Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Historia czytania" Alberta Manguela, współautora Słownika miejsc wyobrażonych, to usiana anegdotami wędrówka przez labirynty biblioteki ludzkości, której patronem jest Jorge Luis Borges. Nieprzypadkowo, Manguel był lektorem ociemniałego Borgesa i – jak niegdyś Borges – dyrektorem Biblioteki Narodowej Argentyny. To książka o niewyczerpanym bogactwie praktyk czytelniczych. O czytaniu na głos i po cichu. W rozmaitych warunkach. O różnorodności materialnego wymiaru tekstu. O tym, jak niezwykle złożonym doświadczeniem kulturowym jest czytanie. O skomplikowanej, angażującej wszystkie zmysły relacji między czytającym a tekstem. Od Arystotelesa po czasy współczesne, od tabliczek klinowych po ekrany komputerów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 505
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
History of Reading
Projekt okładki, stron tytułowych i logotypu serii
Łukasz Piskorek
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Opracowanie redakcyjne, indeks
Ryszarda Krzeska
Korekta
Piotr Królak, Małgorzata Denys
Ilustracje pochodzą z WikiCommons
(z wyjątkiem: s. 52 – www.usu.edu, s. 234 – caminao.blog, s. 296 – www.snl.no)
© Alberto Manguelc/o Schavelzon Graham Agencia Literariawww.schavelzongraham.com
© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Hanna Jankowska
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Polub PIW na Facebooku!www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Wydanie pierwsze PIW, Warszawa 2023
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-680-1
Czytać, aby żyć.
GUSTAVE FLAUBERT
List do panny de Chantepie, czerwiec 1857
Mól książkowy, obraz Carla Spitzwega
Młody Arystoteles, siedzący na wyściełanym krześle, z nogą założoną na nogę, jedną rękę opuściwszy wzdłuż boku, a drugą podpierając głowę, wczytuje się w rozwinięty zwój, spoczywający na jego kolanach. Wergiliusz, przedstawiony na portrecie, który powstał piętnaście wieków po śmierci poety, z brodą, w turbanie i z binoklami na kościstym nosie, przewraca karty rubrykowanej księgi. Święty Dominik siedzi na szerokim stopniu schodów, prawą ręką podpierając podbródek – zaczytany w książce spoczywającej na jego kolanach, zapomniał o bożym świecie. Kochankowie, Paolo i Francesca, przytuleni do siebie pod drzewem, czytają wers, który przesądzi o ich losie. Paolo podpiera ręką podbródek, jak św. Dominik, a Francesca trzyma otwartą książkę, włożywszy dwa palce między jej strony, w miejsce, do którego nigdy nie dotrą. Dwóch muzułmańskich studentów medycyny z XII wieku w drodze na uczelnię przystanęło, by sprawdzić jakiś ustęp w książce. Mały Jezus, wskazując na prawą stronicę księgi rozłożonej na jego kolanach, wyjaśnia mędrcom w Świątyni, co właśnie przeczytał, oni zaś, zaskoczeni i nieprzekonani, kartkują swoje książki, by znaleźć kontrargumenty.
Młody Arystoteles, rzeźba Charles’a Degeorge’a
Wergiliusz, obraz Ludgera Toma Ringa starszego
Święty Dominik, obraz Fra Angelico
Paolo i Francesca, obraz Anselma Feuerbacha
Dwóch muzułmańskich studentów, ilustracja z De materia medica Dioskurydesa
Fragment nagrobka Valentiny Balbiani dłuta Germaina Pilona
Święty Hieronim, obraz Giovanniego Belliniego
Erazm z Rotterdamu, fragment sztychu nieznanego rytownika
Indyjski poeta z epoki Mogołów, fragment miniatury Muhammada Alego
Maria Magdalena, fragment obrazu Emmanuela Bennera
Charles Dickens, fotografia Herberta Watkinsa
Mediolańska dama Valentina Balbiani, spoczywając na pokrywie grobowca, piękna jak za życia, pod czujnym wzrokiem wiernego pieska przewraca kartki marmurowej książki. Płaskorzeźba poniżej, na sarkofagu, przedstawia jej wychudzone ciało. Z dala od miejskiego gwaru, wśród piasku i spieczonych skał św. Hieronim czyta rękopis o rozmiarach popularnej gazety, niczym starszy pan czekający na podmiejską kolejkę. W rogu obrazu widnieje lew, który mu się przysłuchuje. Wielki humanista Erazm z Rotterdamu czyta swojemu przyjacielowi Gilbertowi Cousinowi zabawny urywek z książki rozłożonej na pulpicie. Siedemnastowieczny poeta indyjski, klęczący wśród kwitnących oleandrów, gładzi długą brodę, rozmyślając o wierszu, który właśnie na głos przeczytał, by w pełni się w nim rozsmakować. Książkę w bogato zdobionej okładce dzierży w lewej ręce. Koreański mnich, stojący przed długą, grubo ciosaną półką, wyjął właśnie jedną z ośmiu tysięcy drewnianych matryc ze zbiorem tekstów kanonicznych buddyzmu Tripitaka Koreana, i trzyma ją przed sobą, czytając w skupieniu. „Ucz się, a zyskasz spokój” – głosi rada, jakiej udzielił nieznany twórca witraża przedstawiającego Izaaka Waltona, wędkarza i eseistę, czytającego książkę nad brzegiem rzeki Itchen, nieopodal katedry w Winchesterze.
Naga, kunsztownie uczesana Maria Magdalena, niesprawiająca wrażenia skruszonej, leży na skale przykrytej tkaniną, gdzieś na bezludziu, i czyta wielką ilustrowaną księgę. Dickens, odwołujący się do swych talentów aktorskich, trzyma egzemplarz jednej ze swych powieści, którą zaraz będzie czytał uwielbiającej go publiczności. Młodzieniec oparty o kamienny murek na nabrzeżu Sekwany całkiem się zatracił w lekturze książki (ciekawe jakiej?), która leży przed nim. Zniecierpliwiona lub po prostu znudzona matka podtrzymuje książkę, z której jej rudowłosy synek próbuje czytać, wodząc prawą ręką po stronie. Niewidomy Jorge Luis Borges zaciska powieki, by lepiej słyszeć niewidocznego lektora. W lesie, wśród plam światła i cienia, na omszałym pniu drzewa siedzi chłopiec z książeczką, pogrążony w miękkiej ciszy, pan czasu i miejsca.
Wszyscy oni są czytelnikami. Ich gesty, umiejętności, przyjemność, odpowiedzialność i moc, jaką czerpią z czytania, są i moimi.
Nie jestem sam.
Odkryłem, że umiem czytać, kiedy miałem cztery lata. Wciąż przyglądałem się literom, które, jak wiedziałem (bo mi powiedziano), nazywały widniejące powyżej nich obrazki. Chłopiec, nakreślony grubymi, czarnymi liniami, ubrany w czerwone spodenki i zieloną koszulkę (z tego samego czerwonego i zielonego materiału wykrojono wszystkie inne rysunki w tej książce – psy, koty, drzewa i szczupłe, wysokie mamy), był także w jakiś sposób zawarty w surowych, czarnych konturach widniejących pod obrazkiem, jak gdyby jego ciało rozczłonkowano na trzy wyraźne części: b – ręka i tułów, o – okrągła głowa i y – bezwładnie zwisające nogi. Dorysowałem w okrągłej twarzy oczy i uśmiech, zapełniłem pusty okrąg tułowia. Było jednak coś więcej. Wiedziałem, że te kształty nie tylko przedstawiają ukazanego powyżej chłopca, ale mogą mi też powiedzieć, co on robi, dlaczego ma wyciągnięte ręce i dlaczego jest w rozkroku. The boy runs, „chłopiec biegnie”. Nie skakał, jak mógłbym pomyśleć, nie udawał, że zastygł w miejscu, nie brał udziału w jakiejś grze, której celu ani zasad nie znałem. „Chłopiec biegnie”.
A przecież to zrozumienie było zwyczajną sztuczką, o tyle mniej interesującą, że ktoś już ją dla mnie wykonał. Inny czytelnik – była nim najpewniej moja niania – objaśnił mi te kształty i teraz, za każdym razem, gdy książka otwierała się na stronicy z rysunkiem przedstawiającym tego ruchliwego chłopca, wiedziałem, co znaczą. Znajdowałem w tym przyjemność, ale coraz mniejszą. Nie było już niespodzianki.
Pewnego dnia zobaczyłem z okna samochodu (nie pamiętam już, dokąd wtedy jechaliśmy) przydrożną tablicę reklamową. Nie mogłem zbyt długo się w nią wpatrywać – być może samochód na chwilę się zatrzymał albo tylko trochę zwolnił – na tyle, żebym dostrzegł wielkie i wydatne kształty, podobne do tych w mojej książce, ale widziane po raz pierwszy. I nagle zdałem sobie sprawę, czym są. Usłyszałem je, z czarnych linii i białych przestrzeni przemieniły się w konkretną, dźwięczną rzeczywistość, obdarzoną znaczeniem. Dokonałem tego sam. Nikt nie zrobił za mnie magicznej sztuczki. Byłem sam na sam z tymi kształtami, odsłanialiśmy się przed sobą, prowadząc niemy, pełen szacunku dialog. Skoro udało mi się przemienić zwykłe linie w dynamiczną rzeczywistość, zyskałem moc. Umiałem czytać.
Umknęło mi z pamięci słowo, które widniało wtedy na tablicy (niejasno przypominam sobie tylko, że było w nim kilka liter „a”), ale wrażenie wynikłe z faktu, że nagle zrozumiałem coś, na co przedtem mogłem się tylko bezmyślnie gapić, pozostało żywe po dziś dzień. Porównać je można do nabycia zupełnie nowego zmysłu. Odtąd pewne rzeczy składały się nie tylko z tego, co widziały moje oczy, słyszały uszy, czego smak mogłem wyczuć językiem, zapach – nosem, a kształty palcami, ale i z tego, co całe moje ciało potrafiło odszyfrować, przetłumaczyć, obdarzyć głosem – odczytać.
Czytelnicy książek, do których rodziny wtedy wstępowałem, nie będąc tego jeszcze świadomy (zawsze się nam wydaje, że każdego odkrycia dokonujemy sami i że wszystko, czego doznajemy, od narodzin aż do śmierci, jest wręcz przerażająco wyjątkowe), rozporządzają w stopniu poszerzonym lub skoncentrowanym wspólną nam wszystkim funkcją. Czytanie liter na stronie to tylko jedna z jej wielu postaci. Astronom czytający mapę gwiazd, które już nie istnieją, japoński architekt czytający teren, na którym ma być zbudowany dom, by go ustrzec od złych mocy, zoolog odczytujący w lesie tropy zwierząt, pani grająca w karty, która odczytuje gesty partnera, zanim ten zagra atutową kartą, tancerz odcyfrowujący zapiski choreografa i publiczność czytająca ruchy tancerza na scenie, tkacz czytający zawiły wzór dywanu, nad którym pracuje, organista odczytujący z partytury różne, jednocześnie występujące elementy utworu, matka czytająca w twarzy dziecka oznaki radości, strachu lub zdziwienia, chiński wróżbita odczytujący pradawne znaki na skorupie żółwia, kochanek wczytujący się po omacku w ciało kochanki nocą, pod pościelą, psychiatra pomagający pacjentom odczytać ich zawikłane sny, rybak z Hawajów, który zanurzywszy rękę w wodzie, czyta prądy morskie, rolnik czytający pogodę z nieba... Wszystkich łączy z czytelnikami książek umiejętność odszyfrowywania i tłumaczenia znaków. W niektórych sytuacjach jest to naznaczone świadomością, że odczytywana rzecz została do tego właśnie celu stworzona przez innych ludzi (na przykład zapis nutowy albo znaki drogowe) lub przez bogów (skorupa żółwia, nocne niebo). Inne to kwestia przypadku.
Zawsze jednak to czytający odczytuje sens, to on przyznaje przedmiotowi, miejscu czy zdarzeniu właściwość jakiejś czytelności, to on musi przypisać systemowi znaków znaczenie, a następnie je odszyfrować. Wszyscy czytamy samych siebie i otaczający nas świat, by choć przelotnie dostrzec, czym jesteśmy i gdzie się znajdujemy. Czytamy, żeby zrozumieć albo zacząć pojmować. Nie możemy nie czytać. Czytanie, tak jak oddychanie, to nasza podstawowa funkcja.
Pisać nauczyłem się o wiele później, dopiero kiedy miałem siedem lat. Prawdopodobnie mógłbym żyć bez pisania. Nie sądzę, żebym potrafił żyć bez czytania. Jak odkryłem, poprzedza ono umiejętność pisania. Społeczeństwo może bez niej istnieć – i wiele istnieje1, ale żadne nie przetrwałoby bez czytania. Jak stwierdza etnolog Philippe Descola, społeczności nieznające pisma mają linearne poczucie czasu, podczas gdy w tych, które określa się jako piśmienne, ma ono charakter kumulatywny2. Jedne i drugie poruszają się w tych odmiennych, lecz tak samo złożonych systemach czasu, odczytując mnogość znaków, jakie przedstawia świat. Nawet w społecznościach, które rejestrują kronikę swego przemijania, czytanie poprzedza pisanie. Przyszły piszący musi umieć rozpoznać i odcyfrować przyjęty w społeczeństwie system znaków, zanim umieści je na stronicy. W społeczeństwach najbardziej ceniących słowo pisane – kręgu kultury islamu, judaizmu i chrześcijaństwa (do którego należę), starożytnych Majów i wielkich kultur buddyjskich – czytanie stanowi początek umowy społecznej. Dla mnie nabycie tej umiejętności równało się ceremoniałowi przejścia, rite de passage.
Kość łopatkowa wołu z inskrypcją z ok. XIII w. p.n.e.
Gdy już nauczyłem się odczytywać moje litery, czytałem wszystko: książki, a także napisy, ogłoszenia, napisy drobnym drukiem na odwrocie biletów tramwajowych, listy wyrzucone do śmieci, sfatygowane gazety znalezione pod ławką w parku, graffiti, okładki czasopism czytanych przez innych pasażerów w autobusie. Gdy odkryłem, że Cervantes czytał „choćby podarte świstki z ulicy”3, świetnie rozumiałem, jaki to impuls kazał mu grzebać w odpadkach. Ten kult książki (będącej zwojem papirusu, zadrukowanym papierem lub widniejącej na komputerowym ekranie) to jedna z podstaw piśmiennego społeczeństwa. Islam posuwa się jeszcze dalej – Koran jest nie tylko dziełem Boga, ale też jednym z Jego atrybutów, takich jak wszechmoc czy miłosierdzie.
Książki były moim pierwszym doświadczeniem. Kiedy później uczestniczyłem w swoim życiu w podobnych zdarzeniach albo spotkałem postać podobną do tej, o której niegdyś czytałem, doznawałem przeważnie trochę zaskakującego, lecz rozczarowującego wrażenia déjà vu, wyobrażałem bowiem sobie, że to, co się dzieje, przydarzyło mi się już w słowach, zostało nazwane. Najwcześniejszy zachowany tekst hebrajski, wykład usystematyzowanej myśli spekulatywnej – Sefer Jecira (Księga Tworzenia), spisany w IV–III wieku – stwierdza, że Bóg stworzył świat za pomocą trzydziestu dwóch tajemnych ścieżek mądrości, dziesięciu sefirot, czyli liczb, oraz dwudziestu dwóch liter4. Z sefirot powstały wszystkie rzeczy abstrakcyjne, z dwudziestu dwu liter wszystko, co realne w trzech sferach kosmosu, jakimi są świat, czas i ciało człowieka. W tradycji judeochrześcijańskiej wszechświat jest przedstawiony jako spisana Księga złożona z liczb i liter. Kluczem do jego zrozumienia jest nasza zdolność do ich prawidłowego odczytania i opanowania ich kombinacji. Dzięki temu możemy się dowiedzieć, jak, naśladując Stwórcę, ożywić część tego ogromnego tekstu. (Średniowieczna legenda podaje, że dwaj mędrcy badacze Talmudu, Hanani i Hoszaja, co tydzień studiowali Sefer Jecira i natrafiwszy na właściwą kombinację liter, tworzyli trzyletnie cielę, które potem spożywali na kolację).
Stronica z łacińskiego przekładu trzynastowiecznego kabalistycznego tekstu Portae Lucis Josepha Gakatilli. Przedstawia dziesięć sefirot
Książki były dla mnie transkryptami lub glosami tej wielkiej Księgi. Miguel de Unamuno w jednym ze swych sonetów pisze o Czasie, którego źródło znajduje się w przyszłości5. W życiu wypełnionym lekturą odnosiłem to samo wrażenie, że płynę pod prąd, przeżywam coś, o czym już czytałem. Na ulicy, za oknami domu, przemieszczały się tłumy złowrogich osobników, zaabsorbowane swoimi ciemnymi sprawkami. Pustynia, nie tak znów odległa od naszego domu w Tel Awiwie, gdzie mieszkałem do szóstego roku życia, była miejscem wspaniałym, wiedziałem bowiem, że pod jej piaskami, tuż za asfaltową szosą, pogrzebane jest Miedziane Miasto. Galaretka owocowa była tajemniczą substancją, której nigdy nie widziałem, ale znałem ją z książek Enid Blyton. Kiedy jej wreszcie skosztowałem, okazało się, że nie dorównuje ambrozji opisywanej w literaturze. Napisałem list do mieszkającej daleko babci, skarżąc się na jakieś małe nieszczęście. Wyobrażałem sobie, że przeżyję dzięki niej doznanie cudownej wolności, jak sieroty z moich ulubionych książek, kiedy odkryły, że mają krewnych, z którymi dawno straciły kontakt. Tymczasem babcia odesłała list moim rodzicom, którzy uznali moje skargi za średnio zabawne. Wierzyłem w magię i byłem pewien, że dostaną mi się kiedyś trzy życzenia – niezliczone historie, jakie przeczytałem, nauczyły mnie, jak ich nie zmarnować. Byłem przygotowany na spotkania z duchami, ze śmiercią, z mówiącymi zwierzętami, na bitwę. Układałem wielce złożone plany podróży na dalekie wyspy, gdzie Sindbad zostałby moim serdecznym druhem. Dopiero kiedy po latach dotknąłem po raz pierwszy ciała mojej ukochanej, przekonałem się, że literatura pozostaje czasami w tyle za rzeczywistością.
Kanadyjski eseista Stan Persky powiedział mi kiedyś, że „czytelnicy muszą mieć milion autobiografii”, ponieważ w kolejnych książkach odnajdujemy ślady naszego życia. „Gdyby ktoś spisał wrażenia z lektury Hamleta czytanego wciąż na nowo, rok po roku, napisałby tym samym autobiografię, gdy bowiem coraz więcej dowiadujemy się o życiu, Shakespeare dostarcza komentarza do wszystkiego, co poznajemy”6. Ze mną było trochę inaczej. Jeżeli uznamy książki za autobiografie czytelników, to są one jeszcze nimi, zanim coś się zdarzy. Ja rozpoznawałem późniejsze wydarzenia na podstawie tego, co przeczytałem u H.G. Wellsa, w Alicji w krainie czarów, w łzawym Sercu Edmunda De Amicisa, w przygodach Bomby, Chłopca z Dżungli. Sartre w swoich wspomnieniach przyznaje, że przeżywał prawie to samo. Porównując okazy flory i fauny, które odkrywał na stronicach Encyclopèdie Larousse, z ich odpowiednikami w Ogrodzie Luksemburskim, przekonywał się, że
małpy w Ogrodzie Zoologicznym były mniej małpami, ludzie w Ogrodzie Luksemburskim byli mniej ludźmi. Platończyk z powołania, zdążałem od wiedzy do jej przedmiotu; idea była dla mnie konkretniejsza od rzeczy, ponieważ nasuwała mi się najpierw i nasuwała jako rzecz. To w książkach napotkałem świat – zasymilowany, sklasyfikowany, opatrzony etykietkami, przemyślany, ale wciąż jeszcze groźny7.
Nie każdemu czytelnikowi, rzecz jasna, konfrontacja rzeczywistości z poznaną uprzednio fikcją przynosiła rozczarowanie. Na początku XVII wieku portugalski kronikarz Francisco Rodrigues Lobo opisał, jak to podczas oblężenia pewnego indyjskiego miasta żołnierze mieli w swoim ekwipunku powieść rycerską, której lekturą zabijali czas.
Jeden z nich, który mniej niż inni znał się na tej literaturze, uznał wszystko, co usłyszał, za prawdziwe (są bowiem tacy prostaczkowie, którym się wydaje, że coś, co wydrukowano, nie może zawierać kłamstw). Towarzysze, wykorzystując jego łatwowierność, utrzymywali go w tym przekonaniu. Gdy nadszedł czas ataku, poczciwiec, poruszony tym, co mu czytano, i pragnąc naśladować bohaterów książki, pałał żądzą wykazania swego męstwa i dokonania rycerskich czynów, które przeszłyby do historii. Rzucił się więc w ogień walki i zaczął ciąć mieczem na prawo i lewo z taką furią, że towarzysze jego i inni żołnierze tylko największym wysiłkiem, narażając się na niebezpieczeństwo, zdołali uratować mu życie, podejmując go z pola, okrytego chwałą i nie tak znów wieloma ranami. Gdy przyjaciele besztali go za zbytnią brawurę, ów odparł: „Ach, dajcież mi spokój! Nie dokonałem ani połowy tego, co każdy z rycerzy w książce, którą sami co wieczór mi czytaliście”. Od tego czasu odznaczał się nadzwyczajnym męstwem8.
Czytanie było dla mnie pretekstem do odosobnienia się, a może nadawało sens narzuconemu mi odosobnieniu, gdyż po naszym powrocie do Argentyny w 1955 roku żyłem z dala od reszty rodziny, doglądany przez nianię, w odrębnej części domu. Najbardziej lubiłem czytać, leżąc na brzuchu na podłodze w swoim pokoju, ze stopami zaczepionymi o krzesło. Potem zaś, nocą, najbezpieczniejszym, najbardziej zacisznym miejscem do czytania stawało się łóżko, w owym mglistym obszarze między jawą a snem. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czuł się osamotniony. Przy tych rzadkich okazjach, kiedy stykałem się z innymi dziećmi, ich zabawy i rozmowy wydawały mi się o wiele mniej ciekawe niż przygody i dialogi z książek. Psycholog James Hillman jest zdania, że ci, którzy czytali różne opowieści albo którym czytano w dzieciństwie, „są w lepszej formie i lepiej się zapowiadają niż ci, którym opowieść trzeba przedstawiać [...] Ktoś, kto wcześnie nabrał pojęcia o życiu, ma już pogląd na życie”. Dla Hillmana te pierwsze lektury stały się „czymś, co się przeżyło i w czym się żyło, dzięki czemu dusza odnajduje się w życiu”9. Do tych lektur, i z tego właśnie powodu, ciągle wracałem i nadal wracam.
Ojciec mój był dyplomatą, dużo więc podróżowaliśmy. Książki stały się dla mnie domem, w którym mogłem zamieszkać, kiedy mi się tylko spodobało, choćbym musiał kłaść się do snu w obcym pokoju, a za drzwiami rozlegały się niezrozumiałe głosy. Wiele razy się zdarzało, że zapalałem w nocy lampkę przy łóżku, podczas gdy niania albo pracowała w drugim pokoju przy swojej elektrycznej maszynie dziewiarskiej, albo spała, pochrapując na sąsiednim łóżku, i próbowałem doczytać książkę do końca, a zarazem koniec ten jak najbardziej odwlec. Cofałem się o parę stron, szukając fragmentu, który mi się spodobał, sprawdzałem szczegóły, które, jak sądziłem, mi umknęły.
Nigdy z nikim nie rozmawiałem o swoich lekturach; potrzeba dzielenia się wrażeniami przyszła później. Byłem wtedy nad wyraz skoncentrowany na sobie i całkowicie się utożsamiałem z linijkami wiersza Stevensona:
W tym świecie byłem wielkim królem,
Dla mnie ćwierkały głośno wróble,
Zniżały lot jaskółki10.
Każda książka stanowiła odrębny świat, a ja znajdowałem w nim schronienie. Choć wiedziałem, że nie potrafię układać takich historii, jak moi ulubieni autorzy, czułem, że moje poglądy są często zbieżne z tym, co pisali, i tak jak Montaigne „przynajmniej z dala za nimi podążam, powiadając, co mi się zda”11. Później nauczyłem się odcinać od tworzonej przez nich fikcji, ale w dzieciństwie i przez większość wieku młodzieńczego to, co opowiadała mi książka, choć było fantazją, zdawało się w momencie lektury tak rzeczywiste i tak konkretne, jak papier i okładka. Podobne doznanie opisał Walter Benjamin:
Aby sobie przypomnieć, czym były dla mnie pierwsze książki, muszę najpierw zapomnieć o wszystkich innych. Z pewnością cała moja dzisiejsza wiedza o książkach opiera się na gotowości, z jaką wtedy otwierałem się na nie; jeśli jednak dziś treść i temat, przedmiot i materiał występują jako coś zewnętrznego wobec książki, wcześniej znajdowały się całkowicie w niej, nie były wobec niej zewnętrzne, niezależne od niej, tak jak nie są dziś paginacja czy papier. Świata otwierającego się w książce i jej samej nie można było za żadną cenę rozdzielić, stanowiły doskonałą jedność. Wraz z książką więc za jednym zamachem w zasięgu ręki były jej treść, jej świat. Lecz w ten sposób ta treść, ten świat rozpromieniały książkę we wszystkich jej częściach. Płonęły w niej, promieniowały z niej; mieszkały nie tylko w oprawie czy w ilustracjach; ich domostwem były tytuły rozdziałów i inicjały, akapity i kolumny. Nie czytało się ich, nie, mieszkało się w nich, gniazdowało między linijkami i gdy się ponownie otwierało książkę po przerwie, budziło lęk od razu miejsce, w którym się przerwało lekturę12.
Później, już jako podrostek, poczyniłem jeszcze inne odkrycie w bibliotece ojca w Buenos Aires, z której on sam rzadko korzystał (sekretarka, której polecił urządzić bibliotekę, kupiła książki na metry, po czym posłała do introligatora, żeby je oprawił i przyciął do wysokości półek. Wiele egzemplarzy było więc obciętych u góry strony, a czasem brakowało nawet pierwszych linijek tekstu). Zacząłem wyszukiwać w ogromnej hiszpańskiej encyklopedii Espasa-Calpe hasła, które w jakiś sposób odnosiły się do seksu (albo tak sobie wyobrażałem): „Masturbacja”, „Penis”, „Pochwa”, „Syfilis”, „Prostytucja”. Zawsze byłem w bibliotece sam, ojciec zjawiał się tutaj wyjątkowo, kiedy musiał spotkać się z kimś w domu, a nie w biurze. Miałem wtedy dwanaście albo trzynaście lat. Wtulony w wielki fotel, pogrążony byłem właśnie w lekturze hasła o straszliwych skutkach rzeżączki, kiedy wszedł ojciec i zasiadł przy biurku. Ogarnęło mnie przerażenie, że zauważy, co czytam, ale za chwilę zdałem sobie sprawę, że nikt, nawet ojciec, od którego dzieliło mnie zaledwie kilka kroków, nie może wkroczyć w moją czytelniczą przestrzeń, nie domyśli się, jakie zdrożności opowiada mi książka, którą trzymam w rękach, i że tylko ode mnie może się dowiedzieć, jeśli tego zechcę. Był to cud przeżywany w milczeniu, mały cud, o którym tylko ja wiedziałem. Skończyłem czytać hasło o rzeżączce bardziej uradowany niż przestraszony. Później w tej samej bibliotece uzupełniłem swą edukację seksualną dzięki lekturze Konformisty Alberta Moravii, The Impure Guy des Carsa, Peyton Place Grace Metalious, Ulicy Głównej Sinclaira Lewisa i Lolity Vladimira Nabokova.
Nie tylko moje lektury odbywały się w sferze prywatności; sam, bez niczyjej ingerencji, decydowałem też, co będę czytać, sam wybierałem książki w nieistniejących już od dawna księgarniach Tel Awiwu, Cypru, Garmisch-Partenkirchen, Paryża, Buenos Aires. Wiele razy o wyborze książki przesądzała okładka. Niektóre momenty pamiętam jeszcze dziś, na przykład to, jak zobaczyłem matowe obwoluty serii „Rainbow Classic” (wydawanej przez World Publishing Company w Cleveland w stanie Ohio), jak spodobały mi się ukryte pod nimi wytłaczane oprawy i jak odszedłem, unosząc ze sobą Hans Brinker, or The Silver Skates (książka mi się nie spodobała i nigdy jej nie doczytałem), Małe kobietki i Przygody Hucka Finna. Każdy tom był opatrzony przedmową pióra May Lamberton Becker, zatytułowaną „Jak powstała ta książka”. Ich plotkarski ton nadal wydaje mi się jednym z najbardziej interesujących sposobów opowiadania o książkach. „I tak pewnego zimnego wieczora we wrześniu 1880 roku, gdy szkocki deszcz dzwonił o szyby, Stevenson przysunął się do kominka i zaczął pisać” – tak się zaczynała przedmowa pani Becker do Wyspy skarbów. Ten deszcz i ten kominek towarzyszyły mi przez całą książkę.
Pamiętam witrynę księgarni na Cyprze, gdzie na kilka dni zacumował nasz statek, pełną książeczek o Noddym w krzykliwych okładkach; pamiętam, jaką przyjemność mi sprawiło wyobrażanie sobie, że razem z Noddym buduję jego dom z namalowanych w książce klocków. (Później, wcale się tego nie wstydząc, zaczytywałem się książkami Enid Blyton z cyklu The Wishing Chair. Nie wiedziałem jeszcze, że angielskie bibliotekarki uznały je za „seksistowskie i snobistyczne”). W Buenos Aires odkryłem serię przygód Robin Hooda w twardej oprawie. Na żółtym tle widniała podobizna każdego z bohaterów, obwiedziona czarną kreską. Tam też przeczytałem opowieści o piratach Emilia Salgariego – The Tigers of Malaysia – powieści Jules’a Verne’a i Tajemnicę Edwina Drooda Dickensa. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek czytał notki na okładce, by się dowiedzieć, o czym traktuje książka. Nie wiem, czy na książkach mojego dzieciństwa były takie notki.
Myślę, że czytam na co najmniej dwa sposoby. Pierwszy polega na tym, że z zapartym tchem śledzę rozwój wydarzeń i zapoznaję się z bohaterami, nie zatrzymując się, by zwrócić uwagę na detale. Proces ten nabiera tempa, przez co fabuła przeskakuje czasami za ostatnią stronę – tak czytałem Ridera Haggarda, Odyseję, Conan Doyle’a i Karla Maya, niemieckiego autora opowieści o Dzikim Zachodzie. Drugi sposób to dokładna eksploracja, analizowanie tekstu i docieranie do ukrytych znaczeń, napawanie się samym brzmieniem słów albo istotą, której słowa nie chcą ujawnić, albo też czymś, co, jak podejrzewam, ukryte jest głęboko w samej historii, czasem zbyt straszliwe lub zbyt cudowne, by dało się oglądać. Ten drugi sposób czytania, przywodzący na myśl lekturę powieści kryminalnych, odkryłem nad stronicami Lewisa Carrolla, Dantego, Kiplinga, Borgesa. Czytałem też, powziąwszy z góry wyobrażenie o danej książce (zaklasyfikowanej przez autora, wydawcę czy innego czytelnika). Jako dwunastolatek przeczytałem Dramat na polowaniu Czechowa wydany w serii powieści detektywistycznych. Przekonany, że Czechow pisał książki sensacyjne, zabrałem się do lektury Damy z pieskiem, wyobrażając sobie, że wyszła spod pióra konkurenta Conan Doyle’a. Książka mi się spodobała, choć wątek sensacyjny uznałem za dość wątły. Samuel Butler wspomina o niejakim Williamie Seftonie Moorhousie, który „wyobrażał sobie, że jest nawracany na chrześcijaństwo, czytając Anatomię melancholii Burtona, którą wziął przez pomyłkę za polecaną mu przez przyjaciela Analogię Butlera. Bardzo się jednak nad tym głowił”13. Borges w opowiadaniu opublikowanym w latach czterdziestych zastanawiał się, czy czytanie O naśladowaniu Chrystusa Tomasza à Kempis, jakby to była książka napisana przez Jamesa Joyce’a, „nie jest dostatecznym odnowieniem tych subtelnych rad duchowych”14.
Już Spinoza w Traktacie teologiczno-politycznym z 1650 roku (wyklętym przez Kościół katolicki jako książka „stworzona w piekle przez Żyda renegata i diabła”) zauważył:
Zdarza się przecież często, że czytamy podobne opowieści w różnych książkach i mamy o nich różne zdanie, zależnie od wyobrażeń, jakie mamy o autorach. Przypominam sobie, że kiedyś czytałem o człowieku, któremu na imię było «Szalony Roland» i który podróżował w powietrzu na jakimś potworze oskrzydlonym, przybywał do wszelkich krajów, pokonywał sam jeden znaczną liczbę ludzi i olbrzymów i dokonywał wielu tego rodzaju czynów fantastycznych, które, wzięte na rozum, są całkiem niepojęte. Bardzo podobną do tej opowieść czytałem u Owidjusza o Perseuszu i inną podobną w Księgach Sędziów i Królów o Samsonie (który sam jeden i bez broni wymordował tysiące ludzi) oraz o Eliaszu, który fruwał w powietrzu i wzniósł się do nieba na ognistych koniach i ognistym wozie. Są to, jak powiadam, całkiem podobne opowieści, a jednak urabiamy sobie o każdej całkiem inne zdanie. O pierwszym z autorów tych opowieści powiadamy, że chciał tylko pisać bajki, o drugim, że miał na myśli sprawy polityczne, o trzecim, że pisał o rzeczach świętych15.
I ja także bardzo, bardzo długo przypisywałem czytanym przez siebie książkom określone cele. Spodziewałem się na przykład, że Wędrówka pielgrzyma Bunyana, będąca, jak mi powiedziano, religijną alegorią, podziała na mnie jak kazanie – jak gdybym mógł usłyszeć, co się działo w umyśle autora w chwili tworzenia, i uzyskać dowód, że autor rzeczywiście mówi prawdę. Doświadczenie i pewna doza rozsądku nie wyleczyły mnie jeszcze do końca z tego przesądu.
Niekiedy same książki bywały talizmanami, jak pewne dwutomowe wydanie Tristrama Shandy, Niech bestia zdycha Nicholasa Blake’a w wydaniu Penguina, postrzępiony egzemplarz Annotated Alice Martina Gardnera, który dałem do oprawy w pewnej podejrzanej księgarni (kosztowało mnie to całe miesięczne kieszonkowe). Czytałem je ze szczególnym skupieniem i trzymałem na specjalne momenty. Tomasz à Kempis zalecał swym uczniom: „Bierz książkę w ręce jak Szymon Sprawiedliwy brał w ramiona Dzieciątko Jezus, by nieść Je i całować. Gdy skończysz lekturę, zamknij książkę i podziękuj za każde słowo, które wyszło z ust Boga, albowiem na Jego polu znalazłeś ukryty skarb”16. Święty Benedykt, za którego czasów książki były dobrem rzadkim i kosztownym, nakazywał mnichom, by, „o ile to możliwe”, trzymali czytaną książkę „w lewej ręce, ujmując ją przez rękaw habitu i opierając na kolanach, prawą zaś, nieosłoniętą ręką mają przewracać stronice”17. Podczas swych młodzieńczych lektur nie okazywałem książkom aż takiego szacunku ani nie przestrzegałem podobnych rytuałów, była jednak w czynności czytania jakaś tajemna uroczystość i powaga, której nie będę się dziś wypierać.
Chciałem żyć wśród książek. W 1964 roku, gdy miałem szesnaście lat, znalazłem pracę w księgarni Pygmalion, jednej z trzech w Buenos Aires, które sprzedawały książki angielskie i niemieckie. Jej właścicielką była Lily Lebach, niemiecka Żydówka, która pod koniec lat trzydziestych uciekła z nazistowskich Niemiec i osiadła w stolicy Argentyny. Poleciła mi codziennie odkurzać wszystkie książki, jedną po drugiej – myślała (i miała rację), że w ten sposób szybko zapoznam się z zasobami księgarni i ich rozmieszczeniem. Niestety, wiele książek kusiło mnie tak, że odkurzanie schodziło na drugi plan. Chciały, bym je brał do ręki, otwierał, przeglądał. Czasami i tego było za mało. Zdarzyło się kilka razy, że ukradłem książkę kusicielkę. Zabrałem do domu, ukrytą w kieszeni płaszcza, musiałem ją bowiem nie tylko przeczytać, ale i posiąść na własność, nazwać swoją. Powieściopisarka Jamaica Kincaid, przyznając się do podobnej zbrodni kradzieży książek z biblioteki dla dzieci w Antigui, tłumaczyła się, że nie miała zamiaru kraść. „Gdy już przeczytałam książkę, nie mogłam się z nią rozstać”18. Ja też wkrótce odkryłem, że nie wystarczy przeczytać Zbrodnię i karę czy A Tree Grows in Brooklyn. Czyta się określone wydanie, ten, a nie inny egzemplarz, dający się rozpoznać po szorstkim lub gładkim papierze, po zapachu, naddarciu na stronie 72 i okrągłym śladzie od filiżanki z kawą w prawym rogu okładki. W moim przypadku rzadko się sprawdzała epistemologiczna zasada czytania, ustanowiona w II wieku naszej ery, zgodnie z którą najnowszy tekst zastępuje poprzedni, ponieważ można założyć, iż go w sobie zawiera. We wczesnym średniowieczu skrybowie „poprawiali” błędy zauważane w przepisywanym tekście, tworząc tym samym „lepszy” tekst, dla mnie jednak wydanie książki, w którym po raz pierwszy ją przeczytałem, stawało się editio princeps, z którym musiały być porównywane wszystkie inne. Druk dał nam złudzenie, że wszyscy czytelnicy Don Kichota czytają tę samą książkę. Ja nawet dzisiaj odnoszę wrażenie, jakby druku nigdy nie wynaleziono – każdy egzemplarz książki jest jeden jedyny, niczym Feniks.
Przecież określone książki użyczają czytelnikom określonych cech. Książka, którą posiadamy, zawiera w sobie historię tego, jak ją przedtem odczytywano – na każdym nowym czytelniku odciska swój ślad jego wyobrażenie o tym, czym była w rękach poprzednich właścicieli. Na przedtytułowej stronie autobiografii Kiplinga Something of Myself, którą kupiłem u bukinisty w Buenos Aires, widnieje ręcznie napisany wiersz, a pod nim data śmierci autora. Czy poeta amator, do którego książka należała, był zagorzałym imperialistą? Czy też miłośnikiem prozy Kiplinga, umiejącym dostrzec artystę pod hurrapatriotycznym przebraniem? Gdy czytam tę książkę, czuję jego obecność, prowadzę z nim bowiem dialog, sprzeczając się na ten czy inny temat. Książka przychodzi do czytelnika ze swoją własną historią.
Panna Lebach musiała być świadoma, że jej pracownicy podkradają książki, podejrzewam jednak, że przymykała oko na tę zbrodnię dopóty, dopóki czuła, że nie przekraczamy pewnych granic. Raz czy drugi widziała, jak się pogrążyłem w lekturze nowego nabytku. Zwróciła mi tylko uwagę, że mam pracować, a książkę mogę sobie wziąć do domu i poczytać w wolnym czasie. W jej księgarni wchodziły mi w drogę wspaniałe książki: Józef i jego bracia Thomasa Manna, Herzog Saula Bellowa, Karzeł Pära Lagerkvista, Dziewięć opowiadań Salingera, Śmierć Wergilego Brocha, Zielone dziecko Herberta Reada, Zeno Cosini Italo Svevo, wiersze Rilkego, Dylana Thomasa, Emily Dickinson, Gerarda Manleya Hopkinsa, egipska liryka miłosna w przekładzie Ezry Pounda, epos o Gilgameszu.
Pewnego popołudnia zjawił się w księgarni Jorge Luis Borges wraz ze swą osiemdziesięcioośmioletnią matką. Otaczała go sława, ale ja znałem zaledwie kilka jego wierszy i opowiadań, które nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia. Był już prawie niewidomy, nie chciał jednak używać laski. Przesuwał ręką po półkach, jakby palcami mógł przeczytać tytuły. Szukał książek do nauki staroangielskiego, którym się wtedy pasjonował. Zamówiliśmy dla niego słownik etymologiczny Skeata i opatrzone przypisami wydanie poematu Battle of Maldon. Matka się denerwowała: „Georgie, nie rozumiem, po co tracić czas na naukę staroangielskiego, zamiast zająć się czymś pożytecznym, jak łacina czy greka!”. W końcu zwrócił się do mnie i wymienił kilka tytułów. Niektóre mu znalazłem, inne zapisałem. Na odchodnym zapytał, czy jestem wieczorami zajęty. Potrzebuje (powiedział to bardzo przepraszającym tonem) kogoś, kto by mu czytał, matka bowiem szybko się męczy. Zgodziłem się.
Przez następne dwa lata byłem lektorem Borgesa, podobnie jak wielu innych, których zetknął z nim szczęśliwy traf lub przypadek. Czytałem mu wieczorami albo rano, jeśli szkoła mi na to pozwalała. Rytuał był zawsze bardzo podobny. Nie korzystałem z windy, wspinałem się po schodach (bardzo podobnych do tych, po których wchodził kiedyś sam Borges ze świeżo nabytym tomem Baśni tysiąca i jednej nocy. Nie zauważył otwartego okna i dotkliwie się skaleczył o jego skrzydło. Wdało się zakażenie, popadł w delirium i był przekonany, że ogarnia go szaleństwo). Dzwoniłem do drzwi, służąca wprowadzała mnie przez zasłonięte kotarą wejście do saloniku, gdzie za chwilę wchodził Borges i witał się ze mną, wyciągając miękką dłoń. Nie było żadnych przygotowań. Zasiadał na kanapie, podczas gdy ja zajmowałem miejsce w fotelu, i nieco astmatycznym głosem proponował lekturę na dany wieczór: „To co, dzisiaj wybierzemy Kiplinga?”. Rzecz jasna, odpowiedzi wcale nie oczekiwał.
W saloniku, pod sztychem Piranesiego przedstawiającym okrągłe rzymskie ruiny, czytałem Kiplinga, Stevensona, Henry’ego Jamesa, artykuły z niemieckiej encyklopedii Brockhausa, wiersze Marina, Enrique Banchsa, Heinego (te znał na pamięć, ledwo więc zaczynałem czytać, a już jego niepewny głos włączał się i recytował dalej. Niezdecydowana była tylko intonacja, słowa pamiętał bezbłędnie). Z wieloma autorami stykałem się po raz pierwszy, był to więc osobliwy rytuał. Ja poznawałem tekst, czytając go na głos, Borges zaś słuchem, tak jak inni czynią to wzrokiem, przebiegał stronicę, wyszukując słowo, zdanie czy akapit, które potwierdzały jakieś wspomnienie. Przerywał mi, komentując tekst, żeby (jak sądzę) odnotować go sobie w umyśle.
Kazał mi się zatrzymać przy linijce New Arabian Nights Stevensona, którą uznał za śmieszną („ubrany i upiększony tak, by w zwyczajnych okolicznościach znać było, że reprezentuje osobę związaną z prasą” – „Jak można być ubranym w taki sposób? Co Stevenson miał na myśli? Że był wymuskany do niemożliwości? Hę?”), po czym przeszedł do analizy środka stylistycznego polegającego na definiowaniu kogoś lub czegoś za pomocą obrazu lub kategorii. Przy pozorach precyzji zmusza to czytelnika do sformułowania własnej definicji. Wraz ze swym przyjacielem Adolfem Bioy Casaresem wykorzystał ten pomysł w opowiadaniu złożonym z kilkunastu słów: „Obcy wspinał się w ciemności po schodach: tuk-tuk, tuk-tuk, tuk-tuk”19.
Przysłuchując się opowiadaniu Kiplinga Beyond the Pale, przerwał mi po scenie, w której hinduska wdowa przesyła swemu kochankowi wiadomość, zaszyfrowaną w przedmiotach znajdujących się w zawiniątku. Zauważył, że to bardzo poetyckie, i zastanawiał się na głos, czy to Kipling wynalazł ten konkretny, a zarazem symboliczny język20. Potem, jakby przeszukując bibliotekę zawartą w jego umyśle, porównał to do stworzonego przez Johna Wilkinsa „filozoficznego języka”, w którym każde słowo jest swoją własną definicją. Na przykład słowo „łosoś” nie mówi nam nic o obiekcie, który przedstawia. Odpowiadające mu w języku Wilkinsa pojęcie zana, oparte na ustalonych z góry kategoriach, oznacza „pokrytą łuskami rybę słodkowodną o różowym mięsie”21: – z odpowiada rybie, za rybie słodkowodnej, zan rybie słodkowodnej pokrytej łuskami, a zana – pokrytej łuskami rybie słodkowodnej o różowym mięsie. Czytanie dla Borgesa zawsze kończyło się tym, że w myślach przestawiałem książki w swojej bibliotece. Owego wieczoru Wilkins stanął na wyimaginowanej półce obok Kiplinga.
Innym razem (nie pamiętam już, co kazał mi wtedy czytać) zaczął zestawiać improwizowaną antologię kiepskich linijek w tekstach sławnych autorów. Znalazło się w niej miejsce dla Keatsa „The owl, for all its feathers, was a-cold”22, Shakespeare’a „O my prophetic soul! My uncle!”23 (zdaniem Borgesa „stryj” to słowo niepoetyckie, Hamlet nie powinien był go użyć – lepiej, żeby powiedział „brat mego rodzica!” albo „krewniak mej matki!”), Webstera „We are merely the stars’ tennis-balls”24 z Księżnej d’Amalfi, i ostatnich słów Raju odzyskanego Miltona – „he unobserv’d / Home to his Mother’s house private return’d”25. Borges uważał, że przywodzą one na myśl obraz Chrystusa jako angielskiego dżentelmena w cylindrze, przychodzącego do mamusi na herbatę.
Czasem robił z lektury użytek w swojej twórczości. U Kiplinga, w opowiadaniu The Drums of the Fore and Aft, które czytaliśmy przed Bożym Narodzeniem, odkrył widmowego tygrysa, co zainspirowało go do napisania jednego z ostatnich opowiadań, o niebieskich tygrysach. Zapoznawszy się z Dwoma obrazami w sadzawce Giovanniego Papiniego, napisał 24 sierpnia 1982 – na długo przed tą datą. Lovecraft (którego opowiadania kilka razy zaczynałem czytać i przerywałem na prośbę Borgesa) irytował go, i z tej irytacji napisał „poprawioną” wersję jednego z opowiadań, którą zamieścił w Księdze piasku. Czasami prosił, żebym coś zapisał na ostatnich stronach czytanej książki – odniesienie do rozdziału albo jakąś myśl. Nie wiem, jak te zapiski wykorzystywał, ale takie obgadywanie książki za jej plecami stało się również moim zwyczajem.
Jest takie opowiadanie Evelyna Waugh, którego bohater, uratowany przez pewnego człowieka w sercu amazońskiej dżungli, zostaje zmuszony przez swego wybawcę do czytania na głos Dickensa do końca życia26. Jako lektor Borgesa nie miałem nigdy poczucia, że spełniam jakiś obowiązek. Był to raczej rodzaj słodkiej niewoli. Fascynowały mnie nie tyle teksty, które dzięki niemu odkrywałem (wiele z nich stało się w końcu moimi ulubionymi), ile jego komentarze, świadczące o rozległej, choć nienachalnej, erudycji, bardzo zabawne, czasami okrutne, prawie zawsze jedyne w swoim rodzaju. Czułem się jak jedyny właściciel wydania opatrzonego starannymi przypisami, opracowanego na mój wyłączny użytek. Tak oczywiście nie było; tak jak wielu innych byłem po prostu notesem, aide-memoire, dzięki któremu niewidomy pisarz mógł gromadzić swoje pomysły. Bardzo chciałem być w ten sposób wykorzystywany.
Zanim poznałem Borgesa, czytałem po cichu albo ktoś czytał dla mnie książkę, którą wybierałem. Głośne czytanie dla niewidomego było ciekawym doświadczeniem. Choć czułem, że przy pewnym wysiłku potrafię zapanować nad tonem i tempem czytania, prawdziwym panem tekstu był Borges, mój słuchacz. Byłem kierowcą, ale krajobraz, rozciągająca się wokół przestrzeń, należał do pasażera, który miał tylko przyswajać sobie widoki za oknem. Borges wybierał książkę, Borges kazał mi przerywać i kontynuować czytanie, Borges wtrącał komentarze, Borges dopuszczał słowa do siebie. Ja byłem niewidzialny.
Szybko się przekonałem, że czytanie to proces kumulatywny, a kumulacja odbywa się w postępie geometrycznym. Każda nowa lektura wzbogaca poprzednie. Z początku przyjmowałem z góry pewne opinie o książkach, które Borges dla mnie wybierał – że proza Kiplinga będzie sztywna, Stevensona dziecinna, a Joyce’a niezrozumiała – wkrótce jednak uprzedzenie ustępowało przed doświadczeniem, a odkrywszy jedną historię, niecierpliwie czekałem na następną. Wszystko to wzbogacała jeszcze pamięć o tym, jak na lekturę reagował Borges i jak reagowałem ja sam. Czytając, nie przestrzegałem zwyczajowej kolejności chronologicznej. Kiedy na przykład czytałem Borgesowi na głos teksty, z którymi sam się przedtem zdążyłem zapoznać, zmieniało to sens tych wcześniejszych lektur, poszerzało moją pamięć o nich. Dostrzegałem rzeczy, które wtedy uszły mojej uwagi, ale teraz, gdy obserwowałem reakcję Borgesa, przypominałem je sobie bardzo wyraźnie. „Podczas lektury książki niektórzy przypominają sobie, porównują i przywołują emocje, jakich doznali, czytając ją wcześniej” – zauważył argentyński pisarz Ezequiel Martínez Estrada. „To jedna z najsubtelniejszych form zdrady”27. Borges odbierał wiarę w usystematyzowane zestawy lektur i zachęcał do takiego zdradzieckiego czytania.
Poza Borgesem tytuły książek wartych przeczytania podsuwało mi kilku przyjaciół, paru nauczycieli, recenzje zamieszczane w różnych czasopismach, ale na większość natykałem się przypadkowo, co przywodziło na myśl spotkania owych nieznajomych przechodniów z pieśni piętnastej Piekła Dantego, którzy wpatrują się „w nas, jak o zmroku na nowiu człowiek patrzy się w człowieka”28. Wygląd, rzut oka, jakieś słowo sprawiały nagle, że odczuwało się nieodparty urok.
Z początku ustawiałem książki w porządku alfabetycznym, według nazwisk autorów. Później zacząłem je grupować według gatunku: powieści, eseje, dramaty, poezje. Następnie próbowałem porządkować je według języka, a kiedy podczas moich podróży musiałem zadowolić się skromną ich liczbą, dzieliłem je na takie, które ledwo zdołałem przeczytać, takie, do których ciągle wracałem, oraz te, do których miałem zamiar się zabrać. Zdarzało się, że moja biblioteka była uporządkowana według tajemniczych zasad, zrodzonych ze specyficznych skojarzeń. Hiszpański pisarz Jorge Semprún ustawił Lottę w Weimarze Thomasa Manna obok książek o Buchenwaldzie, gdzie był więziony, ponieważ zaczyna się ona od sceny w hotelu Elephant w Weimarze, a Semprúna przeniesiono tam po uwolnieniu z obozu29. Przyszło mi kiedyś na myśl, że byłoby zabawnie ułożyć z takich zestawień historię literatury, doszukawszy się na przykład związków między Arystotelesem, Audenem, Jane Austen i Marcelem Aymé (w moim porządku alfabetycznym) albo Chestertonem, Sylvią Townsend Warner, Borgesem, św. Janem od Krzyża i Lewisem Carrollem (moi ulubieni autorzy). Wydawało mi się, że to, co przedstawiano nam podczas szkolnych lekcji literatury, na których analizowano związki między Cervantesem i Lope de Vegą, jako że obaj żyli w tym samym stuleciu, a Platero y yo Juana Ramóna Jiméneza (kwiecistą opowieść o zauroczeniu poety osłem) uważano za arcydzieło, było doborem równie arbitralnym albo równie dopuszczalnym jak historia literatury, którą sam mógłbym ułożyć, na podstawie odkryć, jakie poczyniłem w trakcie swych chaotycznych lektur oraz zawartości moich półek. Historia literatury, w postaci uświęconej w szkolnych podręcznikach i oficjalnych bibliotekach, robiła na mnie wrażenie historii określonych lektur – co prawda wcześniejszych i bardziej kompetentnych niż moje, ale nie mniej przypadkowych i zależnych od okoliczności.
W 1966 roku, na rok przed maturą, gdy do władzy doszedł wojskowy rząd generała Onganii, odkryłem jeszcze inny system klasyfikowania książek. Niektóre tytuły i autorzy, podejrzani o komunistyczne lub nieprzyzwoite treści, znaleźli się na indeksie, a w sytuacji gdy policja coraz częściej legitymowała ludzi w kawiarniach, barach, na dworcach i na ulicy, lepiej było nie afiszować się z podejrzanymi książkami, bo te identyfikowały posiadacza. Zakazani autorzy – Pablo Neruda, J.D. Salinger, Maksim Gorki, Harold Pinter – to jeszcze inna, odrębna historia literatury. Związki między nimi nie były ani oczywiste, ani trwałe, a to, że mają ze sobą coś wspólnego, odkrywało wyłącznie czujne oko cenzora.
Czytania boją się nie tylko reżimy totalitarne. Czytający są prześladowani na boiskach i w szkolnych szatniach tak samo jak w urzędach i więzieniach. Wspólnota czytelników prawie wszędzie ma reputację dwuznaczną, co wynika ze zdobytego przez nią autorytetu i przypisywanej jej mocy. Coś w relacji zachodzącej między czytelnikiem a książką uważa się za mądre i owocne, ale także ekskluzywne i wykluczające. Być może jest tak dlatego, że widok osobnika zaszytego w kącie z książką w ręku, najwyraźniej obojętnego na zgiełk tego świata, kojarzy się z nieprzenikalną prywatnością, samolubnym okiem i tajemną czynnością uprawianą w pojedynkę. („Wyjdźże na dwór i pożyj wreszcie!” – mówiła moja matka, kiedy zastała mnie nad książką, jak gdyby to, co robiłem w milczeniu, było sprzeczne z jej wyobrażeniem o prawdziwym życiu). Podobnego zdania jest Alfonso, bohater Rodu Maia Eça de Queirósa. Surowo napomina on księdza, który uważa, że dziecko powinno czytać i studiować klasyków:
Jacy klasycy! Podstawowym obowiązkiem człowieka jest zachować życie. Trzeba zatem mieć zdrowie i siły. Rozumna edukacja to zapewnić zdrowie, tężyznę ciała i właściwy sposób życia, rozwijać wyłącznie zwierzęcy instynkt i fizyczną sprawność. Tak jakby nie było duszy. Kwestia duszy to sprawa późniejsza [...]30.
Rozpowszechniony lęk przed czynnościami, jakim czytający może się oddawać wśród stron książki, podobny jest odwiecznemu strachowi mężczyzn przed tym, co kobiety mogą robić z sekretnymi miejscami swego ciała, i tym, co czarownice i alchemicy knują w ciemności za zamkniętymi drzwiami. Według Wergiliusza z kości słoniowej zbudowana jest brama fałszywych marzeń; zdaniem Sainte-Beuve’a także i wieża, w której przebywa czytelnik.
Borges powiedział mi kiedyś, że w 1950 roku podczas jednej z demonstracji, jakie rząd Peróna organizował przeciwko opozycyjnym intelektualistom, tłum skandował: „Buty tak, książki nie!”. Nikogo nie przekonała riposta: „Buty tak, książki tak!”. Zawsze uważano, iż rzeczywistość – twarda, nieodzowna rzeczywistość – znajduje się w nierozwiązywalnym konflikcie z ulotnym światem marzeń zawartym w książkach. Ci, którzy są u władzy, szermują tym argumentem, by coraz skuteczniej podkreślać sztuczną dychotomię między życiem a czytaniem. Populistyczne reżimy chcą nam odebrać pamięć, zaliczają więc książki do zbytecznych luksusów. Reżimy totalitarne nie chcą, żebyśmy myśleli, zakazują więc, grożą i cenzurują. Jednym i drugim chodzi o to, byśmy byli głupi i pokornie się godzili z naszą degradacją. Zachęcają więc do konsumpcji szmiry. W takiej sytuacji czytanie staje się czynnością wywrotową.
Przechodzę więc ambitnie od mojej czytelniczej biografii do mojej historii czytania. Będzie to jedna z możliwych historii czytania, a nie ta jedyna i wyczerpująca temat – i taka być musi, choćby usilnie się starała sprawić wrażenie bezosobowej, na każdą z nich bowiem składa się szczególna intuicja oraz okoliczności konkretnego indywidualnego życia. Historia czytania, ta jedna, określona, jest być może w końcu historią każdego czytelnika z osobna. Nawet punkt wyjścia musi być przypadkowy. Borges w recenzji wydanej gdzieś w połowie lat trzydziestych historii matematyki napisał, że ma ona
wielce istotną wadę: chronologiczny porządek zawartych w niej wydarzeń nie odpowiada porządkowi logicznemu i naturalnemu. Definicja elementów, jakie się na nią składają, bardzo często pojawia się na samym końcu, praktyka poprzedza teorię, intuicyjne wysiłki prekursorów są dla nieprzygotowanego czytelnika mniej zrozumiałe niż prace współczesnych matematyków31.
To samo można w zasadzie powiedzieć o historii czytania. Jej chronologia nie może się pokrywać z chronologią przyjętą w historii politycznej. Sumeryjski pisarz, dla którego czytanie było wysoko cenionym przywilejem, miał większe poczucie odpowiedzialności niż czytelnik w dzisiejszym Nowym Jorku czy Santiago, ponieważ artykuł kodeksu czy uregulowanie rachunków zależały wyłącznie od jego interpretacji. Metody czytania przyjęte pod koniec wieków średnich, określające, kiedy i jak należy czytać, odróżniające na przykład tekst do czytania na głos od tekstu do czytania po cichu, były o wiele precyzyjniej ustalone niż te, których nauczano w findesieclowym Wiedniu czy edwardiańskiej Anglii. Historia czytania nie może się też pokrywać z dziejami krytyki literackiej. Zastrzeżenia, jakie wyrażała dziewiętnastowieczna mistyczka Anna Katharina Emmerich (twierdząc, że drukowany tekst nigdy nie dorówna jej przeżyciom)32, jeszcze nawet dobitniej sformułował dwa tysiące lat wcześniej Sokrates (który uznał książki za przeszkodę w uczeniu się)33, współcześnie zaś niemiecki krytyk Hans Magnus Enzensberger (który wychwalał analfabetyzm i postulował powrót do literatury ustnej)34. Sprzeciwił się temu między innymi amerykański eseista Allan Bloom35. Blooma z kolei z niezrównanym anachronizmem poprawił jego prekursor Charles Lamb, który w 1833 roku wyznał, iż uwielbia zatracać się „w cudzych umysłach. Kiedy nie spaceruję, czytam; nie umiem siedzieć i myśleć. Książki myślą za mnie”36. Historia czytania nie pokrywa się też z chronologią historii literatury, ponieważ w dziejach czytelnictwa często bywa tak, że dany autor nie ujawnia się wraz ze swoją pierwszą książką, ale z którymś z przyszłych czytelników. Markiza de Sade wydobył z wyklętych półek literatury pornograficznej, gdzie jego dzieła spoczywały przez ponad sto pięćdziesiąt lat, bibliofil Maurice Heine i francuscy surrealiści. Ignorowany przez ponad dwa stulecia William Blake pojawił się w naszych czasach, co zawdzięcza entuzjazmowi Geoffreya Keynesa i Northropa Frye’a, którzy wprowadzili go jako lekturę obowiązkową do wszystkich programów szkolnych.
My, dzisiejsi czytelnicy, którym wmawia się, że grozi nam wymarcie, musimy się dopiero dowiedzieć, czym właściwie jest czytanie. Naszą przyszłość – przyszłość historii czytania – zgłębiał św. Augustyn, który próbował odróżniać tekst widziany w umyśle od tekstu wypowiadanego na głos. Czynił to również Dante, zadając pytanie o granice władzy interpretacji czytelnika, pani Murasaki, podkreślająca szczególny charakter określonych lektur, Pliniusz, który analizował czynność czytania i relację między czytającym autorem a piszącym czytelnikiem, sumeryjscy pisarze, którzy czynność tę związali z władzą polityczną, wytwórcy pierwszych książek, którzy uznali przewijanie zwojów (podobne do czytania z ekranu komputera) za zbyt nieporęczne, umożliwili więc nam przerzucanie stron i bazgranie na marginesach. Przeszłość tej historii jest przed nami, na ostatniej stronie przyszłości, przed którą ostrzegał Ray Bradbury w Fahrenheit 451, gdzie nośnikiem książek nie jest papier, ale pamięć.
Historia czytania, jak samo czytanie, przeskakuje do naszych czasów – do mnie, do moich czytelniczych doświadczeń – po czym cofa się do wcześniejszej strony, gdzieś w odległym stuleciu, w obcym kraju. Pomija całe rozdziały, przegląda, wybiera, czyta na nowo, nie chce się trzymać ustalonego porządku. Strach, przeciwstawiający czytanie aktywnemu życiu, ten, który kazał mojej matce odrywać mnie od książki i wyganiać na dwór, uznaje, paradoksalnie, uroczystą prawdę:
Gdy dobiegnie końca ta podróż powozem w jedną stronę, nie można będzie znowu w nią wyruszyć, nie można będzie znowu zacząć życia – pisze turecki autor Orhan Pamuk w powieści Dom ciszy. – Ale jeśli ma się książkę, to choćby była ona nie wiem jak zagmatwana i niezrozumiała, gdy jej lektura dobiegnie końca, można zacząć ją czytać od początku, by zrozumieć to, co przedtem było niejasne, i na nowo pojąć życie37.
Czytanie jest wychodzeniem
naprzeciw temu, co ma się wydarzyć [...]
ITALO CALVINO
Jeśli zimową nocą podróżny, 1979
Gliniane tabliczki z Tell Brak
W 1984 roku znaleziono w syryjskiej miejscowości Tell Brak dwie niewielkie gliniane tabliczki o kształcie zbliżonym do prostokąta, pochodzące z czwartego tysiąclecia przed naszą erą. Na rok przed wojną w Zatoce Perskiej oglądałem je w Muzeum Archeologicznym w Bagdadzie, gdzie spoczywały w dość skromnej gablocie. Na pierwszy rzut oka wydają się niepozorne. Na każdej z nich u góry widnieje małe wgłębienie, a w środku coś na kształt sylwetki zwierzęcia zaznaczonej paroma kreskami. Jeśli jedno z tych zwierząt jest kozą, to drugie prawdopodobnie będzie owcą. Wgłębienie, jak twierdzą archeolodzy, oznacza liczbę dziesięć. Od tych dwóch skromnych tabliczek zaczyna się cała nasza historia1. Jeśli wojna je oszczędziła i nadal istnieją, są jednymi z najstarszych znanych nam przykładów pisma2.
Jest w nich coś poruszającego. Gdy patrzymy na te kawałki gliny naniesionej przez nieistniejącą już rzekę, gdy wpatrujemy się w delikatne nacięcia przedstawiające zwierzęta, które wiele tysięcy lat temu obróciły się w proch, rozlega się głos, nasuwa się myśl, przesłanie, które mówi nam: „Tu było dziesięć kóz”, „Tu było dziesięć owiec”. Słowa te wypowiedział zapobiegliwy rolnik w czasach, gdy pustynie były zielone. Patrząc na te tabliczki, cofamy się do samego początku naszych dziejów, zawarta w nich idea ożywa długo po tym, jak człowiek, w którego mózgu się poczęła, przestał myśleć. Uczestniczymy w akcie tworzenia, który trwa dopóty, dopóki wyryte na tabliczkach znaki są postrzegane, odcyfrowywane, odczytywane3.
Tak jak mój sumeryjski przodek, którego postać dawno zniknęła w pomroce dziejów, odczytujący jakiegoś niewyobrażalnie odległego popołudnia owe niewielkie tabliczki, też czytam, tu i teraz, w moim pokoju, oddzielony odeń morzami i wiekami. Siedząc przy biurku, z łokciami na książce i podbródkiem opartym na rękach, oderwawszy się na moment od zmieniającego się światła dnia i dźwięków dochodzących z ulicy, widzę, słyszę i śledzę (choć słowa te nie oddają wiernie tego, co się we mnie dzieje) historię, opis, dyskusję. Poruszają się tylko moje oczy i ręka przewracająca kartki, ale coś, czego słowo „tekst” nie definiuje dokładnie, rozwija się, rośnie i zakorzenia w miarę, jak czytam. Jak właściwie przebiega ten proces?
Czytanie zaczyna się od oczu. „Ze wszystkich naszych zmysłów wzrok jest najdzielniejszy” – pisał Cyceron, zauważając, że lepiej zapamiętujemy tekst, który widzimy, niż taki, który tylko słyszymy4. Święty Augustyn wychwalał (a później potępił) oczy jako miejsce, przez które wchodzi w nas świat5, a św. Tomasz z Akwinu nazwał wzrok „najwspanialszym ze zmysłów, poprzez który nabywamy wiedzę”6. Dla każdego czytelnika są to rzeczy raczej oczywiste: przyswajamy sobie litery dzięki wzrokowi. Jakaż to alchemia sprawia jednak, że litery te stają się zrozumiałymi słowami? Co się w nas dzieje, kiedy obcujemy z tekstem? W jaki sposób rzeczy widziane, „substancje”, które przez oczy wchodzą do naszego wewnętrznego laboratorium, kolory i kształty przedmiotów i liter stają się czytelne? Na czym właściwie polega to, co nazywamy czytaniem?
Empedokles w V wieku p.n.e. opisywał oko jako twór bogini Afrodyty, który „w błonach i delikatnych osłonach zawiera ogień; zatrzymują one przepływającą wodę, ale przepuszczają na zewnątrz wewnętrzny ogień”7. Po stu latach z górą Epikur wyobrażał sobie te płomienie jako cienkie warstwy atomów, które spływają z powierzchni każdego obiektu i wnikają do naszych oczu i umysłów niczym nieustający deszcz, zalewając nas wszystkimi cechami przedmiotów8. Współczesny mu Euklides wysunął odmienną teorię: to oczy patrzącego wysyłają promienie, które ogarniają obserwowany obiekt9. Obie teorie nastręczają problemów nie do rozwiązania. Jeśli chodzi o tak zwaną teorię intromisji, nasuwa się pytanie, w jaki sposób warstwa atomów emitowana przez wielki obiekt – słonia lub górę Olimp – może się pomieścić na niewielkiej przestrzeni ludzkiego oka? Gdy zaś przyjmiemy drugą, teorię ekstramisji, powstaje problem: jakiż promień wysyłany przez oczy zdoła w ułamku sekundy dotrzeć do odległych gwiazd, które widzimy każdej nocy?
Kilkadziesiąt lat wcześniej jeszcze inną teorię sformułował Arystoteles. Wyprzedzając i korygując Epikura, dowodził, że to cechy obserwowanego przedmiotu, a nie warstewka atomów, przenoszą się przez powietrze (lub inny ośrodek) do oka patrzącego. Przyjmuje więc ono w siebie nie tyle prawdziwe wymiary, ile odpowiednią wielkość i kształt góry. Według Arystotelesa oko człowieka zachowuje się jak kameleon, przybierając kształt i kolor postrzeganego obiektu i przekazując te dane, poprzez płyny organiczne (humory) zawarte w oku, do wszechmocnych trzewi (splánchna)10, zbioru narządów, na który składa się serce, wątroba, płuca, pęcherz moczowy i naczynia krwionośne. Tym samym oczy sprawują kontrolę nad ruchem i zmysłami11.
Sześć wieków później grecki lekarz Galen przedstawił jeszcze inną teorię, sprzeczną z hipotezami Epikura, a zbieżną z koncepcją Euklidesa. Według Galena „duch widzenia”, powstający w mózgu, przemierza oko po nerwie wzrokowym i wydostaje się na zewnątrz, w powietrze. Samo powietrze nabiera więc zdolności do percepcji, przybierając cechy postrzeganych przedmiotów, bez względu na to, jak są odległe. Cechy te przenoszone są przez oko do mózgu, a potem przez rdzeń kręgowy do nerwów zawiadujących zmysłami i ruchem. W ujęciu Arystotelesa obserwator jest bierny, odbiera poprzez powietrze rzecz obserwowaną, która jest potem przekazywana do serca, siedliska wszystkich odczuć i doznań – z wizualnymi włącznie. W ujęciu Galena obserwator, nadając powietrzu zdolność percepcji, odgrywa aktywną rolę, a ośrodek widzenia znajduje się głęboko w mózgu.
Średniowieczni uczeni, uznający Galena i Arystotelesa za źródło wiedzy naukowej, byli przekonani, że między obydwiema teoriami da się ustalić hierarchiczny związek. Nie chodziło o to, że jedna z nich jest nadrzędna; starano się na podstawie każdej z nich pojąć, jaki związek z postrzeganiem świata zewnętrznego mają poszczególne części ciała – a także w jakie wzajemne związki wchodzą. Włoski medyk z XIV wieku, Gentile da Foligno, stwierdził, że zrozumienie tego zagadnienia to „w medycynie tak podstawowy krok, jak nauczenie się alfabetu w sztuce czytania”12. Przypomniał, że kwestię tę rozważał św. Augustyn, a także inni z pierwszych Ojców Kościoła. Według św. Augustyna serce i mózg pełnią funkcję pasterzy tego, co zmysły gromadzą w pamięci. Opisując wybieranie tych wrażeń z oddzielnych przedziałów pamięci, używał terminu colligere (oznaczającego zarówno „zbierać”, jak i „podsumowywać”). „Jeszcze raz muszę je wygonić z ich dawnych nor, bo przecież nigdzie indziej nie mogły się były ukryć”13.
Rycina z De Anima Arystotelesa
Pamięć była jedną z funkcji, które korzystały z pracy tych pasterzy. Zdaniem średniowiecznych uczonych wzrok, słuch, węch, smak i dotyk wprowadzały dane (tak jak uważał Galen) do jednego miejsca usytuowanego w mózgu, obszaru zwanego niekiedy zmysłem wspólnym, z którego wywodziła się nie tylko pamięć, lecz także wiedza, fantazja i marzenia senne. Obszar ten był z kolei połączony z tym, co Arystoteles nazywał splánchna, a co średniowieczni komentatorzy zredukowali do serca, ośrodka całego czucia. Zmysłom przypisywano więc bezpośrednie pokrewieństwo z mózgiem, podczas gdy serce uznawano za organ zarządzający całym organizmem14. W niemieckim rękopisie z końca XV wieku, tłumaczeniu traktatu Arystotelesa o logice i filozofii przyrody, znajduje się rycina przedstawiająca głowę człowieka z otwartymi oczami i ustami, rozszerzonymi nozdrzami i skrupulatnie zaznaczonym jednym uchem. W mózgu znajduje się pięć kółek odpowiadających (w kolejności od lewej do prawej) ośrodkom zmysłu wspólnego, wyobraźni, fantazji, władz poznawczych i pamięci. Z opisów wynika, że ośrodek zmysłu wspólnego ma związek z sercem, także przedstawionym na rysunku. Ta rycina jest doskonałym przykładem na to, jak pod koniec wieków średnich wyobrażano sobie proces percepcji. Należy tylko dodać, że choć z rysunku to nie wynika, powszechnie zakładano (nawiązując do Galena), że u podstawy mózgu znajduje się „cudowna siateczka” – rete mirabile – złożona z drobnych naczyń, które pełnią funkcję kanałów przekazujących, gdy to, co dociera do mózgu, zostaje przefiltrowane. Siateczka ta pojawia się na rysunku mózgu, który Leonardo da Vinci sporządził około 1508 roku, wyraźnie przedstawiając oddzielne komory i przypisując poszczególnym częściom różne władze umysłowe. Według Leonarda
senso comune [zmysł wspólny] dokonuje oceny wrażeń przekazywanych przez inne zmysły [...] i znajduje się w środku głowy, między impresiva [ośrodkiem wrażeń] a memoria [ośrodkiem pamięci]. Otaczające nas obiekty przekazują swoje wizerunki do zmysłów, a zmysły przesyłają je do impresiva. Impresiva komunikuje je do senso comune, a stamtąd zostają przesłane do pamięci, która je mocniej lub słabiej utrwala, zależnie od znaczenia i siły danego obiektu15.
Za czasów Leonarda wyobrażano sobie, że umysł człowieka jest swego rodzaju laboratorium, gdzie materiał zebrany przez oczy, uszy i inne narządy percepcji zmienia się we „wrażenia”, które zostają przepuszczone przez ośrodek zmysłu wspólnego, a następnie, pod wpływem serca, które tymi procesami zarządza, przekształcone w jedną lub kilka umiejętności, na przykład pamięć. Używając porównania z dziedziny alchemii, widok czarnych liter stawał się w tym procesie złotem wiedzy.
Nadal jednak nie udzielono odpowiedzi na podstawowe pytanie: czy to my, czytelnicy, sięgamy po litery znajdujące się na stronie, zgodnie z teoriami Euklidesa i Galena? Czy też litery narzucają się naszym zmysłom, jak twierdzili Epikur i Arystoteles? Dla Leonarda i jego współczesnych odpowiedź (albo wskazówki, gdzie jej szukać) mogła się znaleźć w trzynastowiecznym przekładzie księgi napisanej dwa wieki wcześniej (tak długo utrzymują się czasami w nauce nierozstrzygnięte wątpliwości) w Egipcie przez uczonego z Basry Al-Hasana ibn al-Hajsama, znanego na Zachodzie pod imieniem Alhazena.
Egipt w XI wieku pod rządami Fatymidów przeżywał okres rozkwitu. Źródłem bogactwa była dlań żyzna dolina Nilu oraz handel z sąsiadami w basenie Morza Śródziemnego. Granic na pustynnych piaskach strzegła armia złożona z zagranicznych najemników – Berberów, Sudańczyków i Turków. Dzięki temu heterogenicznemu systemowi, na który składały się międzynarodowe kontakty handlowe i najemna siła zbrojna, fatymidzki Egipt był państwem prawdziwie kosmopolitycznym i czerpał z tego stanu rzeczy wszystkie możliwe korzyści16. W 1005 roku kalif Al-Hakim (który objął rządy w wieku jedenastu lat, a dwadzieścia lat później zniknął w tajemniczy sposób podczas samotnej przechadzki) założył w Kairze wielką instytucję naukową – Dar al-Ilm, Dom Wiedzy – wzorowaną na akademiach z czasów przedislamskich. Podarował ludowi własną kolekcję rękopisów i zarządził, że „wszyscy bez wyjątku mogą tu przychodzić, by czytać, przepisywać i pobierać nauki”17. Talenty administracyjne Al-Hakima złagodziły w pamięci ludu wspomnienia o jego ekscentrycznych dekretach (zakazał na przykład gry w szachy i sprzedaży ryb bez łusek) i osławionym okrucieństwie18. Dążył do tego, by z Kairu Fatymidów uczynić nie tylko ośrodek władzy politycznej, lecz także stolicę sztuki i nauki. Powodowany tą ambicją zaprosił na swój dwór wielu sławnych astronomów i matematyków, w tym Al-Hajsama, któremu powierzył zadanie opracowania metody regulacji przypływów Nilu. Uczony starał się z tego wywiązać, choć bez skutku, pracował także dniami nad traktatem obalającym astronomiczne teorie Ptolemeusza (zdaniem nieprzyjaciół uczonego było to nie tyle obalenie teorii, ile „pomnożenie wątpliwości”), po nocach zaś pisał opasłe dzieło na temat optyki, dzięki któremu miał przejść do historii.
Według Al-Hajsama proces postrzegania świata zewnętrznego zawiera w sobie określony, z góry założony wniosek, którego źródłem jest nasza zdolność do wydawania sądów. Al-Hajsam przyjął podstawowe twierdzenie arystotelesowskiej teorii intromisji (dostrzegane przez nas cechy wchodzą do oka przez powietrze), podbudowując je dokładnymi wyjaśnieniami fizycznymi, matematycznymi i fizjologicznymi19. Posunął się jednak dalej i wprowadził rozróżnienie między „czystym odczuwaniem” i „percepcją”. Pierwsze jest nieświadome, niezależne od naszej woli – gdy na przykład widzę światło za oknem i kształty zmieniające się w miarę upływu dnia. Percepcja wymaga świadomego aktu rozpoznania – na przykład przy czytaniu tekstu na stronie20. Wywód Al-Hajsama jest tak istotny dlatego, że arabski uczony po raz pierwszy wyróżnił gradację świadomego działania – od „widzenia” do „odcyfrowania” lub „czytania”.
Budowa ludzkiego oka wg Alhazena
Al-Hajsam zmarł w Kairze w 1038 roku. Dwa wieki po nim angielski uczony Roger Bacon starał się wyjaśnić papieżowi Klemensowi IV zasadność zajmowania się optyką – było to w czasie, gdy niektóre nurty w Kościele katolickim gwałtownie zwalczały badania naukowe jako sprzeczne z chrześcijańskimi dogmatami – i przedstawił poprawiony przez siebie zarys teorii Al-Hajsama21. Idąc za tokiem jego wywodów (i pomniejszając jednocześnie znaczenie muzułmańskiej nauki), wyjaśnił Jego Świątobliwości mechanizm teorii intromisji. Według Bacona gdy patrzymy na jakiś obiekt (drzewo lub litery układające się w napis SŁOŃCE), powstaje wizualna piramida, której podstawa znajduje się przy obiekcie, a czubek w środku wygięcia rogówki. Widzimy wtedy, gdy piramida „wchodzi” do naszego oka, a promienie, z których się składa, zostają rozmieszczone na powierzchni gałki ocznej, załamując się w taki sposób, że się nie przecinają. W ujęciu Bacona widzenie jest procesem aktywnym, który polega na tym, że obraz obiektu wnika do oka i zostaje przejęty przez jego „władze wzrokowe”.
W jaki jednak sposób to postrzeganie staje się czytaniem? Jak się ma przyswajanie sobie liter do procesu, na który składają się nie tylko widzenie i percepcja, ale i wnioskowanie, osąd, pamięć, rozpoznanie, wiedza, doświadczenie, praktyka? Al-Hajsam wiedział (a Bacon z pewnością się z nim zgadzał), że wszystkie te elementy, niezbędne do tego, by zaistniała czynność czytania, sprawiają, że jest ona zdumiewająco złożona, wymaga bowiem skoordynowania setki rozmaitych umiejętności. Na czytanie mają wpływ nie tylko te umiejętności, lecz także czas, miejsce oraz tabliczka, zwój, strona lub ekran, z którego się czyta. Dla nieznanego rolnika sumeryjskiego były to wieś, w pobliżu której trzymał swoje kozy i owce, oraz gliniana tabliczka o zaokrąglonych brzegach, dla Al-Hajsama – nowa biała komnata w Akademii Kairskiej i krytycznie odczytywany rękopis Ptolemeusza, dla Bacona – więzienna cela, do której go wtrącono za heretyckie poglądy, i cenne tomy dzieł naukowych, dla Leonarda – dwór króla Franciszka I, gdzie spędził ostatnie lata, i notatki zapisane sekretnym szyfrem, który dało się odczytać wyłącznie w lustrze. Wszystkie te tak zdumiewająco różne elementy łączą się w tym jednym akcie, tego przynajmniej domyślał się Al-Hajsam. Jak to się jednak dzieje, jakie zawiłe i osobliwe związki zachodzą między tymi elementami? Na to pytanie Al-Hajsam i jego czytelnicy nie umieli jeszcze odpowiedzieć.
Współczesna neurolingwistyka, badająca związki między mózgiem a językiem, datuje swój początek na 1865 rok, mniej więcej osiem i pół wieku po Al-Hajsamie. Dwaj francuscy uczeni, Michel Dax i Paul Broca, równocześnie, lecz działając niezależnie od siebie, ustalili, że u większości ludzi, wskutek procesu genetycznego, który zaczyna się w chwili poczęcia, lewa półkula mózgowa staje się dominująca, jeśli chodzi o kodowanie i dekodowanie języka22. U nielicznej mniejszości, do której należą głównie mańkuci, funkcja ta rozwija się w prawej półkuli. W bardzo niewielu przypadkach (u ludzi predysponowanych genetycznie do tego, by dominowała u nich lewa półkula) uszkodzenie lewej półkuli we wczesnym okresie życia powoduje „przeprogramowanie” – funkcje językowe rozwijają się w prawej półkuli. Żadna z nich nie zadziała jednak jako urządzenie kodujące i dekodujące, zanim dany człowiek zetknie się z językiem.
Gdy pierwszy pisarz napisał i odczytał pierwsze litery, organizm człowieka był już zawczasu przygotowany do wykonywania czynności pisania i czytania, które w momencie pojawienia się homo sapiens były dopiero melodią przyszłości. Innymi słowy, organizm był zdolny do gromadzenia, przypominania sobie i odszyfrowywania wszelkiego rodzaju doznań, w tym znaków pisanego języka, których jeszcze nie wynaleziono23. Fakt, że zdolni jesteśmy do czytania, zanim nauczymy się czytać – a nawet zanim zobaczymy przed sobą zapisaną stronicę – przywodzi na myśl platońskie idee wiedzy, która istnieje w nas, zanim postrzeżemy daną rzecz. Mowa, jak się zdaje, rozwija się według tego samego wzorca. „Odkrywamy” słowo, ponieważ reprezentowany przez nie obiekt lub pojęcie jest już w naszym umyśle, „gotowe do skojarzenia z danym słowem”24. Wygląda to tak, jakbyśmy otrzymywali od świata zewnętrznego (za pośrednictwem starszych, za pośrednictwem tych, którzy pierwsi do nas mówią) jakiś dar, ale zdolność do jego przyjęcia jest naszą wrodzoną cechą. Wypowiadane (a później czytane) słowa nie należą więc ani do nas, ani do naszych rodziców czy autorów. Zajmują przestrzeń wspólnego znaczenia, są na wspólnym progu, który znajduje się na początku naszego związku ze sztuką rozmowy i czytania.