Historia przyszłości. Koronawirus - Urbańczyk Michał - ebook

Historia przyszłości. Koronawirus ebook

Urbańczyk Michał

2,8

Opis

Koronawirus to tylko preludium do nadchodzącej apokalipsy

Wybuch światowej pandemii na początku 2020 roku jest zwiastunem wielkich zmian w poukładanym życiu tatuatora Harolda Iwanova, który zamyka swoje studio tatuażu i wyrusza do stolicy Irlandii. Podróży nie ułatwia postępująca zaraza, stopniowo przeistaczająca rzeczywistość w prawdziwy koszmar. Okazuje się, że typowe objawy COVID-19 oznaczają coś znacznie gorszego, niż dotąd sądzono – niebezpieczną mutację, której nie da się zatrzymać…
Czy nowoczesna technologia ukryta w tajemniczym stroju pomoże stroniącemu od cudów współczesnego świata bohaterowi w starciu z zabójczymi skutkami nieznanego wirusa? Jaka przyszłość czeka rasę ludzką? I kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za pandemię: tajne organizacje, biohakerzy, Bill Gates, a może… my sami?
„Historia przyszłości” to dopiero początek zbliżającego się końca. Jeżeli nie okiełznamy szaleńczego pędu to podobnie jak główny bohater na własnej skórze doświadczymy skutków zbliżającej się katastrofy.

Zastanawiałem się przez chwilę, co z nami będzie i nie znalazłem odpowiedzi. Ogromne koło zębate przeznaczenia przesuwające się za kurtyną teatru rzeczywistości zgrzytnęło, sypiąc rdzą. Wiedziałem, że właśnie jestem świadkiem historii, w której dokonuje się ważna zmiana. Czułem, że dotychczasowe życie nie będzie takie jak kiedyś.

Michał Urbańczyk
Urodził się w 1984 roku w Świdnicy. Tatuator fantasta, jak sam siebie nazywa. Sztuki zdobienia skór nauczył się na podwórku i już od piętnastego roku życia maszynka zaczęła stanowić nieodłączne narzędzie jego pracy. Od zawsze wymyślał najróżniejsze historie, które ciągle przelewał na papier. Po ukończeniu szkoły wyruszył nad polskie morze, gdzie poznał kobietę swojego życia i z którą wyemigrował na kilka lat do Irlandii. To tam narodził się pomysł na pierwszą książkę. Po powrocie do ojczyzny osiadł na stałe w Gościnie, założył rodzinę i otworzył Mick TATTOO Studio.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (5 ocen)
0
1
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




„Im szybciej zdasz sobie sprawę z tego, jaka przyszłość Cię czeka, tym większy masz na nią wpływ” „Boli? Ma boleć. Wyobraź sobie, że kiedyś umrzesz i nie będziesz odczuwał zupełnie nic, dlatego chłoń każdą chwilę, jakby miała być Twoją ostatnią, ból w końcu minie, podobnie

Rozdział 1

– Najdziwniejszy klient? – pytają mnie nieraz ludzie.

– Bywają różni – odpowiadam.

Ostatnio miałem ciekawego człowieka na fotelu. Chociaż myślałem, że już nikt nie przebije Irlandczyków.

Klient był niczym radio. W studiu panuje zazwyczaj grobowa cisza, a jedyne dźwięki pochodzą z mosiężnej maszynki cewkowej Micky Sharps. Ale nie tym razem. Twardego klienta nie przerażały żadne szerokie ani grube igły. Tatuaż, który wypełniałem, był dla niego niczym henna na plaży. Terkotał jak karabin, a temat numer jeden stanowił oczywiście koronawirus.

– W tych Chinach to nieźle im się narobiło. Wszystko przez to żarcie i syf na targu w Wuhan. Widziałeś, co oni tam jedzą. Nietoperze, węże, szczury, psy, koty, kurwa, i jeszcze nie wiadomo co. I pytam się, po co? Nie mogli żreć ryżu z warzywami, tylko musieli mordować te wszystkie stworzenia. Co za okrutny świat. Doigrali się, a my razem z nimi.

– Nie jesz mięsa?

– Nie jem i nigdy nie jadłem.

– Dlaczego?

– Tak było od zawsze. Tak mnie nauczono – odparł klient. – Ludzie nie mają serca. Jemy swoich pobratymców, nie mając żadnych skrupułów. Trzymamy biedne stworzenia jak w obozach koncentracyjnych i czekamy na ostateczne rozwiązanie w postaci szyneczki na półce, ładnie zapakowanej i gotowej do zjedzenia. Powinni nas kiedyś odwiedzić ludzkożerni obcy, którzy bez skrupułów wędziliby nas na patykach nad ogniem. Wtedy może byśmy się opamiętali.

– Wtedy zapewne próbowalibyśmy się z nimi porozumieć – stwierdziłem ironicznie.

– A kwik zarzynanej świni słyszałeś?

– Gdzieś tam w telewizji – odparłem, słuchając jednym uchem, a wypuszczając drugim.

– To w takim razie nie zdajesz sobie sprawy, co może czuć idące na rzeź zwierzę – rzucił klient. W ciszy wyczekiwał mojej reakcji, której jednak się nie doczekał, więc kontynuował niezrażony: – Zadam ci pytanie. Czy potrafisz wczuć się w ten moment, gdy stoisz na swoich raciczkach w kolejce po śmierć z ręki dwunożnego ssaka z nożem w dłoni, który później cię zje?

– Czasem przelatują mi przez głowę takie myśli – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– W ogóle to jesz mięso? – Klient poruszył się, wybijając mnie z rytmu.

– Jem – potwierdziłem niechętnie, ponownie wkłuwając się w skórę.

– A zabijasz to, co zjesz?

– Nie.

– Dlatego masz w nosie los tych niewinnych stworzeń i dlatego tacy jak ty i wielu innych kupuje bez zastanowienia produkty wypełnione cierpieniem. Zobacz, jak żyjemy, zobacz, jak rosną nam dupy. – Znów się poruszył zdenerwowany, trzęsąc wielkim sadłem przed moimi oczami. Zastanawiałem się, skąd u niego taki bęben.

– Nie ruszaj się – upomniałem spokojnie i wróciłem do tatuowania.

– Jeżeli nie przestaniemy ograniczać mięsa – kontynuował – i nic się nie zmieni w naszym stylu życia, to do dwa tysiące pięćdziesiątego roku na planecie zabraknie miejsca pod uprawy, żeby wyżywić ludzi i zwierzęta hodowlane. – Spojrzał na mnie, oczekując reakcji, po czym dorzucił: – Ludzie nawet nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielkie korzyści niesie ze sobą jedzenie roślin, jak dobre byłoby to dla nas, naszego zdrowia, a przede wszystkim dla planety.

Nastąpiła chwila ciszy, prawdopodobnie na wewnętrzną zadumę. Maszynka brzęczała bezdusznie w ciszy studia, jakby jej władca zupełnie był pozbawiony współczucia. Dźwięk niczym stary dzwonek do drzwi zagłuszał moje natrętne myśli o kliencie. Czyżby nabijał się ze mnie? O jakich korzyściach mówił ten niezdrowo wyglądający typ? Może był uzależniony od słodyczy?

– Tam w Wuhan jest ponoć także laboratorium – mówił dalej, przerywając moje rozmyślania. – Jedno z dwóch w kraju, gdzie trzymają jakieś wirusy. Mam na ten temat kilka teorii. Ale skłaniam się ku tej, że to jeden z wkurzonych na system pracowników w laboratorium zabrał próbkę wirusa i rozpylił w tłumie. Może i nawet na tym targu rybnym, który widziałem przez moment na Facebooku. Nigdy nic nie wiadomo. – Zrobił przerwę, ale po chwili ciągnął dalej: – Może matka natura postanowiła się odegrać i w całym tym syfie uruchomiła reakcję, której skutki obserwujemy.

Spojrzałem mu przelotnie w oczy. Wychwyciwszy mój wzrok, zauważył w nim zaciekawienie, więc kontynuował, gdy ja w pocie czoła szerokim zestawem igieł wtłaczałem tusz pod skórę.

– Spójrz na to wszystko – zachęcał. – Cały ten bajzel dziwnym zbiegiem okoliczności rozpoczął się zaraz po protestach studentów w Hongkongu. Na świecie jeszcze wcześniej mieliśmy kryzys związany z migracjami ludności. Bez przerwy toczą się dyskusje dotyczące globalnych zmian klimatycznych. Dodaj do tego pożary buszu w Australii. Mnie się wydaje, że nic nie dzieje się bez przyczyny, wszystko ma swój cel. To musiało się stać teraz – skwitował.

Przerwał, czekając na podjęcie przeze mnie wątku, jednak ja, skupiony na pracy, wolałem słuchać.

– No bo popatrz. To mógł być błąd człowieka lub celowe działanie. Na przykład wojskowi mogliby testować ludzkie zachowania w takich przypadkach. Wytrzymałość systemów i konkretnych struktur państwowych zostają właśnie wystawiane na próbę. Wyobraź sobie, że należysz do elity rządzącej światem i obserwujesz, jak wykładniczo przybywa ludzi i co się dzieje z klimatem przy okazji postępu technologicznego. Myślę, że nieźle byś się wkurzył. – Znów na chwilę przerwał, wyczekując odpowiedzi z mojej strony, ale ja wolałem zachować na razie milczenie i skupić się na pracy. Jednak klient tak się rozkręcił, że nie mógł dłużej dusić w sobie narastającego napięcia, które było dla mnie znajomo przewidywalne. – Zdajesz sobie sprawę, że nasze wnuki mogą mieć gówniany świat? Czy myślisz czasami o tym?! – Wyraźnie w tym momencie chciał uzyskać ode mnie odpowiedź. Niektórzy czasami byli bardzo irytujący.

– Uhm – mruknąłem, nadal słuchając.

W końcu był moim gościem. Sam do mnie przyszedł, nikt go do tego nie zmuszał. Wybrał mnie dobrowolnie. Miałem gdzieś, co pomyśli. Nie chciałem wgłębiać się w historię, którą kreował. Problemy świata zewnętrznego nigdy mnie nie absorbowały, miałem czasami dosyć rozmyślania nad swoimi. Siedziałem więc nieporuszony i skupiony na pracy. W końcu za to mi płacił. Klient, widząc brak mojej reakcji, kontynuował:

– Widzisz, jak wszystko pędzi. Każdy chce coś mieć, gonimy za jutrem, nie będąc obecnymi w dzisiaj. Wszystko w większości po to, żeby inni ludzie ujrzeli, jak dużo masz i kim jesteś, a także, gdzie byłeś i co widziały twoje gały. To musiało się urwać. Dlatego ktoś zaszczepiony i zabezpieczony mógł równie dobrze wypuścić cały ten syf i teraz obserwuje, jak epidemia powoli dziesiątkuje ludzkość. – Nagle się schylił, jakby chciał powiedzieć mi coś na ucho, i rzekł konspiracyjnym tonem: – Mówię ci, testują na nas jakąś lżejszą odmianę wyhodowanego choróbska, a kiedy przyjdzie czas, uderzą z czymś dużego kalibru. – Spoglądał na leżący poza moim kątem widzenia telefon, który kładłem zawsze z dala od siebie.

– Albo to sprawka matki natury – przypomniałem, patrząc w jego oczy, które przebiegały szybko z lewej do prawej strony, nie wiedząc, czy utkwić spojrzenie we mnie, czy w telefonie.

– Nie wiem, trudno stwierdzić. – Oderwał wzrok od moich oczu, pozwalając mi pracować. – Nasz gatunek tak kombinował od zarania dziejów, że czasem nie wiadomo komu wierzyć. W przeszłości na przykład natura regulowała populację chorobami, ale teraz cwaniacy się zaszczepiliśmy i nie tykają nas zmory, przed którymi się osłoniliśmy, więc może to nie człowiek, a ziemia jako inteligentny organizm niczym w tym fantastycznym filmie, którego tytułu nie pamiętam…

– Avatar – rzuciłem w przerwie od brzęczenia, maczając igłę w tuszu.

– Dokładnie, Avatar, czytasz mi w myślach. Ta planeta, podobnie jak i nasza, to jeden organizm, który żyje. Ludzie wznoszą modły ku niebu, a my powinniśmy modlić się do swojej matki ziemi i o nią dbać, a nie tam w górze szukać czarów – przerwał na moment, jakby zgubił wątek. Przelotnie wróciłem myślami na zieloną wyspę, której dawni mieszkańcy wierzyli kiedyś w matkę ziemię. – Co prawda planety powstały z gwiazd – kontynuował klient – ale to planeta dała nam życie i ona jest na pierwszym miejscu przed ojczulkiem, czyż nie? – Zawiesił głos, a jego pytanie utkwiło nieruchomo pomiędzy nami.

Spojrzałem mu w oczy, nie komentując. Przetarłem tatuaż i ponownie przystąpiłem do wypełniania, a on nadal gadał niezrażony.

– Więc myślę, że ten organizm, nasza przewspaniała matka natura uruchomiła nieznane człowiekowi mechanizmy, które pozwolą jej odetchnąć, a może i uporać się z nami raz na zawsze. Zobacz, jak ustaje powoli ruch, jak spowalniają fabryki, jak wszystko hamuje. Czyż nie tego było nam potrzeba, a nie ciągłej pogoni, eksploatacji, konsumpcji, produkcji. Piłujemy tę nieszczęsną planetę, jakby była bolidem formuły jeden. Tylko problem w tym, że posiadamy jeden egzemplarz. Nie ma drugiego zapasowego. Nie ma na razie żadnych podobnych w okolicy, więc jeżeli rozpieprzymy nasz jedyny dom, to wyginiemy szybciej, niż ustawa przewiduje. – Pomimo braku mojej reakcji, mężczyzna się rozkręcał. – Pomyśl tylko – mówił – ci ekscentryczni filantropi marzą o kolonizacji Marsa. Czyż to nie poroniony pomysł? – Wzniósł ku górze ogromne niczym bochny chleba dłonie.

– Nie ruszaj się – upomniałem, gdy klient niewzruszony kontynuował, opuszczając teatralnie ręce.

– Czyli oni już wiedzą, że Ziemia się kończy i chcą się z niej jak najszybciej wynieść, ale według mnie to jest wyjebanie kasy w kosmos. Nie powinniśmy jako ludzkość inwestować złamanego grosza w pozaziemskie podróże, tylko skupić się na rodzimej planecie, którą, jeżeli nic nie zrobimy, szlag niedługo trafi, ale myślę, że rozwiązanie właśnie nadeszło. – Zrobił pauzę wyraźnie poruszony swoimi wywodami. Pot perlił mu się na poprzecinanym zmarszczkami czole.

– Gdyby nie dawni podróżnicy, to pewnie nie odkrylibyśmy Ameryki. Mało interesuję się podróżami kosmicznymi, coś tam słyszałem, ale nie śledzę wszystkiego na bieżąco, jednak myślę, że jako gatunek jesteśmy stworzeni do odkrywania, eksploracji i ogólnie pojętej inwencji twórczej – powiedziałem, robiąc przerwę na rozprostowanie pleców. – Myślisz, że to początek naszego końca? – zapytałem.

– Początek końca to mieli Indianie Taino, jak tylko Kolumb dobił do wybrzeży Dominikany w tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym piątym. Później było tylko gorzej. Rdzenni Amerykanie do tej pory pamiętają, jak potraktowano ich przodków, podobnie zresztą niewolników z Afryki, którzy od zawsze stanowili tanią siłę tworzącą nowy porządek świata w zamierzchłych czasach. Przekabacili Indian błyskotkami i mądrościami – odpowiedział klient, po czym znów spojrzał na mnie, pragnąc mojej uwagi. Ja jednak skupiałem się wyłącznie na solidnych wkłuciach, w takich momentach zawsze wkłuwałem się głębiej, przeciwdziałając sile wzroku. – Masz rację co do gatunku – dodał nagle, jakby przekonany bólem, który mu zadawałem. – Może i mamy żyłkę odkrywców, ale za jaką cenę. Kiedy Kolumb przybywał na nowy ląd, to lasy i bory w całej Europie były już dawno mocno wyeksploatowane. Podwaliny pod nadchodzący postęp zostały położone. Czy nie myślisz, że jesteśmy łupieżcami i grabieżcami działającymi nadal, tyle że pod przykrywką dobrych intencji? – Przerwał i odsunął się, spoglądając na mnie, po czym uczynił znak krzyża w powietrzu i uśmiechnął się, ukazując jeszcze większe oczy spod szkieł okularów, które miał na nosie.

– Siedź spokojnie i nie ruszaj się już, bo ci zrobię buraka – wtrąciłem lekko poirytowany jego zachowaniem. Nie lubiłem, gdy ktoś przerywał mi pracę, choćby nie wiem jak ciekawą historię miał do opowiedzenia. – Mów, ale nie gestykuluj – dodałem i wróciłem do tatuowania. – Po prostu jak mówisz, to się nie ruszaj, bo coś schrzanię, a później, jak ktoś zapyta, pewnie powiesz bez wyrzutów, że to u mnie w studiu cię tak urządzono, więc siedź na dupie, gadaj zdrów, ale nie kręć się, bo skaczesz jak wesz na grzebieniu – skwitowałem, widząc porozumiewawcze kiwanie jego ogromną głową. – Co proponujesz w zaistniałej sytuacji, skoro świat, w którym żyjemy, zabrnął aż do tego, wydawać by się mogło, beznadziejnego punktu? – zapytałem, zmieniając ton na grzeczny i przyjazny.

– Nie wiem. Myślę, że to może być nasz koniec. Na razie pierwszy szczep zbiera swoje żniwo i zobaczymy, co będzie dalej. Odcięcie się od siebie nawzajem mogłoby być rozwiązaniem, wirus by przygasł. A jak przyjdzie ciepło, to szlag go trafi, ale raczej to nie wyjdzie w naszym społeczeństwie i wielu innych krajach. Będzie się działo. Mówię ci, to dopiero początek.

– Ale bierzesz pod uwagę scenariusz z dobrym zakończeniem? – spytałem, widząc kątem oka jego spojrzenie i kiwającą na boki głowę.

– Na razie duża liczba zarażonych wraca do zdrowia – podjął wątek, zadowolony z kontaktu, który tak mozolnie ze mną nawiązywał. – Umierają mniej odporni, chorzy na inne choroby i starsi. To nie dżuma. Statystycznie więcej umarło kilka lat temu na świńską grypę niż na tego wirusa, a nie było takiego szumu. Jednak myślę, że informacje, które docierały do mnie, odkąd otworzyłem oczy, właśnie spełniają się w nieoptymistycznym wydaniu. Czytałem o tym i to jest plan złożony z kilku etapów. Szczepionka jest już gotowa. Firma Pfizer niebawem ogłosi jej wynalezienie, tylko trzeba trochę rozsiać panikę. Następnie będzie kolejny groźniejszy szczep i szczepionka nic tu nie pomoże, a później, kto wie, wszystko jest możliwe, może być jak w Obcym i choroba przemieni się w prawdziwy exodus ludzkości. Słyszałeś, jak ludzie kupują papier toaletowy?

– Papier toaletowy? – zdziwiłem się.

– Tak. Papier toaletowy, taki do podcierania dupy, chyba że masz najnowocześniejszy system mycia tyłka, to przepraszam. – Klient zaśmiał się pod nosem. – Taką tryskawkę, co wystrzeliwuje strumień wody z muszli w stronę…

– Bidet – przerwałem. – Wiem, co to jest, ale nie, nie posiadam. Podcieram się w tradycyjny sposób.

– To dobrze. Mam nadzieję, że palcami nie podcierasz. – Zaskoczył mnie, wywołując śmiech. – W każdym razie ludzie masowo wykupują wszędzie papier toaletowy. Takie zachowanie pokazuje mi, że podświadomie większość osrała się ze strachu.

– Nie gadaj – przerwałem, ale jego spojrzenie mówiło mi, że to nie żart, więc wróciłem do tatuowania, a on ciągnął dalej:

– Zauważ, że wirus przenosi się szybciej niż te odkryte do tej pory i jest wszędzie. Wszystko przez podróżowanie i brak należytej dbałości o higienę. Scenariusze filmów i książek katastroficznych mogą się właśnie spełniać. Możemy w mgnieniu oka zarazić się nieznanym syfem, który przenosi się w powietrzu. Dlatego dobrze by było, gdyby wszystko zamarło i na chwilę oczyściło się jak podczas medytacji. Zauważ, że świat wokół nagle zwolnił. Oczywiście wiele osób liczy straty i tylko czeka, kiedy znów będzie można się odkuć i ruszyć ku świetlanej przyszłości. Wszyscy chcą się bogacić na eksploatowaniu tej nieszczęsnej planety i wciskaniu ludziom chłamu, ale na razie stop, musi czekać jeden z drugim i nic nie poradzi. Uzależniliśmy się od życia w pędzie, lubimy ten stan, kiedy przyspieszamy czas. Wstajemy z rana i już przebieramy nóżkami na wieść o nowym dniu, nowych możliwościach, wyzwaniach i gonimy. Są nacje, którym dzień to za mało. Widzisz, tutaj u ciebie, z dala od wielkiego miasta, słyszę ciszę, wychodząc przed studio. Praca jakby zamarła, nikogo nie słychać, nie jeżdżą samochody, mam wrażenie, że jest niedziela, a przecież to poniedziałek. Czy nie czujesz, jak czas stanął w miejscu? Jak nagle zatrzymani widzimy, że wraz z ustaniem ruchu i życia w biegu przed oczami pojawia się chwila obecna?

Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi, wyczekując odpowiedzi, a ja od razu pomyślałem o sezonie na szaleńcze koszenie trawników, kiedy sąsiedzi w okolicy potrafili uruchamiać kosiarki kilka razy dziennie, jakby nie mieli nic innego do roboty. Mania idealnie przystrzyżonego trawniczka zakłócała niejednokrotnie idylliczny spokój, o którym mówił mój klient.

– No racja, jest inaczej, chociaż dla mnie to jest standard na tym wygwizdowie, z wyjątkiem niektórych dni, kiedy spalinowe kosiarki rozrywają bębenki i nie pozwalają zebrać myśli.

– Zebrać myśli to ja czasem nie potrafię w mieście. Samochody i ludzie tworzą taki zgiełk, że czasami łeb pęka.

– Wiem. Mieszkałem w różnych miastach i te doświadczenia sprawiły, że wybór padł na Gościno. Na razie nie jest źle.

– I tego szczerze ci zazdroszczę. Wychodząc przed twój dom, cieszę się, że w końcu niebo jest błękitne jak w dzieciństwie, niepoznaczone białymi bruzdami smug kondensacyjnych, ptaki śpiewają wśród drzew, a ja słyszę jedynie skwierczenie papierosa, którym się zaciągam, i brzęczenie linii energetycznej. W takich momentach czuję, że ziemia odżyła i złapała oddech. – Klient wyciągnął dłoń przed siebie na znak przerwy, po czym rozkasłał się kaszlem palacza.

Spoglądałem na jego trzęsący się brzuch i myślałem o tym, co powiedział o zdrowym odżywianiu, jednocześnie słysząc odrywające się gdzieś w płucach fragmenty flegmy. Odór przepalonych płuc sprawił, że zacząłem zastanawiać się nad wiarygodnością siedzącego przede mną człowieka. Ludzie, których przyjmowałem w studiu, lubili ubarwiać się zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie.

– My zresztą też odetchnęliśmy – powiedziałem, gdy przestał kaszleć.

Przetarłem skórę w miejscu, w którym był prześwit, po czym wypłukałem igły w kubeczku z wodą. Maszynka wydała donośne dzzzt, dzzzt, a ja na powrót zabrałem się do wypełnienia pozostałego fragmentu tatuażu sięgającego aż po nadgarstek.

– Może też być tak, że naprawdę jesteśmy jednym wielkim eksperymentem jakiegoś bytu, ponad którym nic więcej nie może być pomyślane albo, co gorzej, to sprawka reptilian. – Klient znów ukazał te uniesione gęste brwi z miną wszechwiedzącego człowieka. Spojrzałem na niego pytająco. – Niektórzy nazywają go Bogiem, inni Kierownikiem, wiesz, o kim mówię.

– Uhm – przytaknąłem, pomijając reptilian, o których miałem nadzieję usłyszeć później.

– Ja go nazywam Eksperymentatorem. Podam ci przykład jednego z eksperymentów, którego my jako ludzkość jesteśmy drugim etapem. Pomyśl o przedziale czasowym, który trwał sto trzydzieści milionów lat, a podczas którego na ziemi panowały dinozaury. Kurczę, stary, mówił jeden dinozaur do drugiego, mamy jeszcze sto trzydzieści milionów lat, wyobrażasz sobie, jaki szmat czasu przed nami, ale super, będziemy panowali na ziemi, aż nas szlag jasny z nieba trafi, co się martwisz, żyj. I tak sobie żyły te olbrzymy, jedząc zieleninę i siebie nawzajem. Jedynymi zanieczyszczeniami, które wtedy się pojawiły, były zapewne ich własne pierdy i erupcje wulkaniczne, ale kto ich tam wie, taki szmat czasu. Wspaniały okres. Żadnych wojen. Żadnych problemów, żadnej gonitwy. Tylko czysta chęć przeżycia. Przepraszam na chwilę. – Klient przerwał i sięgnął po stojącą obok niego wodę, której upił kilka łyków, wydając przy tym stłumione beknięcie. Odchylając się na bok, ujrzałem, jak koszula odsłoniła świeże różowe blizny pooperacyjne w okolicach talii. Gość najwidoczniej przeszedł operację. Pomyślałem, że jego otyłość mogła wynikać z nieznanego mi wewnętrznego problemu. – Wyobrażasz sobie – kontynuował po chwili – jak wiele zdarzeń na przepełnionej gigantycznym i bujnym życiem Ziemi miało miejsce w tak obszernej rozpiętości czasowej, jaką było sto trzydzieści milionów lat. Wyobraź sobie zaciekłość walk o przetrwanie z pozycji człowieka. Programy przyrodnicze z tamtych czasów mógłbym oglądać przez resztę życia. Ciągła walka o to, aby zjeść i nie być zjedzonym. Jednak Eksperymentatorowi się to nudziło, ciągle tylko żarły te bestie i się rozmnażały, „kiedy będzie się działo coś więcej” – pytał sam siebie, aż znudzony kopsnął asteroidę niczym żarzącego się papierosa środkowym palcem i zmienił bieg eksperymentu, przypuszczając zagładę na te prehistoryczne istoty. Przetrwały tylko nieliczne organizmy, robactwo i żyjątka w oceanach. Niedobitki na ziemi przykryły popioły, ziemia się trochę poprzesuwała nad zgnitymi ciałami i resztkami roślin, a następnie pod ciśnieniem utworzyła dla nas paliwo napędzające całe to szaleństwo. Nagle powstaliśmy my. Od epoki kamienia łupanego do czasów rewolucji technologicznej wszystko tak nagle przyspieszyło, że Eksperymentator był w szoku. Gatunek nie panował nad sobą i swoimi popędami. Ludzie toczyli wojny, mordowali się nawzajem, niszczyli świadomie i nieświadomie swój świat, ciągle gdzieś pędzili, z roku na rok coraz szybciej, jakby spieszyli do grobów. Zamiast cieszyć się teraźniejszością, ci wariaci pędzili na złamanie karku, aż niecałe dwieście tysięcy lat od powstania wyginęli przez kaszelek i gorączkę, którą sami wymyślili. Co za bezmyślne łyse małpy, powiedziałbym na miejscu Eksperymentatora – dodał na końcu, ściszając głos.

Maszynka zatrzymała się, a on spojrzał na moją ogoloną na łyso głowę, uśmiechając się przepraszająco. Nie poczułem się urażony, ale wymownie uniosłem brew.

– Oczywiście, bez żadnych aluzji, chodzi o to, że jesteśmy pozbawieni owłosienia tam, gdzie nasi przodkowie mieli go w nadmiarze.

– A reptilianie? – Kierowany ciekawością nie wytrzymałem i zadałem pytanie.

– Podejrzewam, że to właśnie oni rządzą światem z podziemi i tak naprawdę, sterując naukowcami, doprowadzili do wszystkiego, co następuje – odpowiedział klient, wyciągając chusteczkę i ocierając perlący się na czole pot. Czuł, że trafił na dobrego słuchacza, więc niezrażony kontynuował: – Był taki film Odyseja Kosmiczna, pamiętasz? – Odbiegł od tematu, jakby wszystko było dla mnie jasne niczym słońce.

Pamiętałem, obejrzałem kiedyś na TNT, jak byłem mały. Klient, nie czekając na odpowiedź, od razu przeszedł do sedna.

– A więc w tym filmie pojawia się monolit przed stadem człekokształtnych prymitywnych przodków naszego zafajdanego rodzaju. – Wiercąc się, wyjął z kieszeni płaski prostokątny czarny telefon. – To właśnie monolit, który jest przepowiedziany w tym filmie jako obiekt zmieniający postrzeganie świata, a człowiek staje się jego niewolnikiem. W filmie oczywiście nie ma o tym mowy, ale ja swoje wiem. Ten monolit zmienił postrzeganie małp i ogarnął ich umysły przebiegłością, sprytem i chęcią zabijania. Dla mnie jest to przełomowy moment rodzaju ludzkiego, od tamtej pory wszystko się zaczęło. Ludzkość zaprzęgła do zwierzęcego charakteru, którego pierwiastek tkwi w każdym z nas, dodatkowy element. Zaczęliśmy myśleć. A niektórzy nawet za dużo. Telefony wyłączają myślenie. Myślą za nas. A ślepo wpatrzeni w te monolity tracimy kontakt z rzeczywistością. Wiesz, co będzie, jeżeli wszystko się uspokoi i wirus pozostanie jedynie wspomnieniem?

– Wszystko wróci do normy?

– Właśnie – odpowiedział zrezygnowanym tonem. – Wszystko wróci do normy. Odpalimy na nowo silniki, zalejemy je paliwem i ruszymy w ekscytującą podróż po planecie. Samoloty wystartują, przecinając niebo wzdłuż i wszerz białymi smugami. Samochody ponownie zasilą asfaltowe arterie świata, spiesząc z dostawami dla żądnych krwi konsumentów. Przecież po tym siedzeniu w domu trzeba będzie w końcu wybrać się na zakupy. Kupić to i tamto. Planować podróże. Jeździć samochodami. Kupować. Chcieć. Produkować. Być. Mieć. Spirala pożądliwości naszego zasranego gatunku nakręci się ponownie. Zobaczysz, wyjdziemy z tego i niczego nas to nie nauczy. Będzie jeszcze gorzej.

– Wierzysz w to?

– W co? Że wszystko wróci do normy? Myślę, że to jest chyba moje wewnętrzne pragnienie, ale czuję, że nadchodzi coś większego. Jesteśmy świadkami ustalania nowego porządku świata. Nic już nie będzie takie jak kiedyś. Wszystko właśnie ulega transformacji. Znany nam świat pozostanie już tylko wspomnieniem. Machina ruszyła i nic jej nie zatrzyma. Czarno to widzę.

Po tych słowach klient zamilkł aż do końca tatuowania. Siedział cały czas zamyślony. Gdzieś głęboko wyczuwałem, że gość myśli o tym, co powiedział. Wyraźnie martwił go los planety i naszego miejsca na niej. Mnie też zaniepokoiły wymysły jego wyobraźni i wydarzenia minionych dni. Klient zrobił na mnie wrażenie, chociaż nie dałem tego po sobie poznać.

Skończyliśmy. Zawinąłem tatuaż folią, rozliczyliśmy sesję i uściskiem dłoni pożegnaliśmy się, wymieniając uprzejmości. Stałem przy oknie, gdy odchodził i obserwowałem, jak się oddala. Gdy zniknął z oczu, na drzwiach wywiesiłem tabliczkę z napisem: „ZAMKNIĘTE DO ODWOŁANIA”.

Zastanawiałem się przez chwilę, co z nami będzie i nie znalazłem odpowiedzi. Ogromne koło zębate przeznaczenia przesuwające się za kurtyną teatru rzeczywistości zgrzytnęło, sypiąc rdzą. Wiedziałem, że właśnie jestem świadkiem historii, w której dokonuje się ważna zmiana. Czułem, że dotychczasowe życie nie będzie takie jak kiedyś.

Rozdział 2

Cykający na ścianie studia zegar z wahadłem wybił godzinę piętnastą, gdy tak stałem pod oknem, zastanawiając się nadal nad tym, co usłyszałem od klienta, którego odprawiłem przed chwilą.

Ten dźwięk wyrwał mnie z bezczynnego stania i wpatrywania się w błękitne czyste niebo, które na horyzoncie zaczynało zachodzić chmurami. Miałem zamiar pobiec w siną dal, jak to zwykle czyniłem po pracy, jednak pogoda i braki w lodówce zmusiły mnie do uzupełnienia zapasów. Nadciągał wiatr i kwestią przypadku była siła, z jaką przybędzie tym razem. W ostatnich dniach niespodziewanie pojawiał się i znikał. Musiałem wyjść z tej nory i udać się po zakupy, dlatego czym prędzej uprzątnąłem miejsce pracy, wskoczyłem w buty i chwytając wysłużoną torbę, ruszyłem w kierunku okolicznych sklepów.

W tle słyszałem wycie syren gdzieś za miasteczkiem, a ulicą, którą kroczyłem, nadciągała właśnie w moją stronę rycząca beemka. Na miejscu pasażera siedział pryszczaty nastolatek, który wyraźnie pijany krzyczał „Koniec świata!”, gdy maszyna przemykała obok mnie z zawrotną prędkością.

Pukałem się w czoło, widząc tych kretynów, bo przecież znak na początku ulicy wyraźnie wskazywał ograniczenie, które w tym przypadku zostało przekroczone o dobre kilkadziesiąt kilometrów na godzinę. Goście wewnątrz nawet nie zwrócili na mnie uwagi, zostawiając za sobą czarną smugę z dziurawego tłumika. Wdychając spaliny, zdążyłem dostrzec naklejkę na zderzaku. Czarny napis „Fuck you, Greta” tkwił tuż nad dymiącą srebrną rurą. Pomyślałem o dinozaurach i organicznych szczątkach prastarych paproci, które w płynnej postaci chlupotały w baku przejeżdżającego pojazdu. Samochód pomknął w dal, niknąc za wzniesieniem niczym na rajdzie.

Napotkałem po drodze patrol obywatelski, którego członkowie akurat biegli w przeciwnym kierunku. Od razu ich poznałem. To były Karki z Karkowa. Dwóch dużych rosłych braci, których miałem okazję tatuować. Zwolnili nieznacznie, gdy mnie mijali. Nie mogli jednak stanąć. Taki mieli wewnętrzny reżim. Postój był wskazany jedynie w sytuacjach, które tego wymagały, jak kiedyś mi wytłumaczyli. Ich niektóre zasady można uznać za nieco dziwne, ale spełniali swoje zadanie i siłą egzekwowali wszelkie naruszenia zakłócenia porządku. Byli niejednokrotnie bardziej skuteczni niż służby publiczne.

– Siema – rzucił do mnie jeden z nich.

– Cześć, chłopaki, co tam na mieście? – zapytałem.

– Ogólnie młyn jak przed wigilią, ludzie powariowali, wszędzie pełno samochodów, przepychanki i braki towarów na półkach – odparł wyższy, mijając mnie i oddalając się tyłem.

– Interweniowaliście?

– Na razie nie. Tylko przebiegliśmy obok, bo dopiero się rozgrzewamy. Patrole policji krążą po okolicy, to sobie poradzą w razie „w” – odpowiedział mniejszy z braci i obaj pobiegli dalej.

– Widzę, że niektórzy w stalowych rumakach jeżdżą tu jak w Mad Maxie, może przystopowalibyście ich, jak się uda, zanim skoszą kogoś z pobocza, co? – krzyknąłem jeszcze za nimi.

– Już parę razy dostali nauczkę, ale to niereformowalna gównarzeria z zapadłych dziur. Oni są bez zasad, tłuczemy ich, ale to nie pomaga – powiedział na koniec wyższy, po czym obydwaj pobiegli dalej przed siebie. Zapragnąłem również się przebiec, ale to musiało na razie poczekać.

Czyli ludzie dostawali powoli małpiego rozumu jak przed świętami, a wykolejeńcy puścili wodze ułańskiej fantazji. Gdzieś w mieście zaczęła zawodzić syrena straży pożarnej i przez chwilę ten dźwięk przywiódł na myśl mroczne gry, w które grałem. Mutujący wirus, który zamieniał ludzi we wściekłe bestie zombie, pojawił się w mojej głowie. Odpędziłem natychmiast tę wizję i ruszyłem w stronę centrum.

Gdy dotarłem do głównej ulicy, czar spokoju, o którym wspominał mój klient, gdzieś prysł. Tutaj było wręcz przeciwnie. Jakiś wypadek na środku Gościna spowodował zator. Sznur samochodów stał w korku, który utworzył się przy wjazdach do marketów umiejscowionych po obu stronach ulicy. Kierowcy trąbili i wygrażali sobie ogromnymi niczym młoty pięściami. Stare wysłużone pojazdy z poprzekręcanymi licznikami i wyciętymi filtrami cząstek stałych dymiły czarnymi chmurami duszącymi gardło. Okolicę spowijała ciemna mgiełka, otaczająca wszystkich zabójczym całunem. Na szczęście kominy domostw jeszcze nie dymiły. Palenie kamieni węgielnych miało rozpocząć się dopiero pod wieczór. Co za pech, że nie mieliśmy pod ziemią źródeł geotermalnych, tylko skompresowane przez czas i ciśnienie resztki prehistorycznych roślin, którymi paliliśmy bez opamiętania.

Ruszyłem w stronę oblężonych dyskontów, czując zapach jedzenia z pizzerii, która działała na pełnych obrotach. Zaparowane szyby skutecznie maskowały jej wnętrze, co wskazywało na wzmożoną produkcję. Dostawcy poruszali się jak w mrowisku. Jedni podjeżdżali skuterkami po nowe zamówienia, a inni wyskakiwali ze środka i odjeżdżali w sobie znanych kierunkach.

Kolejka pod sklepem naprzeciwko zakręcała aż za róg. Większość ze stojących osób wpatrywała się w rozświetlone ekrany telefonów niczym w magiczne kule zdolne ukazać przyszłość. Tylko kilka starszych osób spoglądało na powstały gwar z lekkim przerażeniem w oczach, jakby zbliżała się wojna. Para pijaczków odliczała pod słupem drobne w brudnych dłoniach, głośno dywagując, czy uda im się wcisnąć w kolejkę, czy też umrą z pragnienia pod sklepem.

Wyminąłem ich i udałem się w stronę mięsnego, gdzie sznur ludzi skutecznie odstraszył mnie od zbliżenia się do żądnego krwi tłumu. Jakaś pani pouczała starszego pana, żeby się nie pchał, dziecko w wózku za nimi płakało niemiłosiernie, a wszystko przy akompaniamencie klaksonów i ogólnego zgiełku pracujących silników. Podmuch gorącego powietrza owiał moją twarz.

Ktoś przebiegł szybko środkiem chodnika, pędząc na złamanie karku. Dopiero po chwili ujrzałem, jak z przeciwległego końca ulicy wyjeżdża ogromny wóz strażacki, błyskając niebieskimi kogutami i trąbiąc wściekle na blokujące ulicę pojazdy. Zmierzający w tamtym kierunku człowiek był jednym ze strażaków. Gdy dobiegł do remizy, pojazdy już zjeżdżały na bok, przepuszczając czerwonego kolosa. Mężczyzna wskoczył do środka i jednostka ruszyła, zakręcając w stronę cmentarza. Przeciągłe wycie niosło się echem jeszcze przez chwilę, po czym gwar rozgorączkowanego miasteczka objął na powrót okolicę.

Stanąłem obok mięsnego przed sklepem z telewizorami, na którego wystawie poustawiane ekrany pokazywały obrazy z różnych stacji. Kanały informacyjne pełne były czerwonych plam pokazujących skalę rozprzestrzeniania się nowego wirusa. Najbardziej czerwone bąble, niczym u biblijnego Hioba, pęczniały w Chinach, Włoszech, Francji i Niemczech. Polska jak na razie miała kilka niewinnie wyglądających bąbelków. Liczby wskazywały na dziesiątki tysięcy zarażonych i tysiące zmarłych w wyniku zakażenia. „Kulminacja dopiero przed nami” – głosił pasek informacyjny na jednym z ekranów. „Ofiar będzie na pewno więcej” – mówił przy okazji spiker kanału informacyjnego. Istna pandemia. W Chinach ciała leżały pokotem na ulicach, przez które kroczyły wojska chemiczne i rozpylały chmury białego dymu z urządzeń przypominających miotacze ognia na wózkach. We Włoszech chorzy ze swoich łóżek nawoływali do rozwagi i totalnej izolacji społecznej. Migawka po nich ukazywała wojskowe transportery wywożące nadmiar ciał poza miasto. Pogrzeby odbywały się bez bliskich. Nie nadążano z chowaniem zmarłych. Kościoły poprzemieniano w tymczasowe kostnice.

Na innym ekranie miło wyglądający znawcy tematu świecili oczami i śnieżnobiałymi zębami, przekonując widzów do swej racji. „Będziemy musieli poczekać na szczepionkę co najmniej rok” – mówili. Kompozytowe ciemne telewizory wyświetlały niesamowite kontrasty. Spikerka jednego bloku informacyjnego, poważna niczym śmierć, z chłodem przedstawiała sytuację w szpitalach, a na drugim ekranie uśmiechnięta rodzina zapraszała do wykupu wycieczek zagranicznych w MOCNO OBNIŻONEJ cenie. Inny kanał nadawał w tym samym czasie blok reklamowy o typowo aptecznej tematyce. Kup to i tamto, przyda ci się na odporność, której teraz potrzebujesz – a jakże! Na kolejnym ekranie wyświetlano szał zakupów, tłumy ludzi, przepychanki, zamknięte granice i korki. Z kolei władze wyspiarskiego kraju nic nie robiły sobie z ogólnoświatowego zagrożenia i ogłosiły, że nie ma potrzeby izolacji. „Ludzkość powinna przejść tę chorobę i uodpornić się na nią” – głosiły napisy pod wystąpieniem ważnej osobistości z blond czupryną. Ameryka zapowiadała właśnie zamknięcie granic dla wszystkich z wyjątkiem Anglii, której przedstawiciel za nic miał zagrożenie niesione podmuchem groźnej choroby. Dwie blond głowy Trumpa i Borisa Johnsona znalazły się na chwilę na ekranach obok, jakby w solidarnym pakcie, którego sensu nie mogłem dostrzec. Gospodarki światowe liczyły już straty, nie wiadomo po co. Jakby w ostatnim odruchu przedśmiertnym pełne kieszenie miały nas uszczęśliwić. Co za zepsuty świat. Zerknąłem na ekran państwowej telewizji numer jeden. Zbliżające się wybory były teraz równie ważne dla kraju jak rozgrywający się na świecie dramat. Bracia Kaczor i Ryzyk, którzy skutecznie opanowali polską politykę w ostatnich latach, nawoływali poprzez swoich popleczników do jak najszybszego rozpisania wyborów. Były fizyk dowodzący obecnie największą partią polityczną i jego brat ksiądz, który rządził twardą ręką w polskim kościele, dzierżyli władzę w kraju i nie zanosiło się na żadne zmiany. Chcieli dalej rządzić, stąd pośpiech przy kolejnych wyborach w myśl zasady: ryzyk-fizyk, która ostatnio stała się narodowym powiedzeniem. Nie zauważyłem żadnych wzmianek o dziurze ozonowej, która w ostatnich miesiącach była tematem numer jeden, podobnie jak poszukiwania amerykańskiego mordercy. Wszelkie inne nękające ludzkość problemy odeszły właśnie w zapomnienie. Telewizja skutecznie ogniskowała uwagę wszystkich na pandemii.

Na dolnych ekranach jak zwykle leciały bajki i dopiero teraz dostrzegłem przyklejonego do szyby chłopczyka, który śledził losy Bolka i Lolka. Musiałem poruszyć w nim coś, jak to czasem bywa na ulicach, bo mały obrócił głowę i spojrzał na mnie lekko zaczerwienionymi oczami. Odszedłem od niego, zastanawiając się, czy to nie wirus. Młody skojarzył mi się z małą małpką spoglądającą w duży monolit. Zaczynałem powoli mieć obawy przed wejściem w tłum ludzi. Transmisja wirusa, którą zapamiętałem z telewizyjnej symulacji, była faktem. Wiedziałem, że mogłem go złapać. W końcu wszelkie poprzednie choróbska trawiące ludzkość nie wzięły się znikąd. Musiałem jednak uzupełnić zapasy. Lodówka świeciła pustkami. Odchodząc, ujrzałem jeszcze na ekranach dziwnie ubranych wojskowych, którzy w futurystycznych strojach pomagali nosić martwe ciała. W tym momencie zapragnąłem mieć taki strój na sobie, by dzięki ochronnej powłoce odciąć się od zewnętrznego świata.

Wejście do sklepu zastawiały rzędy samochodów na rozległym parkingu. Wesoła Stonka puszczała do mnie zawadiacko oko z wielkiego szyldu. Ten symbol przyciągał w obecnej chwili miliony Polaków w całym kraju. Market zapewne pękał w szwach. Nie wyglądało to ciekawie.

Przekraczając zakorkowaną ulicę, musiałem omijać wijące się wszędzie wstęgi papieru toaletowego, które zaczynały swój wężowy taniec wraz z delikatnymi podmuchami wzmagającego się wiatru. Dlaczego ci ludzie nie pogaszą tych pieprzonych silników, przemknęło mi przez głowę, gdy wkraczałem na parking. Wszędzie wszyscy ładowali wielkie paki papieru. Tu i tam dostrzegłem zaczerwienione ze stresu policzki mężczyzn pakujących do aut białe złoto i ciężko oddychających, jakby zaraz mieli zejść na zawał. Przypomniały mi się słowa klienta ze studia o tym, że ludzkość osrała się ze strachu przed wirusem.

Gdzieś doszło do szarpaniny. Na parkingu dwóch mężczyzn wykłócało się o przytarty wózkiem lakier na samochodzie. Ludzie wyraźnie zatracali się w tej sytuacji i nie wyglądało to przyjemnie, a ja wkraczałem w okoliczne wężowisko. Drzwi nawet nie nadążały się zasuwać, bo ciągle ktoś je przekraczał. Klienci mijali się w rzece ciał, które nie zachowywały należytych odstępów.

– W Niemczech dopiero zaczynają działać i ustawiają się kilometrowe kolejki pod sklepami, a w Ameryce masowo wykupują broń. – Usłyszałem głos starszego pana, który mijał mnie wraz z kolegą.

– Za to my już sramy w gacie z tego wszystkiego – dorzucił drugi, po czym obaj zniknęli za drzwiami.

W sklepie panował ogólny gwar i zgiełk. Wszyscy chwytali, co się dało. Półki z ryżem, kaszą i mąką świeciły pustkami. Warzywniak zazwyczaj wypełniony po brzegi zieleniną również nie oferował zbyt wiele. Kilka zgniecionych pomidorów, pojedyncze cebule i liście rozdeptane na podłodze były jedynymi warzywami, które dostrzegłem pomiędzy przemieszczającymi się wszędzie klientami. Serce zaczynało walić mi szybciej. Osób przybywało i otaczali mnie zewsząd. Czy wirus był wśród nich? Czym prędzej chwyciłem kilka konserw, myśląc o słowach tatuowanego dziś gościa o biednych zwierzątkach, i udałem się szybko po mleko i coś na obiad. Lodówki z mięsem były wypełnione jedynie pustymi koszami. Chwyciłem tackę z jabłkami, którą dostrzegłem wepchniętą w przyprawy nad lodówkami, i wyciągnąłem banany z koszyka samotnie stojącego obok. Ktoś w każdej chwili mógł rzucić się na mnie za ten zuchwały czyn. Właściciel koszyka jednak gdzieś przepadł, dlatego działałem instynktownie i coraz bardziej czułem, że muszę jak najszybciej opuścić to miejsce. Nieświadomie wstrzymywałem oddech, w głowie pojawiło się poczucie uciekającego czasu. Wszędzie było czuć kwaśny zapach strachu zmieszany ze słodkimi perfumami. W sytuacjach stresowych ludzie pocili się w specyficzny sposób, który tylko potęgował pierwotne odruchy. Jeżeli ktoś tutaj już przytaszczył ze sobą to tałatajstwo i teraz niewidzialny zabójca krąży w tłumie niczym cyklon B, to nasz koniec jest bliski.

– Podobno w Białogardzie już jest jeden zarażony, który wrócił z Hiszpanii. – Usłyszałem w tłumie, zupełnie jakby ktoś wyczytał moje myśli.

– Jak dotrze tutaj, to nie wyjdziemy nawet na podwórko. Zobaczy pani – dopowiedział inny głos.

Harmider pomiędzy półkami na chwilę ucichł. Ludzie wychwycili tę wiadomość niczym wyczulone na atak drapieżnika gazele z afrykańskiej sawanny i zamarli na sekundę, po której zaczęli jeszcze intensywniej pakować, co tylko się dało.

Zapragnąłem przenieść się gdzieś indziej. Wypełnione po brzegi wózki i koszyki jeździły jak na zakupowych zawodach, w których wygrywa ten, kto więcej naładuje. Rozpoczęło się kupowanie w amoku. Przepychanki i zaciekła walka o pozostałe na półkach towary rozkręcały się z każdą kolejną sekundą. Spoglądający na swoje reakcje ludzie wyraźnie oddziaływali na siebie, popadając w niekontrolowany szał zakupów. Wraz z mrugnięciem oczu ujrzałem przez chwilę wszystkich, jakby byli owłosionymi małpoludami wpuszczonymi tu z pradawnych czasów. Mrugnąłem ponownie i wszystko wróciło do normy. Ludzie wydali mi się nagle dzicy i przerażający. Dotarło do mnie, że to nie żarty, więc chwyciłem więcej konserw i udałem się do kas, porzucając dalsze poszukiwania czegokolwiek. Mijając regały z papierem toaletowym i ręcznikami, ujrzałem puste półki. Po co tym ludziom tyle papieru, zastanawiałem się. Czyżby zamierzali owijać się nim jak mumie? Niektórzy rzeczywiście biegali jak ze sraczką, więc może ten papier nie był takim głupim pomysłem.

Miałem wrażenie, że w sklepie pojawiło się więcej osób. Zaczynałem czuć lekkie przerażenie. Psychologia tłumu działała w tym momencie niczym nieokiełznana pierwotna siła. Dzikie spojrzenia, przyspieszony oddech i posapywania wydobywały z tych ludzi zwierzęce odruchy. Czułem na sobie wzrok siły, która wszystkiemu się przyglądała, a o której zapomnieliśmy. Oczami wyobraźni widziałem Eksperymentatora i zacząłem prosić go o wydobycie mnie z tego wiru wydarzeń.

Przepychałem się w stronę wyjścia, gdy nagle do sklepu weszło dwóch chłopaków ubranych w jasne kombinezony. Na głowach mieli założone maski białych myszy, czego w pierwszej chwili nikt nie zauważył. Gdy zbliżałem się do kolejki, jeden z nich krzyknął:

– Mamy koronawirusa. To nie żarty!

Rozpoznałem młode mutujące głosy nastolatków, którzy zaczęli psikać czymś w sufit, rozpylając mgiełkę jak z dezodorantu. To wywołało panikę. Rozpoczęła się reakcja łańcuchowa jak w ciasno ustawionym dominie. Klienci rozbiegali się we wszystkich kierunkach, byle dalej od wydobywającej się z pojemnika cieczy. Tłum zbił się w jednym miejscu w ciasną masę i poruszył niczym wielkie cielsko, powalając niektórych na podłogę. Wszyscy stracili głowę, przemieniając się w gigantyczny twór zasilany swoimi ciałami. Parłem naprzód, czując, że ta ludzka masa ma więcej siły niż na niejednej przepychance lub burdzie, w których niegdyś brałem udział. Energia, jaka wyzwoliła się z tych zwykłych ludzi, trochę mnie zaniepokoiła. Ktoś leżący na podłodze chwytał mnie za nogę, jednak nie mogłem mu pomóc. Ręce nieszczęśnika próbowały wyrwać się spod przebierającej powoli masy nóg, która parła ku wyjściu. Przez chwilę myślałem, że ta ludzka toń wchłonie mnie jak potwór z głębin, gdy nagle powstała luka pomiędzy kasami, dając ujście napierającej sile. Wdepnąłem w rozrzucone pod stopami zakupy, rozgniatając coś śliskiego, a następnie poleciałem wprzód wystrzelony kumulującą się energią. Ktoś mocno pchnął mnie wprost na brzuch jakiegoś grubasa. Jego sadło skutecznie zamortyzowało uderzenie. Tłum szybko wypełnił przestrzeń obok kasy, tratując leżące wszędzie zakupy z pękniętej torby i ślizgając się jak na lodzie. Byłem coraz bliżej wyjścia i trzymałem się grubasa, który teraz torował mi drogę. Przyklejona do moich pleców starsza pani recytowała Ojcze nasz i kościstymi palcami wbijała mi się w kręgosłup. Po chwili grubas wypchał tkwiący w wyjściu klin ciał i znalazłem się na dworze, po czym odbiegłem od miejsca, z którego wylewała się rzeka ludzi z przepełnionego marketu.

Na zewnątrz wiało już porządnie, a ciemne chmury coraz bardziej zbliżały się do miasteczka. Porywisty wiatr wzbijał fruwające wszędzie wstęgi papieru i świstki paragonów. Samochody nadal korkowały ulicę, ale coś zaczynało się ruszać. Spanikowani klienci tłumnie wybiegali ze Stonki. Wśród ulicznego korku uruchomił się policyjny kogut i wyskoczyło z niego dwóch wąsatych stróżów prawa, którzy, trzęsąc brzuchami, wbiegli do sklepu, by interweniować. Jedynie malutki czarny kundelek okolicznego pijaczka spoglądał na wszystko ze spokojem. Obserwował ludzką gehennę bez wzruszenia, podobnie jak reszta zwierzęcego świata. Szczęściarze, pomyślałem, dysząc ciężko. Ich to nie dotyczy. Mamy za swoje.

Komuś powypadały rolki papieru, które walały się teraz wszędzie po parkingu. Chwyciłem, ile się dało, i obładowany opuściłem ten zgiełk. Targany porywami wiatru ruszyłem szybkim krokiem, byle jak najdalej od tego miejsca.

Oddalając się, zauważyłem, że ludzie nadal stali w kolejkach przed sklepami i z zaciekawieniem obserwowali wydarzenia pod Stonką, unosząc głowy znad telefonów. Zerkając w stronę punktu RTV, zdążyłem jeszcze dostrzec komunikat wymalowany wielkimi literami u dołu największego z ekranów. Naukowcy ostrzegali w nim przed kilkunastomiesięczną cykliczną pandemią. Poczułem gulę w gardle i czym prędzej odszedłem w kierunku bezpiecznego zacisza swojego domu, zastanawiając się, czy nie podłapałem już tego wirusa rozpryśniętego przez przebranych terrorystów.

Rozdział 3

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16

Historia przyszłości. Koronawirus

ISBN: 978-83-8219-791-4

© Michał Urbańczyk i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Agata Dobosz

Korekta: Marta Martynowicz

Okładka: Artur Rostocki

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek