34,99 zł
Daj z siebie wszystko przez jeden tydzień i odmień swoje życie na zawsze!
Mijają dni. Tygodnie. Lata. Jeśli mamy szczęście, dane nam będzie przeżyć bardzo wiele tygodni. A ile tygodni ze swojego życia pamiętasz? Które z nich najwięcej Cię nauczyły? W których najwięcej osiągnąłeś? Które zbliżyły Cię do Twojego celu, spełnienia Twojego marzenia?
To jest właśnie kuracja, którą chcę Ci zaaplikować, cywilny wariant mitycznego wojskowego hell weeku. To doświadczenie nauczy Cię wydeptywania własnych ścieżek. Da Ci, choćby częściowo, odpowiedź na pytanie, co naprawdę w Tobie drzemie.
Jeśli dożyjesz osiemdziesiątki, będziesz miał za sobą 4160 tygodni.
Może właśnie hell week będzie tym tygodniem, w którym nauczysz się najwięcej w swoim życiu? Tym, który najlepiej zapamiętasz?
Witaj w piekielnym tygodniu Bertranda.
„Moim celem było stworzenie cywilnego wariantu wojskowego hell weeku. Piekielnego tygodnia, który może sobie urządzić każdy, niezależnie od tego, czym się zajmuje. Chodzi o to, byś robił to wszystko, co robisz zazwyczaj, tyle tylko, że o wiele lepiej”.
Piekielny tydzień trenera mentalnego Erika Bertranda Larssena to drobiazgowy, rozpisany na poszczególne dni plan pokazujący, jak można zatrzymać się w codziennej gonitwie i wyjść ze strefy komfortu, wyłamać się z rutyny, sięgnąć po coś więcej. Program polega między innymi na znalezieniu właściwego punktu skupienia, planowaniu zadań i odpowiedniej mobilizacji niezbędnej do ich wykonania. Jeśli w ciągu jednego tygodnia będziesz dawał z siebie wszystko we wszystkich aspektach życia, odkryjesz, że stać Cię na o wiele więcej, niż początkowo myślałeś, i wypracujesz nowe, lepsze nawyki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 253
Płyną dwie młode rybki i spotykają starszą rybę, płynącą w przeciwnym kierunku. Ta kiwa głową i pyta: „Cześć, chłopaki, jak tam woda?”. Cisza, rybki płyną dalej, aż wreszcie jedna spogląda na drugą i pyta: „Co to, do cholery, jest ta woda?”
Amerykański pisarz David Foster Wallace, fragment przemówienia skierowanego do absolwentów Kenyon College w 2005 roku[1]
Wszystkie te dni, które przychodziły i przemijały. Nie miałem pojęcia, że to one są życiem.
Stig Johansson
Dwa powyższe cytaty, z Davida Fostera Wallace’a i Stiga Johanssona, dotyczą tego samego. Chodzi w nich o życie, o to, co otacza nas każdego dnia, jest zawsze i wszędzie i na co ty, z tych właśnie powodów, rzadko zwracasz uwagę.
Wyobraź sobie swoje życie jako długą, prostą oś czasu. Rodzisz się, przeżywasz swój czas i wiele lat później umierasz. Żyjesz w kraju, w którym niczego ci nie brakuje. Walka o dostatni byt, kluczowa dla tak wielu ludzi na naszej planecie, jest ci praktycznie nieznana.
Ale w miarę jak się starzejesz, zaczynasz sobie uświadamiać, że kolejne dni stają się bardzo podobne do siebie. Tydzień przypomina tydzień. Rok przypomina rok. Może nie jesteś już nawet w stanie ich od siebie odróżnić.
Masz wszystko, czego ci trzeba. Właściwie to jest ci dość dobrze.
Generalnie jakoś ci leci.
Z pewnością miewałeś gorsze i lepsze okresy, ale większość czasu zaczyna się zlewać w jedno.
Mimo to czegoś ci brakuje. Być może.
Wyobraź sobie swoje życie jako długą, prostą linię. A teraz pomyśl, że postanawiasz zagiąć tę linię, zawiązać na tej nici mocny supeł, stworzyć pętlę, symbolizującą tydzień, w którym przełamiesz codzienne rytuały, wszystkie przyzwyczajenia i wyobrażenia wyznaczające kierunek twojemu istnieniu. Może właśnie tego potrzebujesz, odmiany, wyzwań, które sprawią, że narzucisz sobie większe niż zazwyczaj tempo. Może dobrze będzie zrezygnować na chwilę z codzienności na rzecz czegoś, co zapamiętasz, z czego wyniesiesz jakąś naukę, czegoś, co będziesz mógł wspominać z dumą i traktować jako punkt odniesienia, czegoś, co da ci więcej niż dotychczasowa rutyna. Łatwo jest wpaść w pewne mentalne tory, koleiny, schematy.
Sam jestem szczęściarzem, bo mogę pracować z wieloma bardzo różnymi ludźmi. Wyróżniającymi się w swoich branżach, dziedzinach, wyjątkowymi na tle reszty społeczeństwa. Byłem zatrudniony w spółkach działających w sektorze telekomunikacji i finansów, pracowałem też jako headhunter. Dane mi było współpracować ze sportowcami i trenerami z 15 różnych reprezentacji krajowych w Norwegii i za granicą, w dyscyplinach takich, jak zapasy, golf i żeglarstwo, aż po biegi narciarskie i taekwondo. Wyniosłem doświadczenie z pracy z Navy Seals, SAS 22 i norweskimi siłami specjalnymi. Prowadziłem swoją działalność głównie w Norwegii, ale w ostatnich latach również na polu międzynarodowym. Jako trener mentalny podróżuję po całym świecie, dzieląc się zgromadzoną przez lata wiedzą. Co tydzień rozmawiam z menadżerami i specjalistami wywodzącymi się z różnych środowisk.
Większość grup, z którymi współpracowałem i od których się uczyłem, to dumne grupy tworzone przez dumnych ludzi. Ludzi chlubiących się swoim zawodem, mających dumne nastawienie i podejście do pracy, do samych siebie, wreszcie do swoich współpracowników i przełożonych. Ludzi przebojowych, pewnych siebie, z doskonałym nastawieniem. Mimo to mogę wskazać jedno środowisko, które różni się od wszystkich innych – jest to środowisko sił specjalnych, zarówno w Norwegii, jak i za granicą. Ludzie stamtąd zdołali wypracować jakość, którą postrzegam jako unikalną. Odnosi się to zarówno do poszczególnych jednostek, jak i do całej kultury organizacji, a przyczyna tego stanu rzeczy tkwi przede wszystkim w wysokiej świadomości technik nazywanych przeze mnie treningiem mentalnym.
_______
Jednym z najważniejszych elementów tych technik jest tak zwany „hell week”, piekielny tydzień. Zdarza się, że rozmawiam z oficerami z brytyjskich sił specjalnych, mężczyznami w słusznym wieku, i to zaskakujące, jak wielu z nich zaczyna po kilku piwach opowiadać o swoich przeżyciach i doświadczeniach wyniesionych właśnie z tego tygodnia. Ciekawe jest też to, jak często wracają oni myślami do tych siedmiu dni, mimo że swój hell week odbyli bardzo dawno temu. Mówią o nim głównie z humorem, z radością, ze śmiechem – a także z dumą. Większość pociągniętych za języki oficerów zgadza się co do tego, że hell week był dla nich nie tylko wyzwaniem czysto fizycznym. Ten tydzień dał im też coś, co może stać się i naszym udziałem, w czym wszyscy możemy uczestniczyć i wyciągnąć z tego korzyść i naukę. Coś głębszego.
Moim celem było stworzenie cywilnego wariantu wojskowego hell weeku. Piekielnego tygodnia, który może sobie urządzić każdy, niezależnie od tego, czym się zajmuje. Chodzi o to, byś robił to wszystko, co robisz zazwyczaj, tyle tylko, że o wiele lepiej.
Nazywam tę metodę „hell weekiem Bertranda”. Tydzień rozpoczyna się o godzinie 5.00 w poniedziałek rano, gdy wstajesz z łóżka, a kończy o godzinie 22.00 w niedzielę wieczorem, gdy kładziesz się spać. W przedziale czasowym wyznaczonym przez te dwa punkty zastąpisz swoje stare „ja” lepszą i bardziej świadomą wersją samego siebie. Przez tydzień będziesz swoim najlepszym wariantem. Nie będziesz już poprzestawał na samej tylko nadziei i snuciu marzeń o tym, że staniesz się lepszy, ot tak, nagle. Zalecam, byś urządził sobie taki tydzień dość szybko. Po to, byś mógł zobaczyć, jak to jest nauczyć się czegoś, nabrać impetu i w pełni doświadczyć wszystkiego, co się z tym wiąże, byś przeżył tydzień, który zapamiętasz do końca życia i wykorzystasz w przyszłości, i to na tak wiele sposobów, że będziesz sam sobie za tę decyzję wdzięczny.
Wszyscy przecież cholernie dobrze wiemy, co powinniśmy zrobić, by poprawić jakość swojego życia, osiągać lepsze wyniki i lepiej się czuć. A mimo to tego nie robimy. Z mojego doświadczenia wynika, że jeśli zdecydujesz się na piekielny tydzień, szybko zrozumiesz, że robienie na co dzień tych wszystkich rzeczy wcale nie jest tak trudne, jak się obawiałeś. W ciągu tych siedmiu dni kierować tobą będą proste myśli. Proste działania. Będziesz się zdrowo odżywiał. Każdego dnia uprawiał sport. Wydajnie wypoczywał. Będziesz słuchał ludzi, których masz wokół siebie. Pracował w stanie najwyższego skupienia. Będziesz wcześnie wstawał. Będziesz się wcześnie kładł. Wszystko, do czego się weźmiesz, będziesz robił rzetelnie. Odetniesz się od tego, co nieistotne. Zrewidujesz swoje priorytety. Będziesz dobrym bliźnim. Będziesz dużo z siebie dawał. Będziesz pozytywnie nastawionym, radosnym człowiekiem. Będziesz zdeterminowany, asertywny, aktywny, będziesz przejawiać inicjatywę. Na jeden tydzień zostaniesz najlepszą wersją samego siebie. Tylko na jeden tydzień. To długo czy krótko? Doświadczenie hell weeku będziesz niósł ze sobą przez całe życie.
_______
Książka, którą trzymasz w rękach, stanowi pod wieloma względami rozwinięcie mojej pierwszej publikacji zatytułowanej Bez litości. Poznaj moc treningu mentalnego. Jeśli czytałeś tę książkę, rozpoznasz z pewnością wiele pojęć i technik, które tu stosuję. Z myślą o wszystkich, którzy jej nie czytali, będę próbował wyjaśniać kluczowe pojęcia w miarę ich przywoływania. Z obu książek można rzecz jasna korzystać niezależnie od siebie, ale byłoby dobrze, gdybyś przeczytał je obie, najlepiej zaczynając od Bez litości. Książki mają oczywiście dużo wspólnego – obie dotyczą treningu mentalnego i obie wyszły spod mojego pióra. W niektórych rozdziałach Hell weeku trafisz na treści i wnioski, które wydadzą ci się znajome, jeśli czytałeś moją pierwszą książkę. W innych miejscach treść będzie zupełnie nowa. Są więc pewne podobieństwa i pewne różnice. Największą z nich jest chyba to, że Hell week to publikacja dużo bardziej praktyczna niż Bez litości.
Obie książki dają jasny wyraz mojej życiowej filozofii, zwanej przeze mnie „The Bertrand Way”, Drogą Bertranda. Wielu czytelników mogło odnieść wrażenie, że jestem facetem, który opowiada, że jeśli tylko zaczniesz wstawać wcześnie rano i dociśniesz gaz do dechy, to wszystko ci się ułoży i będziesz miał szczęśliwe życie.
To, co próbuję powiedzieć, jest o wiele bardziej zniuansowane. Rzecz jasna. Ale najzabawniejsze wydaje się to, że generalnie faktycznie o to mi chodzi.
Tylko że niezupełnie. Mimo wszystko. Tu nie chodzi jedynie o wciskanie gazu do dechy, lecz również o coś głębszego. Między innymi o to, by być w swoim życiu obecnym, znaleźć równowagę, dawać coś z siebie innym i być dobrym człowiekiem. Chodzi o to, by wziąć się z życiem za bary, zrozumieć je, żyć możliwie najpełniej.
_______
Prawda jest taka, że różnym ludziom różnie się w życiu układa. Jednym jest na ogół bardzo ciężko, inni odnoszą sukces za sukcesem, dla jednych to jazda kolejką wysokogórską, dla innych – podążanie równiną bez dolin i wzniesień. Mimo to jestem przekonany, że każdy, bez względu na punkt wyjścia, może czuć się lepiej, żyć pełniej i zdobywać więcej szczytów. Chodzi o to, by żyć najlepszym możliwym wariantem swojego życia, dbać o nie i aktywnie, pozytywnie wpływać na swoje otoczenie. O to, by lepszym uczynić samego siebie i ludzi dookoła.
Niektórzy uważają samorozwój za wyraz egoizmu. Ale to, by być najlepszym wydaniem samego siebie, wiąże się również w dużym stopniu z daniem samemu sobie możliwości bycia lepszym wobec innych. To nie przypadek, że pasażerowie samolotów proszeni są, by najpierw sami włożyli maski tlenowe, a dopiero potem pomogli sąsiadom.
Nie musisz się zatem obawiać, że mój piekielny tydzień zakończysz jako potwór. Stanie się wręcz przeciwnie. Wyjdziesz z niego jako lepsza osoba. Przepełniona większym poczuciem harmonii, bardziej z siebie zadowolona. Owszem, zaczniesz osiągać lepsze wyniki, ale też staniesz się lepszą wersją siebie.
_______
Techniki, narzędzia, przekonania i przemyślenia, które opisałem w obu moich książkach, bazują w dużej mierze na wartościach, których nauczyłem się od innych. I wszystkie one są proste.
Tak proste, że samo to bywa często przyczyną, z której ich nie stosujemy. Skoro coś wydaje się tak niewiarygodnie proste, to chyba nie ma prawa działać? To, o czym piszę, może się wydawać niemal banalne i dlatego wielu ludzi reaguje sceptycznie: Jak coś tak prostego może zmienić te obszary mojego życia, które odczuwam jako trudne, wymagające, złożone albo wręcz beznadziejne?
Z mojego doświadczenia wynika, że grupą najbardziej krytyczną wobec tego, co próbuję przekazać, są dobrze wykształceni, pełniący prestiżowe funkcje mężczyźni po czterdziestce. Rozumiem ich sceptycyzm. Jakiś czas temu sam pewnie byłbym krytykiem mojej obecnej branży. Pod wieloma względami jestem osobą konserwatywną i racjonalną, co zresztą wyniosłem z mojego domu rodzinnego. Na dodatek pracowałem w organizacjach, których kultura na wiele sposobów mogła pogłębić tę postawę. Ale z różnych powodów, z pewnością dość złożonych – specyficzne połączenie osobowości, otoczenia, zainteresowań i kilku przypadków, które zadecydowały o tym, kogo spotkałem na swojej drodze i co przeżyłem – zacząłem powoli rozumieć, jak ogromna moc drzemie w tych prostych technikach. Przynoszą one efekty dopiero, gdy się w nie uwierzy i zaangażuje całym sercem. Fakt, że coś prostego może dać dużo większy efekt, niż się początkowo sądziło, budzi rzecz jasna sceptycyzm i krytycyzm. Każdy sceptyk, który zabierze się do pracy bez przekonania, potwierdzi na pewno swoje przekonanie – właśnie dlatego, że zabrakło mu zaangażowania.
Ludzie zazwyczaj myślą: Nie muszę czytać instrukcji obsługi, by robić zdjęcia tym aparatem, zmontować tę komodę lub pracować na tym komputerze. I najprawdopodobniej mają rację. Chwytają sprzęt i niecierpliwie zaczynają go używać. Ale nikt im wtedy nie powie, jak korzystać z aparatu fotograficznego tak, by robił jak najpiękniejsze zdjęcia, jak sobie z nim radzić w różnych sytuacjach, jak czerpać najwięcej z możliwości, które dają ustawienia – czyli, krótko mówiąc, jak w pełni wykorzystać potencjał sprzętu.
Tak samo jest w życiu. Większość z nas jakoś sobie radzi. Wszystko działa, o tyle o ile. A przecież w zasięgu ręki jest wiele instrukcji obsługi życia. Powstały doskonałe książki o tym, jak żyć pełniej, bardziej optymalnie, uwolnić swój potencjał, uzyskać równowagę, częściej doświadczać szczęścia – po prostu o tym, jak się lepiej czuć. Ale wielu z nas reaguje na takie książki myślą „Nikt nie będzie mi tu opowiadał, jak mam żyć. Zrobię tak, jak mi się wydaje, że powinienem, i będę trzymać kciuki, żeby się udało”. Nie twierdzę, że istnieje jedna jedyna publikacja opisująca techniki idealnie dopasowane właśnie do ciebie. Ale pragnę podkreślić: masz dostęp do prostych narzędzi, które mogą poprawić twoje życie. Nieważne, kim jesteś i w jakiej znajdujesz się sytuacji.
Po wydaniu mojej pierwszej książki otrzymałem mnóstwo komentarzy, w większości bardzo pozytywnych. Ci, którzy krytykowali tę pozycję, mówili na ogół, że jej treść ich nie dotyczy, bo mają przecież takie ciężkie życie. Że są naznaczeni przez koszmarne dzieciństwo, chorują albo wegetują na zasiłku. Ale pamiętaj: tu nie chodzi o to, by być najlepszym, tylko o to, by być najlepszą wersją siebie. Obowiązuje cię tylko i wyłącznie twoja definicja sukcesu. Sam musisz ze sobą uzgodnić, czym dla ciebie jest „dobre życie”.
To proste, a zarazem wcale nie takie łatwe. Możesz uznać to za motywujące albo postąpić tak jak większość ludzi – odłożyć instrukcję, chwycić aparat i mieć nadzieję, że twoje zdjęcia wyjdą w miarę dobre.
Ukończenie piekielnego tygodnia coś ci da. Czegoś się nauczysz. Będziesz mógł korzystać z tych doświadczeń przez resztę życia. To, czy postanowisz zafundować sobie hell week, zależy wyłącznie od ciebie. Ty zdecydujesz, czy zaangażować się w projekt całym sercem, czy podejść do niego bez przekonania. Ta książka sama w sobie zadziała tak jak większość publikacji tego typu – sprawi, że na chwilę się zatrzymasz, zastanowisz, a może nawet zdecydujesz się na zmianę czegoś w swoim życiu. Nie musisz koniecznie przystępować do hell weeku by wyciągnąć z tej książki jakąś korzyść. Ale to ci na pewno pomoże.
Przeczytaj najpierw tę książkę w całości, najlepiej w ciągu od jednego do trzech tygodni. Nie potrzebujesz więcej czasu, to w końcu krótka i prosta książka. Kiedy już ją przeczytasz, zacznij przygotowania do swojego hell weeku. Przeznacz na nie minimum trzy tygodnie, ale nie więcej niż miesiąc. A potem rozpocznij swój piekielny tydzień. Korzystaj z tej książki jak z instrukcji obsługi, zarówno w fazie przygotowań, jak i podczas trwania samego hell weeku, sprawdzając w niej potrzebne ci informacje.
_______
Mijają dni. Tygodnie. Lata. Jeśli mamy szczęście, dane nam będzie przeżyć bardzo wiele tygodni. A ile tygodni ze swojego życia pamiętasz? Które z nich najwięcej cię nauczyły? W których najwięcej osiągnąłeś? Które zbliżyły cię do twojego celu, spełnienia twojego marzenia?
To jest właśnie kuracja, którą chcę ci zaaplikować, cywilny wariant mitycznego wojskowego hell weeku. To doświadczenie nauczy cię wydeptywania własnych ścieżek. Da ci, choćby częściowo, odpowiedź na pytanie, co naprawdę w tobie drzemie.
Jeśli dożyjesz osiemdziesiątki, będziesz miał za sobą 4160 tygodni.
Może właśnie hell week będzie tym tygodniem, w którym nauczysz się najwięcej w swoim życiu? Tym, który najlepiej zapamiętasz?
Witaj w piekielnym tygodniu Bertranda.
Erik Bertrand Larssen
Oslo, sierpień 2013
[1] Tłumaczenie: Adriana Prodeus, http://opowiadanie.org/2012/10/krotkie-wywiady-z-obrzydliwcami/
Ze wszystkich walk, które musi stoczyć żołnierz Navy SEALs, najważniejsza jest ta pierwsza: walka i triumf myśli nad ciałem.
Źródło nieznane
Jestem jednym z bardzo wielu ludzi w tym kraju, którzy brali udział w piekielnym tygodniu organizowanym przez wojsko. Uczestniczyłem w nim w szkole podoficerskiej. Przeszedłem także inne podobne ćwiczenia, może nawet równie ciężkie i pouczające. Dosyć dobrze sobie z nimi radziłem, ale, o rany, tak wielu było tam ludzi lepszych ode mnie. Nie przeszedłem natomiast żadnego z dwóch szkoleń powszechnie uważanych za najtrudniejsze, to jest szkolenia w ramach naboru do piechoty morskiej i do sił specjalnych. Mimo że w tym, co piszę, często powracam do moich doświadczeń z wojska, nie uważam siebie za kogoś szczególnie twardego. Zaznaczam to, by podkreślić, że ćwiczenia, które proponuję, są w pełni wykonalne dla większości ludzi.
Poznałem w czasie tych ćwiczeń wielu wspaniałych facetów, dużo zdolniejszych, wytrzymalszych, silniejszych i bardziej gotowych do walki ode mnie. Lecz tym, co sprawiało, że po ukończeniu szkoleń wręcz pękałem z dumy, był właśnie punkt wyjścia. Zawsze byłem trochę niezdarnym, niepewnym siebie chłopakiem i nie miałem szczególnego poczucia, że nadaję się na dobrego żołnierza albo oficera. Być może to właśnie ten kontrast, ta przestrzeń możliwości sprawiły, że tak dużo się nauczyłem. I nauka ta znaczy dla mnie tak wiele, że mam ochotę dzielić się z innymi moimi doświadczeniami. Dziś bardzo się z nich cieszę. Lepiej czuję się z samym sobą, mam więcej wiary w siebie, rozwinąłem się jako człowiek. Stało się to z pewnością – przynajmniej po części – za sprawą hell weeku. Ale latem 1992 roku, kiedy jako dziewiętnastolatek stałem w szeregu z innymi kadetami w jednostce w Trandum, sytuacja była zgoła inna. Stoicie tu teraz? Macie ochotę zafundować sobie piekielny tydzień?
_______
Nie wiem. Czuję się niepewny. Spięty, ale jednocześnie gotowy, by zacząć. Czas oczekiwania był długi i pod wieloma względami trudny. Stoję w pozycji „spocznij”. Dłonie za plecami, pięty rozstawione w odległości mniej więcej jednej stopy. Czuję się spokojniejszy niż przed kilkoma minutami. Czuję, że oddycham głębiej, że moje tętno trochę się uspokaja. Przygotowałem sobie cały sprzęt, włożyłem właściwy mundur. Mundur polowy. Czapkę mam na głowie. Polową. Buty świeżo wyczyszczone. Stoję tam. Patrzę przed siebie. Trochę się pocę. Dochodzę do siebie.
Przed barakami staje w końcu w formacji jakichś 120 kadetów. Wciąż słyszę bicie własnego serca. Wszystko stało się tak szybko. Poprzedniego wieczora późno zasnąłem. Gdy w końcu udało mi się zapaść w sen, natychmiast obudził mnie wrzask kaprala: Alarm!
Szary świt nad Trandum. W ciągu zaledwie kilku minut prycza została zasłana, sprzęt skompletowany, a ja wypadłem z baraku i ustawiłem się w szeregu. Na trawie wciąż lśniła rosa.
Wszyscy oficerowie patrzą na nas z ukosa. Lustrują nas. Obserwują. Wyglądają bardzo poważnie. My, kadeci, jesteśmy zestresowani. Ale staramy się sprawiać wrażenie opanowanych. Wielu już odpadło w ciągu ostatnich tygodni. Rozglądamy się wielkimi oczami. Niektórzy jeszcze biegają, poprawiają czapki, wpychają końce sznurówek w cholewy butów, zaciskają i wiążą troki wojskowych plecaków. Guziki munduru mają być zapięte. Cały sprzęt przejrzany i sprawdzony. Czy pamiętaliśmy o zapasowych magazynkach, saperce, masce gazowej, opatrunku z kompresem, bagnecie i przyborach do pisania? Pasek przy broni musi mieć odpowiednią długość.
Ostatni z nas, którzy nie zdążyli jeszcze zająć miejsc w szeregu, krzywią twarze. Uwijają się jak w ukropie, by nie skończyć jako spóźnialscy. Co chwila podnoszą nerwowo wzrok i sprawdzają, czy kapral zwraca na nich uwagę. Ciszę przery-wa tylko dźwięk wojskowych butów uderzających o asfalt, chrzęst układanej na żwirze broni i odstawianych ciężkich plecaków.
Jestem zdenerwowany, ale jednocześnie pobudzony, trochę podekscytowany i szczęśliwy, że wreszcie się zaczęło. Ale towarzyszy mi też strach. Boję się. Nie wiem, na czym mam się skupić, o czym myśleć. Nie jestem pewien, czy mam w sobie to, czego potrzeba, by stawić czoła kolejnym siedmiu dniom.
Piekielny tydzień. Nazwa mówi sama za siebie. Rozpoczął się właśnie tydzień z piekła rodem. Wiem, że kolejne dni wiele zweryfikują. Wydaje mi się, że najważniejsza będzie niezłomna wola, odwaga, wytrzymałość i siła – zarówno fizyczna, jak i charakteru. Umiejętność trzeźwego myślenia w stresującym położeniu, brnięcia przed siebie pomimo zmęczenia, znużenia, głodu i braku snu. Kolejne dni wykażą, czy mam umiejętności konieczne do poprowadzenia moich ludzi do walki, czy potrafię o siebie zadbać w wymagających sytuacjach. Dadzą oceniającym mnie oficerom podstawę do decyzji o przyjęciu bądź nieprzyjęciu mnie do szkoły podoficerskiej.
Niedługo przestanę być kadetem. Po tym tygodniu wszystko się przesądzi. Widzę oczyma duszy błoto, niekończące się marsze i wrzeszczącego kaprala. Wyobrażam sobie, że będzie ciężko, boleśnie, frustrująco. Do ustawionych w szeregu kadetów podchodzi oficer i staje. Z jego ust pada kilka krótkich instrukcji, po czym gramolimy się na paki ciężarówek. Następny przystanek: Piekło.
_______
Kilka tygodni później: „Bieg na przełaj. Kierować się żółtymi taśmami. Nie zatrzymywać się”. Instrukcje były proste, lecz mimo to w naszych głowach narodziło się wiele pytań. Jak daleko mamy biec? Jak długo? Co się wydarzy po drodze?
Ruszaliśmy ze startu interwałowego, więc każdy kadet biegł sam. Biegłem i biegłem. Właściwie czułem się całkiem nieźle. Wyprzedziłem część tych, którzy ruszyli przede mną. Pędziłem przez bagna, przez las i otwarty teren. Na pewnym etapie przestałem się martwić, że zamoczę buty. Nie wiem, jak długo biegłem. Godzinę. Albo dwie. Może trzy.
Na szczycie wysokiego wzniesienia stał oficer prowadzący testy sprawnościowe, lepiej znany jako „Spr-Off”, prawdziwy człowiek Północy bez reszty oddany swojej pracy. „Masz dobry czas, teraz pokaż, jak strzelasz”, rzucił do mnie mocnym północnym dialektem.
Dostałem standardową broń norweskiej armii, karabin automatyczny AG-3, oraz instrukcję, by przebić pięć balonów umieszczonych po drugiej stronie toru strzeleckiego. Trafiłem dwa z nich.
„Do dupy, teraz musisz zrobić trzy rundy karne”, powiedział Spr-Off. Moje umiejętności strzeleckie nieszczególnie mu zaimponowały. Runda karna polegała na przeczołganiu się przez błotnisty tor usiany przeszkodami. Było przeraźliwie zimno. Zaskoczyło mnie, jak lodowate może być błoto w środku lata. Gdy się w nim położyłem, zabrakło mi na chwilę oddechu. Błoto było gęste, lepkie i brązowe. Szło mi powoli. Każdy metr pokonywałem z najwyższym trudem. Czułem się, jakbym w ogóle nie posuwał się naprzód.
Czołgałem się w tej lodowatej mazi dość długo. Zupełnie jakbym pływał w syropie. Nigdy wcześniej nie było mi tak zimno. Gdy wreszcie ukończyłem swoje trzy karne rundy, kazano mi biec dalej. Nasiąknięty wilgocią mundur był ciężki, mięśnie zesztywniałe, ale pokuśtykałem przed siebie. Szczękałem zębami i drżałem na całym ciele. Czułem, że zaczynają się kurcze w udach. Biegnij, pomyślałem, trochę się poruszasz i zrobi ci się cieplej. W tym błocie wszystko się skończyło. Przedtem czułem się dość dobrze fizycznie i miałem pozytywne nastawienie, ale ta porażka sprawiła, że uszedł ze mnie cały optymizm. Byłem zmarznięty i zesztywniały.
Ukończyłem bieg, truchtając z pochyloną głową. Gdy przybyłem do obozu, powiedziano mi, żebym zmienił ubranie. Przestałem biec i zrobiło mi się jeszcze zimniej. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem, ale zupełnie straciłem panowanie nad drżeniem ciała. Cały się trząsłem. Palce miałem tak sztywne, że ledwie rozpiąłem guziki munduru. Z nosa ciekły mi smarki, z ust kapała ślina, męczyłem się z każdym guzikiem. Dłonie przestały mnie słuchać.
W końcu zostałem w samych majtkach. Skrzyżowałem ramiona na piersi, zgiąłem kolana, stojąc w pozycji embrionalnej i próbując się rozgrzać. Pogrążyłem się w apatii. Czułem, że nie mam dość siły ani kontroli nad ciałem, by zajrzeć do plecaka i poszukać w nim suchych ubrań. Zobaczyłem przed sobą kadeta, który musiał przybiec do obozu sporo przede mną. Zdążył się już przebrać i szedł w moją stronę. Miał na sobie „kapotę”, ciepły, wełniany sweter wojskowy. Uśmiechał się i był w dobrym humorze, rzucił jakiś dowcipny komentarz do stojącego niedaleko kolegi. Pewnie dopiero co sam się rozgrzał. Znałem go tylko z widzenia.
Stałem tam w samych majtkach i musiałem wyglądać żałośnie. Chudy, trzęsący się, zmarznięty. Tamten kadet podszedł do mnie, spojrzał mi w oczy i jego uśmiech natychmiast zniknął, a twarz przybrała poważny wyraz. Musiałem patrzeć na niego błagalnym wzrokiem, bo wyczytałem z jego miny, że się nad czymś zastanawia. W końcu zdjął z siebie swój sweter i pomógł mi go włożyć. „Oddasz mi go, jak się rozgrzejesz”, powiedział.
Wciąż zdarza się, że myślę o tym, jak fantastyczny był to gest. Nie zauważył go żaden z oficerów. Szlachetny czyn kadeta Horna był zupełnie bezinteresowny. Ujawniła się w nim empatia i zwykła ludzka życzliwość. Mógł mnie minąć i uznać, że muszę sobie poradzić sam. Ale zamiast tego oddał mi własny sweter, bym nie musiał marznąć. Gdy całkiem niedawno opowiadałem tę historię pewnej kobiecie z Bergen, która znała Thomasa Horna, poczułem ucisk w gardle. Niewielki gest, który jednak w tamtej sytuacji miał ogromne znaczenie.
_______
Kilka dni później zostaliśmy podzieleni na zespoły. Każdy zespół otrzymał wielką prostokątną skrzynię. Wszystkie były wypełnione piaskiem. Kapral powiedział nam, że musimy je z sobą zabrać. Nie mieliśmy pojęcia, jak daleka czeka nas droga, ale wiedzieliśmy, że to co najmniej kilkadziesiąt kilometrów. Niektórzy twierdzili, że zadanie jest niemożliwe do wykonania. Przecież to się nie da, ta skrzynia jest za ciężka, mówili, nie będziemy w stanie nieść jej zbyt długo. Inni szeptali: Chcą nas tylko wystraszyć. Na pewno poniesiemy skrzynię tylko kawałek, a potem każą nam ją zostawić gdzieś przy drodze.
Dostaliśmy rozkaz, by maszerować do nowego celu, który wyznaczono na mapie. I zaczęliśmy kombinować: Jak zabrać ze sobą tę wielką, ciężką i nieporęczną skrzynię? Uzgodniliśmy, że przymocujemy do niej długie żerdzie tak, by można ją było nieść na barkach. Wzdłuż skrzyni zamontowaliśmy dwa drągi wystające z przodu i z tyłu, tak by mogły ją nieść dwie osoby. Doliczając broń, plecak i ekwipunek, był to przeraźliwy ciężar.
Wydaje mi się, że skrzynia ważyła jakieś 60–80 kilo, mniej więcej tyle, co dorosły mężczyzna.
Stanowiła ogromne obciążenie dla barków i nóg, lecz mimo to ruszyliśmy z mozołem przed siebie. Po dłuższym czasie jeden z niosących ją kadetów powiedział: To niemożliwe, we dwójkę nie damy rady. Zamocowaliśmy więc jeszcze dwie żerdzie w poprzek tych pierwszych, tak by rozłożyć ciężar na cztery osoby. Dopiero wtedy zaczęło nam jakoś iść. Poczuliśmy, że wreszcie możemy posuwać się stosunkowo szybko, mimo że musieliśmy dźwigać skrzynię.
Cały czas starałem się stawiać sobie krótkodystansowe cele. Planowałem z wyprzedzeniem zaledwie jednej lub dwóch godzin, maksymalnie jednego dnia. Wiedzieliśmy, że hell week będzie trwał mniej więcej siedem dni, ale nie mieliśmy pojęcia, kiedy dokładnie się zakończy.
Kolejne dni wypaliły mi się w pamięci jako kwintesencja piekielnego tygodnia. Wydaje mi się, że szliśmy trzy doby, ale nie mam pewności, bo straciłem poczucie czasu. Pamiętam, jak strasznie bolały mnie uda i barki. Był to dla mnie zupełnie nowy rodzaj bólu, silniejszy i bardziej intensywny od jakiegokolwiek, który odczuwałem wcześniej. Zacząłem rozumieć, czym jest piekielny tydzień. Ale z tyłu głowy wciąż miałem myśl, że jesteśmy w stanie wytrzymać więcej, niż nam się wydaje. Pomagało mi to. W środku całego tego bólu byłem właściwie ciekaw, jak daleko dam radę to pociągnąć. Myślałem sobie: To istne piekło, ale ja nie umieram. Tak długo, jak jestem w stanie stawiać jedną stopę przed drugą, pozostaje mi tylko iść dalej.
Mijały godziny. Z czasem kolejni kadeci zaczęli odpadać z drużyny. Rezygnowali z powodu urazów, przeciążenia i wyczerpania. A może to była tylko kwestia „słabej woli”, jak nazywali to nasi oficerowie. Odpadali, poddawali się. Do dźwigania skrzyni było coraz mniej ludzi. Po drodze musieliśmy ciągle stawiać czoła symulowanym atakom gazami bojowymi. Trzeba było wtedy dodatkowo wkładać maski gazowe. W masce trudniej złapać powietrze. Słyszy się własny nerwowy oddech i widzi tylko plecy maszerującego przed sobą człowieka. Patrzy się na niego z nadzieją, że wie, dokąd idzie.
Ból w nogach i barkach stawał się coraz bardziej nieznośny. Były momenty, kiedy musiałem odliczać po dziesięć kroków, by w ogóle być w stanie iść dalej. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem... Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem... Za każdym razem, gdy dochodziłem do zera, myślałem: Dam radę zrobić jeszcze dziesięć kroków.
W pewnym momencie wykruszyło się już tylu ludzi, że pozwolono nam dobrać jedną osobę z innej drużyny, w której straty nie były tak wielkie. Podporucznik Johansen powiedział, że możemy wybrać jednego człowieka z liczniejszego zespołu. Decyzja przypadła mnie. Kadeci ustawili się w szeregu, a ja wskazałem Petersona, ponieważ był największy i wyglądał na silnego. Thomas Peterson i ja nadal jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. A wtedy, w środku lasu, zabraliśmy się do dźwigania skrzyni, on i ja. Musieliśmy ją teraz nieść parami, bo zostało nas tak niewielu.
W tamtym momencie do końca hell weeku zostało nam tylko półtorej doby, ale my o tym nie wiedzieliśmy. Do dźwigania skrzyni było nas już zaledwie kilku i muszę przyznać, że coraz częściej myślałem, że to nam się nie uda. A jeśli ma się udać, to musimy być już blisko końca, stwierdziłem wreszcie. Jeśli uda mi się zrobić jeszcze jeden krok, będę trochę bliżej celu. Wszystko ma jakiś kres. To też się wreszcie skończy. Tylko kiedy?
_______
Po latach pamiętam jedną rzecz lepiej niż wszystkie inne. Mianowicie to, że jeśli sądzisz, że gorzej już być nie może, to bardzo się mylisz. Zastanawiasz się, czy jesteś w stanie znieść cały ten ból i dyskomfort, dźwigać ciężary, brodzić w zimnej wodzie, być non stop głodny, non stop niewyspany. W czasie wojskowego hell weeku znajdujesz się cały czas poza swoją strefą komfortu, bo o to właśnie w tym chodzi i jest to ekstremalnie trudne wyzwanie. Dyskomfort rośnie w miarę upływu czasu. I wcale szybko nie znika.
Na początku skręca cię z głodu. Ale po jednym czy dwóch dniach organizm się przystosowuje. Żołądek się kurczy i po jakichś dwóch dobach głód przestaje być już tak dokuczliwy. Najgorszy jest chłód i brak snu. Spaliśmy po parę godzin tu i tam, wspomnienia mi się zlewają, więc nie pamiętam dokładnie. Brak snu jest fatalny, o wiele gorszy niż brak jedzenia.
Ogólnie rzecz biorąc, sytuacja wygląda tak: Organizm nie ma nigdy czasu na porządną regenerację. Z godziny na godzinę jesteś coraz bardziej zmęczony i senny, mięśnie ci sztywnieją, masz coraz więcej ran i otarć, jest z tobą coraz gorzej. I właśnie dlatego tak fascynujące jest doświadczenie tego, ile faktycznie jesteś w stanie znieść. Bo jesteś w stanie iść dalej, jesteś w stanie dźwigać ciężką skrzynię. Jesteś w stanie znajdować kierunek, posługując się mapą. Jesteś w stanie wspierać innych żołnierzy. Doświadczasz, że nawet w takiej sytuacji można dać sobie radę.
Ludzkie ciało to fantastyczna machina. Mózg walczy o choćby najkrótsze chwile snu, bo ich potrzebuje. Zasypiasz na stojąco, może tylko na parę sekund, ale najwidoczniej i to przynosi skutki. To niezwykłe doświadczenie – być tak zmęczonym, że dosłownie zasypia się na stojąco.
Pamiętam, jak miałem piętnaście lat i mój ojciec obudził mnie o czwartej rano, bo mieliśmy jechać na ryby. Pojechaliśmy z moim przyjacielem Oddem-Fredrikiem do Hvaler i pierwszy raz w życiu ktoś mnie obudził tak wcześnie. Byłem straszliwie niewyspany i pomyślałem: Czy naprawdę dam radę teraz wstać? Moje ciało protestowało tak gwałtownie, że już sądziłem, iż nadeszła moja ostatnia godzina. Ale jak się to powtórzy kilka razy, to idzie coraz lepiej. Zna się już sytuację, wie, jak reaguje organizm, jest się przygotowanym. Dlatego też można skupić się na czymś innym i nie poświęcać tyle uwagi poczuciu dyskomfortu.
_______
Byliśmy w lesie przez prawie tydzień. A kiedy spędzi się tyle czasu na łonie natury, ciało zaczyna się zmieniać. We wszystkich możliwych miejscach miałem drobne ranki, rozcięcia i zadrapania. Byłem zesztywniały, obolały, siny i poobijany. Moja skóra też się zmieniła, stała się tłusta, brudna od sadzy z prymusa, potu i barw kamuflażowych. Zupełnie tak, jakby zyskała nową warstwę. Również oddech miałem inny, pachnący acetonem, może było to związane z brakiem jedzenia, nie jestem pewien. Tak czy inaczej, połączenie tych wszystkich rzeczy sprawiło, że tam w lesie staliśmy się innymi ludźmi.
Dużą rolę odegrało także to, że cały czas byliśmy pod gołym niebem. Do tego niedostatek snu, jedzenia i ekstremalny wysiłek fizyczny. Nigdy nie miało się czasu na odpoczynek. Wystawialiśmy nasze ciała na próby dotychczas zupełnie nam nieznane. Wydaje mi się, że zrzuciłem siedem kilo w ciągu sześciu dni. Krzyki, stres, bieganie, maszerowanie, ciężki plecak, skradanie się, czołganie, biegi z przeszkodami. Zaczynasz dostrzegać żebra, widzisz wystające kości, mundur na tobie wisi. Czujesz się dziwnie, bo nagle bardzo wyraźnie schudłeś. Wiesz, że brak jedzenia i snu cię osłabiły. Ale mimo to czujesz, że sobie z tym poradzisz, że spokojnie można iść dalej. Zawsze można iść dalej!
Gdy zaczęliśmy się zbliżać do jednostki w Trandum, zrozumiałem, że niedługo wszystko się skończy. Mieliśmy na sobie maski gazowe. Nagle wyrósł przed nami kapral i wydał rozkaz ruszenia biegiem do jednostki. „Za mną!”, zawołał i zaczął biec przed siebie w szybkim tempie. Próbowaliśmy dotrzymać mu kroku. Dźwigałem skrzynię i pamiętam, że pomyślałem: To niemożliwe, on przekracza swoje kompetencje, przecież zaraz nas zajedzie. Byłem wściekły na biegnącego na przedzie kaprala. Ale nie mogłem się zatrzymać.
Nagle kapral stanął i zawołał: „Alarm lotniczy!”. Znieruchomieliśmy i potoczyliśmy po sobie pytającym wzrokiem, a wtedy kapral wrzasnął, że mamy się okopać. Okopać się?, pomyślałem. Jak, do ciężkiej cholery, mam się niby okopać? „Macie w ekwipunku saperki, prawda? No to się okopcie” – polecił kapral głosem, w którym dało się wyczuć zniecierpliwienie. Znalazłem saperkę, skręciłem ją pod właściwym kątem i zacząłem kopać, chociaż gdybyś mnie wtedy widział, być może nazwałbyś to inaczej. Dziobaniem albo grzebaniem w ziemi. A może dłubaniem. Tak czy inaczej, było to niezdarne i żałosne. Uświadomiłem sobie wtedy nagle, jaki jestem zmęczony. To był ostatni dzień piekielnego tygodnia i bolało mnie całe ciało. Byłem wyczerpany i niewyspany. Saperka zdawała się ciężka. Stałem zgarbiony, próbując kopać w ziemi i piasku. Przygotowanie okopu w tamtym miejscu było możliwe w dość krótkim czasie, ale ja byłem zbyt zmęczony. Nabierałem na saperkę tylko odrobinę piasku. Nieprawdopodobne. Opuściły mnie wszystkie siły. Byłem pusty w środku. Samo uniesienie saperki i wbicie jej w ziemię wydawało mi się wielkim wysiłkiem. Nie dawałem rady przenosić piasku z miejsca na miejsce. Fascynujące.
W końcu kapral trochę się uspokoił. Znów zaczęliśmy maszerować i nareszcie dotarliśmy do jednostki. Przyszedł do nas oficer prowadzący szkolenie i oznajmił, że piekielny tydzień dobiegł końca.
_______
Kilka dni później zostałem wezwany do biura komendanta Szkoły Podoficerskiej Wojsk Lądowych, majora Paya. Wzorowego oficera i doskonałego dowódcy. Przekroczyłem próg. Stanąłem na baczność, trzaskając obcasami. Klatka piersiowa wypchnięta w przód, pięty do siebie, ramiona po bokach, zaciśnięte pięści. Wzrok skierowany przed siebie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Helvetesuka. 7 dager som forandrer livet ditt
Copyright © Erik Bertrand Larssen
Published in agreement with Stilton Literary Agency, Norway
and Book/lab Literary Agency, Poland.
All rights reserved.
Copyright © 2017 for the Polish edition by Smak Słowa
Copyright © for the Polish translation by Karolina Drozdowska
Copyright © for cover photo by Jeton Kacaniku
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Edytor: Anna Świtajska
Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz
Projekt graficzny książki: Piotr Geisler
Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska
Zdjęcie autora na okładce: Jeton Kacaniku
ISBN 978-83-65731-20-3
Smak Słowa
ul. Sobieskiego 26/4,
81-781 Sopot
Tel. 507-030-045
Szukaj nas także na
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl