandii, a jest tak niesłychanie żyzna, że wszystkie uprawy rosną tam o wiele większe i dorodniejsze niż gdzie indziej. Choćby jabłka: osiągają wielkość ludzkiej głowy i sadownicy muszą podpierać gałęzie drągami, by się nie łamały. A jesienią stawiają u bram tablice: „Dzieciom wstęp zabroniony!”, „Wchodzenie bez kasku grozi śmiercią!”, gdyż nieraz się zdarzało, że beztroskiego spacerowicza zabijał nagły jabłkopad.
Zboże wyrasta tam na wysokość dachu, więc żniwiarze nie zapuszczają się w głąb pól, by nie zabłądzić, albo noszą ze sobą drabiny, by w razie potrzeby móc rozejrzeć się po okolicy. Szczypiorek sięga do pasa, a jeden jedyny ogórek wystarczy na mizerię dla dużej rodziny. Krowy żywione nie trawą, ale obrąbkami warzyw i pestkami dyni, są tłuste jak prosięta i zamiast mleka dają samą śmietanę. Jednak największą dumą Dyniolandii są – naturalnie – dynie, lecz nie zwykłe, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Dynia posadzona na grządce budowlanej rozrasta się do rozmiarów chłopskiej chaty. Wszyscy Dyniolandczycy mieszkają w wydrążonych dyniach, bo to jest najwygodniejszy i najtańszy sposób zbudowania domu. Z dyń robione są stodoły, stajnie i spichlerze. Świątynie i sklepy. Nawet pałac królewski zbudowano z największych, najdorodniejszych dyń, zdobionych przez najprzedniejszych artystów rzeźbiarzy, zwanych dynioryjcami.
Dyniolandia jest największą potęgą na całym kontynencie – spożywczo-budowlaną i militarną. Wrogowie nie odważają się zaatakować żyznych terenów, gdyż wzdłuż granic mądrzy Dyniolandczycy rozmieścili dyniopulty, melasomiotacze, wyrzutnie marchwi typu ziemia-ziemia, bojowe dyniozaury oraz broń tak straszliwą, że nikt jeszcze nie odważył się jej użyć: Dyniamiczne Przedszkola Bezstresowe.
I tak żyją sobie Dyniolandczycy i Dyniolandki beztrosko i szczęśliwie, a jedyne klęski, jakie ich nawiedzają, to klęski urodzaju.
Demon przetrawiał to przez dłuższą chwilę, aż w końcu się upewnił:
– Dynie się je?
– O tak – zapewnił Głos. – Potrawami narodowymi Dyniolandii są zupa z dyni, pieczona dynia z rozmarynem i placek dyniowy; poza tym konfitura z dyni, budyń z dyni, purée z dyni… I jabłka. Przypadkiem nawet jedno mam ze sobą.
Demona nagle coś uderzyło w nos, a potem potoczyło się na twarde, szkliste dno studni. Przedmiot był okrągły i pachniał roślinnie. Demon od roślin zdecydowanie wolał roślinożerców, lecz z głodu jadał nawet gałęzie, jeśli wpadały do jego więzienia, więc prawie bez namysłu złapał to coś i rozgryzł.
Smak jabłka wybuchł mu w paszczy. Napełnił cały nos, wdarł się do oczu i wycisnął z nich wilgoć, przetoczył się dreszczem od karku aż po koniuszek ogona. W głębi umysłu demona przebudziło się blade wspomnienie, jak za młodu, kiedy nie był jeszcze tak wielki i potężny, mniej najeżony kolcami, kłami i szponami, łapał dla zabawy elektryczne węgorze. Tamte odczucia były podobne i dość przyjemne.
– Jeszcze! – zażądał, unosząc łeb ku górze.
– A może od razu chciałbyś trzydaniowy obiad, jak pewien diabeł? – odrzekł rozbawiony Głos.
– Co to diabeł? – odpowiedział demon pytaniem na pytanie.
– Twój krewny, jak przypuszczam, ale cwańszy i bardziej podobny do człowieka.
Demon, wciąż ze smakiem jabłka w pysku, czekał na dalszy ciąg. I się nie zawiódł.
– Byli sobie mąż i żona, mieli dwoje małych dzieci. Żyli ani bogato, ani biednie: w sam raz. Niczego im nie brakowało i dobrze im się działo. Aż pewnego dnia spadło na nich wielkie nieszczęście. Ich jedyna krowa zachorowała i zdechła, więc nie mieli już mleka, śmietany ani masła. Do kurnika dostał się lis i wydusił wszystkie kury, nie mieli już więc jajek na sprzedaż. Na poletku, które uprawiali, grad wytłukł niedojrzałe zboże. Głód zajrzał rodzinie w oczy. A wtedy pojawił się przed nimi diabeł, który oczywiście przyłożył do tych wszystkich bied swoje kosmate łapska. Nie w smak mu było, że cała czwórka żyła sobie tak dobrze i szczęśliwie. „Ocalę was przed śmiercią głodową – rzekł. – Ale pod jednym warunkiem. Oddacie mi swoje dusze”.
„To dla nas żaden interes – odparł mąż. – Kiedy mielibyśmy nacieszyć się sytym życiem, jeśli porwiesz nas do piekła?”.
Diabeł przyznał mu rację.
„W takim razie w zamian ugotujecie mi obiad z trzech dań. A jeśli nie, porwę wasze dusze!”.
Zaklaskał trzy razy, a wtedy krowa ożyła, kury w kurniku zaczęły gdakać, a zboże na polu podniosło się i stanęło na baczność jak armia królewska.
„Pamiętajcie: obiad z trzech dań! Przyjdę jutro w południe” – przypomniał diabeł i zniknął.
Następnego dnia rankiem wzięła się żona do roboty. Poświęciła jedną kurę na rosół, zagniotła ciasto na chleb; miały być też pieczyste z gołębia i duszone warzywa z tymiankiem, a na deser placek z jabłkami.
Jednak szło jej jak z kamienia. A to komin nie chciał ciągnąć, a to znalazła robaki w mące, a to znowu ciasto nie chciało rosnąć… Ciągle coś się wysypywało, wylewało albo przypalało. Jak tu w ogóle zrobić obiad, nie mówiąc już o tym, żeby był smaczny? Ani chybi znów diabeł maczał w tym paluchy. Zbliżało się południe, a tu rosół niegotowy, gołąb niedopieczony, ratatuj przypalony, o deserze nawet nie ma co mówić…
(Demon całym swoim mrocznym sercem był po stronie pary wieśniaków. Jak można tak marnować dobre jedzenie? Ten cały diabeł był niespełna rozumu!)
Diabeł istotnie zjawił się w samo południe, kiedy tylko słońce dotknęło czubka topoli. Usiadł za stołem, podparł się pod boki i zaczął wyśmiewać biednych wieśniaków.
„Myśleliście, że mnie przechytrzycie, wiejskie głupki? Dawać mi tu dusze!”.
Ale wtedy rozległ się cieniutki głosik małej dziewczynki:
„Tu jest obiad, panie diable!”.
„Zupka, kaszka i serek!” – dodał chłopczyk.
I przed zdziwionym diabłem stanęła obtłuczona miseczka z wodą z kałuży, obficie posypaną płatkami rumianków. Obok liść chrzanu z kaszką z lebiody, a na koniec garść malin, wyciśnięta przez chusteczkę i uformowana w gomółkę. Szczere, niewinne oczy dzieci patrzyły na niego z wyczekiwaniem, a diabeł nie zdołał zrobić nic a nic. Dzieci tak głęboko wierzyły, że to prawdziwy obiad z trzech dań, że nie mogło być mowy o oszustwie i diabeł musiał się poddać. Dostał obiad, a czy go zje, to już jego sprawa.
Wściekły gwizdnął, świsnął, buchnął siarką z uszu, zmienił się w kłąb czarnego dymu i wcisnął w dziurę w podłodze.
– Głupi diabeł – podsumował demon. – Ja bym wolał prawdziwy obiad. Albo krowę.
*
Tej nocy demon wędrował po dyniowym kraju i jadł jabłka. Albo krowy w kształcie jabłek. Albo wygryzał dziury w dyniach, które również smakowały jabłkami.
– Dlaczego kiedy robi się ciemno, odchodzę gdzieś i robię różne rzeczy, a potem otwieram oczy i znów jestem w studni? – zapytał demon, kiedy Głos powrócił następnego dnia. Ufał, że zna on odpowiedź i na tę zagadkę, skoro wiedział tyle o dyniach, rybach i żabach, a nawet rakietowych wyrzutniach marchewkowych.
– To proste: zasypiasz i śnisz sny. Lecz wędrówki senne odbywają się tylko w twojej głowie, więc kiedy wracasz do ciała, budzisz się w tym samym miejscu, z którego wyruszyłeś.
– Czy można wyjść poza swoją głowę? – zainteresował się demon. Może to był sposób na ucieczkę ze studni?
– Niektórzy to potrafią, ale jest ich bardzo niewielu. Na przykład Śpiący Olbrzym – powiedział Głos, przybierając ten specjalny ton, który zawczasu zawiadamiał demona, że zanosi się na następną opowieść. – Dawno, dawno temu, przed wiekami, szedł sobie przez świat Olbrzym. Szedł i szedł, aż się zmęczył. Zatrzymał się więc pośrodku pustkowia i ułożył do drzemki. A że olbrzym wszystko miał olbrzymie – olbrzymie stopy, olbrzymi brzuch i olbrzymie ręce, które podłożył pod olbrzymią głowę – jego sen był również olbrzymi. Tak olbrzymi, że nie pomieścił się w nim i wylał na zewnątrz. A śnił Olbrzym, że jest olbrzymim lasem, w którym mieszkają różnorodne stwory, zwierzęta i ludzie. Wszyscy wiedzą, że sen Olbrzyma, choć bardzo długi, kiedyś się skończy, a wtedy zniknie las i jego mieszkańcy, gdyż są tylko snami we śnie. Tak więc nikt nie wycina drzew w lesie Śpiącego Olbrzyma, jeże nie tupią, dziki nie kwiczą, jelenie nie zderzają się głośno rogami, nawet ptaki śpiewają cicho i łagodnie, byle tylko nie zakłócić Jego odpoczynku. A ludzie co wieczór nucą długie kołysanki, by olbrzymi sen trwał jak najdłużej. Być może i my jesteśmy czyimś snem, ty i ja. Dlatego wędruję i oglądam świat, nim śpiący się zbudzi.
Po chwili milczenia Głos ozwał się ponownie:
– Niedługo odejdę, demonie. Już i tak jestem tu trochę za długo. Chcę powędrować na północ, by zobaczyć białe niedźwiedzie. Powiadają, że kiedy ich życie dobiega końca, wchodzą do lodowatego oceanu i płyną na południe. W drodze nasiąkają wodą, cały czas rosnąc, rosnąc i rosnąc, a kiedy docierają pod złociste słońce gorących krain, zamieniają się w chmury. Unoszą się majestatycznie z wód i wędrują nad spragnioną ziemią, darując jej życiodajny deszcz. Muszę to zobaczyć.
Demon poczuł, że coś w nim rośnie, nadyma się i wreszcie wylewa, jak sen z olbrzyma.
– Chcę zobaczyć niedźwiedzie! – wybuchnął. – Chcę iść z tobą! Chcę stąd wyjść! Wyjść, wyjść, wyjść!!! – wrzeszczał i podskakiwał w miejscu jak wielka czarna piłka kauczukowa, a jego kolczasty pancerz chrzęścił i łomotał.
Głos siedział cicho, póki demon się nie zmęczył.
– Obawiam się, że jesteś za ciężki, by wyjść – powiedział wreszcie ze szczerym żalem. – Jest cię ogólnie… za dużo. Nawet gdybyś zdołał wydostać się z samego dna, jesteś za wielki na podróże.
To było dla demona coś zupełnie nowego. Na chwilę zamarł z otwartą paszczą.
– A czy ciebie nie jest za dużo? – zapytał niepewnie.
– O nie – zaśmiał się Głos. – Jest mnie dużo tylko w środku, na zewnątrz jest mnie raczej niewiele, a to bardzo sprzyja wędrówkom.
Gdyby demon potrafił nazwać swoje uczucia, powiedziałby, że jest zrozpaczony. A dokładniej: zrozpaczony i zły. I jeszcze trochę smutny. Za wielki? Za ciężki? Za dużo demona w demonie?
O nie, nie, NIE! Nie może dłużej siedzieć w studni, kiedy tak blisko jest ciekawy świat pełen jabłek, krów i nietupiących jeży!
Demon zebrał się w sobie i… odrzucił ogon. A po namyśle zrobił to samo z dwoma czy trzema tysiącami stalowych igieł, wyrastających z jego zbroi – osypały się jak igliwie z choinki. Poczuł się mniejszy i zdecydowanie lżejszy. Spróbował wbić pazury w ścianę, by się po niej wspiąć. Nic z tego – pazury nadal ślizgały się po lodzie, nie znajdując żadnego oparcia.
Właściwie mógłbym się pozbyć części zbroi, mam przecież jeszcze kły, pomyślał demon.
A potem odrzucił co drugi ząb – połowa powinna mu wystarczyć, skoro wcześniej były ich setki.
Jednak wciąż był za duży i za ciężki.
Głos z góry zachęcał i podpowiadał, czego jeszcze demon mógłby się pozbyć, a on w końcu czuł się tak miękki i wrażliwy jak ślimak pozbawiony muszli. Doprowadzało go to do furii.
– Jest jeszcze coś, co jest bardzo ciężkie – powiedział wreszcie Głos, kiedy demon ochrypł od wycia i przekleństw. – Jesteś przeokropnie wkurzony, a najcięższy ze wszystkiego, niestety, zawsze jest gniew. To on cię trzyma na dnie i nie pozwala wyjść. Trudno się go pozbyć, bo przyrasta jak pasożyt, lecz jeśli wyrzucisz to paskudztwo, wszystko powinno pójść dobrze.
Nieszczęśliwy demon leżał plackiem na stosie kawałków siebie. Był już bardzo zmęczony i gotów na to wszystko machnąć łapą. Popatrzył na swój brzuch, w którym tkwiła twarda gruda wściekłości wymieszanej z pretensjami. Właściwie była kompletnie do niczego nieprzydatna. Po prostu siedziała tam i uwierała. Im dłużej demon się nad nią zastanawiał, tym lepiej widział, że nie ma żadnego zastosowania. W końcu wysilił się i z trudem zwymiotował kulę gniewu, a ta z łoskotem potoczyła się gdzieś w głąb żelaznego śmietnika na dnie studni.
Lekko, pomyślał ze zdumieniem. Lekko, rzeczywiście bardzo lekko. Gdyby głęboko odetchnął, chyba mógłby się unieść w powietrze jak puch topoli. Dotknął łapą śliskiej ściany i poczuł, że już się nie zsuwa. Nie było niczego, co ciągnęłoby go w dół, na dno, jak kotwica. Postawił na lodzie drugą łapę, potem trzecią i czwartą…
Przebierał nimi żwawo, a krąg światła nad nim zaczął się przybliżać. Zalała go fala ciepła, a jasność oślepiła oczy przyzwyczajone przez tyle wieków do ciemności.
*
Kiedy odzyskał wzrok, zobaczył przed sobą stwora na szczudłowatych nogach, z długimi wąsami. Czyżby tak wyglądał Głos? Demon miał w brzuchu taką pustkę, że zanim zdążył pomyśleć, jego paszcza sama się otworzyła, głowa skoczyła do przodu, a gardło wydęło, przełykając.
– Hej, smacznego! – powiedział znajomy Głos. – Nie sądziłam, że będziesz taki śliczniusi.
Siwowłosa kobieta pochyliła się nad maleńkim, subtelnym gekonem – smoliście czarnym i lśniącym, ze srebrnym wzorem na brzuszku i żółtymi ślepkami niczym klejnoty.
– Jestem Grozą, Pożeraczem Ciał… – zaczął gekon butnie.
– Niewątpliwie – zgodziła się, biorąc go ostrożnie w dłonie. Bransolety ozdobione srebrnymi dzwoneczkami przesunęły się po jej nadgarstkach z melodyjnym brzękiem. – Jesteś grozą i pożeraczem, tak, tak. Sama widziałam, jak rozprawiłeś się w ciągu sekundy ze świerszczem, choć był duży jak połowa ciebie.
Gekon rozejrzał się w zdumieniu. Spodziewał się posępnego, wypalonego pustkowia, jakie zachował w pamięci. Znajdowali się na grzbiecie niskiego wzgórza, a dokoła rozciągała się zielona łąka, pełna kolorów, o których zdążył już zapomnieć. Jaki wspaniały był świat! I jaki wielki!
– Czy to jest trawa?! – krzyknął, podniecony. – A to niebo?! A tamto…?
– Tamto to drzewa – odpowiedziała Głos, a jej oczy skryły się w zmarszczkach od uśmiechu. Posadziła gekona na ramieniu, a on od razu znalazł sobie wygodne miejsce w fałdzie bawełnianego kaptura. – Chodźmy, Demonie, myślę, że zdążymy przed wieczorem zobaczyć kocie kołyski i odwiedzić Liczących Mnichów.
Gdańsk, styczeń 2020
KONIEC
„Demona w studni” zbierałam po okruchu ze swoich wspomnień i zachwyceń nad cudami świata, stąd mikroskopijne żaby żyjące w kielichach kwiatów i najżyźniejsza w Polsce ziemia żuławska, dająca zdumiewające plony. Historię Kolcobrzucha zawdzięczam fascynacji Wielką Rafą Koralową oraz „Rękawiczce” Schillera, którą pokochałam jeszcze w podstawówce. A co do samego demona… Na darmo powtarzałam sobie: setki kłów, pazury, kolce, wielki, niebezpieczny, paskudny; nieważne, jak bardzo nakręcałam się na „Grozę za dnia i Śmierć w nocy”; zawsze przed oczami miałam Szczerbatka z „Jak wytresować smoka”.
Harde Baśnie. Antologia opowiadań
Copyright © by Ewa Białołęcka, Krystyna Chodorowska, Agnieszka Hałas, Anna Hrycyszyn, Aneta Jadowska, Aleksandra Janusz, Anna Kańtoch, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Anna Nieznaj, Martyna Raduchowska, Milena Wójtowicz, Aleksandra Zielińska 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2020
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Agnieszka Zygmunt
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Joanna Wójtowicz
Strony tytułowe – Joanna Wójtowicz
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2020
ISBN EPUB: 9788382100211ISBN MOBI: 9788382100204
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Tomasz Czernich
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Karolina Żak
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Łukasz Szreniawa, Marta Tabiś
Administracja i finanse: Klaudia Sater, Monika Płuska, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl