31,00 zł
Alberto Manguel, kiedyś lektor niewidomego Borgesa, dziś jeden z najsłynniejszych bibliofilów świata, przenosi się z francuskiej wsi do małego nowojorskiego apartamentu – i musi pożegnać się z liczącym ponad trzydzieści pięć tysięcy tomów księgozbiorem. Pakując książki, których być może nigdy już nie zobaczy, a na pewno nie w takiej samej jak dotychczas konfiguracji, autor „Mojej historii czytania” medytuje nad materialnym wymiarem literatury, przemijaniem i utratą. „Pożegnanie z biblioteką”to erudycyjny popis wytrawnego stylisty, któremu kroku w polszczyźnie dotrzymuje Michał Tabaczyński.
*
Grzegorz Jankowicz:
Zakładając Bibliotekę Aleksandryjską, Ptolemeusz postanowił zgromadzić wszystkie książki świata, gdyż miał ponoć nadzieję, że w jednej z nich odnajdzie zdanie przeznaczone wyłącznie dla niego, odszuka formułę, która pozwoli mu rozwikłać zagadkę jego istnienia, a może nawet istnienia w ogóle. Alberto Manguel często powraca do tej legendy, wyjaśniając powody, dla których tak wiele osób postanawia żyć z książkami – wypełnia nimi swoje domy, oddaje im podłogi, stoły, łóżka, parapety, komody i szafy. Tworząc prywatną bibliotekę, szykujemy labirynt opowieści. Paradoksalnie zagubieni czujemy się nie w nim, lecz na zewnątrz niego, dlatego opisywana przez Manguela utrata księgozbioru jest tak rozdzierająco bolesna.
*
Fragment książki:
Gdziekolwiek się osiedlałem, biblioteka zaczynała przyrastać spontanicznie. W Paryżu i w Londynie, w Mediolanie, w wilgnym upale Tahiti, gdzie przepracowałem jako wydawca pięć długich lat (będące w moim posiadaniu powieści Melville’a wciąż noszą ślady polinezyjskiej pleśni), w Toronto czy w Calgary, wszędzie zbierałem książki, które – kiedy przychodził czas przeprowadzki – pakowałem do pudeł, zmuszając je do cierpliwego oczekiwania w grobowcach przygodnych magazynów na niepewny moment zmartwychwstania. Wiele razy zapytywałem sam siebie, jak to możliwe, że ta bujna dżungla zadrukowanego papieru zapada w stan hibernacji, by po jakimś czasie znów opleść moje ściany gęstym powojem.
*
Alberto Manguel – pisarz, tłumacz, redaktor i krytyk. Autor powieści i esejów, między innymi kultowej w Polsce „Mojej historii czytania”. Współautor „Słownika miejsc wyobrażonych”(wraz z Giannim Guadalupim) i książki „Małe języki, wielkie literatury” (wraz z Grzegorzem Jankowiczem).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 145
Moja ostatnia biblioteka mieściła się w małej, bo liczącej nie więcej niż dziesięć domostw, ustronnej wiosce na południu francuskiej Doliny Loary, na terenie starej kamiennej plebanii. Wraz z partnerem wybraliśmy to miejsce z powodu stojącej opodal domu stodoły, przed wiekami częściowo już wyburzonej, a na tyle dużej, że zdolnej pomieścić moją bibliotekę, która rozrosła się wówczas do trzydziestu pięciu tysięcy tomów. Myślałem, że gdy moje książki znajdą własne miejsce, także ja odnajdę swoje. Jak się miało okazać, byłem w błędzie.
Że chcę zamieszkać w tym domu, stało się dla mnie jasne w chwili, gdy po raz pierwszy odemknąłem ciężkie dębowe wrota prowadzące do ogrodu. Widok, obramowany przez zwieńczony arkadą kamienny portal, przedstawiał dwa wiekowe drzewa z gatunku Sophora japonica, które rzucały cień na miękki trawnik rozciągający się aż do szarego muru w oddali; powiedziano nam, że podczas wojen chłopskich wydrążono tu podziemne sklepione korytarze, które łączą dom z popadającą w ruinę wieżą. Na przestrzeni wielu lat mój partner dbał o ogród, sadził różane krzewy i zorganizował warzywnik, pielęgnował też drzewa, które poprzedni właściciele bezdusznie zaniedbali, gromadząc w dziupli jednego pnia śmieci i dopuszczając do tego, by najwyższe gałęzie stały się niebezpiecznie słabowite. Podczas przechadzek po ogrodzie zawsze napomykaliśmy o tym, że jesteśmy tylko jego opiekunami, nie zaś właścicielami, ponieważ (jak to bywa z ogrodami) opanował go pewien niezależny duch, który starożytni uważali za święty. Ów sakralny charakter ogrodów wedle Pliniusza brał się stąd, że niegdyś drzewa były świątyniami bogów, o czym ci nigdy nie zapomnieli. Drzewka owocowe w odległym zakątku ogrodu przerosły na teren starego opuszczonego cmentarza, którego początki sięgały IX wieku; zapewne i tu starożytni bogowie czuli się jak w domu.
Ogrodzony murem ogród był miejscem nadzwyczaj zacisznym. Każdego ranka około godziny szóstej, jeszcze nie do końca rozbudzony, schodziłem na parter, żeby po zaparzeniu dzbanka herbaty w ciemnej drewnianej kuchni usiąść z naszym psem na przydomowej kamiennej ławce i obserwować poranne promienie słońca pełznące po tylnej ścianie domu. Następnie zabierałem go ze sobą do przylegającej do stodoły wieży i oddawałem się w niej lekturze. Jedynie ptasie trele (a latem bzyk miodnych pszczół) zakłócały ciszę. W popołudniowej szarówce krążyły wokół maleńkie nietoperze, a o zmierzchu sowy mieszkające w kościelnej wieży (nigdy nie pojęliśmy, co je skłoniło do gniazdowania tuż pod hałaśliwymi dzwonami) wyfruwały na poszukiwanie swojej kolacji. W wieży mieszkały tylko płomykówki, ale raz, w sylwestra, ogromny puchacz śnieżny, na podobieństwo tego anioła, którego Dante opisuje jako sternika łodzi przewożącej dusze na czyśćcowe brzegi, bezszelestnym lotem przeciął ciemność.
Wiekowa stodoła, której kamienie nosiły ślady sygnatur jej piętnastowiecznych budowniczych, mieściła mój księgozbiór przez niemal piętnaście lat. Pod jej stropem ze zmurszałych belek zgromadziłem egzemplarze ocalałe z wcześniejszych bibliotek, poczynając od dziecięcej. Byłem w posiadaniu ledwie kilku książek, które prawdziwy bibliofil uznałby za wartościowe: iluminowanej Biblii pochodzącej z trzynastowiecznego niemieckiego skryptorium (był to prezent od powieściopisarza Yehudy Elberga), szesnastowiecznego podręcznika dla inkwizytorów, pewnej liczby współczesnych książek artystycznych, kilku rzadkich pierwszych wydań oraz wielu egzemplarzy z autorskimi dedykacjami. Ale zawsze mi brakło (brakuje zresztą po dziś dzień) i funduszy, i wiedzy, by uważać się za profesjonalnego zbieracza. W mojej bibliotece błyszczące grzbiety młodziutkich penguinów stoją w bezpośrednim towarzystwie poważnych, oprawnych w skórę patriarchów. Za najbardziej cenne uważam te książki, z którymi wiążą się osobiste wspomnienia, choćby jedną z moich pierwszych lektur, wydanie Baśni braci Grimmów z lat trzydziestych wydrukowane posępnym gotykiem. Nawet po tak wielu latach wspomnienia dzieciństwa wracają do mnie za każdym razem, kiedy przewracam te pożółkłe stronice.
Zestawiłem swój księgozbiór wedle własnych wymagań i uprzedzeń. W przeciwieństwie do bibliotek publicznych moja nie wymagała zastosowania pospólnych kodów, które inni czytelnicy mieliby rozumieć i podzielać. Jej geografią rządziła pewna uciesznie pokrętna logika. Główne działy wyznaczały języki, w których książki napisano: oznacza to, że ignorując podziały gatunkowe, na osobnych półkach zebrałem wszystkie książki napisane po hiszpańsku albo francusku, angielsku bądź arabsku (w języku, w którym nie mówię i nie czytam). Pozwoliłem sobie wszakże na wiele wyjątków. Pewne tematy – jak historia książki, komentarze biblijne, mit faustowski, literatura i filozofia renesansu, studia gejowskie, średniowieczne bestiaria – tworzyły osobne działy. Określeni autorzy i specyficzne gatunki zyskali uprzywilejowaną pozycję: zgromadziłem tysiące powieści detektywistycznych, ale bardzo mało powieści szpiegowskich, Platon górował nad Arystotelesem, były zebrane dzieła Zoli, ale prawie żadnego Maupassanta, było wszystko, co napisali John Hawkes i Cynthia Ozick, ale niemal żadnych autorów z list bestsellerów „New York Timesa”. Na półkach zalegały dziesiątki bardzo złych książek, których nie wyrzuciłem tylko dlatego, żeby w razie potrzeby mieć pod ręką wzorzec książki nieudanej. Balzac w Kuzynie Pons proponuje wytłumaczenie dla podobnych obsesji: „Mania to rozkosz w stanie czystej idei!”.
Chociaż byłem świadomy, że jesteśmy tylko opiekunami ogrodu i domu, to w odniesieniu do książek miałem poczucie, że do mnie należą, że składają się na to, kim jestem. Istnieją ludzie nieskłonni do udzielania pożyczek; ja rzadko pożyczam książki. Jeśli zależy mi, by ktoś przeczytał jakąś pozycję, kupuję egzemplarz i daję mu go w prezencie. Twierdzę bowiem, że pożyczanie książek jest równoznaczne z nakłanianiem do kradzieży. Jedna z moich szkolnych bibliotek raczyła nas przestrogą jednocześnie restrykcyjną i hojną: „TO NIE SĄ TWOJE KSIĄŻKI: ONE NALEŻĄ DO WSZYSTKICH”. W mojej bibliotece takie hasło nie miałoby racji bytu. Była ona dla mnie wyłączną, prywatną dziedziną, w której znajdowałem azyl i własne odbicie.
Gdy jako dziecko mieszkałem w Izraelu, gdzie mój ojciec pełnił urząd argentyńskiego ambasadora, prowadzano mnie często do parku, który był pierwotnie zadbanym ogrodem, a który z czasem zagarnęły wydmy. Gramolące się tamtędy wielkie żółwie pozostawiały na piasku delikatne szlaczki. Raz natknąłem się na żółwia częściowo odartego ze skorupy. Zdawało się, że patrzy na mnie swoimi wiekowymi ślepiami, wlokąc się przez wydmę w kierunku pobliskiego morskiego brzegu ze świadomością, że utracił coś, co go chroniło i określało.
Często miewałem poczucie, że moja biblioteka określa moją tożsamość, ofiarowując mi labilną samoświadomość, która przez lata podlegała nieustannej przemianie. I z tego właśnie powodu mój stosunek do bibliotek zawsze zdawał mi się osobliwy. Uwielbiam ich przestrzeń. Uwielbieniem darzę owe publiczne budowle, które społeczeństwo obrało za atrybut swojej tożsamości: imponujące bądź dyskretne, odpychające bądź przyjazne. Uwielbiam niekończące się rzędy książek, których utrwalone na grzbietach tytuły (nigdy nie odkryłem, dlaczego po angielsku i włosku zapisuje się je od góry do dołu, a po niemiecku i hiszpańsku od dołu do góry) próbuję odcyfrować. Uwielbiam przytłumione odgłosy, melancholijną ciszę, przymglony blask lamp (szczególnie gdy są zaopatrzone w zielone klosze), biurka wypolerowane łokciami wielu pokoleń czytelników, zapach kurzu, papieru i skóry, a w tych nowoczesnych – pokryte plastikiem blaty i karmelowy zapach pozostawiony przez detergenty. Uwielbiam wszystkowidzące oko stanowiska informacji i iście sybillińską troskę bibliotekarzy. Uwielbiam katalogi, szczególnie te kartkowe, umieszczone w długich szufladach (gdziekolwiek jeszcze się ostały) z ich wypisanymi ręcznie bądź na maszynie fiszkami. Kiedy trafiam do biblioteki, dowolnej biblioteki, mam poczucie, że zostałem przeniesiony do czysto werbalnego wymiaru za sprawą prestidigitatorskiej sztuczki, której istoty nigdy nie pojmę. Wiem, że moja historia znajduje się w całości gdzieś tu, na tych półkach, i jedyne, czego mi potrzeba do jej odnalezienia, to czas i trochę szczęścia. Nigdy mi się to jednak nie udaje. Moja historia pozostaje nieuchwytna, jako że nigdy nie jest dookreślona.
Po części jest to skutkiem nieumiejętności myślenia w kategoriach prostych linii. Uciekam w dygresje. Nie potrafię przejść od rzeczowego początku, przez szlak wytyczonych jak od linijki rozważań, do zadowalającego wniosku. Niezależnie od mojej początkowej determinacji gubię się gdzieś po drodze. Przystaję, żeby zachwycić się jakimś cytatem albo żeby wysłuchać anegdoty; rozpraszają mnie sprawy najzupełniej odległe od mojego głównego celu, uwodzi mnie nurt skojarzeń. Rozpoczynam swój wywód od jednej kwestii, żeby skończyć na zupełnie innej. Zakładam sobie, że będę na przykład zajmował się tematem bibliotek, a obraz uporządkowanej biblioteki zaraz prowadzi mój chaotyczny umysł na niespodziewane i przypadkowe pola. Pomyślę „biblioteka”, a od razu uderza mnie paradoks, że biblioteka każdy porządek, który sama próbuje zaprowadzić, podważa za sprawą przypadkowych zestawień i przygodnych przyporządkowań książek, tak że zamiast trzymać się konwencjonalnych alfabetycznych, numerycznych czy tematycznych ścieżek, jakie wyznacza ona dla mojej orientacji, pozwalam się wodzić na pokuszenie przez narzucające się powinowactwa, sprawiające, że moim tematem nie jest już sama biblioteka, ale radosny chaos świata, który biblioteka próbuje uporządkować. Ariadna zmieniła dla Tezeusza labirynt w prostą drogę; mój umysł przekształca prostą drogę w labirynt.
W jednym ze swoich wczesnych esejów Borges zauważa, że przekład można uważać za ekwiwalent brudnopisu i że jedyna różnica między tłumaczeniem a wczesną wersją tekstu zasadza się na chronologii, a nie hierarchiczności: gdy brudnopis poprzedza oryginał, to tłumaczenie następuje po nim. „Przypuszczać, że wszelka ponowna kombinacja elementów jest obowiązkowo gorsza od oryginału”, pisze, „to przypuszczać, że brulion 9 jest obowiązkowo gorszy od brulionu H – jako że istnieć mogą tylko bruliony. Pojęcie tekstu ostatecznego może się odnosić jedynie do religii czy znużenia”. I ja także, tak jak Borgesowski tekst, nie mam ostatecznej biografii. Moja historia zmienia się pomiędzy jedną a drugą biblioteką albo pomiędzy wersją jednej biblioteki a wersją jej następczyni, lecz nigdy do żadnej ściśle nie przylega, nigdy nie jest ostateczna.
Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień (musiałem mieć wtedy dwa albo trzy lata) jest półka pełna książek umieszczona ponad moim dziecięcym łóżeczkiem, z której opiekunka wybiera dla mnie wieczorną lekturę. To była pierwsza moja biblioteka; gdy mniej więcej rok później nauczyłem się już samodzielnie czytać, półka, którą tymczasem przeniesiono na niższy, bezpieczny poziom, stała się moim prywatnym królestwem. Pamiętam, że wciąż ją porządkowałem wedle tajemnych reguł, które sam stworzyłem: książki z serii Golden Books miały tworzyć nierozdzielną kolekcję, grube zbiory baśni nie mogły przylegać do miniaturowych książeczek Beatrix Potter, na półce z książkami nie wolno było stawiać wypchanych zwierząt. Wmawiałem sobie, że złamanie tych reguł sprowadzi jakieś straszne nieszczęścia. Przesądy i sztuka bibliotekarstwa są ze sobą ściśle związane.
Ta pierwsza biblioteka znajdowała się w domu w Tel Awiwie; kolejna rozrastała się już w Buenos Aires w pierwszej dekadzie mojego młodzieńczego życia. Przed powrotem do Argentyny mój ojciec zlecił swojej sekretarce zakup książek, które wypełniłyby półki jego biblioteki w nowym domu; spełniając tę prośbę, zamówiła hurtem książki u antykwariusza z Buenos Aires, ale kiedy miała je ustawić, odkryła, że część tomów nie mieści się na gotowych regałach. Niezrażona tym kłopotem kazała przyciąć je na wymiar i ponownie oprawić w ciemnozieloną skórę, która wraz z ciemnym odcieniem dębiny nadawała temu miejscu klimat leśnej polany. To z tego księgozbioru podkradałem egzemplarze, żeby zapełnić własne regały, które pokrywały trzy ściany mojej sypialni. Lektura tych obrzezanych książek wymagała szczególnego wysiłku polegającego na uzupełnianiu braków na każdej stronicy, które to zadanie bez wątpienia przygotowało mnie na późniejsze obcowanie z „kolażowymi” powieściami Williama Burroughsa.
Później nastał czas mojej biblioteki okresu dojrzewania, kompletowanej przez lata nauki w szkole średniej, w której zgromadziłem książki niemal bez wyjątku istotne dla mnie i dzisiaj. Pomogli mi ją stworzyć hojni nauczyciele, zaangażowani księgarze i przyjaciele, którzy obdarowanie książką postrzegali jako najwyższy akt zażyłości i zaufania. Ich łaskawe cienie pomieszkują na moich półkach, a w książkach, które mi darowali, wciąż pobrzmiewają ich głosy, więc kiedy tylko otwieram Siedem opowieści niesamowitych Isaka Dinesena albo wczesne wiersze Blasa de Otera, mam wrażenie, że nie tyle czytam te książki, co przysłuchuję się ich głośnej lekturze. To jeden z powodów, dla których w swojej bibliotece nigdy nie czuję się samotny.
Większość z tego wczesnego księgozbioru porzuciłem, gdy w roku 1969 wyruszyłem do Europy, niedługo przed tym, nim wojskowa junta przejęła w Argentynie władzę. Przypuszczam, że gdybym został w kraju, co było udziałem tak wielu moich przyjaciół, byłbym zmuszony zniszczyć część swojego księgozbioru ze strachu przed tajną policją, jako że w owych strasznych dniach można było paść ofiarą oskarżenia o działalność wywrotową z tak błahego powodu jak lektura książki, która zdawała się komuś podejrzana (pewien mój znajomy został uznany za komunistę i aresztowany, bo miał przy sobie Czerwone i czarne Stendhala). Argentyńscy hydraulicy odnotowali wtedy niespotykany popyt na swoje usługi, jako że wielu czytelników usiłowało palić książki w toalecie, niszcząc tym samym muszle klozetowe.
Gdziekolwiek się osiedlałem, biblioteka zaczynała przyrastać spontanicznie. W Paryżu i w Londynie, w Mediolanie, w wilgnym upale Tahiti, gdzie przepracowałem jako wydawca pięć długich lat (będące w moim posiadaniu powieści Melville’a wciąż noszą ślady polinezyjskiej pleśni), w Toronto czy w Calgary, wszędzie zbierałem książki, które – kiedy przychodził czas przeprowadzki – pakowałem do pudeł, zmuszając je do cierpliwego oczekiwania w grobowcach przygodnych magazynów na niepewny moment zmartwychwstania. Wiele razy zapytywałem sam siebie, jak to możliwe, że ta bujna dżungla zadrukowanego papieru zapada w stan hibernacji, by po jakimś czasie znów opleść moje ściany gęstym powojem.
Moja biblioteka, czy to składowana na regałach, czy zmagazynowana w pudłach, nigdy nie była jednorodnym organizmem, ale hybrydycznym, fantastycznym stworem złożonym z wielu bibliotek, które gromadziłem i następnie porzucałem, wciąż od nowa, przez całe życie. Nie pamiętam takiego momentu, kiedy nie posiadałbym żadnej biblioteki. Każdy z moich księgozbiorów jest rodzajem wielowarstwowej autobiografii, a dany tom zakotwiczony jest w czasie, kiedy czytałem go po raz pierwszy. Zapiski na marginesach, incydentalna data na wyklejce, wypłowiały autobusowy bilet użyty w funkcji zakładki z niejasnych już dzisiaj powodów – wszystko to usiłuje przypomnieć mi o tym, kim wówczas byłem. Zazwyczaj zresztą bezskutecznie. Moja pamięć jest w mniejszym stopniu zainteresowana mną samym niż moimi książkami, tak że łatwiej przypominam sobie poznawane kiedyś, dawno temu, historie niż tego młodego człowieka, który był ich czytelnikiem.
Moją pierwszą publiczną biblioteką była książnica przy szkole Saint Andrews Scots, jednej z kilku podstawówek, do których chodziłem w Buenos Aires przed ukończeniem dwunastego roku życia. Ową dwujęzyczną szkołę założono w roku 1838, co czyniło ją najstarszą brytyjską placówką edukacyjną w Ameryce Południowej. Jej biblioteka, choć niewielka, stanowiła dla mnie krainę obfitości i przygód. W gęstym buszu jej regałów czułem się niczym odkrywca z powieści Ridera Haggarda, wdychając latem ziemiste wonie, a zimą czując smród zbutwiałego drewna. Chodziłem tam głównie po to, by wpisać swoje nazwisko na listę rezerwacji nowych zeszytów z serii The Hardy Boys albo kolejnych części Sherlocka Holmesa. Ta szkolna biblioteka nie była, na ile mogłem to ocenić, zorganizowana wedle jakiegoś ścisłego porządku: książki o dinozaurach znajdowałem obok licznych egzemplarzy Czarnego Księcia, a wojenne przygodówki w towarzystwie biografii angielskich poetów. Cała ta ciżba książek, którą zgromadzono wyłącznie (jak się zdawało) po to, by zapewnić uczniom dostęp do szczodrobliwej różnorodności, ukształtowała mój temperament: odrzucałem możliwość wycieczki z przewodnikiem na rzecz wolności w zwiedzaniu miasta, którym to przywilejem (jak nas uczono na lekcjach historii) średniowieczni burmistrzowie obdarzali obcych przybyszów.
Jakkolwiek zawsze uwielbiałem publiczne biblioteki, to muszę się zwierzyć z pewnego paradoksu: nigdy nie potrafiłem oddawać się w nich pracy. Zbyt jestem niecierpliwy. Nie znoszę oczekiwania na potrzebną mi książkę, co jest nieuniknione, o ile biblioteka nie oferuje tej łaski obfitości, jaką jest wolny dostęp do zbiorów. Źle znoszę zakaz czynienia notatek na marginesach książek, które wypożyczam. Nie cierpię sytuacji, gdy zmuszony jestem zwrócić książkę, w której odkryłem coś zaskakującego bądź drogocennego. Chcę, jak nienasycony łupieżca, posiadać na własność książki, które czytam.
Dlatego zapewne czuję się nieswojo w wirtualnych bibliotekach: trudno bowiem posiąść na własność ducha (choć duch może posiąść nas). Potrzebuję materialności tych bytów ze słów, namacalnej obecności książki, jej kształtu, rozmiaru, faktury. Rozumiem wygodę płynącą z istnienia niematerialnych książek i ich istotność dla dwudziestopierwszowiecznego społeczeństwa, ale dla mnie kontakt z nimi ma charakter platonicznego związku. Dlatego zapewne tak głęboko przeżywam utratę książek, z którymi moje dłonie były dobrze zaznajomione. Jestem jak niewierny Tomasz, który chce dotknąć, by uwierzyć.
Wszystkie stosowane przez nas liczby mnogie sprowadzają się ostatecznie do liczby pojedynczej. Co więc każe nam opuszczać twierdzę własnego ja, by w tym dziwnym świecie, gdzie przyszło nam żyć, szukać kontaktu i dialogu z innymi jestestwami, które odwzorowują nas w nieskończonej serii lustrzanych odbić? Platoński mit o dwoistej naturze pierwszych ludzi, którą następnie bogowie rozdzielili na dwie części, do pewnego stopnia wyjaśnia nasze usiłowania: tęskno gonimy za utraconą drugą połową. A jednak czy to uściski dłoni i padanie sobie w objęcia, czy akademickie debaty i kontaktowe sporty nigdy nie mają wystarczającego potencjału przełamania naszego poczucia indywidualności. Nasze ciała są jak burki oddzielające nas od reszty ludzkości i Szymon Słupnik doprawdy nie musiał wcale wspinać się na słup pośrodku pustyni, by odseparować się od współplemieńców. Jesteśmy bowiem skazani na pojedynczość.
Każda nowa technologia przynosi jednak nadzieję na ponowne zespolenie. Naskalne malowidła gromadziły wokół siebie naszych przodków, którzy dzielili się wspomnieniami łowów na mamuty; natomiast papirusowe zwoje i gliniane tabliczki pozwalały im komunikować się z nieobecnymi i umarłymi. Johannes Gutenberg stworzył iluzję, wedle której nie jesteśmy wyjątkowi i każda kopia Don Kichota jest dokładnie taka sama jak wszystkie inne (sztuczka, która nigdy do końca nie przekonała większości jego czytelników). Stłoczeni przed telewizyjnymi odbiornikami obserwowaliśmy pierwszy krok Neila Armstronga na Księżycu, a jednak uczestnictwo w tym zaabsorbowanym widowiskiem tłumie nie przynosiło zadowolenia, więc marzyliśmy o nowych narzędziach pozwalających nam zebrać hipotetycznych znajomych, którym będziemy mogli powierzać najwstydliwsze sekrety oraz prezentować swoje najintymniejsze wizerunki. W każdym momencie dnia i nocy jesteśmy dla nich osiągalni: udostępniamy innym siebie podczas snu, spożywania posiłków, w chwilach zaspokajania potrzeb fizjologicznych i w momentach miłosnych zbliżeń. Na nowo przywróciliśmy do istnienia wszystkowidzące oko Boga. Nie mamy już, jak miał Wergiliusz, dostępu do błogiej księżyca ciszy i wzgardziliśmy schadzkami słodkimi myśli cichych, którymi rozkoszował się Shakespeare. Wyłącznie za sprawą dawnych znajomych, których posty wyskakują nam na Facebooku, możemy przywoływać te przeszłych dni wspomnienia. Miłości nie mogą już dręczyć nas swoją nieobecnością, a znajomi znikać na dłużej: pozostają dla nas w zasięgu jednego ruchu palca, podobnie jak i my dla nich. Cierpimy na przeciwieństwo agorafobii: prześladuje nas zmora nieustannej obecności. Każdy jest zawsze tu.
Niepokój spowodowany osaczeniem przez słowa i twarze innych ludzi przenika wszystkie nasze historie. U Petroniusza jego bohater Enklopiusz, snując się po pinakotece, ogląda wizerunki bogów przedstawionych w miłosnym uścisku i uświadamia sobie, że nie tylko on przeżywa uczuciowe udręki. W VIII stuleciu w Chinach Du Fu pisał, że stary uczony widzi w swych księgach cały ludny wszechświat, który wiruje wokół niego jak jesienna zawierucha. Al-Mutanabbi w X stuleciu przyrównywał papier i pióro do całego świata: do pustyni i jej pułapek, do wojny i jej srogich ciosów. Petrarka nie tyle posiada własną bibliotekę, co ona posiada jego. „Dręczy mnie nienasycona pasja, której do tej pory ani nie udało mi się, ani nie chciałem poskromić. Czuję, że nigdy nie mam dość książek”, mówi. „Księgi dogłębnie nas uszczęśliwiają, pulsują w naszych żyłach, prowadzą nas i łączą się z nami w żywiołowej i głębokiej poufałości; a pojedyncza książka nie tyle przenika do naszego ducha, co otwiera drogę dla kolejnych i tak wzbudza w nas ich pragnienie”. Werter Goethego, wprost przeciwnie, pragnie tylko jednej książki: swojego Homera, który jest, jak mówi, jego Wiegengesang, kołysanką. Tatiana z Puszkinowskiego poematu potrzebuje książek Eugeniusza Oniegina, żeby dzięki nim utwierdzić swoją erotyczną namiętność. Dla kapitana Nemo Jules’a Verne’a jego biblioteka zawiera jedyne ludzkie głosy, które zasługują na ocalenie. W każdym z tych przypadków jednostka opętańczo poszukuje kogoś, kto potwierdzi jej tożsamość. My wszyscy, jakbyśmy byli heisenbergowskimi elektronami, mamy poczucie, że nie zawsze istniejemy: istniejemy tylko w interakcji z innymi, tylko w chwilach, gdy ktoś inny łaskawie zwróci ku nam swój wzrok. I zapewne, jak uczy nas fizyka kwantowa, to, co nazywamy rzeczywistością – czyli co postrzegamy jako siebie i co postrzegamy jako świat – jest wyłącznie interakcją.
Ale nawet interakcja ma swoje granice. Piąte wydanie DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders [Diagnostyczna i statystyczna klasyfikacja zaburzeń psychicznych]) opublikowane w roku 2013 przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne określa „zaburzenie związane z używaniem internetu” jako jednostkę chorobową, która prowadzi do „klinicznie istotnego upośledzenia oraz wywołuje cierpienie”. To, co Mariana w dworze otoczonym fosą mogła określać jako melancholię, a co doktor Faust nazywa „pożarem serca”, klasyfikacja DSM nazywa „depresją związaną z odstawieniem” (gdy technologia przestaje działać) oraz „poczuciem niespełnienia” (gdy technologia zawodzi). Rezultat jest ten sam.
Poszukiwanie innych ludzi – z którymi możemy wymieniać wiadomości i maile, rozmawiać przez Skype’a czy wspólnie grać w sieci – buduje naszą tożsamość. Istniejemy, albo stajemy się, ponieważ ktoś dostrzega naszą obecność. Dewizą epoki elektronicznej jest zawołanie biskupa Berkeleya – „esse est percipi” („istnieć to znaczy być postrzeganym”). Ale te rzesze przyjaciół przyobiecanych przez Facebooka, cała ta ciżba korespondentów chętnych do nawiązywania relacji w cyberprzestrzeni, wszyscy ci handlarze nadziei kuszący fortunami czekającymi na nas w odległych krajach, współuczestnicy wirtualnych orgii, oferty powiększania penisów i piersi, bardziej kolorowych snów i jeszcze lepszego życia nie stanowią skutecznego lekarstwa na elementarny spleen, dla którego objaśnienia Platon stworzył swoją opowieść.
„Każde zwierzę po stosunku jest smutne”, jak miał powiedzieć Arystoteles (a być może to był Galen), i dodawał: „Prócz koguta, który wtedy pieje”. Arystoteles odnosił się do kontaktów seksualnych, ale być może każdy taki kontakt – z obrazem, książką, innymi ludźmi, mieszkańcami cyberprzestrzeni – rodzi smutek, bo przypomina nam, że w ostatecznym rozrachunku jesteśmy sami.
Skłaniam się ku twierdzeniu, że biblioteki publiczne, gromadzące teksty w wirtualnej i materialnej formie, są instrumentami zdolnymi przeciwdziałać naszej samotności. Broniłbym ich statusu jako rezerwuaru społecznej pamięci i doświadczeń. Powiedziałbym, że bez bibliotek publicznych oraz bez dogłębnego zrozumienia ich roli społeczeństwo ukształtowane przez słowo pisane jest skazane na niepamięć. Zdaję sobie sprawę, jak małostkowe i egoistyczne wrażenie może robić ta tęsknota za posiadaniem na własność książek, które wypożyczam. Uznaję kradzież za czyn naganny, ale mimo to wielokrotnie musiałem sięgać do najgłębszych pokładów moralnych przeświadczeń, żeby powstrzymać się przed przywłaszczeniem szczególnie pożądanego egzemplarza. Moje myśli pobrzmiewały wtedy echem rady, jakiej Poloniusz udzielał synowi: „Nie pożyczaj drugim ani od drugich”. Moja własna biblioteka jasno formułuje owo napomnienie.
Uwielbiam biblioteki publiczne i to do nich najpierw kieruję swoje kroki, kiedy tylko przybywam do nieznanego mi miasta. Ale pracować z oddaniem mogę wyłącznie we własnej bibliotece, z moimi własnymi książkami – czy raczej: książkami, które uznaję za własne. Być może znać w tym jakąś niedzisiejszą wierność, rodzaj zrzędliwego domatorstwa, konserwatywny rys mojej natury, którego istnienia moja anarchistyczna młodość nawet by nie podejrzewała. Moja biblioteka jest dla mnie żółwią skorupą.
Gdzieś w roku 1931 Walter Benjamin napisał krótki a sławny esej o stosunku czytelników do ich książek. Zatytułował go: Rozpakowuję swoją bibliotekę. Mowa o kolekcjonerstwie; wypakowując z pudeł niemal dwa tysiące tomów, podjął namysł nad przywilejami i obowiązkami czytelników. Benjamin przeprowadził się z domu, który zajmował z żoną do czasu ich toksycznego rozwodu, do niewielkiego umeblowanego mieszkanka, w którym po raz pierwszy w życiu miał zamieszkać sam, wedle jego słów: „jak na dorosłego przystało”. Znajdował się wówczas „na progu piątej dekady życia, bez żadnego majątku, pozycji, domu czy aktywów”. Nie byłoby błędem dostrzegać w tej medytacji nad losem książek przeciwwagę dla rozpadu jego małżeństwa.
Pakowanie i rozpakowywanie są dwiema stronami tego samego impulsu i obie te czynności przydają znaczenia momentom chaosu. „Tak zatem byt kolekcjonera”, pisał Benjamin, „pozostaje dialektycznie rozpięty między biegunami nieładu i ładu”. Mógłby dodać: jak również pakowania i rozpakowywania.
Rozpakowywanie jest czynnością ekspansywną i niezbyt higieniczną. Książki wyzwolone z krępujących je więzów, oczekując na ustawienie w przypisanych im miejscach, mają tendencję do rozsypywania się po podłodze albo też formowania chwiejnych kolumn. W tym okresie przejściowym, zanim jeszcze zostanie ustanowiony nowy porządek, znajdują się w stanie chronologicznego pomieszania, powołują do życia nagłe i nieoczekiwane sojusze albo też w przedziwny sposób wzajemnie się unikają. Dozgonni wrogowie, Gabriel García Márquez i Mario Vargas Llosa, lądują w tymczasowym sąsiedztwie, podczas gdy każdy z członków Grupy Bloomsbury zostaje wygnany do innego (jak to nazywają fizycy) „ujemnie naładowanego regionu”, gdzie oczekuje na utęsknione złączenie z resztą rozproszonych cząstek.
Rozpakowywanie książek, zapewne ze względu na swój zasadniczo chaotyczny charakter, jest aktem kreacji, stąd użyte w jego przebiegu materiały, jak to w każdym twórczym akcie się zdarza, tracą swoją indywidualną naturę: stają się częścią innej całości, częścią czegoś, co je jednocześnie asymiluje i przekształca. Książki, w akcie komponowania biblioteki wyjęte z pudeł i czekające na ułożenie na półce, pozbywają się swojej pierwotnej tożsamości, by zyskać nową za sprawą losowych aliansów, przyjętych z góry alokacji bądź despotycznych etykietowań. Wiele razy przekonywałem się, że książka, którą trzymam w dłoniach, zyskuje nowe oblicze, gdy tylko trafi na przydzielone jej w mojej bibliotece miejsce. To czysta anarchia ukryta pod pozorem porządku. Mój egzemplarz Podróży do wnętrza Ziemi, którą czytałem po raz pierwszy przed wieloma dekadami, stał się dzięki swojemu wyznaczonemu za sprawą alfabetycznego porządku miejscu poważnym towarzystwem dla Vercorsa i Verlaine’a, zajmując pozycję wyższą niż Marguerite Yourcenar czy Zola, lecz niższą niż Stendhal i Nathalie Sarraute pośród członków tej najzupełniej arbitralnej gildii Literatury Francuskojęzycznej. Bez wątpienia przygodowa powieść Verne’a zachowała na swoich stronicach ślady mojej udręczonej rozmaitymi lękami młodości oraz tego dawno minionego lata, podczas którego obiecałem sobie przedsięwziąć wyprawę na wulkan Snæfellsjökull, lecz stały się one, gdy tylko książka trafiła na swoje miejsce, drugorzędne względem kategorii, do której język oryginału oraz inicjał nazwiska autora ją przyporządkowały. Wspomnienie zachowało porządek i klasyfikacje mojej zapamiętanej biblioteki i wciąż odtwarza jej rytuały, jak gdyby to fizyczne miejsce nadal istniało. Zachowałem klucz do drzwi, których nigdy nie zamierzam ponownie otwierać.
Istotne dla nas miejsca zdają się opierać zniszczeniu. Kiedy w roku 587 przed naszą erą Nabuchodonozor podłożył ogień pod jerozolimską Pierwszą Świątynię, kapłan, który dzierżył klucze do tego przybytku, wspiął się na jej dach i zawołał: „Panie Świata, jako że nie zasłużyliśmy na miano godnych zaufania strażników, zwracamy ci klucze!”, po czym cisnął je w niebiosa. Wieść głosi, że z nieba wysunęła się dłoń, która złapała klucze, a wówczas kapłan rzucił się w buchające płomienie. Po zburzeniu Drugiej Świątyni przez Tytusa w 70 roku naszej ery Żydzi nie zaprzestali odprawiania tam swoich świętych obrzędów, jak gdyby wciąż wznosiły się wokół nich te starożytne mury, a także recytowali modlitwy przypisane odpowiednim ofiarom składanym niegdyś w świątyni, którą teraz starto z powierzchni ziemi. Od czasu jej zburzenia prośba w intencji odbudowy Trzeciej Świątyni stała się formalną częścią każdej z trzech modlitw dnia powszedniego Żydów. Utrata bowiem funduje zarówno pamięć, jak i nadzieję.
Ponieważ biblioteka, jak zanotował Benjamin, jest miejscem pamięci, to rozpakowywanie książek szybko staje się rytuałem mnemotechnicznym. Ten proces wywołuje „nie myśli”, pisał Benjamin, lecz „obrazy, wspomnienia”. Wspomnienia miast, w których znalazł niektóre ze swoich skarbów, wspomnienia sal aukcyjnych, gdzie niektóre z nich kupił, wspomnienia dawnych pokojów, w których je przechowywał. Książka, którą wyjmuję z pudła, w tej króciutkiej chwili, zanim umieszczę ją na jej prawowitym miejscu, przemienia się w symbol, pamiątkę, relikwię, cząstkę DNA, z której da się odtworzyć całe ciało.
Pewnej nocy, jednej z wielu, kiedy leżał w łóżku trawiony gorączką, rzężąc i kasłając krwią, trzydziestoośmioletniego Roberta Louisa Stevensona nawiedził przerażający sen w brunatnych barwach. Od wczesnego dzieciństwa Stevensona dręczyły mary, opisywane przez niego jako „odwiedziny Nocnej Wiedźmy”, które potrafił odegnać jedynie głos jego piastunki, sięgającej wówczas po szkockie ludowe opowieści i pieśni. Ale że Nocna Wiedźma nie przestawała go prześladować, Stevenson odkrył, iż z pożytkiem dla siebie te swoje lęki mógłby egzorcyzmować przy pomocy słów. Obrzydliwy brunatny kolor ze snu przekształcił w opowieść. W ten oto sposób, twierdził, narodziła się historia doktora Jekylla i pana Hyde’a.
Pisarze na równi ze swoimi czytelnikami bywają zdumieni egzystencją własnych literackich tworów. Dotarło do nas kilka sprawozdań z momentu ich poczęcia. Historia niedoszłego rycerza poszukującego sprawiedliwości przyszła do głowy Cervantesowi, jak sam twierdził, gdy bezzasadnie wtrącono go do więzienia; Flaubert na pomysł opowieści o tragicznych konsekwencjach złudnych fantazji pani Bovary wpadł po przeczytaniu urywka gazetowego artykułu. Bradbury wyznał, że pierwotną intuicję, która zrodziła przerażający świat powieści 451 stopni Farenheita, zawdzięcza widokowi pary idącej chodnikiem w Los Angeles we wczesnych latach pięćdziesiątych: oboje mieli w uchu po jednej słuchawce przenośnego radia.
W większości przypadków moment stworzenia świata literackiego jest jednak równie nieprzenikniony jak stworzenie wszechświata. I jak badamy każdy ułamek pierwszej sekundy po Wielkim Wybuchu, tak możemy czytać (o ile dotyczy to czasów, gdy pisarze zachowywali swoje wczesne bazgroły) każdą z wersji À la recherche du temps perdu albo kolejne szkice wierszy Audena. Ale moment narodzin większości z naszych ukochanych książek pozostaje tajemnicą. Jaka iskra roznieciła pomysł Odysei w umyśle poety bądź poetów znanych dziś pod imieniem Homera? Jak anonimowy autor mógł wpaść na pomysł potwornej historii króla Edypa, która później zainspirowała Sofoklesa i Cocteau? Jakiż to smutny uwodziciel z krwi (gorącej) i kości był pierwowzorem postaci tego zniewalającego, potępionego na wieki Don Juana?
Autorskie zwierzenia z rzadka brzmią wiarygodnie. Edgar Allan Poe w obszernym eseju wyjaśniał, że Kruk narodził się z chęci napisania wiersza o – jak sam to oceniał – „bezsprzecznie najbardziej poetyckim spośród wszystkich tematów”, jakim jest śmierć pięknej kobiety, a jego refren miał zawierać najsilniej rezonujące w angielszczyźnie sylaby „er” i „ore”. Słowa „never more