29,93 zł
Nie licz na tajne kody, zagadki klasztorów i tajemnice templariuszy. Komuda zabierze Cię do piekła!
Razem z Franciszkiem Villonem, złodziejem i poetą skazanym na banicję za zabójstwo księdza zbłądzisz w zaklętych rewirach XV-wiecznego Paryża. Tu zbrodnia, namiętność i ludzkie grzechy splatają się w węzeł ciasny niczym zwoje katowskiego stryczka i przejmujący chłodem jak lochy więzienia Chatelet. Tutaj podrzynacze gardeł, szelmy, mordercy i ladacznice starsze niż Katedra Marii Panny opowiedzą o swych losach, nim odtańczą ostatnie pląsy w objęciach szubienicy - drewnianej kochanki wyklętego poety...
Książkę poleca Jacek Żakowski, dziennikarz i publicysta:
Paryż Villona to miasto niebywałe. Barwne i mroczne. Wielkie i występne. Wzniosłe i upadłe. Wyrywające się ku smakowaniu drobnych radości życia i spadające w błoto grzechów, grzeszków, małostek.
Zachwytem dla jego mrocznych tajemnic i prawd o ludzkim gatunku ledwie jeszcze skrywanych pod cienką warstwą budzącej się cywilizacji zachodniej zaraził mnie mój mentor Bronisław Geremek. Zdaje się, że zaraził też Jacka Komudę, dotychczas arcypolskiego autora stawiającego pomniki Sarmatom, a teraz piewcę paryskich radości i trosk życia.
Komuda spróbował ożywić prawdę o ówczesnym Paryżu, którą Bronisław Geremek przywrócił Polakom i Europejczykom. I mu się udało. Paryż Villona rzeczywiście żyje na łamach tej książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 366
Tu legł z Amora dłoni srogiej Z sercem boleśnie skaleczonym Żaczyna lichy i ubogi, Co był Franciszkiem zwan Villonem; Ziemi nie posiadł ni zagona Oddawał wszystko, chleb, koszyczek, Stół, ano tedy za Villona
Pamięci profesoraBronisława Geremka, bez którego książek nigdy nie spotkałbym się z Villonem
Pamięci Tomasza Pacyńskiego, którego nie miałem szczęścia poznać
Czasem ludzie mijają się przypadkiem,
Kleryczki zacne, wy, co macie Lepkie rączęta, skóry strzeżcie...!
Piękna lekcja Villona
1. Stare murwy z Glatigny
Pierwszy cios pięści Villona posłał murwę prosto w błoto ulicy. Upadła bezradnie, niby szmaciana lalka ciśnięta ręką złośliwego bachora. Potoczyła się pod parkan z gnijących desek, zanim legła na posłaniu ze śmierdzącej wydzieliny przetrawionej w przepastnych trzewiach Paryża, składającej się ze zgniłych zwierzęcych patrochów, rzepy, brukwi tudzież krowiego i ludzkiego łajna, rozsławiającego miasto na dobrą milę przed ujrzeniem bram, bo na taką właśnie odległość rozchodził się smród fekaliów.
Biedna stara Colette... Miała dwadzieścia osiem wiosen, a już jej uśmiech był szczerbaty niby blanki królewskiej faworyty Bastylii, oddech zaś cuchnący niczym jatki mięsne w upalny dzień. Gruba warstwa bielidła i barwiczki nie była w stanie ukryć licznych krost na obliczu, które w świetle latarni wyglądało niczym kawałek skóry zdjęty z pleców trędowatego. Colette nie była już zwinną charcicą, zaprawioną w ulicznych gonitwach o względy pięknych gachów z brzęczącymi sakiewkami. Od lat zamiast giermków, rycerzy i diuków czy choćby plebanów łowiła jedynie podstarzałych, cuchnących brudem i smołą plebejów, przedmiejskich parobków, pijanych czeladników i flisów.
Villon kopnął ją z całej siły, zwiniętą w kłębek, zmiękczającą łzami stertę końskiego nawozu. Zrobił to bardziej na pokaz niż z chęci zadawania dodatkowego cierpienia. Po prostu musiał pokazać sześciu pozostałym ladacznicom, śledzącym tę scenę ze strachem, że to on jest tutaj panem. I że jego sumienie stało się równie zatwardziałe, co kamienne mury prefektury Chatelet, z której wychodziło się zwykle nogami do przodu albo wyjeżdżało na dwukołowym rydwanie prosto w objęcia pani szubienicy. Udowodnić, że tu, w śmierdzących zaułkach Glatigny na paryskim Cité, pięść i sztylet poety ustanawiają prawo skuteczniej niż miejski prefekt oraz jego armia konnych i pieszych pachołków.
Przeklęte narożnice musiały się bać. Inaczej wywracał się i brał w łeb cały porządek rzeczy ustalony przed rokiem na tej ulicy przez Villona i Cargasa, równie sprawny i doskonały, co państwo Boże opisane przez świętego Augustyna. Inaczej waliła się w gruzy hierarchia, w której oni dwaj byli houliers – opiekunami i przyjaciółmi narożnic, i stali na samym szczycie piramidy plugawej rozpusty. Ich przyjaźń zaś rzeczone murwy opłacały każdego poniedziałku sumami od dwóch do sześciu solidów paryskich.
Villon i jego kompan zaprowadzili porządek dość surowymi metodami – gdyż w tym miejscu i w tym czasie tylko takie odnosiły skutek. Wystarczyło pchnąć cinquedeą dwóch innych stręczycieli, obić żebra i opłacić kilku gburowatych karczmarzy oraz pachołków, na koniec zaś utopić w Sekwanie pewną córeczkę ulicy, która okazała się dość nieroztropna, aby wzgardzić opieką zacnego bakałarza nauk wyzwolonych – Franciszka Villona – i poszukać sobie innego sutenera. Jak łatwo się można domyślić, okazało się to bardziej niż nierozsądne.
Sapiący i śmierdzący wonią zjełczałego sadła Cargas pochylił się nad Colette, dobył krótkiego quillona, szarpnął nierządnicę za czepiec, poderwał jej głowę w górę i przyłożył ostrze do gardła.
– Marote z Chartres zwana Marie – warknął Villon. – A także Marion Madeleine du Pont zwana Pikardką. Najlepsze fillettes de vie z mojej trzódki! Gdzie one są, stara małpo? Dokąd poszły? Uciekły? Chorują?! Musiałaś coś o nich słyszeć!
– Nic – zaszlochała trzęsąca się Colette. – Na mękę świętej Małgorzaty! Jezusie, Maryjo, Panienko Przenajświętsza...
– Kiedy widziałaś je po raz ostatni? – Villon był podejrzliwy, jak śledczy pies prefekta. – Przecie stały tu każdego wieczora! Tu, dokładnie w tym miejscu. – Palec wskazujący Villona powędrował w górę i w dół, wskazując poszczerbiony brukowiec sterczący jak wyspa w morzu odpadków. – To były prawdziwe papużki nierozłączki! Małe sodomitki! Safona w dwojga postaciach! Widziałem je z wami dwie niedziele temu, na Święto Nawiedzenia Najświętszej Maryi.
– One znikły... Bez śladu!
– Łżesz! – warknął Villon i skinął na Cargasa, który zdzielił starą lampucerę w ciemię rękojeścią sztyletu, a potem wstał i dodał gratis kilka kopniaków. Ostatni trafił Colette w twarz. Ladacznica jęknęła, splunęła ułamanym zębem. Zbita, zakrwawiona, w porwanej houppelande i postrzępionym czepcu wyglądała niczym stara, kwicząca szkapa wleczona do końskiej rzeźni. Zwiędła jak badyle pod śniegiem; wytarta i zajeżdżona niczym główna ulica miasta.
– Marote i Marion! – powtórzył Villon. – Która z was coś o nich słyszała?! Mówcie!
Te dwie hoże dziewoje były warte więcej niż cała czereda stojących przed nim publicznych kokocic razem z ich wrzodami. Dopóki zaginione uśmiechały się wdzięcznie do klientów pod kościołem Saint-Germain le Vieux, przynosiły Villonowi coniedzielny utarg w wielkości dziesięciu florenów! A jeśli w danym tygodniu przypadało kościelne święto lub uroczysty wjazd króla, biskupa czy kardynała, intrata owa podwajała się, a nawet potrajała. Do stu fur czarcich pyt! Co stało się z tymi dziewczynami? Villon wątpił, aby ośmieliły się umknąć pod opiekę innego houliers. Podejrzewał raczej, że ich zniknięcie miało związek z dziką furią innych narożnic, mających dziesięć razy mniej szczęścia do łapania możnych klientów, a w zamian za to przynajmniej dwakroć tyle lat na karku.
Colette już nie wyła. Szlochała, pełznąc przez błoto i końskie łajno, wystawiając cierpliwy grzbiet na kułaki Cargasa, który bił ją, kopał, pluł z pogardą i znowu zaczynał wszystko od początku.
– O, jakże piękne byłyście, przyjaciółki moje – rzekł Villon, wspominając posągową urodę młódek Marote i Marion. – Oczy wasze jak gołębice, włosy jak stado kóz falujące w górach Gileadu. Zęby wasze jak stado owiec strzyżonych, gdy wychodzą z kąpieli...
– Ja nie wiem... Nie wiem! – jazgotała szczerbata, śmierdząca i pomarszczona Colette. – Nie bijcieeeee... Proooszę...
– Jak wstęgi purpury wargi wasze, piersi zaś jakoby dwoje koźląt, bliźniąt gazeli, co pasą się wśród lilii. Całe piękne byłyście, przyjaciółki moje. I nie było w was skazy. Przyjdźcie z Libanu, oblubienice... Zstąpcie ze szczytu Amanu, z wierzchołka Seniru i Hermonu, z jaskiń lwów, z gór lampartów...
Cargas znowu poderwał w górę zakrwawioną, posiniaczoną, rozkudłaną głowę Colette. Sztylet zabłysnął w świetle migocącej latarni, kiedy jego ostrze powędrowało w stronę oka.
– Przestańcie ją bić! – krzyknęła jedna z zatrwożonych ladacznic. – Przestańcie ją męczyć, oprawcy! Wy kpy i diabelscy synowie! Ona nic nie wie! Ja wam... powiem... Wszystko!
Villon złapał za ramię kompana, wstrzymując go przed wbiciem quillona w oczodół Colette, a może tylko przed przyjacielskim przejechaniem ostrzem po jej obliczu. Splunął przez zaciśnięte zęby i z uśmiechem zerknął na wątłą dziewkę, która gięła się przed nim ze strachu niczym trzcina na wietrze. Jeannette La Petite. Nowy nabytek, jeszcze nie w pełni ujeżdżony, niczym dwuletni źrebiec potrząsający gniewnie kształtną główką. Miała jakieś trzynaście, może czternaście wiosen – nieszczęsne dziecię ulicy, ofiara gwałtu angielskiego, burgundzkiego albo bretońskiego żołdaka na córce paryskiego rzeźnika, skazanej za ten czyn na ostracyzm i wieczną banicję z rodziny. Trzeba przyznać, że Jeannette umiała dogodzić mnichom i klerykom wymykającym się co wieczór z klasztorów i kolegiów, a zwłaszcza tym, którzy dziwnym obyczajem woleli chude i młode, ledwie odrosłe od ziemi dziewki od dojrzałych metres. Cóż, co stan, to obyczaj. Villon nie wybrzydzał na klechów, bo mała dostarczała co tydzień dziesięć albo i dwanaście liwrów, o które uszczuplali sakiewki i donatywy swoich opatów i przeorów przewielebni braciszkowie minoryci.
– Mów – rzekł cicho. – Wszystko, co wiesz!
– Widziałam Marote i Marion dwie niedziele temu. Zanim przepadły jak kamień w wodzie – szeptała mała Jeannette. – Wtedy, w Święto Nawiedzenia, szły na schadzkę z pewnym możnym gachem. Już nie wróciły od niego.
Powoli i delikatnie Villon ujął dziewkę pod brodę, podniósł jej główkę do góry i zajrzał w błękitne oczęta, które mamiły obietnicą rozkoszy. To one sprawiały, że zarówno skromni bracia franciszkanie, jak i skąpi benedyktyni sięgali szczodrze do kalety, by ulżyć swemu kusiowi, którego rozmiary zaczynały nagle przypominać wieżę Temple.
– A cóż to za gach? Kupiec? Giermek? Ksiądz?
– Nie wiem – wyszeptała mała ladacznica. – Spotykałam się z nim na tyłach karczmy w podwórcu Mistrza Roberta i jak pewnie sami się domyślicie, gdybym nawet umiała czytać, to i tak na jego rzyci nie było wypisanych tytułów.
– Nie pytam o godmisza – burknął Villon – ale o całą resztę. Jaki był ten gach? Wysoki? Stary? Niski, gruby? Woniał jak cap, czy może tylko jak świnia?
Jeannette zadrżała. Villon ścisnął, tarmosił jej kształtną bródkę między palcami.
– Miał dziwne... zachcianki – wydyszała. – Ale płacił złotem. Dał dwa floreny za noc. Bolało...
Chlipnęła i pociągnęła nosem. Villon wypuścił jej brodę i dla odmiany zajął się miękką, łabędzią szyją.
– Jakie zachcianki? Bądź łaskawa wyrażać się jaśniej, Jeannette. Chciał wejść do przybytku rozkoszy przez kuchenne pokoje, czy może wolał złożyć swój owoc męskości między twoje wstęgi purpury?
– Pobił mnie... Zobacz sam... Villon – jęknęła. – Pobił na krzyżu! To bluźnierca! Heretyk!
Szybko zsunęła z chudych pleców robe i spodnią koszulę, ukazując wystające łopatki, a niżej urocze wgłębienie i wypięty tyłek. Villon zbliżył latarnię do skóry i aż syknął, jak gdyby nagle dojrzał rogatego diabła szczerzącego nań ostre zęby spomiędzy fałd sukni obszytej popielicami. Plecy Jeannette były poznaczone głębokimi, krwawymi bruzdami, z których część nie zdołała jeszcze się zagoić. W słabym, migotliwym świetle nie był w stanie poznać, czy były to razy bata, czy też ślady nacięć uczynionych nożem albo innym ostrym narzędziem.
– Toż flok końską pytą chędożony – warknął poeta. – Ostro się z tobą zabawił. Pytanie tylko, czy dwa floreny to dostatecznie wiele, aby wynagrodzić stratę takiego ciała. Na przyszłość, do kroćset, nie schodź poniżej czterech. Zwłaszcza jeśli masz do czynienia z możnym gachem. Dwa floreny za takie plecy! Pójdę z torbami, a z mojej trzódki zostaną same stare chabety, jeśli lada paryski pisarzyna albo faktor będzie miał takie zachcianki! Do diabła, a to co znowu?
Jego ręka natrafiła na krwawe znamię na tyłku Jeannette. Przysunął latarnię jeszcze bliżej. Na pośladku małej ladacznicy była wypalona cecha – niczym na zadzie rasowego konia.
– Nazywał mnie najśmiglejszą klaczą w zaprzęgu Pana – zaszlochała dorastająca inamorata. – Kazał mi klęczeć i żałować za grzechy. A kiedy odchodziłam, przytrzymał, rzucił na ziemię przed paleniskiem, rozgrzał swój pierścień i uczynił mi tak brzydką rzecz.
– Dlaczego nie przyszłaś z tym do mnie?
– Bo się bałam – szlochała. – Tak samo jak Marion i Marote... One też zostały... oznakowane.
Villon wpatrzył się w znamię na pośladku dziewczyny. Do kroćset, było odbite wyraźnie i głęboko. Rozpalony metal wżarł się w ciało ladacznicy, pozostawiając znak, który można było odczytać nawet w półmroku. Skośny słup biegnący w lewo i nad nim... owalny kształt. Do starej murwy, wyleniałej narożnicy, to był herb! Herb szlachecki, w dodatku ozdobiony paliuszem księdza lub prałata!
Villon już widział go przed oczyma w pełnych barwach heraldycznych. Skośny złoty pas w czerwonym polu. To był herb jakiejś szlacheckiej rodziny. De Nevers? De Nimiere? Nie, de Noailles. Jednak przedstawicieli tego niegdyś świetnego, a teraz zubożałego rodu można było spotkać w całej Francji...
Lecz tylko jeden z nich miał w herbie księży paliusz nad herbową tarczą. Ciekawe... Bardzo ciekawe!
– Jeannette! – Villon starał się nadać swemu głosowi serdeczne i ciepłe brzmienie, niby Abelard wyznający miłość Heloizie, zanim stryj możnej panny przerobił go na kapłona. Niestety, po tym, co kazał uczynić Colette, która wciąż jęczała na bruku, jego słowa brzmiały w uszach ladacznic równie prawdziwie, co wyznanie wiary Judasza Iskarioty w noc ujęcia Chrystusa Pana. – Zajmę się tym gachem, klnę się na brodę papieża i cycki Marii Panny, że znajdę Marion i Marote zdrowe i całe!
Mała podciągnęła houppelande, której od lat zakazywały nosić niewiastom lekkiej profesji trybunały Paryża i innych miast Królestwa Francji. Pociągnęła noskiem, kiedy Villon ujął ją za ramię, przytulił, pogłaskał po ramieniu i małej główce.
– Moja mała metreso! – rzekł niczym dobry brat lub miłosierny kapłan do świeżo nawróconej jawnogrzesznicy. To był już zupełnie inny Villon i całkowicie odmieniony mężczyzna. Gniew uleciał z jego oblicza jak zmyty morską falą. – Musisz odpocząć. Jakże straszną chwilą musiało być dla ciebie spotkanie z tym szaleńcem! Teraz ja zadbam o ciebie, a jego przykładnie ukarzę. Idź do domu starej Galicjanki na moście Notre Dame. Wynajmij tam jakąś dziurę i nie wychylaj nosa za próg, dopóki sam się po ciebie nie zjawię.
– Ależ, Villon... Jak to? Mam siedzieć? U Galicjanki? Jak ja zarobię na chleb?
– Masz tu dwa skudy. – Villon bez wahania sięgnął do kalety i dobył ciężkie, złote, wyślizgane od dotyku setek palców monety. – Zaprawdę powiadam ci, nie pojawiaj się nigdzie na ulicy, dopóki po ciebie nie przyjdę, jeśli chcesz żyć, mała szelmutko.
– A ty?
Pocałował ją w małe usteczka, powoli i namiętnie, jak tylko on potrafił.
– Przyjdę do ciebie, kiedy będzie czas – wydyszał. – Nie martw się, póki tam siedzisz, nie musisz płacić mi trybutu. Powiem więcej, tym razem trybut uiścisz w naturze.
– Ach, Villon – wyszeptała, czując w maleńkiej rączce ciężar złotych monet. – Przygotuję wino, ser i owoce. Będę czekała, najmilszy...
– A wy co się gapicie, biksy chwiejem końskim chędożone?! – zagrzmiał Villon do pozostałych ladacznic. – Ruszać do pracy, bo darmo nie będę was żywić! Na jutro każda ma przynieść po pięć solidów! Jak się któraś spóźni, skończy jak stara Colette. A teraz poszły won!
Ladacznice zaszemrały, któraś rzuciła przekleństwo, ale z Villonem i Cargasem trudno było wszczynać zwadę. Zwłaszcza kiedy było się pogardzaną femme amoureuse, niewiastą uliczną, niegodną spocząć w poświęconej ziemi ani złożyć pocałunku pokoju na wargach cnotliwej matrony. Nie mogąc jednak zemścić się bezpośrednio na Villonie, stare lampucery uczyniły to, co zwykle niewiasty podobnej im konduity. Kiedy rozchodziły się do swoich zaułków, krzyczały, łkały i przeklinały familię poety aż do ósmego pokolenia. Choć z ich ust padały słowa jak kwiecie, trafiały one w cel z dokładnością strzały walijskiego łucznika. Dogadzały one po równo – matkom, jak i babkom w żeńskiej i męskiej linii poety, jego przodkom i antenatkom, a nawet świątobliwemu kapelanowi Wilhelmowi de Villon, którego protekcji poeta zawdzięczał godność bakałarza nauk wyzwolonych. Dostało się na koniec i samej Jeannette, która ze zwykłej wyrobnicy przedzierzgnęła się nagle w faworytę, w najlepszą klacz ze stajni poety i szubrawca.
A Villon? Villon nie zwracał uwagi na klątwy, połajanki i groźby. Po prostu układał sobie w głowie drogę na przedmieście Temple, gdzie jutro skoro świt czekała go wizyta w pewnej małej, lecz znanej prawie w całym Paryżu parafii.
2. Transsubstantiatio
– Bracia i siostry...
Uskrzydlone słowa celebransa wzbijały się nad tłum zgromadzony w kościółku Świętego Wawrzyńca jak stado aniołów. Nawet gdy wybrzmiewało i cichło ich echo, mogło się wydawać, że zamieniały się w żywiczny balsam kojący krwawiące rany, wrzody i opuchlizny szarego, zgiętego w pokłonach plebsu, który wypełniał wnętrze świątyni.
– Porzućcie pychę i dumę, ciśnijcie precz bogactwa jak dziurawy płaszcz i stańcie przed Panem nadzy, jak zostaliście stworzeni. Bo kiedy przestąpicie bramy raju, nie będzie wśród was równych i równiejszych, wyniesionych i poniżonych. Bóg bowiem jest tym, który umiłował was pierwszy. Umiłował bezgranicznie. On – nieskończony – nas, nędznych i niegodnych. A miarą Jego miłości jest miłość bez miary...
Prałat Raymond de Noailles, proboszcz parafii Świętego Wawrzyńca na przedmieściu Temple, głoszący kazanie i oglądany z kościelnej ławy nie wyglądał na człeka, który po nocach batoży ladacznice i wypala im na pośladkach swój szlachecki herb ozdobiony paliuszem. Był młody ismukły jak masztowa sosna, a jego oblicze promieniało jasnością i uniesieniem, gdy głosił wszem wobec dobrą nowinę. W kościele miał pełny posłuch i absolutną władzę. Na jego kazaniu nikt nie dłubał w nosie, nie iskał robactwa, nie charczał, a także nie gapił się na panny, które zwykle do kościoła przychodziły głównie po to, aby okazać najnowsze czepce, rogówki i houppelande skrojone przez najlepszych krawców. Nawet Villon, ściśnięty w tłumie wiernych, posłusznie klękał, odmawiał modlitwy, żałował za grzechy i jednocześnie nie przestawał się dziwić. Sława prałata Raymonda rozprzestrzeniała się jak wiosenna powódź, sięgając daleko poza Temple i docierając aż na prawy brzeg Sekwany – do dzielnicy łacińskiej i uniwersytetu. Powiadano powszechnie, że proboszcz od Świętego Wawrzyńca jest świętym człowiekiem, jego błogosławieństwa leczą duszę, a komunia przyjęta z białych, smukłych dłoni uzdrawia choroby, spędza gorączkę lepiej niż upuszczenie krwi u najlepszego cyrulika w Cité i przykładanie do ust upieczonej myszy. Powiadali, że w kościele dzieją się cuda – chromi zaczynają chodzić, kalekom odrastają ręce i nogi, chorzy na epilepsję przestają się trząść, a pokąsani przez wściekłego psa – toczyć pianę z ust. Gadano w halach i na targowiskach, przekazując sobie wieści z ust do ust, z ucha do ucha, że u Świętego Wawrzyńca sami aniołowie wspomagają śpiew chórów, a ksiądz prałat już za życia został namaszczony przez Pana na świętego. Villon słyszał to wszystko wcześniej i choć dawał temu wiarę, to jednak był zadziwiony, widząc na własne oczy, jak wielkie uniesienie malowało się na obliczach wiernych. Kościół zaludniało pospólstwo – wyrobnicy w skórzanych kaftanach, przekupnie, dziewki służebne, stare matrony z dziećmi, obszarpani nędzarze, chromi i chorzy, żebracy i włóczędzy, chłopi z okolicy, rozsiewający dokoła woń brudu, czosnku i cebuli, poganiacze wołów, bednarscy i mularscy czeladnicy, terminatorzy, prości słudzy oraz słudzy możnych mieszczan. A także uliczni straganiarze, furmani i pachołkowie. Było też trochę bogatych mieszczan w aksamitach i atłasach. Wszyscy jednak – bogaci i biedni, zdrowi i cierpiący – pospołu padali na kolana, słuchając słów, które zginały karki i niepokorne głowy.
– Kocha nas Pan, którego wielkość nie ma żadnych granic, a mądrość żadnych wymiarów. Jest On bowiem tym, czego pragniemy i co kochać możemy. Boże nasz, wspomożycielu wiekuisty! Kochajmy Cię, ile pozwolisz, a my zdołamy. Z pewnością zdołamy mniej, niż na to zasługujesz, ale nie mniej, niż potrafimy!
Villon sam poczuł, że kręci mu się we łbie, jak po wychyleniu na czczo garnca zacnego klaretu. W małym kamiennym kościółku, gdzie woń kadzidła i stopionego wosku z płonących świec mieszała się z odorem niemytych, plugawych, dygocących ciał, naprawdę działy się cuda. Wydarzenia, będące dla poety, łotra, szelmy i ekskluzenta, który z racji przynależności do wolnych ludzi, a więc stanu określanego potocznie mianem komediantów, pozbawiony był prawa do przyjmowania świętej komunii, mogły uchodzić niemal za cudowne przemienienie Pańskie.
Widział, jak ludzie tuż obok bili głowami o posadzkę, szlochali, krzyczeli, wpadając w ekstazę. Bili pokłony przed ołtarzem, rozdzierali szaty lub miotali się, rozdrapywali szyje i policzki, strząsając krople krwi na współwyznawców. To uniesienie udzieliło się nawet Villonowi. Zdawać by się mogło, że nagle stał się nie rok Pański tysiąc czterysta sześćdziesiąty trzeci, ale wróciły czasy pierwszych chrześcijan, gdy wierni Bogu odmawiali modlitwy w mrokach rzymskich katakumb.
Poeta zniewolony dźwięcznym i donośnym głosem księdza, rozbrzmiewającym niby anielski dzwonek budzący zmarłych na dzień Sądu Ostatecznego, wespół z innymi śpiewał pieśni, odmawiał Credo i modlitwy. Wkrótce zobaczył, że ludzie przekazywali sobie kolejno duże drewniane, topornie wykonane krzyże, aby złożyć je w ofiarowaniu u stóp chóru. Wszyscy przyszli z nimi na mszę; wciśnięty w tłum Villon czuł się bez tego symbolu męki Pańskiej niemal jak jednoręki w gromadzie zdrowych ludzi. Cóż – widać taki obyczaj panował w parafii Świętego Wawrzyńca.
Wreszcie ksiądz dotarł do kanonu i najświętszego momentu mszy – Podniesienia. Kiedy zabiły dzwony, głucha cisza uczyniła się w kościele. A wówczas Raymond de Noailles, człek, w którego rękach spoczywał być może los dwóch najpiękniejszych ladacznic ze stajni Villona, pochylił się nad kielichem, wziął go w obie ręce...
– Hic est enim calix sanguinis mei, novi et aeterni testamenti: misterium fidei...
Dzwony biły jak oszalałe, brzękliwe echa odzywały się nie tylko pod sklepieniem kościoła, lecz przede wszystkim pod czaszką Villona.
Gdy prałat Noailles przyjął komunię pod obiema postaciami, kiedy oderwał kielich od ust, poeta zobaczył czerwień na jego wargach, jak gdyby wino mszalne naprawdę przemieniło się w kielichu w krew Pana, a hostia stała się Jego ciałem, którego kawałek spoczął w ustach grzesznego księdza.
Villon przez chwilę miał wrażenie, że oto wraz z wiernymi staje się świadkiem cudu. Oto na jego oczach zachodzi Boska przemiana, jaka miała miejsce w Lanciano, Bolsenie czy Blanot, gdzie hostia krwawiła w rękach księży czerwonymi łzami Chrystusa. Poeta spuścił wzrok, gdy patrzył na tę ceremonię. Czuł, jak z kącików jego ust spływają w dół dwie grube krople, zbyt ciężkie, by mogły być zwykłymi łzami. Otarł je wierzchem dłoni, roztarł po skórze, czując, jak kleją mu się palce.
Kościół krwawił cierpieniem Chrystusa. Czerwone krople skruchy, żalu i pokuty ściekały z oczu, skapywały z ludzkich rąk i nóg, sączyły się z ran na przegubach, jakie w tej świętej chwili objawiały się na ciałach wiernych. Zraszały kamienną posadzkę niby deszcz zmywający wszystkie grzechy, odkupujący winy i zbrodnie.
Villon doczekał wreszcie do ostatnich modłów, komunii i wyznania win. Razem z resztą bił się zakrwawioną ręką w piersi, krzycząc: Mea culpa, mea maxima culpa, szeptał modlitwy i w ten sposób przeczekał całą resztę mszy, od Dominus vobiscum aż do Deo gratias. Odmówił potem modlitwę do świętego Michała Archanioła i po sakramentalnym: Amen począł przepychać się do bocznej kaplicy, w której wznosiła się lśniąca i monumentalna niczym katedra Marii Panny bryła konfesjonału.
– Przepuśćcie mnie, dobrzy chrześcijanie – błagał poeta, depcząc po ciżmach, sandałach i bosych stopach pospólstwa. – Jam grzesznik struty jadem zła, pomóżcie mi, bracia i siostry, pozbyć się grzechów... Puszczajcie do świętego prałata! – łkał, wbijając łokcie pod żebra czeladników mularskich i okładając po plecach kułakami proszalnego dziada, który zastąpił mu drogę, przepychając się tak natarczywie jak stary grzyb biegnący za potrzebą do wygódki. – Występki palą mnie ogniem piekielnym – jęczał, roztrącając grupę starych bab – wszak chyba nie chcecie strącić mnie do otchłani! Usuńcie się, dobrzy ludzie, Bóg wam za to doda po dwa szczeble w drabinie wiodącej do raju, a święty Piotr nie wypnie się do was zadkiem u jego bram. Niechaj każdy skrawek miejsca, które mi dajecie, znaczy tyle, co dziesięć Ojczenaszy w sakramencie pokuty! – krzyczał, wskakując sprytnie między matkę z wrzeszczącym bachorem na ręku i starego, pokrzywionego dziadygę w robe pamiętającej chyba jeszcze czasy oblężenia Orleanu przez Anglików. Szybko przepchnął się przez grupkę mnichów od Świętego Augustyna. I wreszcie, przeczekawszy spowiedź zgarbionej baby, która, sądząc po długości wyznań rzucanych charkotliwym szeptem, rozliczała się z grzechów całego życia, a zwłaszcza z długich i narowistych igraszek z własną łączką, ukląkł przed kratką.
W konfesjonale było ciemno, Villon nie widział oblicza księdza Noailles’a, słyszał tylko jego głęboki oddech i niemal wyczuwał, jak kapłan nadstawia ku niemu ucha. Niestety, jeśli czekał na wyznania hożej młódki spowiadającej się z nocnych lęków i wilgotnych pragnień, tedy czekał go srogi zawód.
– Laudatur Iesus Christus.
– Na wieki wieków, amen – odrzekł ksiądz.
– Wybacz mi, wielebny panie, jestem nędznym grzesznikiem, który przywlókł się tu na kolanach, aby w pokorze żałować za grzechy – wydyszał obłudnie Villon. – A zwłaszcza jeden ciąży niezmiernie na moim sumieniu. To grzech nadmiernej bystrości wejrzenia, przez którą popadłem w jeszcze cięższy występek – w grzech zwątpienia, ojcze.
– Cóżeś takiego dojrzał, mój synu? – zapytał cicho ksiądz. Miał miły, melodyjny głos stworzony wprost do głoszenia kazań i śpiewania rorat. Villon przez chwilę zastanawiał się, czy takim samym głosem drogi księżulo przemawiał do jego ladacznic. Jeannette, kładź się, nadstaw naturalia. Jeannette, rżyj! A teraz wypnij tyłek, moja klaczko, najmilsza w zaprzęgu Pana... Daj mi to, co masz najdroższego po matce, a ja osmagam ci boki, mała ladacznico. Czy tak było? Czy tak mówiłeś do nich, wielebny prałacie? I co z nimi zrobiłeś?
– Dojrzałem piętno szatana, drogi ojcze. – Villon prawie przycisnął usta do kratownicy konfesjonału. – Wypalone na zadku najplugawszej i najmłodszej z babilońskich ladacznic. Przedstawiało ono skośny słup w herbowym polu zwieńczony paliuszem prałata. Zgrzeszyłem zaś, bowiem zwątpiłem w dobre intencje pewnego świątobliwego męża. Albowiem znamię owo, niechybnie zostawione ręką diabła, wielce przypomina herb pewnego świątobliwego księdza, proboszcza z parafii Świętego Wawrzyńca w podparyskim Temple.
Ksiądz nie rzekł nic. Nie westchnął, nie klął, nie złościł się. Nie wypowiedział ani jednego słowa.
– Z pewnością ojcowie dominikanie byliby ciekawi, dlaczego piętno wypalone na tyłku małej Jeannette tak bardzo przypomina wasz herb, wielebny ojcze. Obawiam się także, że wielu pobożnych mieszczan byłoby zniesmaczonych, że prałat, którego mają za świętego, oddaje się grzesznym uciechom w ramionach nierządnic z Glatigny. Drogi ojcze... Wiem, dokąd udajesz się wieczorami i jakie masz zachcianki. Żądasz ode mnie spowiedzi, więc wyznam uczciwie wszystkie twoje winy. Znam małą Jeannette, a także inne wesołe Galijki, które dotrzymują ci towarzystwa. Wszak wszystko to dorodne córy Koryntu z mojej stajni, ojcze. Dogadzały wam jak umiały, mości prałacie. Na łożu, na posadzce, od tyłu, od przodu i na krzyżu...
– Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum. Benedicta tu in mulieribus, et benedictus fructus ventris tui, Iesus. Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis peccatoribus... – wokół trwało poszeptywanie, charkot, nisko nad posadzką niósł się stłumiony głos starych babinek postrojonych w czepce.
– Mieliście zachcianki godne kardynała, ba, samego Ojca Świętego – syczał nienawistnie Villon w głąb konfesjonału. – Nie wystarczała wam już, mówiąc po łacinie, pozycja a tergo i per os, którą plebs zowie pozycją na raka i na świętego Franciszka, ale chcieliście także szturmować wdzięki moich córeczek przez tylną bramę swoim świętym kusiem...
– Z głębokości wołałem ku Tobie, Panie: ku Tobie, Boże, z padołu płaczu i z turmy mizeryjej – śpiewali biedni ludzie w kościele Świętego Wawrzyńca. – Bo nie masz na świecie, kto by wspomógł abo upadłego podźwignął: zajadła zazdrość, omylna przyjaźń, chciwość nienasycona...
– Przyzywaliście je ku sobie każdej nocy, każdego tygodnia, aby zanurzyć waszego godmisza w ciepłej norce rozpusty aż po same jajca. Namawialiście, aby ustami, które winny śpiewać psalmy, pieściły wasze klejnoty, a komunię świętą przyjmowały z waszego kapucyna.
– Tak człowiek człowiekowi wilkiem względem dobrego mienia, dopieroż dusza od chytrych nieprzyjaciół w twardym oblężeniu zostaje... – ciągnęli wierni zgromadzeni obok konfesjonału.
– Byliście tak zatwardziali w grzechu i występku, że nie żałowaliście razów, chłostaliście je przed krzyżem i na krzyżu, nie wahaliście się okaleczyć i obić tej najmłodszej, której wypaliliście na pośladku swój herb, ojcze. Ale nadwerężyliście swą karzącą dłoń, bo oto znalazł się grzesznik, człek nikczemny, skazany na wiekuiste potępienie. Ktoś taki jak ja, kto ujrzał ze zgrozą herb waszej świątobliwej parafii, w której dzieją się prawdziwe cuda, a ludzie płaczą na mszy łzami Chrystusa. Herb wypalony na grzesznym tyłku młodej ladacznicy, który jest równie krągły i gładki, co kopuły pradawnego soboru, ale przecież pozostaje tylko narzędziem grzechu i rozpusty.
Ksiądz milczał ciągle. Jednak Villon dosłyszał jego przyśpieszony oddech.
– Siedzicie tu, ojcze, i rozgrzeszacie winnych, zadajecie pokutę prostaczkom, widzicie drzazgę w oku brata, a belki w swoim nie dostrzegacie?
Villon urwał. Tuż obok nich śpiewano psalmy, modlono się i szlochano. Jednak milczenie prałata zaskoczyło poetę. Myślał, że ksiądz będzie się rzucał, miotał na jego głowę klątwy wielkości głazów z oblężniczych katapult, że w końcu przepędzi go z konfesjonału, a może nawet wezwie wiernych, aby obili natręta. Tymczasem odpowiedzią na zarzuty Villona było głuche milczenie. Nie wiedział, czy prałat siedzi jak zamurowany, czy kipi z gniewu, czy może wreszcie – śpi lub zatopił się w modlitwie. Tak czy owak, poecie i sutenerowi nie pozostało nic więcej, jak brnąć w to wszystko dalej.
– Mógłbym was prześladować, żądać judaszowych srebrników za dochowanie tajemnicy – rzekł głucho. – Ale nie uczynię tego, choć bynajmniej nie z dobroci serca. Ceną za moje milczenie jest wiedza. Wasza wielebność, chcę poznać prawdę o losach dwóch ladacznic: Marote z Chartres zwaną Marie oraz Marion Madeleine du Pont zwaną Pikardką. Dwie dziewczyny lekkiej konduity i jeszcze lżejszych obyczajów odwiedzały cię często, ostatni raz na Święto Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Mów, księże, co się z nimi stało: dokąd poszły i co mówiły. A jeśli powiesz prawdę, zapomnę o tym, co wyczyniałeś z dziewkami w majowe noce. Uciszę małą Jeannette, na której ciele pozostały znaki twojej żądzy, tak aby nigdy nie powiedziała słowa przeciwko wam. A jeśli skłamiesz albo uniesiesz się gniewem, klnę się na zwiędły członek świętego Franciszka, że doniosę o wszystkim nie tylko psom Pańskim od świętego Dominika, ale w dodatku pokażę Jeannette przysięgłemu sędziemu z Chatelet!
Villon zastukał, jak gdyby to on nosił tonsurę na łbie i właśnie zakończył spowiedź, udzielając absolucji księdzu Noailles’owi.
– Ty nie wiesz, co tu się dzieje, mój synu... – cichy szept księdza przewinął się przez kraty niby wąż. – Powiem ci prawdę. Wiem, gdzie przebywają niewiasty, o których wspominałeś. Powiem ci wszystko, jednak dopiero wtedy, gdy uratujesz mnie, mój zacny człeku. Albowiem jestem w opałach diabelskich, przy których ostatnie kuszenie Chrystusa Pana zda się niewinną igraszką. Ratuj mnie, błagam! Proszę! A dowiesz się, co chcesz wiedzieć, oddam ci całe złoto i wszystko, co posiadam.
Te ostatnie słowa prałat wymówił, niemal jęcząc. Villon poczuł ból w kolanie, jakaś drewniana zadra ukłuła go równie mocno co cierń wyciągnięty z męczeńskiej korony Chrystusa.
– Jak mam cię ratować? – zapytał. – Od kogo? Nie jestem egzorcystą ani uczonym mnichem, a tobie zdałby się doktor Kościoła, a nie ubogi bakałarz. Ktoś jeszcze podejrzał, jak zabawiałeś się z dziewkami? Mów prosto, o co chodzi, klecho!
– Błagam, nie tak głośno! – głos księdza pełen był bólu i cierpienia. – Nie krzycz w kościele, bo ON wszystko usłyszy i ukarze mnie!
– Jaki on?! Kto? Co? – zapytał Villon zbity, a właściwie zmieciony z pantałyku słowami księdza.
Prałat zastukał w ściankę konfesjonału. A potem poderwał się na nogi, wypadł przez drzwiczki, pomknął w stronę chóru, chcąc wmieszać się w tłum wiernych...
Villon nie pozwolił mu na to. Stanął na drodze księdza jak mury Jerycha na szlaku Izraelitów, chwycił za rękaw sutanny, ale kapłan zręcznie wywinął mu się z ręki. W jednej chwili skłonił się przed poetą, ujął jego dłoń w swoją rękę i złożył na niej niski, czołobitny pocałunek.
Villon zdrętwiał, a prałat Noailles rozejrzał się dokoła błędnym wzrokiem.
– Módlcie się, to błogosławiony człek! – zawołał, wskazując na poetę. – Jego pieśni słuchajcie. Oto siewca wyszedł siać!
Villon omal nie zaklął. Do jego stóp rzuciła się gruba, bezzębna baba, mamląca w gębie modlitwy jak poranną leguminę. Za nią padł wyschnięty starzec w porwanej tunice i zwiniętych w dół wełnianych nogawicach odsłaniających chude, trzęsące się nogi. Potem, jak po błogosławieństwo świętego, runęli kolejni grubi i śmierdzący plebeje i plebejki. Villon znalazł się nagle w samym środku tłumu wiernych, którzy skutecznie odgradzali go od umykającego księdza.
– Dość już, dość na dzisiaj, moi mili barankowie! – krzyczał, żegnając ich znakiem krzyża i rozdając błogosławieństwa na równi z kuksańcami. – Co to, chcecie za życia przerobić mnie na świętego? Powyrywać członki, aby je pomieścić w zdobionych puszkach w tej zacnej parafii?! Powiadam wam, one najlepiej czują się przy moim własnym ciele! Koniec, powiadam, moi mili!
Z trudnością przerwał krąg ludzi, którzy adorowali go jak nie przymierzając Najświętszą Panienkę – a jakąż tam w ogóle panienką był Villon – już nawet pomijając fakt, że dziewicą przestał być w piętnastej wiośnie życia. Skoczył tam, gdzie zniknął ksiądz, przedzierał się przez krzyczących, modlących się i klęczących ludzi, rozganiał chłopów i mieszczan, rozglądając się w poszukiwaniu czarnej szaty prałata. Drgnął, kiedy gdzieś w pobliżu chóru mignęła mu smukła, jakby wyjęta ze świętych obrazów postać. Rzucił się tam co duchu, depcząc po nogach rozmodlonych wiernych, potknął się, omal nie przewrócił na posadzkę, zerwał z kolan i kiedy dopadł do chóru, ksiądz znikł w tłumie jak ryba w wodnych odmętach. Villon zatrzymał się przy podwyższeniu prezbiterium, gdzie ludzie setkami składali grubo ciosane drewniane krzyże. Chciał spytać kogoś, dokąd poszedł prałat. Pochwycił za ramię niskiego, krępego człeka w skórzanym czepcu, który dźwigał na ramieniu ogromny dębowy krzyż, aby zapytać go, czy nie widział gdzieś Raymonda de Noailles, ale mężczyzna tylko pokręcił głową. Gdy otwarł usta, Villon nie zobaczył w nich języka – nieznajomy był niemy jak posągi aniołów wokół niewykończonego ołtarza, a może i głuchy jak stary pniak. Poeta zrozumiał, że błądząc niczym ślepiec wokół prezbiterium, natrafił niespodzianie na swego bliźniaczego brata – niemowę; wypuścił z uścisku ramię biedaka, pokłonił mu się odruchowo i tak już pozostał – sam, bezradny, pośród modlącego się tłumu. W ostatnim olśnieniu dostrzegł zamknięty żelazną furtą ambit – obejście chóru kościoła. Lecz kiedy nacisnął klamkę, drzwi stawiły opór – były zamknięte, skrywały szczelnie tajemnicę prałata de Noailles. A razem z nim losy i dzieje obu nieszczęsnych przechodek z Villonowej stajenki.
3. Peregrynacja dziadowska
Plebania parafii Świętego Wawrzyńca była umocniona niczym królewski zamek. Piętrowy kamienny dom przytykał do absydy kościółka i otoczony był wysokim murem. Prałat spodziewał się chyba najazdu Hunów, Węgrów, Wizygotów, Burgundczyków i wszystkich paryskich sodomitów razem wziętych, skoro okratował okna, zwieńczył szczyt muru ceglanymi sterczynami, a wszystkie okna zaopatrzył w solidne, okute okiennice.
Villon krążył cierpliwie wokół budowli. Jego oko, wprawne w złodziejskim fachu, wypatrywało jakiejś szczeliny, dziury w dachu czy niedomkniętego okna – najmniejszej szpary, przez którą można by się wśliznąć do środka. Niestety, brama i mur zamykały plebanię ciasnym koliskiem, niczym pas cnoty naturalia księżniczki. Nie one były wszakże największą przeszkodą dla nocnej wyprawy. Mur był wysoki, ale dałoby się pokonać go po linie czy przystawiając drabinę. Niestety, całe domostwo otoczone było ludźmi, którzy czuwali, modlili się, czasem odmawiali po cichu różańce, innym razem zaś śpiewali hymny i psalmy. Zbliżał się wieczór, a plac przed bramą i uliczki wokół domostwa księdza bynajmniej nie opustoszały. Kiedy jedni wierni odchodzili, inni zajmowali ich miejsce. Villon wdał się w pogawędki z kilkoma starymi babami i wkrótce dowiedział się, że plebania uznawana była przez ludzi za święte miejsce, a nawet – iż zdarzały się tu cudowne uzdrowienia, anioły zstępowały z nieba, by pocieszać strapionych, a zgromadzeni ludzie nie czuli głodu ani bólu. Przed wrotami prowadzącymi na podwórzec domu prałata dochodziło do scen, które zmuszały nawykłego do rozpusty i doczesnych uciech Villona do rozważań nad marnościami tego świata. A nawet do głębokiego zastanowienia się, czy ścieżka jego żywota nie jest czasem ciernistą drogą śmiertelnego grzechu, nie zaś – jak sam sobie wmawiał – latarnią, dzięki której Diogenes odnalazł prawdziwego człowieka. Przy furcie wiodącej na dziedziniec plebanii płonął ogromny stos, na który nadchodzący z bocznych uliczek mieszczanie i chłopi rzucali przedmioty rozpusty i grzechu. Pospołu zatem lądowały w płomieniach ozdoby damskich czepców, houppelande, robe uszyte z adamaszków i aksamitów, piękne kornety i treny sukien. Pachołkowie i czeladnicy ciskali w płomienie stoły do gry, kości i karty, płonęły nawet kartusze i książki, wśród których nie brakło pewnie odpisów bluźnierczego Il Decamerone czy wierszy Petrarki.
Oglądając misterium wystawiane ku czci prałata przez mieszczan z Temple, Villon poczuł, że przepełnia go rozpacz, bo trudno było nawet pomarzyć o tym, aby przedostać się na plebanię pod czujnym okiem setki wiernych parafian.
Poeta stał właśnie przed gorejącym stosem, gdy nagle poczuł dotyk – bynajmniej nie anielski, choć delikatny, zwinny i prawie niewyczuwalny. Nie była to jednak prawica Pana głaszcząca go po głowie. Mówiąc bowiem krótko – ktoś dobierał się do jego sakiewki starą paryską metodą, próbując odciąć ją z rzemieni, na których wisiała.
Villon nie bawił się w dobrego samarytanina – brutalnie schwycił rękę, która gmerała koło mieszka, szarpnął, pociągnął tamtego za sobą w kąt utworzony przez mur plebanii i starą szopę należącą do następnej posesji. Dopiero wtedy spojrzał szyderczo na partacza, który dał się przyłapać na gorącym uczynku.
Rzezimieszka, którego schwytał, trudno było nazwać porządnym drzemcarzem. Był to chłopiec, mały szczeniak, odstawiony zbyt wcześnie od wymienia suki matki, za młody, aby stać się mordercą i rabusiem, a za duży, by zarabiać na życie żebraniną jako dziecko. Nie wyglądał na mocarza; miał może trzy, może cztery stopy wzrostu, wielką szopę nastroszonych ciemnych włosów i błękitne oczy dzieciaka, który za wszelką cenę chce udawać zuchwałego ulicznika. Jego wiek trudno było określić, jak to zwykle u pospólstwa i plebsu. Mógł być zarówno wyrośniętym siedmiolatkiem, jak też otrokiem, który pomimo mikrej postury liczy sobie ze dwanaście wiosen.
– Ty chyba z byka na łeb spadłeś, dzieciak – rzekł Villon bez wyrzutu, a nawet z zaciekawieniem. – Wyrażasz w biały dzień mieszki na gorąco? Pod domem świętojebliwego kapłona? – Strzyknął pogardliwie śliną w stronę plebanii. – Chyba ci mendy rozum wyżarły! Jakby cię kto spostrzegł, pokłoniłbyś się skruchowi w Chatelet i pogibał na wiei jak amen w pacierzu.
– Bo tak wam ładnie sakwa zwisła – wybełkotał mały. Nie opuszczał wzroku, starając się grać zucha, jednak poeta czuł, jak drżał. – Sam święty Wawrzyniec mi szepnął: Oto masz, Crochet, wyborną okazję. Oto nie spędzisz dziś nocy w norze, ale w karczmie, z dziewkami.
– Żebyś nie na mnie trafił, spędziłbyś nockę na strappado, mając do towarzystwa przysięgłego pachołka i małodobrego. Wycisnęliby cię jak starą onucę, dzieciak. Dziękuj świętemu Wawrzyńcowi, żeś dobrał się do właściwej osoby.
– Ja was znam. Wy jesteście Villon. Czytałem wasze wiersze.
– Umiesz czytać? No proszę, trafił się bakałarz w towarzystwie. Wybacz wszakże, ale nie będę z tobą gadał o Horacym czy Owidiuszu. Ostatnie zdarzenia nie miały wiele wspólnego z poezją, ale aż za wiele z życiem w tym pięknym mieście. Tak tedy pogadajmy o interesach.
– O interesach? – Mały aż pokraśniał. – Panie Villon, ja za wami szedłem jakiś czas. Ja wiem, że was interesuje plebania. Ja czuję, że chcecie tam wejść, zrobić włam i złupić klechę jak skopa...
– Nie interesuj się, dzieciak – mruknął z dezaprobatą Villon. – Twoja rzecz słuchać i odpowiadać, a nie pytać. Wpadłeś w moje ręce i prędko się nie wywiniesz. To nie jest miejsce dla podrostków i terminatorów w naszym fachu. Starczy, żebym teraz krzyknął: złodziej, a świątobliwe parobasy księdza przerobią cię na konfiturę tak sprawnie, że pozostaną z ciebie tylko sznurki od nogawic. Odpowiadaj zatem szybko i sprawnie na moje pytania.
– Tak jest, panie Villon. – Na razie wyglądało na to, że chłopak – Crochet, czy jak go tam zwali – jest zachwycony spotkaniem ze sławnym złodziejem i poetą. I dobrze, tak powinno być. Villon wszak nie od dzisiaj pracował na swoją reputację na ulicach miasta.
– Kręcisz się tu pewnie od dłuższego czasu – ciągnął monotonnie poeta. – Tedy twój złodziejski nos wyczuł już swąd, jaki dochodzi z plebanii. Swąd miły, brzęczący jak czyste srebro i złoto. A zatem gadaj, jakie są zwyczaje prałata i czy widziałeś coś dziwnego w jego domu.
– Chciałem wyrażać na plebanii – rzekł bezczelnie mały. – Ale nie wiem, jak się dostać do środka. Potrzebuję wspólnika. Może się nadacie...
Villon ścisnął go za ramię z całej siły, malec aż syknął.
– Czy nie dotarło do ciebie jeszcze, że to ja jestem spowiednikiem w tym konfesjonale?! Śpiewaj, co wiesz o plebanii. Inaczej, dalibóg, zaprowadzę cię prosto do Chatelet, a wtedy spotkamy się dopiero w piekle, w jednym kotle!
– Plebania jest stale zamknięta. Prałat Noailles nie wpuszcza nikogo do środka. I nigdzie nie wychodzi.
– Przecież odprawia msze.
– Przechodzi do kościoła murowanym przechodem, który z kolei łączy się z ambitem przy świątyni.
– A służba? Muszą przecież robić zakupy na targu?
– Odprawił całą służbę. Dwie niedziele temu.
– Może w takim razie wychodzi do tych błaznów, którzy modlą się dzień i noc wokół kościoła?
– Spotyka się z nimi tylko na mszach. Za dnia trzyma okiennice zamknięte, nie pojawia się, żyje całkiem jak w oblężonej twierdzy.
– Ciekawe... Jakby był więźniem we własnym domu. Co się dzieje w nocy? Parafianie rozchodzą się?
– Gdzie tam – mruknął mały. – Stale wokół domostwa przebywa kilkanaście osób. Modlą się, śpiewają i czekają na cud. Odbywają całonocne czuwania przed plebanią.
– Szankrowata, końską pytą w gębę wyjebana murwa – podsumował Villon. – Zdaje się, że parafianie chcą być świętsi od samego papieża i bardziej rozmodleni od księdza prałata. A niech to jasny szlag! Wygląda na to, że nie sposób przedostać się tam niezauważenie?
– Tak jest. Modły wokół parafii trwają cały dzień i noc.
– Coś jeszcze zauważyłeś, Crochet? Jakieś awantury? Światła? Głosy?
– Powiem wam coś, panie Villon – wyszeptał mały. – Coś spostrzegłem, ale chcę za to zapłaty!
– Jakiej zapłaty, szczeniaku?! Poczytaj sobie za fawor, że nie oddam cię w ręce pachołków miejskich. Rzeknę prawdę, gdybym nie potrzebował wieści o prałacie, pchnąłbym cię nożem i rzucił do rynsztoka. Zabijałem ludzi za mniejsze przewinienia, ty chłystku!
– Ja wszystko powiem, ino, panie Villon... weźcie mnie za wspólnika. Ja wiem, że chcecie zrobić skok na księdza prałata. Przydam wam się... jestem mały, ale obrotny. Nadam wam się, choćby żeby stanąć na lipie. Ja wszędzie wejdę...
– Mów – skinął głową Villon. – A ja się zastanowię.
– Nocą – wydyszał chłopak – ksiądz dobrodziej chadza do kościoła. Widziałem światła w oknach. Prałat coś robi po zmierzchu. Krząta się po zamkniętej świątyni z latarnią. I tak noc w noc. Ale to jeszcze nie wszystko...
– Gadaj, co wiesz!
– Ksiądz... ma dwa kielichy i dwa cyboria do wina i hostii. Jedne pokazuje wiernym, a drugie ukrywa przed mszą za ołtarzem. A potem, po nieszporach, wynosi z kościoła na plebanię.
– Skąd wiesz o tym?
– Podejrzałem. Nawet ja czasami chadzam na mszę. – Chłopak uśmiechnął się szelmowsko.
To spostrzeżenie było dziwne. Nie pasowało do niczego, albo też było kluczem do zrozumienia całej sprawy. Niestety, Villon nie miał pojęcia, gdzie dla tego klucza szukać zamka. Zerknął na dach kościółka i zobaczył, że jeden z witraży sygnaturki na dachu był rozbity, a okiennica wisiała krzywo. A to znaczyło, że można by spróbować dostać się do wnętrza świątyni ze stromego dachu. Gdyby tylko mieć linę z kotwiczką...
– Dobra, Crochet. Nadałeś mi się. A teraz zjeżdżaj!
– Przecie obiecaliście?! – zakrzyknął mały.
– Co takiego obiecałem?
– Wziąć mnie na kompana. W waszej wyprawie do plebanii.
– A całuj psa w rzyć, a plebana w sam środek kusia – warknął poeta. – Posłuchaj, Crochet, chyba pomyliłeś mnie z niańką albo z twoją chędożoną mamusią! Idź do szpitala albo poszukaj głupca, bo ja nie mam zamiaru prowadzić sierocińca ani lulać do snu zasmarkanych ciaptaków.
– Ale wy... wy...
– Idźże do diabła i kroćset, gdzie oczy poniosą. – Villon szarpnął chłopaka, odwrócił, a potem wymierzył mu solidnego kopniaka. Malec poleciał kilka kroków, wylądował w kałuży. Podniósł się, splunął błotem i końskimi szczynami, rzucił nienawistne spojrzenie za poetą. Ocierał jeszcze gębę brudnym rękawem koszuli, gdy Villon zamyślony zmierzał już ku twierdzy Temple, roztrącając przechodniów.
4. Mały pomocnik
Jeszcze tego samego wieczoru Villon zastukał do drzwi małej klitki na poddaszu domostwa wzniesionego na moście Notre Dame. Należało ono do wiekowej lampucery Bernardetty, znanej z tego, iż niegdyś z rozmysłem używała swoich wdzięków w celu pomnożenia bogactwa i majętności. Kiedy jednak dopadł ją niszczycielski czas, a jej uroda straszyła nawet pijanych parobków, kupiła starą ruderę, ochrzczoną przez paryską ulicę domem Galicjanki. Po czym szybko zamieniła ją na dom schadzek i złodziejską melinę, w której schronienie znajdywali wyraźnicy i drzemcarze i nie tylko bezpiecznie mogli przechowywać fanty, ale jeszcze szukać słodkiego zapomnienia w ramionach ulicznych dziewic.
Tu właśnie Villon ukrył Jeannette La Petite, małą szelmutkę, która w myślach wielebnego prałata uchodziła za najśmiglejszą klaczkę ze stajni Pana. Dziewczyna była chodzącym dowodem występków księdza. Poeta nie miał żadnych wątpliwości, że rozgłoszenie wieści o księdzu korzystającym z usług młodych ladacznic nie uczyni więcej zamieszania niż wywołanie złośliwych uśmieszków na gębach plebanów i biskupich sług. Który bowiem paryski ksiądz nie kupował za złoto wdzięków wesołych dziewek, skoro do lupanarów i bordeli chadzali nie tylko czeladnicy i swawolni żacy, ale rektorzy, cechowi mistrzowie i członkowie rady miejskiej? Jednak znamię, które w swojej pysze wypalił prałat de Noailles na tyłku Jeannette, z pewnością wzbudziłoby zainteresowanie zarówno świeckich sądów, jak i Świętego Oficjum, albowiem rodziło podejrzenie o uprawianie czarów i oddawanie czci diabłu. Skoro bowiem – Villon rozumował tu z logiką godną Arystotelesa – ksiądz mógł wypalić piętno na pośladku dziewczyny, tedy równie dobrze mógł składać bałwochwalcze pocałunki na jej sromie. A stąd był już tylko krok do całowania w zadek czarnego kozła.
Drzwi do izdebki, w której kazał ukryć się małej Jeannette, były zamknięte na głucho. Villon stukał przez długą chwilę, wreszcie zniecierpliwiony począł łomotać i kopać w drewnianą furtę. Nikt jednak mu nie otworzył, a spoza szarych, zbitych z ordynarnych desek drzwi nie dochodził żaden dźwięk.
Do kroćset, gdzie ta mała polazła?! Przecież kazał jej siedzieć w norze Galicjanki jak mysz pod miotłą, obawiając się, aby nie wpadła w szpony sprytnego i przebiegłego kocura, jakim był bez wątpienia prałat de Noailles.
Villon nie walił dalej w drzwi, bo nie chciał zwracać na siebie uwagi. W dodatku stara lampucera Galicjanka strzegła spokoju i porządku jak leciwa matrona cnoty swej córeczki. Niby racja, bo gdyby jej dom słynął z pijackich awantur i zwad, szybko wpadłby w oko pachołkom z Chatelet i nie byłby już spokojną przystanią dla okrętów uwolnionych z łańcuchów prawa i moralności.
Villon przeszedł galerią aż do końca. Odszukał drabinę, szybko i cicho wspiął się po trzeszczących szczeblach na pochyły, dwuspadowy, pokryty zmurszałym gontem dach.
Okno do pokoju Jeannette kończyło się tuż pod okapem, nad mostem zastawionym stosami beczek i worków czekających na załadunek w portach Saint-Landry i Notre Dame, zabudowanym dwoma rzędami ryglowych domów, których ściany ograniczały i tak wąski przejazd. Zejście byłoby trudniejsze niż przeciśnięcie wieloryba przez ucho igielne, jednak na szczęście zbutwiały dach spękał, a dachówki popłynęły do rynsztoka w porze wiosennych roztopów. Villon złapał się krokwi, balansując ciałem, spuścił się w dół po ścianie i z trudem znalazł oparcie dla nóg na szerokiej poziomej belce biegnącej pod oknem i wspierającej ścianę ulepioną z gliny, sieczki oraz zmieszanych z nimi otrębów.
Okno było zamknięte. Villon klął, mocował się z upartą framugą, trzymając się jednocześnie lewą ręką wysuniętej nad ulicę krokwi. Wreszcie w desperacji porwał za sztylet, wsunął cinquedeę w szczelinę, podważył z całej siły, czując, że jeszcze chwila, a zleci w dół i jego nędzny zewłok użyźni paryskie rynsztoki. Wówczas zapadka ustąpiła z trzaskiem – Villon po prostu wyłamał ją ze zmurszałego drewna.
Okno otwarło się. Poeta wsunął się do małej izdebki na ostatnim piętrze, tak niskiej, że prawie dotykał głową grubych belek powały. Smętne i paskudne, ale bezpieczne miejsce. W kątach powiewały zapomniane pajęczyny, a od podłogi ciągnęło wilgocią zbutwiałych desek.
Villon rozejrzał się, szukając wzrokiem Jeannette La Petite albo przynajmniej jakiegoś śladu wskazującego, gdzie mógłby jej szukać. Swoją drogą, jeśli mała ladacznica wyszła po wino i ser, miło byłoby sprawić jej niespodziankę i powitać w otwartych drzwiach izdebki, pokazując aż zanadto wymownie, że nigdzie nie ukryje się przed swoim przyjacielem.
Villon mylił się. Jeannette przebywała w tej izbie, gdy bezskutecznie walił w drzwi i dobijał się do pokoiku. Mała trzynastoletnia ladacznica leżała na barłogu z oczyma szeroko otwartymi jak u śniętej ryby. Martwa, zimna i sztywna. Zabójca chyba dopadł ją w czasie snu, bo jej odzienie nie było porwane, nigdzie w izbie Villon nie widział śladów walki.
Biedna mała Jeannette... Co widziały jej oczy przed śmiercią? Kto zakradł się do tej mrocznej izdebki, aby wykonać okrutny wyrok na mimowolnym i jedynym świadku szaleństwa prałata Raymonda de Noailles?
Villon obejrzał ciało. Ladacznica została uduszona. Na jej szyi zobaczył napuchniętą, nabrzmiałą fioletową pręgę. Garota?
Coś nie grało w obrazie tej zbrodni. Villon prędzej kupiłby kota w worku niż historię, że Jeannette została zaduszona za pomocą drutu czy kawałka liny. Bo która lina i jaka garota pozostawiłaby ślad w postaci sinej pręgi i widocznych tu i ówdzie małych, głębokich ranek na szyi ofiary? A taką właśnie bliznę oglądał Villon na ciele swojej wiernej przechodki. Do diabła rogatego – Franciszek widział w życiu sporo trupów – zarówno tych pozbawionych żywota za pomocą miecza i sztyletu, jak i kilku kompanów, którzy skończyli swój buntowniczy żywot zawieszeni między niebem i ziemią na sznurze zadzierzgniętym sprawną ręką małodobrego mistrza. Ale ślad na szyi małej murewki nie pochodził od konopnego powroza ani ludzkiej ręki. Czyżby uduszono ją... pasem nabijanym ćwiekami? Kolczastą obrożą? Ale jak, do kroćset? I po co było tyle zachodu, skoro wystarczyłoby zwykłe pchnięcie sztyletem?
Obejrzał uważnie izbę, zlustrował kąty. Drzwi zamknięte były od wewnątrz i zaryglowane na głucho. Okno zamknięte od środka – zasuwkę wyrwał i wyłamał on sam, kiedy tu wchodził. Poza śladami swego ostrza nie widział nigdzie znaków pozostawionych przez zabójcę, który przecież musiał jakoś wejść do izby, udusić Jeannette i ulotnić się. Znaczy udusić udusił ją na pewno, ale jak wyszedł, skoro drzwi i okno były zaryglowane od środka? Sekretne przejście? Villon omal nie parsknął śmiechem – w tej starej ruderze chyba prowadziłoby prosto pod suknię Galicjanki.
Przypomniał sobie o gospodyni w złą godzinę.
Nagle bowiem ktoś załomotał do drzwi donośnie, złowieszczo. Villon usłyszał na zewnątrz gwar głosów, wśród których wybijał się aż pod niebo cienki falset staruchy:
– Jeannette, otwieraj, murwo!
Poeta zamarł. Był w potrzasku, w przeklętej pułapce na szczury, z której droga mogła prowadzić tylko na szubienicę. Przez chwilę łudził się jeszcze, że Galicjanka odstąpi chociaż na chwilę, dając mu tym samym sposobność do ucieczki, jednak uderzenia w drzwi nie ustawały.
– Jeannette, diabelska kokocico – piszczała stara raszpla nerwowym, zawodzącym głosem. – Nie płacisz za pokój od dwóch dni! Gdzie ty się podziewasz, ścierwo zatracone! To jest porządny dom i mogą tutaj mieszkać tylko ci, którzy płacą!
Villon, ma się rozumieć, nic nie odpowiedział. Jeszcze się łudził, że przeczeka awanturę, a potem się wymknie, jednak starucha była sprytniejsza. I w dodatku nie przyszła sama.
– Co jest, matka? – zapytał gruby męski głos, należący ani chybi do czeladnika mularskiego. – Wywalamy drzwi?
– No chiba. Róbcie swoje, jaśnie wielmożni panowie.
– Szkoda drzwi – stwierdził drugi głos, a Villon pobłogosławił go w myślach. – Może jej tam wcale nie ma? Mówię wam, że ta trzpiotka uleciała stąd jak młoda gołębica. Pije teraz wino z gachem i śmieje się, że tak was szpetnie okpiła.
– Wywalajcie! – zakrzyczała Galicjanka. – Jeannette, jeśli tam jesteś, to powiadam ci, że obłuskam cię ze szmat do ostatniej nitki! I jeszcze zapłacisz mi za drzwi!
Chrzęst dłuta albo klina sprawił, że Villon pokrył się potem. Nie mógł tu zostać, to było jasne jak słońce. Zdawał sobie sprawę z tego, iż znajdzie się w fatalnych opałach, jeśli Galicjanka i czeladnicy zastaną go w tej izdebce nad trupem Jeannette. Z drugiej strony, gdyby uciekł przez okno, pozostawiając ciało dziewczyny, straciłby jedyny dowód, dzięki któremu mógł szantażować prałata de Noailles. Zwłoki małej ladacznicy były wszak więcej warte niż sama dziewka za życia.
Drzwi zatrzeszczały, kiedy z drugiej strony posypały się na nie uderzenia młotów. Villon już nie czekał. Porwał postrzępioną derkę z łóżka, owinął nią ciało, ścisnął swoim własnym pasem. Wyjrzał na ulicę – był już zmierzch, pora, w której zamykano bramy miejskie, więc na moście Notre Dame nie kręciło się zbyt wielu ludzi. Szary całun zmierzchu kładł się na przejeździe, bo słońce kryło się za połamaną linią dachów, tonęło w lasach i trzęsawiskach rozciągających się za murami i bramą Świętego Honoriusza.
Drzwi zatrzeszczały wyłamywane z zawiasów. Nie było czasu na myślenie ani zdrowy rozsądek. Czując, że stawia cały swój los na jedną kartę, Villon podźwignął ciało, podszedł na szeroko rozstawionych nogach do okienka, cofnął się, wziął rozbieg i jednym ruchem wyrzucił trupa Jeannette wprost na stos beczek powiązanych linami, sięgający niemal do pierwszego piętra kamienicy. Drobne ciało ladacznicy spadło na nie z łoskotem, który – Villon mógłby przysiąc – słyszano nie tylko w Luwrze, Chatelet, ale nawet w złowrogiej Bastylii. Villon nie czekał na starą Galicjankę, w ostatniej desperacji wylazł na zewnątrz, z trudem złapał równowagę na drewnianym gzymsie, chwycił się krokwi i zaczął wolno, mozolnie przesuwać się w lewo, wzdłuż ściany domostwa. Kolejny dom był niższy, zaledwie piętrowy – jego dach przytykał do rudery Galicjanki – Villon mógłby bez trudu dostać się na niego, znaleźć schody czy drabinę i zbiec – po drodze zabierając ciało Jeannette.
Ten nakreślony naprędce plan legł w gruzach, jeszcze nim Villon zdołał wprowadzić go w życie. Idąc po gzymsie, potrącił nogą popękany kawał glinianego muru, który wykruszył się spomiędzy belek, oderwał od plecionki, spadł na ulicę, prosto w gromadę flisaków i czeladników, którzy szli właśnie chwiejnym krokiem, zmierzając z karczmy do zamtuza, czy też z bordelu do szynku. Któryś z przechodniów oberwał w łeb, Villon usłyszał pod sobą krzyki i przekleństwa. Flisowie i oryle byli pijani, jednak nie aż tak bardzo, aby nie móc zadrzeć głów do góry. A kiedy to zrobili, zachowali się dokładnie tak, jak każdy szacowny paryski mieszczanin na widok łotra, szelmy czy wyraźnika.
– Złodziej! – ryknęło kilka gardeł. – Łapcie go! Trzymajcie!
Pijanym myślenie przychodzi wolno. Dlatego część flisów zatrzymała się pod murem, krzycząc i wygrażając Villonowi; inni pognali do bramy, by wejść na galerię i schody – pewnie nie w innym celu jak tylko po to, by pochwycić go z drugiej strony. Poeta zamarł, kiedy usłyszał trzask z wnętrza izby, głuchy łomot oznajmiający, iż drzwi do kryjówki Jeannette upadły wyłamane z zawiasów. A zaraz po tym z okienka wychyliła się rozkudłana głowa w czepcu, w której rozpoznał oblicze starej Galicjanki.
– Złodziejaszek! – rozdarła się piskliwie. – Trzymajcie go, dobrzy ludzie! Okradł nas! Zabrał wszystko! Dwa liwry dam... Znaczy dwa solidy!
Villon nie czekał, aż któryś z parobasów wskoczy na dach albo gzyms, by zrzucić go z belki jak marcowego kocura. Nie miał wiele do stracenia, a zgoła nic do uratowania. Obrócił się na gzymsie, mierząc wzrokiem odległość od stosu beczek, zaklął, odbił się od ściany i skoczył...
Przeleciał tuż nad głowami flisaków, rąbnął w beczki z łoskotem, od którego – zda się – zakołysały się wieże katedry Marii Panny. Rozwalił swoim ciężarem stos, zawył z bólu, stoczył się na mostowy przejazd, pokrwawiony i obolały. Żył, nic sobie nie złamał, wszystkie członki razem z głową, zdaje się, były w porządku. Jednym ruchem pochwycił ciało Jeannette, zarzucił je na ramię i jęcząc, utykając, pomknął mostem na południe – w stronę zbawczego labiryntu przejazdów, zaułków i przecznic Cité.
Przeliczył się w swoich rachubach. Ledwie wychynął zza zakrętu, dostał czymś w łeb, mocarne dłonie oryli zacisnęły się na jego ramionach. Walczył jak byk, obalił któregoś z wrogów, chciał przebić się przez otaczający go tłum...
Bezskutecznie. Po chwili ktoś rzucił mu się pod nogi, inni chwycili go krzepko. Dostał cios kułakiem w twarz, potem na odlew z lewej; poeta wypuścił ciało ladacznicy, zwalił się do rynsztoka tylko po to, aby natychmiast dostać kopniaka, jednego, drugiego, nie rachował ich; całe ciało było jak w ogniu, zwijał się, jęczał pod gradem uderzeń. Najwyraźniej dla flisaków nie liczył się jego tytuł bakałarza nauk wyzwolonych, Villon wątpił też, aby którykolwiek z towarzystwa rozpoznał w nim autora zabawnych poezji.
Mieli go w ręku, bez dwóch zdań. Dwóch tęgich oryli poderwało go na nogi. Zbity jak pies Villon dyszał ciężko, wypluwał krew z zapuchniętych warg. Nie widział na jedno oko – przesłonięte rosnącą szybko śliwą na dumnym i szlachetnym obliczu poety, na którym śmierdzące kułaki paryskich plebejów wypisały swój żałobny tren wyraźniej niż strofy wiersza na pergaminowej karcie.
Jeden z flisaków – niski, czerstwy chłop śmierdzący tanim winem i czosnkiem (a także ciałem niemytym chyba od Świętego Marcina) – pochylił się nad podłużnym pakunkiem. Odrzucił rąbek derki i jęknął, dostrzegając blade oblicze Jeannette. Odskoczył, dotknąwszy zimnego jak lód policzka zmarłej, zabełkotał jak topielec dobywający ostatniego tchnienia. I przez cały czas wycierał bezwiednie ręce o wams i tunikę, jak gdyby dotknął ciała naznaczonego piętnem czarnej śmierci.
– To morderca! – zakrzyknął jeden z prześladowców Villona.
– Zabił dziewkę!
– Chciał ukryć zwłoki!
– Wołać straż! Prędko!
– Luuuudzieeeee! Luuudzie! Mamy mordercę!
Villon westchnął. Misterium jego życia zaczynało chylić się ku ostatniemu aktowi. Kolejnym akordem w jego karierze szelmy i poety będzie z pewnością Chatelet, gdzie najpierw potańcuje sobie na strappado jak ptaszek ze złamanymi skrzydłami, a potem – przetrącony i zakrwawiony oddany będzie na pastwę kruków i wron na sławnej szubienicy Montfaucon.
– Oto weselne gody szubienicy – rzekł wesoło. – Tu jej z wisielcem kojarzy się para. Miejski pachołek pięciu, sześciu chwyci i będą dyndać, wedle zbrodni kara!
Flisacy powlekli go mocno i brutalnie ku domostwu Galicjanki. Nie żałowali kułaków ani łokci. Przeklęte miejskie kmioty! Villon nie szarpał się, nie próbował nawet się tłumaczyć. Zresztą wątpił, aby wiele to zmieniło. Banda, która go otaczała, nie wyglądała na wdzięcznych słuchaczy ani ludzi, którzy łatwo dadzą się przekonać, że tylko robił sobie niewinną przechadzkę po gzymsie domu Galicjanki, a dziewka była jego tajemną miłością, która zadusiła się sama z tęsknoty za ukochanym.
Wyciągnęli go na ulicę, na mostowy przejazd. I wtedy właśnie zdarzyło się coś, co Villon zdążył dostrzec tylko kątem oka. Zobaczył, jak z łoskotem i brzękiem od strony Cité nadciąga dwukółka, do której zaprzęgnięty był spocony, spieniony siwek, poganiany bez litości batogiem woźnicy. Wóz wpadł w grupę flisaków, roztrącił ich z łoskotem; oryle i pijani czeladnicy rozbiegli się z wrzaskiem. Jeden dostał kopytami, drugi wpadł pod koła, trzeciego odtrącił w bok lewy dyszel pojazdu. A na koźle dwukółki siedział, wywijając opętańczo batem...
Crochet! Mały złodziejaszek spod plebanii Świętego Wawrzyńca.
Strzelił z bata raz, drugi, trzeci, zawinął świszczącym rzemieniem wokół głowy i z iście diabelską szybkością chlasnął czeladnika przytrzymującego prawe ramię poety. Bicz rozciął mu oblicze, rozwalił nos i wargi. Śmierdzący plebej zawył, porwał się za łeb, zakrzyczał, puszczając dłoń Villona, a wówczas Franciszek rąbnął go z góry w potylicę – złączonymi dłońmi, poprawił łokciem, skoczył w stronę wozu jak szarżujący dzik, uderzył bykiem w brzuch kolejnego wroga, wyrwał się spomiędzy wyjących, smaganych batem czeladników.
– Villon! – zawył Crochet. – Wsiadaj!
Poeta skoczył do wozu. Ale zanim dopadł drewnianej burty, schylił się, chwycił ciało Jeannette, a potem – trzymając martwą ladacznicę w ramionach – przeturlał się przez bok dwukółki, zwalił z jękiem na słomę pachnącą jabłkami ze straganów i hal, przesyconą wonią wolności jak grzywa niebieskiego rumaka mknącego po ukwieconych łąkach pod bezchmurnym niebem. Crochet zaciął konia batem; ruszyli z kopyta, roztrącając pijanych, zakrwawionych, klnących i rozwrzeszczanych flisów, pomknęli mostem na prawy brzeg Sekwany, pozostawiając w tyle zgiełk i wrzawę, znikając z oczu niemrawej pogoni.
Villon nie miał siły, by wstać. Kiedy zdrożony koń zwolnił, ciągle leżał na plecach, tuląc do siebie trupa Jeannette, spoglądając na wieczorne niebo, na którym jak lampki na Wszystkich Świętych zapalały się pierwsze gwiazdy. Wóz kołysał i trząsł, podrzucał go do góry, skrzypiał i łomotał, lecz Villon czuł się jak w kolasie, niby w char tremblant wykładanym najpiękniejszym genueńskim aksamitem.
Minęło sporo czasu, nim podciągnął się na obitym łokciu i usiadł. Crochet odwrócił się w jego stronę, spojrzał smutno na poetę, jakby uprzedzając jego myśli.
– Dlaczego?
To było tylko jedno jedyne słowo. Tak mało i tak wiele w jednym zapytaniu.
– Nie chciałem wziąć cię na wspólnika – rzekł Villon. – Odepchnąłem jak parszywego psa. A ty wróciłeś i uratowałeś mnie od stryczka.
Crochet pokiwał głową.
– To ja się pytam dlaczego! Odpowiadaj, z łaski swojej, na chędożone cycki babilońskiej ladacznicy!
Crochet uśmiechnął się zimno i podstępnie jak mała łasica.
– Powód jest prosty – rzekł głucho. – Uratowałem cię, bo... jestem twoim synem, Villon.
5. Święte niewiniątko
– To bzdura. Nie mogę być twoim ojcem, Crochet.
– Couletiere La Jeannette. Twoja towarzyszka i konkubina. Byłeś z nią, kiedy miałeś sumienie jak cherubin, a na samą wzmiankę o kradzieży czy poderżnięciu czyjegoś tłustego gardła robiłeś znak krzyża. To było w czasach, gdy nie opuszczałeś mszy świętej i pilnie chadzałeś do Kolegium Nawarskiego, aby ćwiczyć się w retoryce i łacinie.
– Twoja matka? Znałem ją istotnie, ale to jeszcze za mało, abyś miał powody, by podejrzewać, że przyszedłeś na świat za sprawą moich lędźwi. Spałem z wieloma niewiastami, mój chłopcze, i jak łatwo się można domyślić, niewiele z nich bywało pobożnych. To, że przez jakiś czas chadzałem pod rękę z Couletiere, która, pomnę jak dziś, wybornie sprawdzała się w wyciskaniu męskiego granatu wprost do ust, nie znaczy, żebyś nazywał mnie ojcem. Powiem więcej, temperament twojej matki daje ci powody, abyś podejrzewał o ojcostwo pół Paryża, wliczając świątobliwych mnichów z opactwa Saint-Germain, a nawet dworzan królewskich nieboszczyka Karola Bękarta. Co się w ogóle stało z Couletiere?
– Zmarła na suchoty. Zaraz po moim narodzeniu.
– Ha, więc spytaj drzewa albo ostrego krzewu, może Pan Bóg objawi ci się jako Mojżeszowi i wskaże prawdziwego ojca. Mnie nim nie nazywaj, bo nie przypominam sobie, abym zbrzuchacił twoją matkę. Trzymaj język za zębami, bo nie pomnę, abym kiedyś spłodził jakiegoś bęsia. Jeśli nawet, tedy wszystkie skończyły w Sekwanie, zanim w ogóle się narodziły.
– Tak jest, panie Villon. Ale może w takim razie – chłopak zatarł ręce – weźmiecie mnie za wspólnika? Wszak uratowałem wam życie, a jak wspominałem, łączy nas pewna wspólnota... celów. Ja także chcę się dostać do domu księdza prałata.
– Niech będzie – mruknął Villon. – Jeśli chcesz pozbyć się głowy z karku, możesz do mnie dołączyć. Lepiej jednak zastanów się raz jeszcze, bo u księdza dzieją się dziwne rzeczy, a powód, dla którego pragnę wejść na plebanię, nie ma nic wspólnego z chęcią złamania siódmego przykazania.
– Nie chcecie go okraść, panie Villon? – zafrasował się dzieciak. – Tedy do czego potrzebny jest wam ksiądz de Noailles? Chcecie poprosić go o błogosławieństwo? Myślicie, że po rozmowie z tak świątobliwym człekiem pójdziecie prosto do raju? Nie powiecie przecież, że żałujecie za grzechy, bo nawet ja, mały dzieciak, nie przełknę gładko takiej tezy.
– Ten przeklęty pleban ujeżdżał moje klacze tak często, że jedna przedwcześnie dostała ochwatu – Villon trącił stopą ciało Jeannette – a dwie inne rozbrykały się i pobiegły na łąkę, daleko od ogrodów pańskiej łaski. A trzeba pamiętać, że były to dobre i posłuszne klacze.
– Oczy ich jak gołębice, włosy jak stado kóz falujące w górach Gileadu. Zęby niby stado owiec strzyżonych, gdy wychodzą z kąpieli... – zacytował gładko chłopak.
– Skąd wiesz?
– Domyślam się, panie Villon, że nie robilibyście sobie tyle zachodu, gdyby chodziło o wyleniałą lampucerę.
– Dobrze się domyślasz. Ksiądz był ostatnią osobą, która je ujeżdżała. Po odwiedzinach u niego po moich dziewkach zaginął wszelki słuch. Chcę zatem przycisnąć klechę, aby dowiedzieć się, co stało się z moimi dziewczętami.
– A do czego wam ciało tej małej? Wybaczcie, ale chyba nie wyciągnęliście go po to, aby jako dobry samarytanin sprawić jej pochówek?
– To nasz jedyny haczyk na tak grubą rybę, jaką jest prałat od Świętego Wawrzyńca. Nazwijmy rzecz po imieniu, Raymond de Noailles nie dosiadał Jeannette bez nahaja. I zostawił na jej ciele pewne ślady, które mogą zainteresować nie tylko dobrodzieja biskupa, ale i białe habity ojców dominikanów. To nasz zwycięski tuz w całej rozgrywce, bo dzięki ciału trzymam księdza w garści.
– Nie wiem tylko, na jak długo. – Chłopak zmarszczył nos. – Ta mała dzierlatka zaczyna się rozkładać. Za dwa dni będzie cuchnąć, potem na jej ciele pojawią się robaki, później...
– Wiem, co będzie później – warknął Villon. – I właśnie myślę, co uczynić, aby owo później odwlec jak najdalej.
– Moglibyśmy schować ciało na cmentarzu Saints Innocents – zaproponował malec. – Ja tam mieszkam, koło starego dębu. Wsadzimy je do chłodnej krypty, gdzie poleży bezpiecznie kilka dni. A przez ten czas obmyślimy jakiś sposób, aby przedostać się do domu księdza.
– Zgoda – uciął Villon. – To dobra myśl. Jedziemy na cmentarz.
Szybko skręcili przez plątaninę zaułków na tyłach paryskich hal. Zgubili wóz w błotnistej przecznicy, zabrali ciało i jęli przemykać się wyludnionymi uliczkami do cmentarza, na którym każdej nocy panowały zbrodnia i rozpusta, ściągali żebracy, franci, szelmy i pospolici zbrodniarze, aby pić i bawić się na starych grobach. Kamienne tablice służyły im za legowiska, na których gzili się z ulicznicami, kaplice zaś za konfesjonały, przy których spowiadali się kompanom z planów przyszłych zbrodni i występków.
Niespodziewanie od Sekwany nadciągnęła wilgotna mgła, wślizgująca się długimi jęzorami pomiędzy domostwa i kramy, zamieniająca ulice w czeluście, po których przechadzały się stada okrutnych widm i mar wprost ze snów szaleńca.
Weszli na cmentarz przez bramę na rogu Lalingerie i Ronerie, rozwaloną i przeżartą rdzą. Szli w mglistych oparach, mijając mokre stele nagrobne, przechylone drewniane krzyże nad mogiłami biedaków. Villon rozglądał się za jakąś szopą czy kaplicą, w której mieszkał Crochet.
– To już niedaleko – wydyszał malec. – Idźmy do tego drzewa.
Na samym środku cmentarza rósł stary, uschnięty dąb, celujący rozczapierzonymi szponami konarów w niebo. Villon rozglądał się za miejscem, w którym mógłby złożyć ciało, gdy nagle coś czarnego poruszyło się obok drzewa. Drgnął, bo w pierwszej chwili wziął tę ponurą postać za figurę Chrystusa z rozbitego grobu. Zgarbiony i smutny człek o obliczu dziecka wyprostował się, obrzucił ich ukradkowym spojrzeniem.
– Zobaczył nas! – wysyczał Villon. – Do kroćset, widział trupa!
– To Angelin, miejski przygłup i niemowa – prychnął chłopak. – Jaźń i dusza równie pokręcona, co diabelskie rogi. Przyłazi do kościoła Świętego Wawrzyńca i znosi krzyże na budowę nowego ołtarza. A wcześniej wycina je ze starych drzew, zobacz jego znak.
Faktycznie, Villon przypomniał sobie niemowę, którego próbował zagadnąć w kościele o prałata, gdy ten zniknął mu z oczu. Dziwny człek wyciął na korze starego dębu wyraźny białawy krzyż. Poeta widział, jak zebrał dwie grube gałęzie, które odrąbał od drzewa, a potem ruszył ku bramie i roztopił się we mgle... A może wcale go nie było?
Oddali więc Jakubowi wszystkie bałwany obcych bogów, jakie posiadali, oraz kolczyki, które nosili w uszach...
I Jakub zakopał je pod dębem w pobliżu Sychem...
Kto to powiedział? Villon? Niemowa? Crochet? Zaraz, gdzie znikł malec? Villon zbaraniały rozglądał się po cmentarzu, wytężał wzrok, starając się dostrzec coś więcej niż tylko poszczerbione krzyże i zrujnowane kaplice.
– Crochet? Gdzie jesteś?
– Tu, zaraz obok! – głos dzieciaka dobiegał, zda się, spod samych stóp Villona. Poeta rozejrzał się po cmentarzu, ale nigdzie nie dostrzegał krępej postaci małego. – Tutaj jestem, pod twoimi nogami – zaśmiewał się Crochet.
Villon opuścił wzrok i pokręcił głową. W ziemi, pomiędzy korzeniami drzewa oplatającymi mały kamienny grób, ziała dziura – duża, wymyta przez wodę i deszcze albo uczyniona w zapadłej mogile. Chłopak siedział tam – na powierzchnię wystawała tylko sama głowa. Krzywił się i stroił miny.
– Oto królestwo pana Crocheta – rzekł wesoło. – Tu mieszkam, przychodzę co noc. Nie bój się, ta dziura jest dużo większa, niż ci się wydaje. Zmieściłbym w niej cały Paryż ze wszystkimi targami i szubienicami!
Villon zwalił z ramienia zwłoki Jeannette. Crochet pochwycił je, oplótł ramieniem jak pająk i podniósł głowę.
– Jak się spotkamy i co zamierzasz robić?
– Pójdę do spowiedzi. To znaczy pogadam z księdzem. Spróbuję się dowiedzieć, jak wejść na plebanię. Przyjdę tu potem i coś uradzimy.
– A zatem powodzenia w rachunku sumienia. Żałuj za grzechy i klep godzinki, a ja utnę sobie drzemkę – rzekł wesoło chłopak. – Do zobaczenia, Villon.
Skrył się w dziurze jak tłusty szczur albo ruchliwy robak drążący ludzkie ciało, wciągając za sobą trupa Jeannette zawiniętego w derkę. Zniknął, jak gdyby nigdy go nie było.
6. Rachunek sumienia
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.