Odwyk mentalny. Pięć kroków do lepszej codzienności - Erik Bertrand Larssen - ebook

Odwyk mentalny. Pięć kroków do lepszej codzienności ebook

Erik Bertrand Larssen

4,3
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

ERIK BERTRAND LARSSEN to najsłynniejszy trener mentalny w Norwegii, który odniósł olbrzymi sukces również jako autor książek i wykładowca. Pracuje z gwiazdami sportu i z ludźmi biznesu, ale także z zupełnie zwyczajnymi kobietami i mężczyznami, którym pomaga stawać się lepszymi wersjami samych siebie.

Ta książka opowiada o tym, jak stworzyć sobie wspaniałą codzienność, niezależnie od punktu wyjścia. Autor szczerze i otwarcie mówi o własnych porażkach, wyjaśniając, jak każdy z nas – na drodze drobnych zmian i korekt – może stać się zwycięzcą we własnym życiu.

Erik Bertrand Larssen był zawodowym żołnierzem, służył w wojskach specjalnych, ukończył też studia ekonomiczne. Został odznaczony medalem za zasługi dla obronności kraju. Od niemal piętnastu lat motywuje ludzi w Norwegii i poza jej granicami do wprowadzania zmian w swoim życiu. Jego wcześniejsze książki: Bez litości, Hell week oraz Tu i teraz, zostały przetłumaczone na trzynaście języków i sprzedały się w łącznym nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 133

Oceny
4,3 (7 ocen)
3
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PaweLnowak610

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
agatastachow

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę czyta się na jednym wdechu, ponieważ jest napisana obrazami, które zostają w głowie i wracają w codziennym życiu. Nie sposób odmówić autorowi słuszności wielu stwierdzeń - wszystko można od ręki odnieść do swojego życia i...zastosować lub dyskutować...
00
otcto
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Super. Szczerze opisana historia poważnych problemów trenera mentalnego. Ktoś kto sięgnął dna może chyba najwięcej nauczyć o zmianie.  Mało w niej technik ale to co jest opisane jest bardzo wartościowe.
00

Popularność




Erik Bertrand Larssen

Odwyk mentalny

Pięć kroków do lepszej codzienności

Wydanie 1

Książka napisana we współpracy z Evenem Vaa

Przekład z języka norweskiego:

Karolina Drozdowska

Sopot 2021

Tytuł oryginału:Mental rehab. Fem steg til en fantastisk hverdag

Copyright© Erik Bertrand Larssen

Published in agreement with Stilton Literary Agency, Norway and Book/lab Literary Agency, Poland.

All rights reserved.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Smak Słowa

Copyright © for the Polish translation by Karolina Drozdowska

This translation has been published with the financial support of NORLA, Norwegian Literature Abroad

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Edytor: Anna Świtajska

Redakcja i korekta: Anna Mackiewicz

Projekt graficzny książki: Piotr Geisler

Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska

Druk: Drukarnia Abedik

Konwersja do EPUB/MOBI:

http://www.epubio.pl

ISBN: 978-83-66420-63-2

Smak Słowa

ul. Monte Cassino 6A

81-805 Sopot

tel. 507-030-045

Zapraszamy do księgarni internetowej wydawnictwa

www.smakslowa.pl

Dla mamy i ojca

„MACHNIĘCIE SKRZYDEŁ MOTYLA W BRAZYLII MOŻE WYWOŁAĆ TORNADO W TEKSASIE”, powiedział amerykański meteorolog i matematyk Edward Lorenz podczas jednego ze swoich wykładów wygłoszonych jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku. Jego wystąpienie dotyczyło tworzenia wiarygodnych długoterminowych prognoz pogody i stanowiło próbę odpowiedzi na pytanie, czy to w ogóle możliwe. Uczony był zdania, że każda minimalna zmiana w warunkach meteorologicznych może prowadzić do wielkich odchyleń i dlatego trudno byłoby tworzyć prognozy pogody sięgające dalekiej przyszłości. Mówiąc o teorii Lorenza, używa się prostego, lecz efektownego terminu, po który często sięgamy, gdy chcemy pokazać, że pozornie niewiele znaczące wydarzenie może pociąg-nąć za sobą wielkie konsekwencje: to „efekt motyla”.

________

WIERZĘ W EFEKT MOTYLA. DROBNĄ, POZYTYWNĄ WIBRACJĘ, KTÓRA POTRAFI ZMIENIĆ CAŁY KOSMOS.

Amit Ray

PROLOG

SIEDZĄ W ŻOŁĄDKU, ale odczuwam je w całym ciele. Przykre emocje. Jestem niespokojny, nie ma mowy, żebym zasnął. O co tu chodzi? Czy to rozpacz? Wstyd? Dojmujące poczucie największej życiowej porażki? Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że mi źle.

Patrzę na chmury za oknem. Są takie lekkie. Ja zaś czuję się ciężki. Ale chyba w końcu zaczynam odzyskiwać kontrolę nad oddechem. Siedzę spokojnie, z dłońmi złożonymi na kolanach. Smutno mi. Przykro. Chce mi się płakać, zaciskam zęby. Robię, co w mojej mocy, by wytrzymać, nie mam zamiaru urządzać tu przedstawienia. Nie chcę płakać. Nie zasługuję na płacz. Ale łzy cisną mi się do oczu. Po chwili już płyną po policzkach. Zaczynam łkać i mam wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Próbuję stać się niewidzialny na moim wąskim fotelu, zamykam oczy.

I płaczę tak cicho, jak tylko potrafię.

„Panie i panowie, za chwilę rozpoczniemy podchodzenie do lądowania na Chicago O’Hare International Airport. Prosimy o powrót na swoje miejsca i zapięcie pasów bezpieczeństwa”.

Wysiadam z samolotu i płynę w nurcie ludzkiego strumienia. Mam jeszcze czas się zastanowić, co odpowiem na pytanie o cel mojego pobytu w Stanach przy kontroli granicznej. Czuję się jak przestępca, zupełnie jakbym chciał coś ukryć i miał zaraz zostać zdemaskowany.

Kolejka oczekujących szybko się przesuwa. W końcu pod-chodzę do okienka.

– Jaki jest cel pańskiej podróży? – pyta mężczyzna za kontuarem.

Posyła mi surowe spojrzenie.

Przełykam ślinę.

Waham się sekundę czy dwie.

W końcu biorę się w garść i mówię:

– I’m going to rehab, sir. Przyjechałem na odwyk.

KROK 1WSTAWAJZacznij dobrze dzień

JEST PAŹDZIERNIK 2017 ROKU. Wyruszam w podróż do ośrodka terapii uzależnień, położonego o dwie godziny jazdy od Chicago. Ziściły się najgorsze koszmary, dopadła mnie królowa wszystkich porażek. Nadal wydaje mi się to trochę nierzeczywiste. Na lotnisku odnajduję faceta, który ma mnie zawieźć na miejsce. Niewiele ze sobą rozmawiamy – jestem zbyt rozedrgany, by prowadzić pogawędkę, ale mój towarzysz wydaje się całkiem miły.

Gdy auto zatrzymuje się w końcu przed masywną żelazną bramą, na dworze panuje już ciemność. Kierowca rozmawia z kimś przez domofon i brama staje przed nami otworem. Jestem daleko za miastem. Jedziemy szutrową aleją. Pokonujemy kilka łagodnych wzniesień. Widzimy światło migoczące w koronach drzew. Bije ono od wielkiego, przypominającego zamek gmachu z wieżyczkami i kilkoma wyodrębnionymi skrzydłami. Budowlę oświetlają ze wszystkich stron wielkie reflektory. A więc to tu spędzę kilka najbliższych miesięcy.

Wysiadam z samochodu przed głównym wejściem i dociera do mnie szmer płynącej wody. Mój bagaż gdzieś znika. Chyba chcą się upewnić, że nie próbuję niczego przemycić. Mówią mi, że dostanę wszystko z powrotem jutro rano. Czuję się, jak-by mnie podejrzewano o jakieś przestępstwo. Jestem odarty z podmiotowości. Bezbronny. Moja walizka była ostatnim, czego mogłem się przytrzymać.

W tym właśnie momencie nie mam już niczego.

Zostaję poprowadzony przez gigantyczny hol z podwójnymi schodami, kominkiem i wielkimi oknami. Trafiam w końcu do gabinetu, w którym przyjmują mnie lekarka i pielęgniarz. Proponują, byśmy poczekali do jutra z dopełnieniem wszystkich formalności, bo zrobiło się już późno. Mimo to zadają mi kilka pytań i proszą o podpisanie stosu dokumentów. Czu-ję się jak na jakimś egzaminie wstępnym. Zupełnie jakbym wrócił do ośrodka szkoleniowego wojsk specjalnych. Różnica polega na tym, że wtedy miałem pokazać, jaki jestem twardy i silny. A teraz przyszło mi opowiadać o swoich słabościach i niepowodzeniach.

Lekarka informuje mnie o harmonogramie dnia, którego muszę przestrzegać co do joty, o tym, co mi wolno jeść i pić, mówi, że muszę wcześnie wstawać, wyjaśnia, kiedy mi wolno korzystać z internetu czy dzwonić do domu. Słyszę też, że bę-dzie ode mnie pobierany mocz do badań. Pierwsza próbka już teraz. Minęło siedemnaście dni, odkąd coś brałem.

Mimo to zaczynam się denerwować.

Potem prowadzą mnie do mojego pokoju. Wyobrażałem go sobie wcześniej jako podobną do więziennej celi klitkę o nagich ścianach, z toaletą zaraz przy łóżku. Tymczasem spotyka mnie zaskoczenie. Moje lokum przywodzi raczej na myśl luksusowy apartament hotelowy. Wysokie sufity. Dywan na podłodze. Łóżko z ozdobnymi kolumienkami. No i mam własną łazienkę. Dają mi moją kosmetyczkę i czyste majtki. Zanim jeszcze mówimy sobie dobranoc, zostaję uprzedzony, że mogę się spodziewać jutro wczesnej pobudki.

Studiuję swoje odbicie w łazienkowym lustrze, widzę, że jestem zmęczony. Myję zęby. Próbuję przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz dobrze spałem. Gdy się kładę, czuję, że boli mnie całe ciało. Zwłaszcza brzuch. Wyobrażam sobie czarną, zakrzepłą bryłkę wulkanicznej lawy o ostrych krawędziach, która zagnieździła mi się na wysokości splotu słonecznego. I nie pozwala mi się rozluźnić. Wbijam wzrok w sufit, myślę o moich dzieciach, o mojej rodzinie i o wszystkich, których właśnie tracę, o tych, których zawiodłem. Do oczu znów napływają łzy.

Jakim cudem zdołałem wszystko schrzanić, i to do tego stopnia?

________

Wszystko zaczęło się od wypadku drogowego w 1995 roku. Rozpoczynałem właśnie karierę w wojsku, szkoliłem się na spadochroniarza i jechałem do obozu Trandum, gdy w mój samochód uderzył autobus. Bezpośrednio po wypadku zdawało mi się, że wyszedłem z niego bez szwanku. Ale gdy na miejsce zdarzenia dotarła policja i pogotowie, zeszła ze mnie adrenalina i pojawił się ból. Odczuwalny zwłaszcza w głowie i karku. W szpitalu stwierdzono, że mam w dodatku złamane dwa żebra i rozciętą skórę na kolanie. Najbardziej jednak dokuczały mi bóle karku. Zostałem wypisany ze szpitala po spędzeniu tam jednej nocy, uzgodniwszy z lekarzami, że będę bardzo uważał w najbliższym czasie na głowę oraz kark i zgłoszę się po pomoc, jeśli bóle nie ustaną.

Udało mi się z trudem ukończyć szkolenie spadochroniarskie, ale kariera zawodowego wojskowego nie była mi pisana. Bóle uniemożliwiały mi stawianie czoła wyzwaniom, które są chlebem powszednim dla żołnierza sił specjalnych. Wymieniłem więc manewry i ćwiczenia w terenie na książki i sale wykładowe. Zacząłem studiować w Wyższej Szkole Handlowej w Bergen, wracając tym samym do siedzenia w ławce. Okazało się jednak, że brak ruchu i konieczność wzmożonej koncentracji tylko pogarszały mój stan, musiałem więc w końcu rzucić studia. Zamiast tego znalazłem pracę sezonową polegającą na sprzedawaniu telefonów komórkowych na ulicy. Mogłem rozmawiać z ludźmi i trochę się przy tym poruszać. Okazało się to dla mnie całkiem niezłym rozwiązaniem. Ale dolegliwości po wypadku nadal nie dawały mi chwili wytchnienia.

Kolejne dwa czy trzy lata były bardzo trudne. Bóle sprawiły, że zacząłem chorować na depresję. Próbując zapanować nad sytuacją, zwracałem się po pomoc do wielu lekarzy i psychologów. Zdarzało się, co jakiś czas, że dostawałem receptę na Paralgin Forte, lek z kodeiną, który brałem, by móc jakoś przetrwać z dnia na dzień. Tabletki zaczęły mi uświadamiać, w jakim stopniu faktycznie dokuczają mi bóle głowy i karku. Dzięki nim wszystko puszczało. Przypominałem sobie, jak czują się zdrowi ludzie. Dzięki lekom mogłem w bardzo prosty sposób uniknąć cierpienia.

Po kilku latach wróciłem do wojska i uczestniczyłem w wielu zagranicznych misjach. Niektóre z nich objęte były tajemnicą państwową. Takie wyprawy były bardzo wymagające, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, ale każdą z nich przetrwałem bez wspomagania się lekami i ostatecznie poczułem się na tyle zdrowy, by po ukończeniu ostatniej misji podjąć przerwane studia. Moje życie zawodowe było w tamtym okresie nieco chaotyczne: pracowałem trochę tu, trochę tam, na zmianę w woj-sku i w cywilu. Bóle stopniowo odpuszczały. Wszystko jakoś działało.

J as a m  jakoś działałem.

Po powrocie z zagranicznych misji przyjmowałem środki przeciwbólowe w miarę potrzeby. Sięgałem po nie wprawdzie coraz częściej, ale dzięki nim miałem ból pod kontrolą. Mimo to wydaje mi się, że na tym etapie wiedziałem już w głębi duszy, że tylko oddalam w czasie nieuniknione. Że bóle staną się wkrótce zbyt silne, by je w ten sposób maskować.

Nie lubiłem rozmawiać o tabletkach ze swoimi lekarzami. Zostało mi to pewnie z dzieciństwa, bo rodzice zawsze powtarzali, że z lekami trzeba uważać. Czasami przez lata nie łykałem nawet ibuprofenu ani paracetamolu. Z początku, gdy lekarze zadawali mi pytania o bóle po wypadku, byłem z nimi szczery: mówiłem, że mi dokuczają, bo przecież to była prawda. Wspominałem, że potrzebuję środka, który uśmierzyłby dolegliwości odczuwane w głowie i karku. I nie kłamałem. Potem potrafiłem powiedzieć wprost, że proszę o receptę na Paralgin Forte. Bo czemu miałbym owijać w bawełnę, skoro wiedziałem, co mi pomaga? Innym znów razem musiałem opisywać bóle tak szczegółowo, że zdobycie recepty kosztowało mnie wiele przykrości i czułem się po takich wizytach przybity. Pamiętam, jak miałem lekarzom za złe, że tak mi wiercą dziurę w brzuchu. Bo przecież wiedzieli, czego od nich chcę. W końcu udało mi się znaleźć nieco bardziej wyrozumiałego specjalistę i od tego czasu już się go trzymałem. Wkrótce coraz częściej się zdarzało, że wychodziłem z gabinetu lekarskiego z receptą na sto sztuk Paralginu Forte.

Dopiero w roku 2013 przyznałem się sam przed sobą, że mam problem. Wypisywane mi recepty wprawiały mnie w zastanawiające podniecenie. Wystarczył grzechot tabletek w torebce z apteki, a ja już czułem się szczęśliwy. Wiedziałem, że to nie jest dobry znak. Jednocześnie miałem pełną świado-mość, jak wspaniale mogę się czuć po zażyciu tych leków. Co-raz częściej dzwoniłem do lekarza. On zaś konsekwentnie prze-strzegał mnie przed zbyt częstym łykaniem tabletek. Powtarzał, że można się od nich uzależnić, że z kodeiną nie ma żartów. Że mogę brać maksymalnie dwie sztuki rano i dwie sztuki wieczorem. Ale ja to wszystko jednym uchem wpuszczałem, a drugim wypuszczałem. Zdarzały się takie wieczory, gdy połykałem od dziesięciu do piętnastu tabletek. Jednym z ich skutków ubocznych było to, że desperacko pragnąłem snu. Przepisano mi więc leki i na to. W ten sposób rozpocząłem eksperymenty z niebezpieczną kombinacją środków nasennych i przeciwbólowych. Wkrótce zacząłem brać te pierwsze o każdej porze doby, nie tylko wtedy, gdy miałem kłaść się spać.

Robiłem to, co robić musiałem, by ból dał mi żyć.

W roku 2014 ożeniłem się po raz drugi. Otwarcie rozmawiałem o tabletkach i bólach ze swoimi najbliższymi. A oni mnie wspierali. Mówili nawet, że w ich ocenie mam nad wszystkim kontrolę. Dzięki temu sądziłem, że znalazłem jakieś wyjście z tego piekła. Porzuciłem wszelką ostrożność i naprawdę uwierzyłem, że lepiej od lekarzy wiem, ile jestem w stanie znieść. Ale już niebawem miałem się przekonać, jak bardzo się myliłem. Wkraczałem w gęstą mgłę, w której łatwo jest się zgubić.

Ta mgła zrobiła się całkowicie nieprzenikniona już następnego roku. Wpadłem w desperację. Stopniowo zacząłem okłamywać zarówno lekarza, jak i moją rodzinę, a nawet samego siebie. Z początku kłamałem, żeby zdobyć tabletki. Potem kłamstwa dotyczyły już moich życiowych doświadczeń, przeczytanych książek i rozmów z różnymi ludźmi. A w końcu także spraw codziennych. Ludzi, których spotkałem w sklepie, miejsc, które odwiedziłem. Było to żałosne i, mówiąc wprost, zupełnie niepotrzebne.

W dodatku przestałem kontrolować to, co mówię i jak odnoszę się do ludzi wokół mnie. Potrafiłem być naprawdę nieprzyjemny, choć w tamtym czasie żywiłem przekonanie, że muszę tak postępować, by jakoś trzymać się w kupie.

Gdy teraz o tym myślę, wciąż jest mi bardzo przykro i nadal dręczą mnie wyrzuty sumienia z powodu mojego zachowania w tamtym okresie.

Pewnego późnego wieczora połknąłem niemal dwadzieścia sztuk Paralginu Forte i poprawiłem to kilkoma tabletkami nasennymi. Kompletnie odurzony i nieobecny, oglądałem UFC, czyli Ultimate Fighting Championship, mieszane sztuki walki. Nie mam pewności, co sprawiło, że zachowałem się tak, a nie inaczej, może zainspirowała mnie jatka w telewizji, po prostu nagle sięgnąłem po nóż i rozciąłem sobie powiekę, całkiem głęboko. Zalałem się krwią. Wyglądałem jak bohater horroru.

Gdy przyjechała karetka, wstydziłem się tak bardzo, że nie wiedziałem, gdzie mam się schować. Wstyd był zbyt wielki, bym mógł wyznać personelowi medycznemu, co tak naprawdę się stało. Powiedziałem tylko, że bolało mnie serce, i w ten spo-sób zataiłem prawdę o nadużywaniu leków.

Gdy niedługo potem zostałem wypisany ze szpitala, wyprowadziłem się do niewielkiego domku o rzut kamieniem od mojej rodziny. Byłem w fatalnej formie. Musiałem przeżyć kilka dni bez tabletek i zupełnie sobie ze sobą nie radziłem. Dokuczał mi nieustający dyskomfort w całym ciele, rozwol-nienie i inne uciążliwe objawy odstawienia. Wszystko to nie pozwalało mi uwierzyć, że poradzę sobie bez leków. Że w ogóle istnieje dla mnie jakieś wyjście z tej sytuacji. Pobyt w szpitalu stał się pod wieloma względami kroplą, która przepełniła kielich. Wcześniej obiecywałem wielokrotnie, zarówno sobie samemu, jak i innym, że skończę z tabletkami. Ale wtedy dotarło do mnie, że nie dam rady zrobić tego sam.

Potrzebowałem przestrzeni, w której mógłbym zacząć na nowo, dlatego zadzwoniłem do znajomej lekarki. O wszystkim jej opowiedziałem. Poprosiłem o pomoc. Przeszedłem prosto do sedna, nie próbując w żaden sposób owijać w bawełnę. Moja znajoma stwierdziła wtedy, że nie dam rady wyjść z tego na własną rękę. Że muszę opowiedzieć o wszystkim mojemu szefowi – pracowałem wtedy jako coach w banku inwestycyjnym. Zrobiłem to, co mi zasugerowała. Mój przełożony był w głębokim szoku. W najśmielszych fantazjach nie przypuszczał, że mogło mnie spotkać coś podobnego, mimo to wykazał się dużym zrozumieniem. Pozwolił mi zachować stanowisko pod jednym warunkiem.

Że pójdę na odwyk.

Wiedziałem, że to konieczne. Lecz mimo wszystko czułem się upokorzony. Trudno mi było przyznać, że uzależniłem się od tabletek. I stałem się – koniec końców – narkomanem. Było to dla mnie żenujące, ale też tragiczne. Pierwszy krok jawił mi się jako brutalnie trudny. Co się teraz stanie ze mną, z moją wiarygodnością? Dlaczego nie mogłem sam siebie wyciągnąć z tej kabały coachingiem, przecież pomogłem w ten sposób tylu ludziom? Jak miałbym teraz zachwalać trening mentalny, skoro to najwyraźniej j a  sam potrzebuję go najbardziej? Jak mam patrzeć słuchaczom w oczy i mówić o sukcesie, sam będąc chodzącą porażką? I jak przekonać ludzi, że to, co mówię, to nie tylko puste słowa?

Negatywne myśli płynęły jedna za drugą. Objawy odstawienia doprowadzały mnie do szaleństwa. Potrzebowałem pomocy, by odwołać umówione wcześniej spotkania. Nie miałem siły wychodzić z domu. Nie miałem siły pisać maili ani rozmawiać przez telefon. Byłem pusty. Czułem się bezużyteczny. Bardzo pomogła mi lekarka, której się zwierzyłem, a której w sumie nawet dobrze nie znałem. Zadzwoniła między innymi do organizatorów wydarzenia, by odwołać moją prelekcję we Władywostoku, gdzie – jak na ironię – miałem mówić o mojej książce Hell week – siedem dni, które odmienią Twoje życie. To ona pomogła mi znaleźć ośrodek, do którego teraz trafiłem. Pragnąłem wyjechać tak daleko, jak to tylko możliwe. Nie chciałem ryzykować, że ktoś mnie rozpozna. Cena nie grała żadnej roli. Lepiej w końcu naruszyć swoje oszczędności, niż pogrążać się w chorobie i stracić wszystko. Wcześniej myślałem o założeniu własnej firmy konsultingowej, teraz jednak przyszedł czas, by zweryfikować ambicje i zainwestować we własne zdrowie.

Mogła to być inwestycja mojego życia.

Nie miałem nic do stracenia.

________

Słyszę kroki na korytarzu. Drzwi mojego pokoju otwierają się i na progu staje mężczyzna. Leżę spokojnie, udając, że śpię. Chcę być sam. Mężczyzna stoi nieruchomo, patrzy na mnie i chyba się domyśla, że tak naprawdę wcale nie zasnąłem.

– Wszystko w porządku? – pyta.

Czuję wzbierającą irytację. To chyba oczywiste, że nie, nic nie jest w porządku.

– Tak – odpowiadam krótko. – Dzięki.

Mężczyzna zamyka za sobą drzwi. Leżę dalej, przewracając się z boku na bok. Teraz już na pewno nie zasnę, mogę o tym zapomnieć. Godzinę później znów rozlegają się kroki. Znów otwierają się drzwi, znów ten sam człowiek. Stoi na progu przez kilka sekund, a potem odchodzi. Zaczynam przysypiać. Odpływam na krótkie chwile, po czym znów się budzę. Drzwi stają otworem po raz trzeci. O co tu chodzi, do jasnej cholery?! Naprawdę będą mnie kontrolować co godzinę? Podnoszę się w łóżku. Patrzę na mężczyznę, który patrzy na mnie. Czuję ro-snącą agresję.

– Co jest? Chcę spać, a to przecież nie do zrobienia, jak co chwilę będziesz mnie budził – mówię.

– Przepraszam – odpowiada mężczyzna i cofa się o krok. – Muszę sprawdzać, czy wszystko z tobą w porządku. Takie są zasady.

Facet jest chodzącą łagodnością. Ostrożnie zamyka za sobą drzwi. Wciskam głowę w poduszkę. Jestem porządnie wnerwio-ny. Chyba nie ma już nawet sensu próbować zasnąć. Bo i tak zaraz znów zostanę obudzony. Dociera do mnie, że nie mam najmniejszej ochoty stawiać czoła nadchodzącemu dniowi.

Leżąc tak i gapiąc się w sufit, przypominam sobie słowa lekarki o wczesnych pobudkach. A także radę, którą usłyszałem ponad dwadzieścia lat temu od swojego ojca. Właśnie dostałem się do Wyższej Szkoły Handlowej w Bergen i nie byłem pewien, jak mi tam będzie szło. Pomyślałem więc, że ojciec, który też tam studiował, będzie mi mógł coś podpowiedzieć. Zawsze bardzo go szanowałem. To mądry człowiek wyposażony w niezawodny kompas moralny. Pamiętam, że gdy zadałem mu to pytanie, przekopywał właśnie ogródek. Musiała to być sobota lub niedziela, bo ojciec zawsze spędzał weekendy na takiej pracy. Nawet się do mnie nie odwrócił, tylko odpowiedział, z tą samą oczywistością, z jaką wbijał łopatę w ziemię.

– Wstawaj z samego rana.

I tyle.

Stałem przez chwilę, czekając, aż powie mi coś jeszcze, ale w końcu zrozumiałem, że to wszystko, i poczłapałem z powrotem do domu.

Myślę sobie, że ta rada jest teraz tak samo banalna i irytująca jak wtedy. Jednocześnie muszę przyznać, że gdybym posłuchał ojca, moje życie wyglądałoby pewnie zupełnie inaczej.

„Wstawanie z samego rana” to zaledwie początek, lecz po-mimo tego potrafi przesądzić o pracy, którą trzeba będzie wykonać przez resztę dnia. Nieważne, czy takim początkiem będą pierwsze sekundy sprintu, założenie nowej firmy, czy też praca nad wyrobieniem nowego nawyku: to ta faza startowa kosztuje nas najwięcej. I to w tym inicjującym wszystko ruchu, kiedy dopiero zaczynasz się rozpędzać, dochodzi do największej mobilizacji ciała i umysłu.

Zaczynam liczyć w myślach. Wychodzi mi, że do tej pory doświadczyłem w swoim życiu niemal siedemnastu tysięcy poranków. Ta myśl wydaje mi się smutna i przytłaczająca – oznacza, że miałem siedemnaście tysięcy szans na nieco lepszy start. I zapewne tysiące razy sam obniżyłem swoje standardy, wylegując się w łóżku do późna. Bo niezależnie od tego, jak pompatycznie zabrzmiałyby te słowa:

To z dni utkane jest nasze życie.

„Wszystkie te dni, które przychodziły i przemijały. Nie miałem pojęcia, że to one są życiem”, powiedział szwedzki pisarz Stig Johansson. Ciągle o tym zapominam i jest to pewnie jeden z powodów, dla których teraz tu leżę, przewracając się z boku na bok w ośrodku odwykowym. Mimo wszystko czuję się zupełnie inaczej niż wcześniej.

Boję się nadchodzącego dnia.

Boję się spotkania z ludźmi.

Boję się zacząć.

Boję się wstać.

________

– Już szósta, Eriku – odzywa się jakiś głos. Musiałem znów przysnąć, bo nagle w moim pokoju zjawia się przysadzista ko-bieta po pięćdziesiątce. Wydaje się sympatyczna.

– A tak w ogóle, to dzień dobry. Mam nadzieję, że dobrze spałeś. Za pół godziny musisz się stawić w kuchni – ciągnie.

Nic jej nie odpowiadam i mam z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia. Czuję się, jakbym postradał ręce i nogi, jakby mnie zdegradowano do bezwolnej, pozbawionej mięśni masy. Nie mam siły ani nic powiedzieć, ani się poruszyć.

Chcę być sam.

Chcę drzemać.

Właściwie to już do końca życia.

Ale w tej właśnie chwili to nie ja podejmuję decyzję. Jestem gdzieś daleko w lesie, zamknięty za wysokimi ogrodzeniami, w obcym kraju, zewsząd obserwują mnie kamery monitoringu, a mimo to zrobienie tego, co ktoś mi każe, jawi mi się nagle jako dziwnie wyzwalające. Przynajmniej nie będę musiał się martwić, że podejmuję błędne decyzje. Bo w ogóle nie będę musiał ich podejmować. Poza tym szczytem idiotyzmu byłoby niestosowanie się do reguł ośrodka, za miejsce w którym zapłaciłem mnóstwo pieniędzy. No i, koniec końców, wykonałem już najtrudniejszy krok. Wziąłem się za siebie. Przyznałem, że mam problem. Odważyłem się iść na leczenie. Przyjechałem w to miejsce. Właściwie to już wstałem.

Z tą myślą siadam na łóżku.

Uświadamiam sobie, jak ciężkie jest moje ciało.

Czuję, że stawia mi opór.

Ignoruję to wszystko i ruszam w nowy dzień.

TRENING MENTALNY

CECHĄ WSPÓLNĄ WSZYSTKICH LUDZI, których spotykam w mojej pracy trenera mentalnego i coacha, jest to, że chcą oni stać się lepszymi wersjami samych siebie. Najdziwniejsze, że zdecydowana większość z nas, zarówno maklerzy giełdowi, jak i stolarze, doskonale wie, czego potrzeba, by poprawić jakość życia. Ludzie mają świadomość, jak należy jeść, ile uprawiać sportu, jak myśleć i jakie wyznaczać sobie priorytety, by osiągnąć pożądane cele. Wyzwanie polega na tym, by zacząć to wszystko robić, przekuć teorię w praktykę, a myśli w czyny. Dobra wiadomość brzmi: Z reguły nie wymaga to ogromnego wysiłku. Wystarczy niewielka korekta codziennych nawyków.

Wierzę, że najlepiej jest zaczynać od początku i że takim idealnym początkiem bywa właśnie poranek.

Zainteresowałem się znaczeniem wczesnych godzin dnia dopiero po wielu latach w zawodzie trenera mentalnego. Jako coach współpracowałem z różnymi osobami: od naszych najwybitniejszych sportowców po przebojowych ludzi biznesu reprezentujących prestiżowe firmy. Pomagałem także klientom spoza pierwszych stron gazet lepiej odnaleźć się w roli rodzica, w miejscu pracy czy w życiu towarzyskim. Przeprowadziłem w tym czasie tysiące rozmów i nauczyłem się, że istnieje wiele różnych podejść, narzędzi i metod, których wykorzystanie może okazać się zasadne przy pracy z konkretnym klientem. W ostatnich latach nabierałem jednak coraz większego przekonania, że to poranek stanowi najodpowiedniejszy punkt wyjścia do wprowadzenia korekty niezbędnej dla tych wszystkich, którzy chcą zmienić swoją codzienność – nieważne, czy jest to sportowiec czy bizneswoman, bo pewne prawidłowości dotyczą każdego, niezależnie od celów, jakie sobie stawia.

W czasie mojego pobytu w ośrodku odwykowym, choć byłem na dnie jak nigdy wcześniej, docierało do mnie z coraz większą jasnością, że mój ojciec cały czas miał rację: chodzi przede wszystkim o to, by rano wstać z łóżka. Rozumiałem, że jego rada „wstawania z samego rana” to coś dużo więcej niż przykazanie wygrzebania się z łóżka o odpowiedniej porze. Równie ważna jest kwestia odpowiedzialności za wypracowanie nowych nawyków i bycie zdyscyplinowanym.

Od czegoś trzeba w końcu zacząć.

Gdy podejmie się już decyzję o zmianie kursu, nic nie przynosi lepszych skutków niż wytyczenie go zupełnie od nowa. Nieważne, czym się zajmujesz w życiu i czy chodzi o projekty długo- czy krótkotrwałe, przedsięwzięcia większe czy mniejsze, kluczem do sukcesu jest dobry początek. Wyznacza on bowiem standard dla wszystkiego, do czego zabierzesz się na późniejszych etapach. Rozumie się to właściwie samo przez się: jeśli prawidłowo wybijesz się z progu, prawdopodobieństwo długiego i eleganckiego lotu będzie dużo wyższe. Na przykład dorastanie w poczuciu bezpieczeństwa stanowi doskonały punkt wyjścia do harmonijnej dorosłości. A jeśli szukasz pracy, to kluczowe może być pierwsze wrażenie podczas rozmowy z przyszłym przełożonym.

To nie przypadek, że żołnierze otrzymują rozkaz wstawania o godzinie szóstej zero zero i dokładnego słania łóżek, ani to, że buddyjscy mnisi przeznaczają wczesne poranne godziny na medytację. I nie bez powodu wielu ludzi na świecie spośród tych odnoszących największe sukcesy pilnuje nastawiania budzika. Niektórzy uwielbiają poranki i każdego dnia zrywają się z łóżka uśmiechnięci. Inni odczuwają silny dyskomfort, lecz mimo to zwlekają się z posłania. Na przykład Michelle Obama wstaje o wpół do piątej, by odbyć codzienny trening, a szef firmy Apple, Tim Cook, rozpoczyna dzień kwadrans przed czwartą, chcąc nadrobić czytanie zaległych maili. Czytałem też, że osoba numer jeden w Twitterze, Jack Dorsey, przebiega codziennie rano dziesięć kilometrów, bo dobrze mu się myśli w samotności, na pogrążonych w mroku i ciszy ulicach.

Gdy błąd z jednej fazy planu przechodzi do kolejnej, nazywamy to często kumulacją błędów. Myślę, że analogicznie powinniśmy mówić o  k u m u l a c j i d o b r y c h d e c y z j i  – termin ten ukuł mój dobry przyjaciel, polarnik Inge Meløy. Jeśli dwa okręty wyruszą z równika, obierając kursy różniące się od siebie o jeden stopień, może się to wydawać rozbieżnością minimalną. Ale gdy te same okręty okrążą Ziemię, będą już znajdowały się w odległości siedmiuset kilometrów od siebie. W życiu codziennym wygląda to tak samo. Jeśli umieścisz jeden za drugim wiele przepełnionych inercją i bezwładnością dni, otrzymasz w sumie życie, które kwalifikować się będzie co najwyżej jako „całkiem w porządku”.

Film dokumentalny Per Fugelli – ostatnia recepta, opowiadający o ostatnim okresie życia chorego na nowotwór tytułowego bohatera – lekarza, zaczyna się od zbliżenia na jego sylwetkę. Widzimy, jak Fugelli zapina świeżo wyprasowaną białą koszulę, po czym zaczyna wiązać muchę. „A teraz gwóźdź programu”, mówi. „Mucha o poranku. Cudownie zaczynać dzień z poczuciem zwycięstwa”.

Nie twierdzę oczywiście, że wszyscy powinni zaopatrzyć się w muchy. Chodzi mi o to, że Fugelli odnalazł rytuał, który w jego przypadku dobrze działał. Sam musisz ustalić, co będzie twoją muchą, co będzie dobrze działało w twoim życiu i dobrze cię nastroi na resztę dnia.

Znaczenie takich rytuałów staje się szczególnie widoczne w sytuacjach ekstremalnych, czego sam doświadczyłem podczas dorocznego zimowego marszu zorganizowanego przez Szkołę Podoficerską w 1993 roku. Jego celem było przeszkolenie kadetów w prowadzeniu działań wojennych na górzystym terenie zasypanym śniegiem. Na początku otrzymaliśmy szczegółowy instruktaż dotyczący postępowania w sytuacji zagrożenia lawinowego, kopania śnieżnych jam, nawigacji i bezpiecznego oraz efektywnego poruszania się na obszarach arktycznych. Część druga szkolenia polegała na wdrożeniu w życie tego, czego nauczyliśmy się w teorii. Zostaliśmy podzieleni na ośmioosobowe zespoły i wysłani na marsz, który miał trwać kilka dni. Dźwigaliśmy ciężki sprzęt, poruszając się po trudnym terenie, przy bardzo dokuczliwym niekiedy mrozie – ogólnie rzecz ujmując, była to bardzo wyczerpująca wyprawa, zwłaszcza że nasze wyposażenie składało się ze starych drewnianych nart, sanek, wrzynającego się w barki plecaka i karabinu AG3, który nieustannie obijał się o kolana. Przedzieraliśmy się przez surowe norweskie góry kilometr za kilometrem, godzina za godziną, dzień za dniem. Z czasem wypracowaliśmy stałe procedury, dzięki którym udawało nam się wywiązać z zadania najlepiej, jak to było możliwe. Między innymi zaczęliśmy się wymieniać przy ciągnięciu ekwipunku i nawigacji. Na najgorszych podejściach musieliśmy wbijać kijek przy tylnej krawędzi sanek i pomagać ciągnącemu, wpy-chając je pod górę. Pot płynął nam po plecach równym strumieniem. A potem oglądaliśmy sobie nawzajem twarze, szukając śladów odmrożeń.

Gdy zbliżał się wieczór, rozbijaliśmy obóz i jedliśmy kolację. Potem zaś wpełzaliśmy do śpiworów, gotowi jak nigdy na przespanie całej nocy, ale łatwiej to było powiedzieć niż zrobić. Stare, zapinane na zatrzaski namioty i śpiwory sprawiały, że przeraźliwie marzliśmy. Musieliśmy leżeć jeden przy drugim, by zachować ciepło.

Pierwszego poranka po takiej nocy zostaliśmy obudzeni rano wcześniej, niż było to konieczne. Żaden z nas nie przyjął tego ze szczególnym zadowoleniem. Niewyspani, zesztywniali i zmarznięci, chcieliśmy, co naturalne, jeszcze trochę sobie pospać. Ale nasz kolega, kadet Gamborg, nalegał, żebyśmy wszyscy dźwignęli się do pozycji siedzącej, na długo zanim mieliśmy wyruszyć w dalszy marsz. Powiedział nam, że nie bę-dziemy tego żałować. Usiedliśmy niezadowoleni, przypominając mumie, ze śpiworami nadal naciągniętymi na głowy. Zerkałem na Gamborga spod półprzymkniętych powiek, on zaś uwijał się radośnie w kącie namiotu, oświetlony bladym płomieniem świecy.

– Panowie, wyjmujemy menażki! – zawołał. Z jego ust buchała para. Okazało się, że przygotowywał się do podania nam gorącej owsianki. Ostrożnie wysunęliśmy dłonie ze śpiworów, szykując się na to, co miało się okazać najważniejszym wydarzeniem tego dnia. W gorącej owsiance było nawet trochę rodzynek. Nie aż tyle, by móc znajdować je w każdej podnoszonej do ust łyżce, ale prawie. I wtedy, tamtego zimnego i ciemnego poranka, stało się coś pięknego. Atmosfera zaczęła powoli, ale stopniowo zmieniać się z każdą przełykaną odrobiną gorącego posiłku. Wkrótce już przestaliśmy grymasić i marudzić, że chcemy jeszcze pospać, a na naszych twarzach zagościły nieznaczne uśmiechy. Siedzące w wyziębionych namiotach mruki przeistoczyły się nagle w wesołych, patrzących z ufnością na życie ludzi. To, że nie trzeba się było spieszyć, gorąca kasza i kilka zabawnych komentarzy uczyniły z tego poranka zaskakująco przyjemne doświadczenie, pomimo obiektywnie niesprzyjających warunków. Nie stresowaliśmy się. Zamiast tego znajdowaliśmy radość w niespiesznie spożywanym śniadaniu. Wykorzystaliśmy te pierwsze godziny dnia najlepiej, jak się dało, i wkrótce już mieliśmy wypracowany codzienny poranny rytuał. Uświadomiłem sobie, że gdy ma się po przebudzeniu dużo czasu, wszystko zaczyna się lepiej układać. Po takim przyjemnym starcie w dzień lżej jest pakować śpiwór, namiot i karimatę, a pokazywanie kolegom uniesionego kciuka, gdy już wyrusza się w drogę, przychodzi bardziej naturalnie. Gorąca kasza dosłownie czyniła trudne dni nieco mniej trudnymi.

________

W pierwszym okresie spędzonym na odwyku męczyło mnie myślenie o wszystkim, co mam przed sobą: o programie na dzisiaj, na jutro, o tym, jak będzie wyglądać moje życie po po-wrocie do Norwegii. Z czasem uświadomiłem sobie, że powinienem się skupiać na tym, co zasugerował mi przed laty ojciec, najbardziej podstawowym zadaniu, niezbędnym, by móc dobrze przeżyć dzień:

Na wstawaniu z samego rana.

Pracownicy ośrodka jasno dawali nam do zrozumienia, że powinniśmy mieć kontrolę nad swoim porankiem, by móc potem pełniej korzystać w ciągu dnia z terapii, a także po prostu ułatwić sobie życie w nowej rzeczywistości. Po jakichś dwóch tygodniach porannej jogi i medytacji dotarło do mnie, że w domu w Norwegii prawie zawsze skupiałem się na tym, co zewnętrzne – i pewnie zresztą nie byłem w tym odosobniony. Już od chwili, gdy budzimy się i otwieramy oczy, nasze myśli pędzą ku otaczającej nas rzeczywistości. Przechodzimy bezpośrednio od snu i nieświadomego skupienia na swoim wnętrzu do tego, co zewnętrzne. Sprawdzamy maile i media społecznościowe, zanim jeszcze wstaniemy, pod prysznicem myślimy o czekających nas w pracy zadaniach, a przy śniadaniu czytamy wiadomości. I tak spędzamy kolejne dni, nieustannie skoncentrowani na świecie wokół nas.

W czasie odwyku joga i medytacja dały mi możliwość zrobienia kroku w przeciwnym kierunku, zajrzenia w głąb samego siebie. Odnalazłem tam świat odczuwania, emocji i oddechu, zupełnie nowe doznanie obecności, spokoju i ciszy, pomimo okoliczności, w których się znalazłem. Dawało mi to siłę, by stawiać czoła wyzwaniom czekającym mnie w kolejnych godzinach jedno po drugim.

________

Zacząłem niedawno prowadzić sesje coachingowe z kobietą, którą nazwiemy tu „Marie”. W moim odczuciu była ciekawą życia, lecz mimo to całkiem zwyczajną osobą wiodącą zupełnie standardowe życie rodzinne. Miała męża, dzieci i psa. Marie liczyła na to, że nasze rozmowy pomogą jej wyjść z – jak to nazywała – skorupy. Twierdziła, że chce od życia czegoś więcej, że zaczyna mieć dość codziennej monotonii.

Z Marie dobrze się pracowało – była inteligentna i skłonna do refleksji, dodatkowo okazała się w naszych pierwszych rozmowach ponadprzeciętnie otwarta. Dyskutowaliśmy o wszystkim, od podstawowych zagadnień filozofii do jej wyobrażeń o poprawie swojego codziennego życia. Szybko zorientowałem się, że moja klientka potrafiła być również niezwykle krytyczna wobec otaczającego ją świata. Nasza trzecia rozmowa była nieustannie przerywana jej emocjonalnymi wybuchami wywołanymi coraz bardziej widocznym negatywnym nastawieniem. Marie stwierdziła, że jej swoboda działania jest ograniczona, a życie bywa niesprawiedliwe i nudne. Winiła za to wszystko i wszystkich oprócz samej siebie. Najwidoczniej nie docierał do niej fakt, że ona sama jest w tej sytuacji zamkiem szyfrowym, który trzeba otworzyć, by dotrzeć do jakiegoś rozwiązania. Ja mogłem wyłącznie pomóc jej odnaleźć odpowiedni szyfr. Ale może ona tak naprawdę tego nie chciała? Może byłoby lepiej, gdybyśmy zawiesili nasze sesje i wrócili do nich dopiero, gdy klientka poczuje się gotowa?

Mimo wszystko nie poddawałem się, choć Marie odnosiła się do naszej współpracy coraz bardziej sceptycznie. Stwierdziłem, że moja klientka postępuje bardzo odważnie, przyznając, że chce od życia czegoś więcej. Samo uświadomienie sobie tego faktu bywa zazwyczaj dobrym punktem wyjścia. Problem polegał jednak na tym, że Marie pragnęła radykalnych zmian już teraz, zaraz, a to niemal zawsze zmniejsza szanse na sukces. Wprowadzenie w swoim życiu zmiany stanowi bowiem sprawdzian cierpliwości. Jeżeli tylko nie przechodzi się akurat kryzysu – a Marie, w mojej ocenie, go nie przechodziła – należy nastawić się na niewielkie korekty pewnych zachowań rozłożone w dłuższym czasie. Rzecz jasna wyjaśniłem jej to, ale ona nie wydawała się szczególnie przekonana. Mimo to kiwała uprzejmie głową, pozwalając mi mówić dalej.

– Wyjawię ci pewną dobrze skrywaną tajemnicę – powiedziałem. – Sekret, którym ludzie sukcesu niechętnie się z kimkolwiek dzielą. I to od setek, a może nawet tysięcy lat.

Oczywiście trochę koloryzowałem, chcąc obudzić w niej ciekawość.

– Tajemnicę? – Marie złapała się na mój haczyk.

– O tak – odparłem, pochylając się do przodu. – Chcę, żebyś zaczęła wcześniej wstawać.

Moja klientka zrobiła zaskoczoną minę. Przez kilka sekund patrzyła na mnie z niedowierzaniem i powiedziała:

– Aha… czyli to będzie rozmowa z cyklu „wstawaj rano i idź pobiegać”?

Była jak zbuntowane dziecko. A jednocześnie miała przecież rację: wyglądało na to, że nasza sesja przeradza się w taką właśnie rozmowę. Czas wytoczyć cięższe działa, pomyślałem. Musiałem podnieść głos. Zacząć gestykulować. Postarać się prze-konać ją, że to, co powiem, będzie dla niej naprawdę istotne.

Musiałem przejąć kontrolę nad tą rozmową.

– Możesz postanowić, że będziesz zaczynać swój dzień wcześnie – powiedziałem. – Możesz otworzyć oczy, wstać, posłać łóżko, zjeść owsiankę, wytworzyć wokół siebie jakąś strukturę i znaleźć spokój. Możesz…

– Ale ja nie lubię owsianki – przerwała mi Marie. – A poza tym…

– Olej tę owsiankę – teraz z kolei ja wszedłem jej w słowo. – Daj sobie trochę czasu z samą sobą, zapewnij ciału i umysłowi kilka minut spokoju i ciszy, zrób coś, co sprawia ci przyjemność, możesz malować, czytać, słuchać muzyki albo przygotować najlepsze śniadanie na świecie.

– No jasne, ale…

– Możesz obudzić się wcześniej i zrobić cokolwiek – znów jej przerwałem. – COKOLWIEK. A mimo to decydujesz się spać dalej i pozwalać, by poranek rozchodził ci się potem w szwach?

Prowokowałem ją. Nadal wchodziłem jej w słowo za każdym razem, gdy próbowała usprawiedliwić swoje zamiłowanie do późnego wstawania. Poprosiłem ją, by schowała dumę do kieszeni i posłuchała mnie przez kilka minut z otwartym umy-słem. Marie skrzyżowała ramiona na piersi w pełnym rezygnacji geście i przymknęła oczy. Powiedziałem jej, że tu chodzi nie tylko o to, by wcześniej wstawać z łóżka, ale raczej o stan, który ona sama określała mianem „nudnego życia”. Nic zresztą dziwnego, że takim jej się jawiło, skoro nie miała dość inicjatywy, by coś z tym zrobić. Wyjaśniłem, że biorąc odpowiedzial-ność za swój poranek, wprowadzając w życie tę pierwszą codzienną decyzję, Marie będzie mogła w końcu poczuć, że ma kontrolę nad swoim życiem. Sama trzyma w rękach klucz do dobrego startu w każdy nowy dzień, klucz, który będzie jej otwierał kolejne drzwi aż do wieczora.

– Musisz skorygować okres, w którym jesteś aktywna – powiedziałem. – Wcześniej się kłaść. Część czasu, który marnujesz wieczorem, oglądając seriale, przeznaczyć na dłuższy, spokojniejszy poranek. Aby dobrze żyć, trzeba się zmobilizować! – dodałem, waląc pięścią w blat stojącego między nami biurka.

Marie aż podskoczyła. Ale widziałem, że uważnie mnie słucha. Może ją trochę wystraszyłem? Chciałem wykorzystać tę przewagę. Zaproponowałem jej więc wykonanie prostego rachunku:

– Jeśli będziesz uprawiać sport przez pół godziny dwieście poranków w roku, zaliczysz sto godzin treningu rocznie, a to korzystne dla twojego zdrowia, prawda? A jeśli wykorzystasz ten sam czas na czytanie, zdołasz w skali roku poznać dziesięć wspaniałych książek. Dawałoby to sto najważniejszych dzieł literatury światowej na dekadę – i to w czasie, który ty przeznaczasz na sen!

Wyjaśniłem, że nie jest ważne to,  c o k o n k r e t n i e  się robi rano, ale raczej wytworzenie świadomej postawy wobec wchodzenia w każdy kolejny dzień.

– Jeśli ci się uda, twoje życie może się zmienić w fantastyczną przygodę! – dodałem.

Marie miała już zupełnie inny wyraz twarzy. Wpatrywała się w swoje buty i robiła wrażenie wręcz zawstydzonej. Ściszyłem nieco głos, zwolniłem tempo, nieznacznie się uśmiechnąłem i powiedziałem:

– Mogę ci obiecać, że na łożu śmierci nie powiesz sobie na pewno: „Cholera, powinnam była wieczorami oglądać więcej Netflixa”. Ale niewykluczone, że westchniesz: „Szkoda, że widziałam tak niewiele wschodów słońca”.

________

Może to zabrzmieć dziwnie, ale niektórych z najwspanialszych poranków w swoim życiu doświadczyłem na wojskowych misjach zagranicznych. Uczestniczyłem w operacjach o różnym charakterze, między innymi w Bośni, Kosowie, Macedonii czy Afganistanie. Wspólnym mianownikiem tych wszystkich misji było poczucie, że jestem częścią czegoś większego niż ja sam. Na takich wyjazdach zawsze wstawałem wcześnie. Wychodziłem na dwór, znajdując przestrzeń dla mentalnego wytchnienia, na chwilę, zanim moim dniem miał zawładnąć chaos.

Te wczesne poranki stanowiły dla mnie przerwę od konfliktu i poczucia zagrożenia, bycia wciąż czujnym, nieco wystraszonym i przygotowanym na najgorsze. W tych pierwszych minutach dnia rozkoszowałem się spokojem i ciszą. Mogłem oczywiście spać dłużej, zdążyć na styk na poranną odprawę, a potem wyjechać z obozu, by wykonać kolejne zadanie. Ale wtedy przechodziłbym bezpośrednio od snu do stresu i mógłbym zapomnieć o łagodnym starcie w trudny dzień. Ponadto ominęłyby mnie wtedy niektóre z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Łatwo o tym zapomnieć, gdy jest się u siebie w domu i wpada w kierat codzienności, ale zagraniczne misje przypominały mi skutecznie, że poranne godziny potrafią stać się miłą przerwą od ciągłego napięcia i stresu.

Uważam, że to kluczowe, by mieć świadomość, w jaki sposób wychodzimy na spotkanie nowego dnia. Dzięki refleksji, umiejętności dziwienia się światu i chęci przejęcia kontroli nad swoimi myślami, by stworzyć coś nowego i pięknego, żyje się nam po prostu lepiej. Jeśli chcesz czegoś więcej, na przykład osiągać lepsze wyniki w sporcie, stać się sprawniejszym kierownikiem albo jeśli masz po prostu ambicje być lepszą wersją samego siebie, musisz zacząć od analizy tego, w jaki sposób myślisz. Sama myśl, że chcesz wstawać rano trochę wcześniej, stanowi krok na drodze ku temu, by faktycznie zacząć to robić. To przecież nic nie kosztuje, więc je-śli naprawdę pragniesz zmiany – spróbuj. Niezależnie od dystansu każdą wędrówkę rozpoczyna pierwszy krok, a ty w ten sposób możesz udowodnić, że dasz radę go wykonać.

Możesz to nazywać mentalnym efektem motyla, bo coś, co zaczyna się od jednej małej myśli, może przynieść po dłuższym czasie olbrzymie profity. Jeśli jednego dnia zrobisz „trochę”, to pewnie kolejnego uda ci się osiągnąć „trochę więcej”.

________

Pierwszy krok, wstanie z łóżka, ma na celu aktywność i działanie, a nie wieczne spóźnialstwo i konieczność nadganiania. Chodzi o czas, który sobie dajemy, zanim jeszcze dzień zacznie się na dobre. O stworzenie sobie punktu wyjścia, który następnym razem utoruje drogę dla kolejnych korekt i kolejnych kroków. Niektórzy potrzebują rundki albo dwóch wokół bloku na spacerze z psem, inni zadowalają się wypiciem kawy i lekturą gazety, jeszcze inni zaś spędzają pół godziny na podłodze swojego salonu w pozycji lotosu.

To, na co przeznaczysz swój dodatkowy poranny czas, jest wyłącznie twoją decyzją.

Niezależnie od tego, w jakim punkcie życia się znajdujesz, czy jest ci ciężko, czy dobrze, zawsze masz możliwość wstania z łóżka nieco wcześniej, dynamicznego rozpoczęcia dnia i uczy-nienia z poranka jak najlepszego punktu wyjścia.

Dla swoich dni.

Dla całego życia.

Bo przecież jest ono jedynym, co mamy.

________

STRAĆ GODZINĘ O PORANKU, A SPĘDZISZ CAŁY DZIEŃ, PRÓBUJĄC JĄ ODNALEŹĆ.

Richard Whately

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej