Hegemon Apopi. Córa Lasu - J. K. Komuda - ebook + audiobook

Hegemon Apopi. Córa Lasu ebook i audiobook

J. K. Komuda

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

29 osób interesuje się tą książką

Opis

W świecie elfów każdy człowiek jest służącym. W hierarchii stoi niżej niż zwierzę. Pracuje i umiera u boku swego pana. Co się stanie, jeśli do tego świata trafi ktoś z zewnątrz?



Apopi ‒ studentka, wieczorami dorabiająca jako barmanka ‒ zwraca uwagę na podejrzanego klienta. Młodzieniec skrywa twarz pod kapturem. To właśnie on pewnej nocy przebija jej serce sztyletem i odmienia jej los na zawsze. Mimo to dziewczyna budzi się ‒ wciąż żyje, ale… znajduje się w zupełnie nieznanym jej świecie, intrygująco pięknym, ale i brutalnym. W dodatku otrzymuje tytuł, który przynależy tylko elfom. To rzecz niebywała, żeby jakikolwiek człowiek był kimś więcej niż poddanym.



Kim jest tajemniczy młodzieniec? Dlaczego elfy nienawidzą ludzi? Czy Apopi znajdzie sprzymierzeńców w obcym świecie? I jakim cudem żyje, choć umarła?



Baśniowa opowieść o krainie pełnej rozpusty i zepsucia. Oto pierwszy tom niepowtarzalnej historii o Synach i Córach Lasu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 50 min

Lektor: Małgorzata Kozłowska
Oceny
4,2 (275 ocen)
139
79
35
15
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AsiaJoKam

Dobrze spędzony czas

Dobra fabuła, ale błędy ortograficzne wypalają oczy, patrz (kilkakrotnie) "stróżka" krwi. Stróż to stróżuje, a struga płynie.
100
MilenaLulk

Nie oderwiesz się od lektury

mam mieszane uczucia co do intencji obu panówzswiwymie stworzony swiat
20
Yivrett

Nie oderwiesz się od lektury

Hegemon Apopi: Córa Lasu to pierwsza część serii fantasy autorstwa J.K.Komudy, wydana przez Bookedit Fabuła rozpoczyna się w barze, gdzie główna bohaterka dorabia jako barmanka podczas trwania studiów. Jednym z klientów okazuje się tajemniczy mężczyzna skrywający twarz pod kapturem i to właśnie on zmienia całe jej dotychczasowe życie o 180 stopni w momencie kiedy przebija jej serce sztyletem. Jednak nie umiera... budzi się w zupełnie innym świecie. Świecie, w którym ludzie są tylko niewolnikami na usługach elfów. Apopi otrzymuje wysoki elficki tytuł jak na rasę, którą reprezentuje i musi poradzić sobie w nowej, niełatwej rzeczywistości. Lubię poznawać mniej znane książki, odkrywać perełki literatury i nie czytać tego, co jest na ustach wszystkich. Ale wraz z tym powstają pewne obawy co do jakości - bo nikt nie lubi czytać gniotów. Na szczęście moje obawy zostały całkowicie rozwiane, a Hegemon Apopi stała się jedną z najlepszych książek jakie przeczytałem w 2022 roku. Przez całe 32...
20
Tytusowa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra lektura na wakacje. Żywa akcja, ciekawe charakterki, interesująca fabuła i nieoczekiwane zwroty akcji... Czego trzeba więcej? No trzeba szybko kolejnego tomu! Ale to podobno już w październiku 👍👍👍
32
Broszarda

Z braku laku…

ubogie słownictwo, główna bohaterka jest delikatnie mówiąc tępa... nie trzyma się to wszystko kupy. ostatnie 100 stron jako takie początek bardzo męczący, denerwujący i cliché
21

Popularność




Co­py­ri­ght © Ju­styna Ko­muda, 2021

in­sta­gram.com/j.k.ko­muda

fa­ce­book.pl/j.k.ko­muda

Pro­jekt okładki: Mag­da­lena Za­wadzka

Ilu­stra­cje na okładce: © Fe­lix Mit­ter­me­ier/Pe­xels, Su­sann Mielke/Pi­xa­bay, Pu­blic­Do­ma­in­Pic­tu­res/Pi­xa­bay, Krish Cha­itu/Pe­xel­spe­xel, Oleg Ma­gni/Pe­xels

Re­dak­cja: Anna Kie­lan

Ko­rekta: ERATO

DTP: JENA

ISBN 978-83-970767-5-4

Wy­dawca:

Wy­daw­nic­two Cza­rowne

e-mail: wy­daw­nic­two.cza­[email protected]

www.wy­daw­nic­two-cza­rowne.pl

Roz­dział I

Dzień zle­ciał mi jak zwy­kle dość szybko i bez więk­szych za­sko­czeń. Na uczelni nie wy­da­rzyło się nic cie­ka­wego.A na jed­nym z wy­kła­dów było tak nudno, że po­sta­no­wi­łam się zdrzem­nąć.

Te­raz jak co wie­czór stoję za ladą w pu­bie i oglą­dam wy­stęp ka­peli, która gra u nas co ty­dzień. Dizzy to jej na­zwa, a je­dyną osobą, która może do­stać za­wro­tów głowy, jest gi­ta­rzy­sta. Jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam, żeby ktoś z ta­kim za­mi­ło­wa­niem i de­ter­mi­na­cją krę­cił swo­imi dłu­gimi wło­sami przez kilka utwo­rów z rzędu.

Od czasu do czasu prze­trę blat lub po­roz­le­wam piwo do ku­fli i w su­mie tyle. Gdy nie ma klien­tów, po­zo­staje mi je­dy­nie ga­pie­nie się na ściany i czy­ta­nie po raz enty na­pi­sów z re­klam piwa, któ­rymi jest ob­wie­szony prak­tycz­nie każdy skra­wek po­miesz­cze­nia. W tym nie­du­żym przy­bytku zmiesz­czono kilka so­lid­nych drew­nia­nych sto­łów, po­dest dla mu­zy­ków i mi­ni­par­kiet.

Praca mi się po­doba, mogę słu­chać moc­nej mu­zyki i z za­zdroś­cią spo­glą­dać na wy­ko­naw­ców. Chcia­ła­bym tak jak oni móc sta­nąć na sce­nie, ro­bić to, co ko­cham, ale ja­koś mi nie wy­cho­dzi.

– Jedno piwo, pro­szę.

Już wi­dzę, jak stoję na sce­nie i wszy­scy wpa­trują się we mnie, a ja…

– Jedno piwo, pro­szę.

A ja śpie­wam pio­senkę z pięk­nym prze­sła­niem, którą sama na­pi­sa­łam…

– Piwo, pro­szę.

Co prawda nie znam się na nu­tach, ale ja­koś bym to obe­szła, może ktoś inny na­pi­sze mu­zykę albo za­nucę, a ten ktoś to za­pi­sze…

– Piwo, po­pro­szę!

– Słu­cham? Pro­szę się nie drzeć, prze­cież sły­szę! – Idiota. Na­la­łam mu piwa i za­sta­no­wi­łam się, czy do niego nie splu­nąć. Po­nie­waż sta­łam na wi­doku, zre­zy­gno­wa­łam z tego po­my­słu i naj­zwy­czaj­niej w świe­cie wrę­czy­łam na­pój z prze­słod­kim uśmie­chem. – Pro­szę.

Fa­cet po­ło­żył równo od­mie­rzoną kwotę na bla­cie i po­lazł. Na­wet na­piwku nie dał, pa­lant.

Nogi mi chyba za­raz wejdą w ty­łek, a przede mną jesz­cze przy­naj­mniej trzy go­dziny ro­boty. Za­wsze klienci mogą się roz­hu­lać i wo­łać bis, jed­no­cze­śnie za­ta­cza­jąc się z ku­flem piwa w ręce. A po­tem trzeba po tych de­bi­lach po­sprzą­tać, kasę pod­li­czyć. Ale bym so­bie te­raz za­pa­liła, nie­stety ruch jest za duży. A jesz­cze ten chło­pak, który od dłuż­szego czasu sie­dzi w dru­gim końcu baru i ni­czego jesz­cze nie za­mó­wił, mimo że py­ta­łam trzy razy. Ko­leś jest na­prawdę dziwny. Ow­szem zda­rzają się tacy, co chcą za darmo po­słu­chać mu­zyki na żywo, ale za­zwy­czaj stro­nią od baru w oba­wie, że zo­staną za­uwa­żeni przez ob­sługę i być może wy­pro­szeni. No, a poza tym on nie prze­ja­wia za­in­te­re­so­wa­nia ani mu­zyką, ani czym­kol­wiek. Cały czas sie­dzi z łok­ciami na ko­la­nach i gapi się w pod­łogę. Do­dat­kowo ubrał się na czarno, a na głowę ma na­su­nięty kap­tur, więc twa­rzy za bar­dzo nie wi­dzę. Tro­chę mnie prze­raża i nie wiem, co w tej sy­tu­acji zro­bić? Znów za­py­tać, czy coś za­mówi, czy go fak­tycz­nie wy­pro­sić? Gdyby była dziś ze mną Nadia, toby nie było pro­blemu. Ona za­ję­łaby się tą sprawą, bo pra­cuje tu dłu­żej, ale nie­stety dziew­czyna się na­gle roz­cho­ro­wała i nikt nie mógł wziąć za nią za­stęp­stwa, więc je­stem sama.

A może się chło­pak źle czuje, bo mocno za­ba­lo­wał na ja­kiejś im­pre­zie? O nie! A jak on mi tu za­raz pu­ści pa­wia? Będę mu­siała po nim, cho­lera, sprzą­tać. Wzię­łam do ręki pla­sti­kowy ku­bek, na­la­łam do niego wody i ru­szy­łam w stronę chło­paka po raz czwarty.

– Po­dać coś może, panu?

– Nie – od­burk­nął, na­wet nie pod­no­sząc głowy, by na mnie spoj­rzeć.

I znów nie użył słowa „dzię­kuję”, jak mnie to de­ner­wuje.

– Źle się pan czuje? Może chce się pan na­pić wody? – na­cis­ka­łam.

– Nie – od­po­wie­dział, po raz ko­lejny tak samo zwięźle, sie­dząc cały czas w tej sa­mej po­zy­cji.

Cho­lero jedna, tak ga­dać to my nie bę­dziemy. Ja tu grzecz­nie, z tro­ską, a on na­wet pie­przo­nego dzię­kuję nie po­trafi po­wie­dzieć.

Uczu­cie obu­rze­nia do­dało mi nieco od­wagi (bo tro­chę się go ba­łam, nie wia­domo, co to za ko­leś) i po­wie­dzia­łam:

– W ta­kim ra­zie mu­szę pana wy­pro­sić, bo wi­dzi pan…

– Cze­kam na ko­goś. – Skur­czy­byk prze­rwał mi w po­ło­wie zda­nia.

– Aha. – Na tyle było mnie stać. No już wię­cej po pro­stu nie po­wiem.

Wzię­łam ku­bek z wodą, ob­ró­ci­łam się na pię­cie i wró­ci­łam na swoje miej­sce na dru­gim końcu baru. Opar­łam się o ladę jedną ręką i w za­my­śle­niu są­czy­łam wodę. Po­woli znów za­częły do­bie­gać do mo­ich uszu dźwięki mu­zyki, tak bar­dzo za­ab­sor­bo­wa­łam się sprawą, że nie sły­sza­łam jej pod­czas star­cia z chło­pa­kiem.

No i reszta wie­czoru mi­nęła mi na ob­słu­gi­wa­niu klien­tów i zer­ka­niu raz na ja­kiś czas na chło­paka, który wy­trwale sie­dział w jed­nej po­zy­cji. Po go­dzi­nie po­my­śla­łam, stary ona już nie przyj­dzie. Po dru­giej za­czął mnie wy­jąt­kowo de­ner­wo­wać. Po trze­ciej, kiedy ka­pela roz­po­częła skła­da­nie in­stru­men­tów i lu­dzie za­częli się roz­cho­dzić do do­mów, a on da­lej sie­dział w tej sa­mej po­zy­cji, stwier­dzi­łam, że jest świ­rem.

– Pro­szę pana, musi pan wyjść, już za­my­kamy – po­wie­dzia­łam, gdy knajpa opu­sto­szała.

Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie wstał i ru­szył do wyj­ścia. Nie ob­da­rzył mnie ani jed­nym spoj­rze­niem przez cały wie­czór, co tam mnie, on na nic ani na ni­kogo nie zwró­cił uwagi. Przed sa­mym na­ci­śnię­ciem klamki je­dy­nie po­pra­wił kap­tur i wy­szedł. Co za typ?

Za­bra­łam się za sprzą­ta­nie. Po­zbie­ra­łam ze sto­łów resztę ku­fli, zo­sta­wio­nych przez ostat­nich ma­ru­de­rów. Wnio­słam z ulicy re­klamę za­chwa­la­jącą na­szą knajpę i za­mknę­łam drzwi od środka, pod­li­czy­łam pie­nią­dze w ka­sie i toby było chyba na tyle. Mam na­dzieję, że ni­czego nie za­po­mnia­łam. Skie­ro­wa­łam się na za­ple­cze, gdzie w od­dziel­nym po­miesz­cze­niu szef miał swoje biuro, za­pu­ka­łam do jego drzwi i się po­że­gna­łam. Za­wsze mnie de­ner­wo­wał, ni­gdy nie wy­cho­dził z tej swo­jej nory. Niby to był jego bar, niby za­wsze w nim był, a tak na­prawdę nie było z niego żad­nego po­żytku. Co on tam ro­bił ca­łymi go­dzi­nami?

Zdję­łam bar­mań­ski far­tuch i na­ło­ży­łam na sie­bie moją uko­chaną skó­rzaną kurtkę. Wy­godne klapki za­mie­ni­łam na glany. Wy­szłam przez tylne drzwi pubu i za­cią­gnę­łam się świe­żym po­wie­trzem, do­piero te­raz od­czu­łam, jak w środku było duszno. Wy­cią­gnę­łam z kie­szeni upra­gnio­nego pa­pie­rosa i go od­pa­li­łam, po­rząd­nie się przy tym za­cią­ga­jąc. Tak, tego mi było trzeba po tylu go­dzi­nach pracy.

Ru­szy­łam w stronę przy­stanku au­to­bu­so­wego. Zu­pełną ci­szę za­głu­szały je­dy­nie chrzęsz­czące pod mo­imi bu­tami ko­lo­rowe li­ście i spo­ra­dycz­nie prze­jeż­dża­jące w od­dali auta. O tak póź­nej go­dzi­nie mia­sto wy­daje się, jakby ob­umie­rało. Z jed­nej strony to bar­dzo na­stro­jowe, z dru­giej nie prze­pa­dam za włó­cze­niem się sa­mot­nie w nocy po ulicy. Nie czuję się wtedy zbyt pew­nie, raz na ja­kiś czas ob­ra­cam się za sie­bie i spraw­dzam, czy na ulicy je­stem sama. Cza­sem słuch płata mi ja­kieś fi­gle i wtedy przy­spie­szam kroku. Tak było i tego wie­czoru, więc po­sta­ra­łam się, by jak naj­szyb­ciej wyjść na główną ulicę, na któ­rej znaj­do­wał się przy­sta­nek. Z ulgą za­uwa­ży­łam, że czeka na nim ja­kaś ko­bieta. Lekko ode­tchnę­łam – w dwójkę za­wsze raź­niej. Cier­pli­wie po­cze­ka­łam na au­to­bus i wró­ci­łam do domu.

Moja ka­wa­lerka znaj­duje się na dru­gim pię­trze nie­wiel­kiej ka­mie­nicy zbu­do­wa­nej z czer­wo­nej ce­gły. Wy­daje się taka pu­sta, kiedy do niej wra­cam po ca­łym dniu pracy. Nikt mnie w niej nie wita, na­wet ża­den mru­czek nie cie­szy się z mo­jego po­wrotu. Jest za­kaz trzy­ma­nia zwie­rząt w bu­dynku.

W ką­cie, na­prze­ciw nie­wiel­kiego sta­rego te­le­wi­zora, stoi roz­kła­dana ka­napa. Pod ścianą jest so­lidna szafa, a w nie­wiel­kiej wnęce kuch­nia. Jest także nie­duży sto­lik, mała ła­zienka i jesz­cze mniej­szy bal­ko­nik. Ściany są przy­tła­cza­jąco pu­ste, bo nie wpa­dłam na po­mysł, co na nich po­wie­sić, a na pa­ra­pe­tach stoją do­niczki z po­zo­sta­ło­ściami kwiat­ków, któ­rych nie pod­le­wa­łam.

Prze­bra­łam się w moją ulu­bioną, za dużą ko­szulę. Uda­łam się do lo­dówki. Nie­stety to, co w niej zo­ba­czy­łam, nie było za­do­wa­la­jące, ow­szem piwo stało na swoim miej­scu, ale żeby stwo­rzyć ka­napkę, mu­sia­łam się na­tru­dzić. Trzeba zro­bić za­kupy. Ja­dłam, oglą­da­jąc po­wtórkę głu­piego pro­gramu.

Po prysz­nicu chwy­ci­łam za zimne piwo i jak co dzień wy­szłam na bal­kon i od­pa­li­łam wie­czor­nego fajka. Spoj­rza­łam na pu­stą ulicę oświe­tloną jedną la­tar­nią.

Ta­kie sa­motne miesz­ka­nie nie jest wcale tak cu­downe, jak mi się wy­da­wało, kiedy ży­łam na utrzy­ma­niu ro­dzi­ców. W su­mie to jest cał­kiem chu­jowo. Nikt na cie­bie nie czeka, je­dy­nym to­wa­rzy­szem jest te­le­wi­zor, który obo­wiąz­kowo musi być włą­czony, bo ina­czej ota­cza cię zu­pełna ci­sza. Obiadu jak nie zro­bisz, to go nie masz. Ow­szem cza­sem przy­cho­dzi do mnie na noc moja przy­ja­ciółka Ka­te­lyn, wtedy jest raź­niej, ale to nie to samo. A fa­ceta ja­koś tak się zło­żyło, że nie mam, to i przy­tu­lić się w nocy nie mam do kogo.

Ką­tem oka zo­ba­czy­łam, jakby się coś po­ru­szyło na dole ulicy. Wła­śnie to wy­rwało mnie z przy­gnę­bia­ją­cych prze­my­śleń, ale gdy się ro­zej­rza­łam, ni­czego nie za­uwa­ży­łam. W mię­dzy­cza­sie mój pa­pie­ros sam się wy­pa­lił i trzeba było go wy­rzu­cić. Unio­słam więc bu­telkę z pi­wem na wy­so­kość twa­rzy i oce­nia­ją­cym wzro­kiem zmie­rzy­łam ilość trunku. Resztkę wy­pi­łam dusz­kiem i pu­stą bu­telkę od­sta­wi­łam do reszty z po­przed­nich wie­czo­rów, po­wsta­wał z nich cał­kiem po­kaźny zbiór. Cóż czas iść spać.

Ostat­nimi czasy mam pro­blemy z za­śnię­ciem. Prze­krę­cam się z boku na bok i wy­my­ślam prze­różne pozy, w któ­rych wy­god­niej by mi się le­żało. Je­stem zmę­czona po cięż­kim dniu, a za­snąć nie mogę – co za cho­lera?

W końcu za­sy­piam, ale nie daje mi to wy­tchnie­nia, bo mój sen jest bar­dzo nie­spo­kojny. Co chwilę się wy­bu­dzam, by za mo­ment znów udać się do kra­iny snów, która do­dat­kowo jest wy­jąt­kowo nie­wy­raźna. Nie śni mi się żadna kon­kretna hi­sto­ria, wi­dzę tylko ja­kiś nie­wy­raźny ruch jak zza mgły i tyle. Wszystko pod­szyte jest nie­przy­jemną i nie­po­ko­jącą aurą.

W ten spo­sób – wal­cząc ze snem – do­trwa­łam do rana. I tak jak wie­czo­rem nie mo­głam za­snąć, tak te­raz nie mogę wstać. Choć na te­le­fo­nie usta­wi­łam osiem bu­dzi­ków w od­stę­pie co pięć mi­nut, to z łóżka zwle­kam się po po­nad pół go­dzi­nie. Te­raz kla­sycz­nie będę się śpie­szyć na uczel­nię, by się nie spóź­nić, ale kre­ska na oku nie bę­dzie chciała być pro­sta, au­to­bus mi uciek­nie albo przy­je­dzie po cza­sie. Bę­dzie ko­rek, a je­śli będę sta­rała się biec, to lu­dzie będą mi wcho­dzić pod nogi i ostat­nie, ale naj­waż­niej­sze – spóź­nię się. Tyle stresu, tyle zło­ści tylko po to, by i tak nie zdą­żyć na czas. Dla­czego ja to ro­bię, czy ktoś mnie kon­tro­luje? Nie, więc czemu każ­dego ranka punk­tu­al­ność sta­wiam so­bie za punkt ho­noru. Prze­cież i tak ni­gdy nie osią­gam celu, więc po co się tym jesz­cze przej­muję?

Zzia­jana, roz­grzana wpa­dam do sali. Sta­ram się po ci­chu do­trzeć do miej­sca, gdzie sie­dzi Ka­te­lyn, ona już się na­uczyła, że żeby sie­dzieć obok mnie, trzeba za­jąć miej­sce przy wej­ściu. Usia­dłam obok niej i za­czę­łam szu­kać dłu­go­pisu w tor­bie, prze­rzu­ca­jąc przy tym nie­po­trzeb­nie no­szone przeze mnie bam­be­tle. Nie znajdę, zgu­bi­łam, zo­sta­wi­łam w domu albo, chuj, wie gdzie. Ob­ró­ci­łam głowę w stronę mo­jej przy­ja­ciółki, a ona już na tę sy­tu­ację była przy­go­to­wana. Uśmiech­nęła się i wrę­czyła mi je­den ze swo­ich dłu­go­pi­sów, nie­bie­ski, bo wie­działa, że tylko ta­kich uży­wam. Zro­biło mi się cie­pło na sercu, ta­kie rze­czy mnie strasz­nie roz­tkli­wiają, kiedy w tak pro­sty spo­sób zna­jomi oka­zują mi za­in­te­re­so­wa­nie. Kiedy znają moje zwy­czaje i na­wyki i uwzględ­niają je w swo­ich my­ślach.

Gdyby Ka­te­lyn wie­działa, co te­raz so­bie my­ślę, pew­nie mocno by się zdzi­wiła. Co jak co, ale w oka­zy­wa­niu uczuć je­stem nie­sa­mo­wi­cie sub­telna, nie­malże tak de­li­katna jak młot.

– Dzięki, a tak w ogóle to cześć – po­wie­dzia­łam. Wzię­łam od niej dłu­go­pis i wy­cią­gnę­łam z torby je­dyny ze­szyt, jaki po­sia­dam.

– Cześć. Masz ja­kieś plany na wie­czór, może by­śmy gdzieś wy­sko­czyły ra­zem? Wiesz, w końcu jest pią­tek – za­py­tała z na­dzieją w gło­sie.

– Nie­stety, dzi­siaj znów pra­cuję. – Fak­tycz­nie od dłuż­szego czasu ni­g­dzie z nią nie wy­cho­dzi­łam. – Ale jak skoń­czę pracę, to mo­żemy pójść do mnie, za­mó­wimy pizzę i obej­rzymy ja­kiś film?

– No do­bra… ale te­raz moja ko­lej na wy­bra­nie filmu. Wy­po­ży­czę go wcze­śniej, a po­tem od­biorę cię z pracy i wró­cimy ra­zem do cie­bie?

– Okay.

Gdy tak bez­tro­sko so­bie ga­da­ły­śmy, wy­kła­dowca za­czął nam się bacz­nie przy­glą­dać, a na jego twa­rzy ma­lo­wało się obu­rze­nie. To znak, że czas prze­stać pa­plać albo przy­naj­mniej ro­bić to znacz­nie ci­szej, bo so­bie nas jesz­cze sta­ru­szek za­pa­mięta i pod­czas se­sji bę­dziemy miały prze­chla­pane.

Co mnie cho­lera pod­ku­siło, by po tylu la­tach przy­mu­so­wego ucze­nia się i uże­ra­nia z wred­nymi, za­kom­plek­sio­nymi na­uczy­cie­lami iść do­bro­wol­nie na stu­dia? Wy­da­wało mi się, że to bę­dzie zu­peł­nie inna bajka, że będę trak­to­wana z sza­cun­kiem, jak do­ro­sły czło­wiek. Wy­daje mi się, że po ci­chu każdy na to li­czył. Ale sprawa wy­gląda tak na­prawdę zu­peł­nie ina­czej… Oka­zało się, że za sło­wem „pani” kryje się coś w stylu „na­wet nie wiem, jak się na­zy­wasz, co roku mam od cho­lery no­wych stu­den­tów i mam cię w du­pie”, a nie sza­cu­nek.

Zresztą te­raz każdy może iść na stu­dia. Prze­stało to być pre­sti­żowe, od kiedy po­wstało tak dużo pry­wat­nych uczelni, że dla każ­dego star­czy miej­sca, je­śli tylko bę­dzie w sta­nie za­pła­cić od­po­wied­nią sumę. W ten spo­sób za pła­ce­nie sys­te­ma­tycz­nie okre­ślo­nej kwoty po pew­nym cza­sie można otrzy­mać sto­pień na­ukowy i swo­bod­nie na­rze­kać na brak od­po­wied­niej pracy dla osoby wy­kształ­co­nej. Tak to te­raz mniej wię­cej wy­gląda. Więc i ja po­szłam na stu­dia. No bo jak wszy­scy, to wszy­scy, co nie? Ale na luk­sus cho­dze­nia na płatne nie mo­głam so­bie po­zwo­lić i mu­sia­łam się do­stać na pań­stwowe. Nie da­ła­bym rady opła­cić i stu­diów, i ka­wa­lerki.

Dziś mia­łam jesz­cze dwa wy­kłady, ale były tak nudne, że sama na­wet nie wiem o czym. Po za­ję­ciach wró­ci­łam do miesz­ka­nia, wpa­da­jąc po dro­dze do mar­ketu na szyb­kie za­kupy na obiad. Upich­ci­łam so­bie na czarno przy­sma­żane ko­tlety z kup­nymi fryt­kami i za­czę­łam pa­ła­szo­wać przy włą­czo­nym te­le­wi­zo­rze. W ten spo­sób spę­dza­łam czas wolny od pracy.

Idąc spo­koj­nym kro­kiem przez klo­nową aleję z przy­stanku do pubu, za­sta­na­wia­łam się, jak to jest moż­liwe, że za­wsze się wszę­dzie spóź­niam, ale do pracy do­cie­ram na czas? Czy to moż­liwe, że pie­niądz po­trafi zmo­bi­li­zo­wać każ­dego le­nia?

Przed sa­mym wej­ściem do knajpy spoj­rza­łam na stary, sty­lowy bu­dy­nek, do któ­rego był przy­mo­co­wany duży neo­nowy na­pis z na­zwą lo­kalu The Glass Is Half Full. Wes­tchnę­łam i uda­łam się w stronę tyl­nych drzwi prze­zna­czo­nych dla per­so­nelu. Wło­ży­łam mój strój ro­bo­czy i przy­wi­ta­łam się z To­mem, który wziął dziś za­stęp­stwo za wciąż chorą Nadię.

Za­mie­ni­li­śmy się z dwoma dziew­czy­nami, które rów­nież tu pra­cują, tyle że na pierw­szej zmia­nie, my zaś na dru­giej. Dla­tego nie znam ich zbyt­nio, a na­sze krót­kie roz­mowy za­zwy­czaj do­ty­czą pracy. Po­że­gna­li­śmy się z nimi i wzię­li­śmy się za ro­botę. Ruch był na­prawdę duży. W piątki za­wsze przy­cho­dziło naj­wię­cej klien­tów, a na ma­łej scence grała naj­lep­sza ka­pela, na jaką było stać szefa. Dzięki temu ob­rót był zde­cy­do­wa­nie wyż­szy niż w inne dni ty­go­dnia. Dla mnie to ozna­czało wię­cej na­piw­ków, ale i pracy.

Za­nim zdą­ży­łam na­lać choćby je­den ku­fel piwa, do pubu wkro­czył fa­cet z wczo­raj. Tak samo jak po­przed­nio ubrany na czarno, z twa­rzą wciąż skrytą pod głę­bo­kim kap­tu­rem. Usiadł na tym sa­mym miej­scu co ostat­nio. Przy­brał je­dy­nie inną pozę, łok­cie tym ra­zem oparł na ba­rze, przez co sie­dział skie­ro­wany w moją stronę, ale głowę wciąż trzy­mał opusz­czoną i pod­pie­rał ją wspie­ra­jąc czoło o sple­cione dło­nie. Po­de­szłam, by speł­nić mój obo­wią­zek do­brej pra­cow­nicy i ob­słu­żyć klienta, choć do­my­śla­łam się, jaka bę­dzie od­po­wiedź.

– Coś po­dać?

– Nie – od­po­wie­dział obo­jęt­nym to­nem.

– Mhm… – Obej­rza­łam się na Toma, może po­win­nam go po­pro­sić o po­moc. Już się ob­ra­ca­łam, by pójść po współ­pra­cow­nika, gdy usły­sza­łam.

– Za­sta­na­wiam się jesz­cze – wy­mam­ro­tał spod kap­tura.

– W ta­kim ra­zie przyjdę za chwilę – po­wie­dzia­łam i wró­ci­łam na swoje stałe miej­sce obok kasy i beczki z la­nym pi­wem, zza ple­ców do­bie­gło mnie gło­śne wes­tchnię­cie, ale nie zwró­ci­łam na to szcze­gól­nej uwagi.

– Co jest? Nie ob­słu­żysz go? – spy­tał Tom.

– Po­wie­dział, że się jesz­cze nie zde­cy­do­wał – od­po­wie­dzia­łam zgod­nie z prawdą, choć czu­łam, że chło­pak chciał mnie po pro­stu w ten spo­sób spła­wić.

Ruch był na­prawdę duży, wpa­dli­śmy z To­mem w wir pracy i wi­dać było, że mój ko­lega szybko za­po­mniał o klien­cie, który sie­dział w ką­cie i o nic się nie do­po­mi­nał. Ja na­to­miast sta­ra­łam się go spe­cjal­nie igno­ro­wać. Oka­zało się to bar­dzo trud­nym za­da­niem, czu­łam się tak, jakby ktoś prze­wier­cał mnie na wskroś wzro­kiem, mimo że gdy spo­glą­da­łam w jego stronę, to sie­dział cały czas w tej sa­mej po­zy­cji, z głową zwie­szoną w dół. Sy­tu­acja sta­wała się dla mnie nie­zręczna. Nie mo­głam się sku­pić na pracy, przez cały czas od­czu­wa­łam dys­kom­fort i pró­bo­wa­łam zła­pać go­ścia na go­rą­cym uczynku. Co chwilę zer­ka­łam w jego stronę, ale nie za­uwa­ży­łam, by cho­ciaż lekko po­ru­szył głową. Do­szło w pew­nym mo­men­cie do ta­kiego ab­surdu, że spe­cjal­nie usta­wi­łam się do niego ty­łem, od­cze­ka­łam chwilę, uda­jąc, że wy­cie­ram blat baru, a na­stęp­nie szybko ob­ró­ci­łam się na pię­cie z na­dzieją, że zo­ba­czę, jak wle­pia we mnie swoje śle­pia. Wtedy on uniósł lekko głowę w taki spo­sób, że mo­głam zo­ba­czyć je­dy­nie jego usta ską­pane w cie­niu kap­tura, po chwili wy­gięły się w pół­u­śmie­chu, a ich wła­ści­ciel prych­nął z roz­ba­wie­nia.

Śmie­jesz się ze mnie? Do­bra ko­niec tego przed­sta­wie­nia, idę do niego i wy­rzu­cam go stąd na zbity pysk.

– Prze­pra­szam, po­dać coś może – spy­ta­łam, si­ląc się na uprzejmy ton.

– Nie.

– W ta­kim ra­zie pro­szę stąd wyjść – po­wie­dzia­łam i ści­snę­łam usta w jedną li­nię, co wy­ra­żało moje nie­za­do­wo­le­nie.

– Cze­kam na ko­goś – rzu­cił swoją starą śpiewkę.

– Oba­wiam się, że oboje wiemy, że to nie jest prawda. Pro­szę stąd wyjść.

– Nie. – W jego gło­sie wy­czu­walna była iry­ta­cja.

Po­pa­trzy­łam przez chwilę na niego i zde­cy­do­wa­łam, że czas naj­wyż­szy po­pro­sić Toma o po­moc. Ob­ró­ci­łam się i na­bra­łam po­wie­trza do płuc, by za­wo­łać ko­legę. W tej chwili chło­pak, który cały czas sie­dział w bez­ru­chu, zła­pał mnie za nad­gar­stek i uniósł głowę. Pa­trzył na mnie nie­sa­mo­wi­cie ciem­nymi, nie­mal czar­nymi oczami. Jego wzrok był z jed­nej strony silny i pewny, a z dru­giej wy­ra­żał coś w ro­dzaju za­gu­bie­nia. Za­mar­łam, po­czu­łam się jak za­hip­no­ty­zo­wana. Czu­łam ból w mocno ści­śnię­tym nad­garstku i chłód jego dłoni.

– Nie będę prze­szka­dzał – za­pew­nił twar­dym to­nem, wciąż pa­trząc mi w oczy.

– Już prze­szka­dzasz – po­wie­dział zza mo­ich ple­ców Tom i zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­rwał moją rękę z jego dłoni, choć wy­daje mi się, że chwyt był na tyle silny, że chło­pak gdyby tylko chciał, toby mnie da­lej trzy­mał w uści­sku zim­nych pal­ców. – Wy­noś się albo za­dzwo­nię po po­li­cję.

Męż­czy­zna przy­brał obo­jętny wy­raz twa­rzy, chwilę się za­sta­no­wił. Wstał i wy­szedł. Cały czas sta­łam w bez­ru­chu z roz­dzia­wioną bu­zią i do­póki mo­głam, to od­pro­wa­dza­łam go wzro­kiem. Gdy wy­szedł, tępo pa­trzy­łam na drzwi, za któ­rymi znik­nął.

– Wszystko w po­rządku? – W gło­sie Toma wy­czu­łam na­pię­cie i tro­skę.

– Tak, dzięki – od­par­łam i za­czę­łam roz­cie­rać obo­lały nad­gar­stek.

Skur­czy­byk był silny. Ro­zej­rza­łam się po sali i za­uwa­ży­łam, że lu­dzie nam się bacz­nie przy­glą­dali, ale gdy stwier­dzili, że za­gro­że­nie mi­nęło, wró­cili do słu­cha­nia mu­zyki i pi­cia.

– Wra­cajmy do pracy.

Do końca zmiany już nic cie­ka­wego się nie wy­da­rzyło, a ja w my­ślach wciąż od­twa­rza­łam wy­raz twa­rzy nie­zna­jo­mego. Jego nie­wy­obra­żal­nie bladą skórę. Czarną grzywkę wy­sta­jącą spod kap­tura, przy­sła­nia­jącą tak samo ciemne oczy. Oczy jed­no­cze­śnie obo­jętne i zmar­twione. Był w moim wieku, a pa­trzył tak, jakby prze­żył nie­jedno. Jak to moż­liwe, że by­łam w sta­nie od­czy­tać ze wzroku aż tyle, skoro ni­gdy wcze­śniej nie zwra­ca­łam uwagi na ta­kie rze­czy? Nie umknęło mi też, że był przy­stojny. Miał kwa­dra­tową szczękę i ładne pełne usta. Cie­kawe, czy by­ła­bym dla niego uprzej­miej­sza, gdy­bym wie­działa, jak wy­gląda?

Chwilę przed za­mknię­ciem do lo­kalu we­szła Ka­te­lyn z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. We­soło po­ma­chała To­mowi na przy­wi­ta­nie i spy­tała:

– Go­towa?

– Eee… – Ob­ró­ci­łam się w stronę Toma i spoj­rza­łam na niego bła­gal­nym wzro­kiem, na co on za­ła­mał ra­miona i kiw­nął głową.

– Do­bra idź, ale na­stęp­nym ra­zem ty za­my­kasz lo­kal.

– Do­bra, dzięki. – Uśmiech­nę­łam się do niego z wdzięcz­no­ścią i po­mknę­łam z przy­ja­ciółką na za­ple­cze. Wło­ży­łam skó­rzaną kurtkę, po­że­gna­łam się i już nas nie było.

Tra­dy­cyj­nie ru­szy­ły­śmy na przy­sta­nek au­to­bu­sowy. Ka­te­lyn zda­wała mi spra­woz­da­nie ze swo­jego dnia, a ja za­mar­łam. Parę me­trów przed nami stał wśród opa­dłych li­ści znany mi ubrany na czarno klient. Opie­rał się o uliczną la­tar­nię, która rzu­cała na niego po­ma­rań­czowe świa­tło. O cho­lera, może chce się ze­mścić? Jakby wy­czu­wa­jąc mój wzrok, pod­niósł głowę i spoj­rzał na mnie. Uśmiech­nął się i choć wy­glą­dał przy tym atrak­cyj­nie, zrze­dła mi mina. Co on tu robi? Cze­kał, aż wyjdę, by mnie do­paść? Ka­te­lyn nie wy­czu­wa­jąc ni­czego, cały czas traj­ko­tała. Pa­trząc mu w oczy, przy­bli­ży­łam się do niej i zła­pa­łam ją pod ra­mię.

– Chodźmy szyb­ciej – wy­szep­ta­łam jej do ucha, wciąż bacz­nie go ob­ser­wu­jąc. – Ten ko­leś pod la­tar­nią jest ja­kiś dziwny.

Na twa­rzy mo­jej przy­ja­ciółki wi­doczne było zdzi­wie­nie, ale uci­chła mo­men­tal­nie i przy­spie­szyła kroku. Póki mo­głam, ką­tem oka ob­ser­wo­wa­łam, czy przy­pad­kiem nie ru­sza w na­szym kie­runku? Ale gdy go mi­nę­ły­śmy, za­czę­łam iść jesz­cze szyb­ciej, wręcz truch­tać, cią­gnąc przy tym Ka­te­lyn, która chyba nie od­czu­wała ta­kiego sa­mego za­gro­że­nia. Wy­tę­ży­łam słuch w ocze­ki­wa­niu na dźwięk kro­ków in­nych niż na­sze, ale nic nie usły­sza­łam. Bę­dąc już pra­wie na końcu alei, ob­ró­ci­łam lekko głowę, by spraw­dzić, czy za nami mimo wszystko nie idzie. Nie wi­dzia­łam go, ob­ró­ci­łam głowę więc jesz­cze bar­dziej. Moim oczom uka­zała się pu­sta klo­nowa aleja. Nie było na niej ży­wego du­cha. Gdzie on się po­dział? Ten wi­dok wcale mnie nie uspo­koił. Wo­la­ła­bym, by da­lej stał pod la­tar­nią.

Do­szły­śmy na przy­sta­nek. Do przy­jazdu au­to­busu zo­stało pięć mi­nut. Ka­te­lyn już zu­peł­nie wy­lu­zo­wana usia­dła na ła­weczce pod wiatą, a ja w po­trze­bie bli­sko­ści przy­sia­dłam się do niej i za­czę­łam pa­lić, by się od­stre­so­wać.

– Fu! Od­suń się! Dym na mnie leci. O co ci cho­dzi? Prze­cież już gdzieś so­bie po­lazł.

Igno­ru­jąc na­rze­ka­nie na smród, opo­wie­dzia­łam o dziw­nym za­cho­wa­niu klienta i o tym, jak go nie­miło po­że­gna­li­śmy. Pod­czas opo­wie­ści nie za­po­mnia­łam o tym, by ner­wowo ły­pać wzro­kiem za sie­bie i spraw­dzać, czy jed­nak gdzieś się z tyłu za nami nie czai?

– Te­raz ro­zu­miem. – Po­ki­wała głową. – Może po­winno się zgło­sić na po­li­cję, że w oko­licy kręci się ja­kiś po­dej­rzany typ?

– No nie wiem? Wiesz, w końcu, w su­mie nic złego nie zro­bił. – Czy ja go bro­nię?

– Sama po­wie­dzia­łaś, że ci pra­wie zmiaż­dżył nad­gar­stek, a to zna­czy, że jest silny. Może być groźny.

De­batę prze­rwał nam nad­jeż­dża­jący nocny au­to­bus, trzeba było po­ma­chać, by się za­trzy­mał. Do­piero w środku ode­tchnę­łam z ulgą. Ka­te­lyn przez całą jazdę za­mar­twiała się tym, jak młode dziew­czyny mają ciężko w ży­ciu i ile czeka na nie nie­bez­pie­czeństw. Na­stęp­nie uznała, że zmu­szają mnie do pracy do późna, a po­tem nikt na­wet nie wpad­nie na po­mysł by mnie od­sta­wić do domu albo cho­ciaż od­pro­wa­dzić na przy­sta­nek. Za­opo­no­wa­łam, prze­cież to my wy­szły­śmy wcze­śniej, tak by­śmy wra­cały z To­mem. Przy­ja­ciółka życz­li­wie się za­śmiała i uszczy­pli­wie sko­men­to­wała wą­tłą po­sturę ko­legi. Do­dat­kowo za­uwa­żyła, że nie za­wsze na zmia­nie je­stem z męż­czy­zną, co ozna­cza, że cza­sem są dwie bez­bronne ko­biety. Póź­niej Ka­te­lyn za­częła na­jeż­dżać na szefa knajpy za brak umie­jęt­no­ści w usta­wia­niu zmian, a ja prze­sta­łam jej słu­chać. Te­raz już po pro­stu ga­dała by ga­dać.

I tak całą po­dróż au­to­bu­sem i drogę do domu Ka­te­lyn cią­gnęła je­den wą­tek. Zmie­niła go do­piero wtedy, jak otwo­rzy­łam lap­topa i za­bra­łam się za wy­bie­ra­nie pizzy. Co jak co, ale je­dze­nie za­wsze było dla niej nu­me­rem je­den. Co za­ska­ku­jące, nie była gruba?! Była na swój spo­sób piękna, lu­biła pod­kre­ślać swoją ory­gi­nalną, wy­ra­zi­stą urodę moc­nym ma­ki­ja­żem. Swój cha­rak­ter ak­cen­to­wała do­no­śnym, za­raź­li­wym śmie­chem. Do­dat­kowo za­wsze pa­plała, nie­istotne o czym, ale po pro­stu mu­siała mó­wić. Do­kład­nie tak jak te­raz za­sta­na­wiała się na głos nad za­le­tami róż­nych ro­dza­jów pizzy.

– O, a może tę! Jest z se­rem, pep­pe­roni i… Ooo… z pie­czar­kami… Nie lu­bię pie­cza­rek! A ta? A nie, z tuń­czy­kiem to nie. O patrz pizza z ba­na­nem! Cie­kawe, jak sma­kuje? Może weź­miemy na spró­bo­wa­nie? Albo nie, jesz­cze bę­dzie nie­do­bra.

Jak wi­dać, wy­bór pizzy to bar­dzo trudna i emo­cjo­nalna sprawa.

– Do­bra moje pół bę­dzie z tuń­czy­kiem, ty wy­bierz, jaką chcesz – pod­ję­łam de­cy­zję.

– Nieee! Wtedy nie bę­dziemy mo­gły się wy­mie­niać – za­pro­te­sto­wała. – Weźmy pep­pe­roni i ha­waj­ską.

Wes­tchnę­łam i po­ki­wa­łam głową.

– Dzwoń – na­ka­za­łam.

– Ale ty pła­cisz?

– Ta, ta dzwoń.

Ubrane w pi­żamy, roz­wa­lone na łóżku po­pi­ja­ły­śmy schło­dzone piwo z lo­dówki i wci­na­ły­śmy tłu­stą pizzę, oglą­da­jąc przy tym denny hor­ror i śmie­jąc się do roz­puku z de­bil­nych, „strasz­nych” scen. Ka­te­lyn od­gry­wała rolę nar­ra­tora i ko­men­to­wała wła­ści­wie każdą scenę. Jej ga­dul­stwo można je­dy­nie po­ko­chać, bo z pew­no­ścią się jej nie prze­gada ani nie uci­szy. Przy niej nie trzeba się wy­si­lać, tak jak przy in­nych. Szu­kać te­matu do roz­mowy czy wspól­nego ję­zyka. Ona ma swój uni­wer­salny, nie­zno­szący ci­szy mo­no­log. Po­trze­buje je­dy­nie słu­cha­czy, ale kto ją tam wie? Może jak jest sama, to też gada? Można to uznać za de­ner­wu­jące albo tak jak ja do­strzec w tym jej oso­bi­sty urok.

Film się skoń­czył, pizza i piwo też (te­raz już na­prawdę będę mu­siała iść do sklepu na po­rządne za­kupy). A Ka­te­lyn za­sy­pia­jąc, ostat­kami sił mam­ro­tała coś o sła­bej grze ak­tor­skiej. Ja na­to­miast kla­sycz­nie uda­łam się na bal­kon, by za­pa­lić ostat­niego dziś pa­pie­rosa. Opar­łam się o ba­rierkę, prze­le­cia­łam wzro­kiem po do­brze zna­nej mi uliczce, a przed oczami mi­gnęła mi syl­wetka męż­czy­zny, stał pod drze­wem.

On wie, gdzie miesz­kam! Z po­wro­tem spoj­rza­łam w miej­sce, gdzie go za­uwa­ży­łam, ale ni­kogo tam nie było. Nikt nie stał pod drze­wem, a prze­cież tylko przez uła­mek se­kundy pa­trzy­łam w inne miej­sce. Wy­rzu­ci­łam pa­pie­rosa za po­ręcz bal­konu i wpa­dłam do miesz­ka­nia jak opa­rzona. Szybko za­mknę­łam drzwi bal­ko­nowe i od razu po­le­cia­łam do tych fron­to­wych, za­su­nę­łam obie za­suwy i za­tknę­łam łań­cuch słu­żący do ich uchy­la­nia. Szarp­nę­łam jesz­cze po­rząd­nie za klamkę, by się upew­nić, czy na pewno są za­mknięte.

Ka­te­lyn na­wet się nie obu­dziła. Po­wró­ci­łam pod drzwi bal­ko­nowe, sta­nę­łam za ścianą i wyj­rza­łam przez okno. Ulica była pu­sta, pa­no­wał na niej ni­czym nie­zmą­cony spo­kój. Po­sta­łam tak jesz­cze chwilę i się pod­da­łam. To głu­pie, ale może mi się wy­da­wało. Nie mogę za­dzwo­nić na po­li­cję i po­wie­dzieć, że w po­bliżu kręci się ja­kiś po­dej­rzany typ, skoro się nie kręci.

Po­szłam do łóżka i wsu­nę­łam się pod koł­drę, obok chra­pią­cej Ka­te­lyn. Le­żąc skie­ro­wa­łam wzrok na drzwi wej­ściowe i przez chwilę in­ten­syw­nie się na nie pa­trzy­łam. Wy­tę­ży­łam też słuch, by być pewną, że nikt się za nimi nie kręci. Nic. Ob­ró­ci­łam więc się na drugi bok i pa­trzy­łam przez okna. Spo­koj­nie, je­ste­śmy na dru­gim pię­trze. Trzeba się uspo­koić i iść spać. Słowa roz­sądku nie dzia­łały, a serce wciąż jakby ko­ła­tało szyb­ciej niż zwy­kle. Nie je­stem już ma­łym dziec­kiem, nie po­win­nam tak ła­two się da­wać wy­stra­szyć.

Tym­cza­sem cie­nie za oknem przy­bie­rały różne nie­po­ko­jące kształty. Może jed­nak ten hor­ror nie był taki naj­gor­szy? Po­woli w końcu za­częło wy­gry­wać zmę­cze­nie, po­wieki same się przy­my­kały, a my­śli sta­wały się co­raz bar­dziej płynne.

Justyna Ko­muda – ab­sol­wentka In­sty­tutu So­cjo­lo­gii Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Uro­dziła się i do­ra­stała w War­sza­wie. Obec­nie mieszka w Ber­li­nie.

Poza fan­ta­styką ko­cha mu­zykę. Pi­sze wła­sne tek­sty pio­se­nek i śpiewa. W wol­nym cza­sie jej naj­więk­szym hobby są po­dróże. Ma­rzą jej się wy­prawy w naj­dal­sze za­kątki świata. Fa­scy­nuje ją po­zna­wa­nie od­mien­nych kul­tur i ucze­nie się o ich zwy­cza­jach. Po­nadto ko­cha wszyst­kie zwie­rzęta, lubi grać na kom­pu­te­rze i jak każdy pi­sarz nie umie się oprzeć do­brej książce.

J. K. Ko­muda

fa­ce­book.pl/j.k.ko­muda

J. K. Ko­muda

tik­tok.com/@j.k.ko­muda

J. K. Ko­muda

in­sta­gram.com/j.k.ko­muda