39,90 zł
Nie wiem, jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie się toczyć na kije i kamienie!
Albert Einstein
Świat, który znamy, skończył się osiem lat temu.
Czego nie zniszczyły bomby atomowe, dobiła broń biologiczna.
Słońce zniknęło za całunem z sadzy unoszącej się w atmosferze i nastała wieczna zima. Nieliczni ocaleńcy wegetują w swoich kryjówkach i każdego dnia walczą o przetrwanie.
Z pozycji królów świata spadliśmy na sam dół łańcucha pokarmowego.
Marek rozumie nowe zasady. Gra zgodnie z nimi i dzięki temu od lat utrzymuje swoją rodzinę przy życiu. Nie szuka kłopotów, nie bawi się w samarytanina, nie współpracuje z nielicznymi koloniami.
Wszystko idzie dobrze do dnia spotkania z rodziną wycieńczonych uciekinierów. Marek powinien był pamiętać, że kto ma miękkie serce, musi mieć twardą...
Wszak strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Chyba że zginął w Ostatniej Wojnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 401
Nuklearnej zimy miało nie być. Na długo przed Ostatnią Wojną naukowcy prowadzili symulacje, pokazywali wykresy i udowadniali, że nawet użycie wielu bomb atomowych nie spowoduje wzniesienia w powietrze tak dużej ilości pyłów, by mogły zakryć słońce i obniżyć temperaturę na Ziemi na wiele lat. Z kolei inni naukowcy twierdzili, że do Ostatniej Wojny w ogóle nie dojdzie. Ludzie byli przecież cywilizowani, nauczeni wcześniejszymi doświadczeniami i po prostu zbyt mądrzy, aby przy okazji rozwiązywania konfliktów zupełnie zniszczyć własną planetę.
Śnieżny królik nie był mądry. Nie wiedział nic o naukowcach, symulacjach i Ostatniej Wojnie. Nie wiedział pewnie również, że za chwilę zginie. Kicał spokojnie pomiędzy zaspami w Parku Południowym, szukając wystających spod śniegu badyli. Zbyt mała puszka mózgowa nie pozwalała mu myśleć o niczym innym niż tylko o przetrwaniu. Mój mózg był znacznie większy od króliczego, ale i tak zaprzątały go głównie myśli dotyczące przeżycia…
Królik zniknął na chwilę za zaspą, aby zaraz pojawić się z drugiej strony. Zatrzymał się tyłem do mnie i stanął słupka. Wziąłem głęboki wdech, napinając łuk. Długouchy węszył i kręcił łebkiem na boki, wziąłem niewielką poprawkę na wiatr i zwolniłem cięciwę. Ciche brzęknięcie i ułamek sekundy później w przeszytym ostrym grotem mózgu królika zgasły wszystkie myśli. Podszedłem do zdobyczy i wyciągnąłem strzałę z cichym mlaśnięciem. Krótkim myśliwskim nożem wypatroszyłem futrzaka, zostawiając wnętrzności w kałuży krwi na śniegu. Jedna śmierć i choć mały fragment tego pomalowanego martwą bielą krajobrazu zyskał trochę koloru. Miałem nadzieję, że przed wieczorem zapach zwabi jakiegoś padlinożercę, a ja będę tu na niego czekał. Schowałem królika do plecaka i odszedłem, ostrożnie przestawiając rakiety śnieżne.
Zaczaiłem się kawałek dalej, koło prawie czterometrowego pomnika Chopina. Wyniszczony suchotami kompozytor, zupełnie obojętny na moją obecność, patrzył na okryty białą szatą park. Leżąc na śniegu w białym kombinezonie, nie wyróżniałem się na jego tle. Czekałem około dwóch godzin, robiło się coraz ciemniej i zimniej. Stale ruszając palcami w rękawicach, starałem się utrzymać krążenie, żebym mógł szybko napiąć cięciwę. Zaczynałem już tracić nadzieję i myśleć o powrocie do domu, kiedy zobaczyłem skradającego się między drzewami szarego lisa. Ta odmiana pojawiła się krótko po nastaniu tej długiej zimy. Widać kreacjoniści jednak nie mieli racji. Nie ma już Boga, który mógłby tworzyć nowe rasy zwierząt. Bogowie spłonęli w atomowym ogniu, złapali jakieś paskudztwo od broni biologicznej lub zwyczajnie zamarzli w pierwszych, najtrudniejszych latach mrozów. Przetrwały gatunki, które potrafiły szybko dostosować się do nowych warunków – roślinożercy umiejący przeżyć, ogryzając pokryte śniegiem, ledwo wegetujące drzewa i zeskrobując nędzne porosty, oraz drapieżniki regularnie trzebiące ich populację. Kiedyś fantazjowałem, że może z północy, przez zamarznięty Bałtyk przywędrują do nas renifery, ale nigdy żadnego nie spotkałem.
Lis wydawał się wiedzieć o bogach mniej więcej tyle, co królik o naukowcach. Węsząc i uważnie rozglądając się na boki, zbliżał się do kupki wnętrzności. W szarzejącym świetle zapadającego zmierzchu ledwie odcinał się na śniegu, ale śledziłem go uważnie. Czekałem, aż dojdzie do przynęty i zacznie jeść. Będzie wtedy najmniej czujny i nie powinien zauważyć, że wstaję. Dotarł do rozsypanych trzewi, powąchał i zaczął je łapczywie pożerać. Cicho podniosłem się na nogi, napiąłem łuk. Zwierzę stało bokiem do mnie, mierzyłem w okolice przedniej łopatki. Wypuściłem strzałę, lecz poszła zbyt nisko i wbiła się w ziemię tuż przy pysku padlinożercy. Przerażony lis uciekł, wlokąc za sobą po śniegu trzymane w paszczy jelita. Klnąc pod nosem, podszedłem zabrać strzałę. Koniec polowania na dziś, królik i dwie wiewiórki będą musiały wystarczyć.
Ruszyłem w stronę domu na skróty przez zamarznięty staw. Jako dziecko często zimą przychodziłem tu na łyżwy, dziś przemierzałem taflę w rakietach śnieżnych. Mimo trwających od wielu lat mrozów nikt nie jeździł tutaj na łyżwach. Wyszedłem z Parku Południowego, który już dawno temu zacząłem uważać za swój teren łowiecki.
Postanowiłem wrócić okrężną drogą, przez osiedle domków jednorodzinnych. Często włamuję się do mijanych domów i mieszkań w poszukiwaniu wszystkiego, co może się przydać. Większość tych miejsc została już dawno splądrowana, ale niekiedy udaje mi się jeszcze znaleźć coś przydatnego. Ostatnio muszę jednak chodzić coraz dalej, w najbliższym sąsiedztwie już wszystko spenetrowałem.
Mój wybór padł na dużą poniemiecką willę, stojącą pomiędzy dwoma wypalonymi do fundamentów domami. Nie mam pojęcia, jak udało się jej uniknąć pożaru, może stara ceglana konstrukcja była bardziej odporna na ogień. Ostrożnie obszedłem budynek dookoła. Żadnych śladów ludzi ani niczego innego. W ogrodzie z tyłu domu skrzypiała cicho zardzewiała huśtawka, poruszana zimnym wiatrem. Frontowe drzwi okazały się otwarte. Zwykle to zły znak, dom pewnie został już dokładnie wyczyszczony. Powietrze w środku śmierdziało lekko starym kurzem, podłogę na parterze zaścielały śmieci. Szczątki ubrań, kawałki porozbijanych mebli, puste opakowania po żywności. Górne piętro wyglądało równie nieciekawie. W kącie sypialni, przy resztkach bardzo starego ogniska leżały dwie skulone, zamarznięte postacie, chyba matka z dzieckiem. Obciągnięte siną skórą czaszki, wyszczerzone zęby, dłonie zaciśnięte w pięści. Normalny widok w dzisiejszych czasach. Zmumifikowane zwłoki zostaną w domach aż do nadejścia wiosny, o ile kiedykolwiek ono nastąpi.
Postanowiłem przeszukać jeszcze piwnicę. Pod nogami chrupnęła mi warstewka lodu. Zapaliłem latarkę i z lekkim zaskoczeniem zauważyłem w niej wmarznięte owoce. Pewnie zawartość rozbitych słoików z domowymi kompotami, pomyślałem. Niestety, owoce nie nadawały się już do jedzenia. Omiotłem światłem latarki całe pomieszczenie i podszedłem do przeciwległej ściany. Stała tu szafka, prawdopodobnie na przetwory, którą chciałem połamać i zabrać ze sobą drewno na ognisko. W dolnej części mebla dostrzegłem niewielkie drzwiczki z zamkiem. Gdy je wyłamałem, moim oczom ukazał się prawdziwy skarb. Cztery butelki, dwie wypełnione zamarzniętym winem, jedna gęstawą whisky i jedna czystą wódką! Szczęśliwy jak prosię w deszcz (choć ani prosiąt, ani deszczu już dawno nie widziałem) spakowałem łupy do plecaka. Połamałem szafkę na kawałki, drewno związałem sznurkiem i zarzuciłem sobie na plecy.
Na zewnątrz było już niemal zupełnie ciemno, ale nie używałem latarki. W świecie pokrytym śniegiem widoczność nawet w nocy nie jest najgorsza. Temperatura wyraźnie spadła, mój termometr wskazywał minus czternaście. Nocą ochłodzi się bardziej, do minus dwudziestu, lecz i tak było nieźle w porównaniu z pierwszymi latami po Ostatniej Wojnie, kiedy mrozy sięgały minus czterdziestu, a słońca prawie nie było widać. Nawet śnieg padał wtedy czarny...
Zaczęło prószyć, więc niezwłocznie ruszyłem w stronę domu. Miałem do przejścia jeszcze około pięciuset metrów. Mieszkam w okolicy skrzyżowania Ślężnej z Weigla. Ze względu na bliskie sąsiedztwo Instytutu Immunologii oraz Szpitala Wojskowego (czy raczej tego, co z niego zostało) nie jest to może najbezpieczniejsza lokalizacja, ale z drugiej strony właściwie nie ma tu ludzi. Z resztą paskudztwa na razie jakoś daję sobie radę. Przed pokonaniem ostatniego odcinka zatrzymałem się na chwilę. Zawsze tutaj rozglądam się i sprawdzam, czy nikt i nic mnie nie obserwuje, nie chciałbym zdradzić, gdzie znajduje się kryjówka. Padający śnieg przykryje moje ślady, więc przynajmniej o ich zacieranie nie musiałem się dziś martwić. Pewny, że nikt mnie nie śledzi, kilka minut później szybkim krokiem podszedłem do poniemieckiego bloku. Odnalazłem w drzwiach bramy ruchomą deskę, przesunąłem ją i wkładając rękę przez powstałą dziurę, odblokowałem zasuwę od środka. Wszedłem do bramy i zamknąłem za sobą drzwi. Nareszcie w domu.
Nie zdążyłem nawet zdjąć kombinezonu, gdy na klatkę schodową z piwnicy wbiegła Julka. Jak zawsze pełna energii rzuciła mi się na szyję. Jej długie blond włosy wysypywały się spod cienkiej czapeczki.
– Wróciłeś, tatusiu! – krzyknęła z entuzjazmem. – Przyniosłeś mi coś?
– Królika i dwie wiewiórki. Mam za to wyjątkowy prezent dla twojej mamy – powiedziałem, widząc wychodzącą z piwnicy Kasię.
– Dobrze, że już jesteś – stwierdziła moja żona i pocałowała mnie w policzek.
Pomogła mi zdjąć kombinezon, wzięła drewno i zeszła na dół. Zabrałem plecak i trzymając Julkę za rękę, poszedłem za nią.
* * *
Mieszkamy we trójkę w piwnicy starego, trzypiętrowego bloku. Znam to miejsce od dziecka, mieszkałem kiedyś w tej samej bramie, na najwyższym piętrze, najpierw z rodzicami, później już z żoną i córką. Kiedy we Wrocławiu rozpętało się piekło, większość ludzi próbowała uciec z miasta. Drogi wylotowe do dziś pełne są przysypanych śniegiem wraków ich samochodów, tkwiących w gigantycznych korkach. Wiedziałem, że wyjazd z miasta w najgorszym momencie stanie się niemożliwy, więc zdecydowaliśmy się zejść do piwnicy i spróbować przeczekać. Czekamy tak do dziś, osiem lat i miliony istnień ludzkich później. Podziemie stało się naszym domem.
Wrocław nie został zamieniony w wypaloną atomowym ogniem pustynię. Poziom promieniowania jest tu niemal taki sam jak przed Ostatnią Wojną. Miasto oberwało za to wieloma innymi, często nieznanymi wcześniej rodzajami broni. Zsynchronizowane ataki biologiczne i chemiczne okazały się zabójczo skuteczne. Ponad dziewięćdziesiąt procent ludności miasta zginęło w ciągu dwóch tygodni od ataku. Wybuchały pożary, na ulicach gniły ciała, a my czekaliśmy, właściwie nie wychodząc z zamkniętej od środka piwnicy. Później przyszła zima, która trwa do dziś. Trupy na ulicach zamarzły lub coś je pożarło, pożary zgasły, a miasto pogrążyło się w ciszy. Od tego czasu spotkałem jedynie kilku ocalałych, starających się przetrwać za wszelką cenę. Nikt z nich nie był zainteresowany innymi ludźmi, chyba że można im było coś ukraść lub zabrać siłą. Z początku Kasia sugerowała, żebyśmy poszukali jakiejś grupy, do której moglibyśmy dołączyć, lecz przekonałem ją, że sami jesteśmy bezpieczniejsi i niezależni.
Niestety, okazało się, że głód, mróz i wrogo nastawieni mieszkańcy to nie jedyne problemy. Pojawili się też Inni, zarażeni. Niedobitki ludzi, potwornie zmienionych prawdopodobnie przez genetycznie zmodyfikowane filowirusy. Dawniej świat bał się eboli, ale to nie przeszkodziło naukowcom majstrować przy jej genomie. Kombinacja wirusów i broni chemicznej zamieniła wielu ocalałych w dzikie, oszalałe z wściekłości stwory, rzucające się na wszystko, co żywe. Kilka lat mrozów co prawda mocno przetrzebiło ich populację, ale z drugiej strony pozostały najsilniejsze osobniki. Dziś, gdy sadza z atmosfery częściowo opadła, wychodzą głównie po zmroku, zupełnie jakby nie przepadały za światłem. Polują w stadach, najczęściej pożerając ofiary na miejscu. Kopią w śniegu, wygrzebując zamarznięte trupy. Kanibalizm też nie jest im obcy.
Do dziś nie potrafię jednoznacznie określić, kto zniszczył Wrocław i resztę kraju. Świat od dawna wydawał się znajdować w ciągłym napięciu, nikt jednak nie wierzył w globalną wojnę. Wszystko zaszło tak nagle, że zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, każde mocarstwo, każdy kraik i watażka rzucili do walki najcięższą artylerię. Zupełnie jakby ludzkość kolektywnie podjęła decyzję o natychmiastowej eksterminacji własnego gatunku. Nie wiem, jak wyglądają sprawy w innych częściach świata, ale skoro nikt nie przyszedł nam z pomocą, podejrzewam, że nie lepiej. Zanim małe tranzystorowe radio w naszej piwnicy zamilkło na zawsze, według wszystkich doniesień świat stał w ogniu.
* * *
Wodnista potrawka z królika i wiewiórek cicho bulgotała w kociołku nad ogniskiem płonącym na środku piwnicy. Obok ognia powoli rozmrażało się wino w butelce. Dym unosił się do góry i przenikał do mieszkania na parterze przez otwory, które dawno temu wybiłem w suficie. Dopiero później ulatywał z budynku, rozproszony i niewidoczny dla nikogo. Nasze podziemie stopniowo z tymczasowej kryjówki zamieniło się w prawdziwy dom. Przy ścianach rozłożone kołdry i koce, w kącie schludny magazynek z żywnością, w innym balia z wodą do mycia wytopioną ze śniegu i zapas drewna na opał. Dzięki determinacji i zaradności zdołaliśmy tu przetrwać, a chwilami nawet w miarę zwyczajnie żyć.
Julka bawiła się w teatrzyk swoimi lalkami, Kasia siedziała wtulona we mnie i zapatrzona w ogień. Czułem, jak w cieple naszego schronienia wraca mi krążenie, a chłód wreszcie opuszcza ciało.
– Jutro znów będziesz musiał polować? – bardziej stwierdziła niż spytała moja żona.
– Muszę. Mięsa nie wystarczy na długo, puszek też niewiele już zostało. Może pójdę jutro trochę dalej, spróbuję nie tylko zapolować, ale i znaleźć coś przydatnego – powiedziałem, choć miałem świadomość, że tylko bardziej ją zaniepokoję.
– Nie lubię, kiedy wychodzisz. – Kasia mocniej wtuliła się we mnie, jakby chciała mnie zatrzymać.
– Nie martw się, wezmę karabin. – Miałem nadzieję, że to zabrzmi uspokajająco.
Pistolet i karabin zdobyłem krótko po zagładzie miasta. Zamierzałem wyprawić się na teren Szpitala Wojskowego po zapas leków i środków opatrunkowych. Nie wiedziałem jeszcze, że do tego właśnie miejsca przywieziono część ludzi po atakach biologicznych. Większość z nich zmarła, ale reszta... Pierwszego spotkałem już w okolicach stróżówki przy bramie; broczący krwawą pianą z pyska człekokształtny stwór rzucił się na mnie. Miał na sobie zalany krwią mundur i na szczęście był sam. Zginął od ciosów mojego noża, a ja zabrałem mu wszystko, co mogło mieć jakąkolwiek wartość, w tym pistolet i karabin maszynowy. Nie używam ich do polowania, bo hałas mógłby ściągnąć na mnie kłopoty, poza tym nie mam zbyt wiele amunicji.
– Potrawka z królika à la koniec świata, podano do stołu – zażartowała Kasia, nakładając jedzenie na talerze. – Otwórz wino, kochanie.
Jedliśmy powoli, wpatrując się w ogień i sącząc lekko skwaśniałe wino. Godzinę później Julka zasnęła, a mnie na krótką chwilę udało się nawet zapomnieć, że siedzimy w piwnicy, podczas gdy na zewnątrz pomału kona świat.
* * *
– Kurwa, kurwa, kurwa… – mruknąłem do siebie kolejny raz, poprawiając opaskę uciskową zawiązaną powyżej kolana.
Wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. To miał być krótki wypad, co prawda trochę dalej niż zwykle, ale nieszczególnie niebezpieczny. Sprawy zaczęły się pieprzyć jeszcze przed wyjściem z kryjówki, kiedy urwał mi się górny guzik w kombinezonie. Zastąpiłem go agrafką i przestałem o tym myśleć, lecz teraz uważam, że to był znak, aby jednak zostać w domu. Teraz ta sama agrafka spinała brzegi brzydkiej, poszarpanej rany na mojej łydce, a ja, trzęsąc się z zimna i nerwów, gorączkowo zastanawiałem się co dalej.
Sfora dopadła mnie w środku dnia, tuż za wiaduktem kolejowym na Krzyckiej. Nie mam pojęcia, co skłoniło te stwory do wyjścia z kryjówek przed zmrokiem ani skąd w ogóle się tam wzięły. Zamierzałem splądrować ruiny domu towarowego przy Wawrzyniaka, a później przejść się na szaber po osiedlu domków jednorodzinnych. Sklep okazał się wymieciony do czysta, udało mi się tylko zdobyć puszkę zamrożonej coca-coli, która utknęła we wnętrznościach automatu. Gdy wychodziłem głównym wejściem, z boku skoczył na mnie jeden z zarażonych i obalił na śnieg. Desperackim wysiłkiem udało mi się skopać go z siebie, ale z głośnym skowytem nadbiegli jego kumple. Gnali, podpierając się rękoma, bardziej jak małpy niż ludzie. Szybko oceniłem, że nie zdołam powystrzelać ich wszystkich, więc nawet nie sięgałem po karabin. Uciekałem długo, kierując się w stronę bloków z wielkiej płyty na Osiedlu Przyjaźni. Nie miałem szans na otwartym terenie, mogłem jedynie mieć nadzieję, że zgubię stwory we wnętrzu któregoś z budynków. Siedemset metrów biegiem, w kombinezonie i z plecakiem. Napędzany adrenaliną, poganiany wyciem, dopadłem do pierwszego bloku. Osiedle pamiętające czasy PRL-u składało się z budynków tworzących podkowy. Górne poziomy spłonęły dawno temu, potem pożary zgasły samoistnie. Wbiegłem na trzecie lub czwarte piętro i przemieszczając się pomiędzy klatkami schodowymi, udało mi się zgubić pościg. Wyszedłem z bloku i skierowałem się do drugiego, największego w kompleksie, składającego się właściwie z dwóch połączonych ze sobą budynków. Tutaj postanowiłem na chwilę się zaszyć, uspokoić serce i oddech przed drogą powrotną. Niestety, gdy szukałem kryjówki, schody zarwały się pode mną i runąłem piętro w dół. Spadając, zahaczyłem nogą o poręcz schodów i głęboko rozerwałem mięsień łydki.
Siedziałem teraz w jakimś pustym mieszkaniu, starając się wszelkimi siłami zatamować krwotok. Opaska uciskowa trochę pomogła, lecz wiedziałem, że to tylko tymczasowe rozwiązanie. Spiąłem brzegi rany agrafką i mocno zabandażowałem. Przymknąłem oczy, zastanawiając się, co robić.
Obudził mnie skowyt. Sądząc po półmroku zalegającym w kątach opuszczonego mieszkania, musiałem zasnąć na ładnych parę godzin. Podszedłem do okna i ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz. Zapadał zmrok, a pomiędzy blokami włóczyły się grupki zarażonych.
– Kurwa, kurwa, kurwa… – Który to już raz dzisiaj?
Drogę do domu miałem właściwie odciętą. Nie odważę się wyjść po zmroku, kiedy grasują tu te człekokształtne bestie. Miałem nadzieję, że rano choć część z nich sobie pójdzie. Zachciało mi się dalszych wypadów, świetnie, po prostu super.
Niewiele pamiętam z tej nocy. Zabarykadowałem się w mieszkaniu, zastawiając drzwi starą komodą. Kiedy ją przesuwałem, czułem, jak po nodze ściekają mi strużki świeżej krwi. Nie chciałem zdradzać swojej obecności, więc nie rozpalałem ognia. Skuliłem się w rogu pokoju, pod zdjęciem roześmianej pary na tle „marsjańskiego” schroniska na szczycie Śnieżki. Ciekawe, czy ono jeszcze stoi…? Trząsłem się z zimna i chyba dostałem gorączki. Zapadałem w nerwowy sen, co chwilę budząc się ze wstrząsem.
Nad ranem nadal żyłem. Noga pulsowała tępym bólem, ale przynajmniej przestała krwawić, gorączka też chyba powoli mijała. Wypiłem trochę wody z manierki schowanej pod kombinezonem i ostrożnie rozruszałem zastałe mięśnie. Utykałem dość mocno, lecz mogłem chodzić. Widok z okna był pocieszający, wszystko wskazywało na to, że zarażeni przenieśli się gdzie indziej.
Drogę do kryjówki pamiętam jak przez mgłę. Kuśtykałem przez zaśnieżony świat, kuląc się ze strachu na każdy głośniejszy dźwięk. W Parku Południowym noga znów zaczęła krwawić. Chopin jak zwykle nie przejął się moją obecnością, za to we wnykach, które zastawiłem kilka dni temu, znalazłem zmrożone truchło królika. Jednym z bardzo niewielu plusów nuklearnej zimy jest to, że żarcie się nie psuje, tylko zamarza zaraz po śmierci. Zmierzając niezdarnie w stronę kryjówki, co parę kroków zostawiałem za sobą niewielkie plamy krwi, wyraźnie odcinające się na śniegu. Świat rozmywał mi się przed oczami, głowa była podejrzanie lekka, jakbym zamiast mózgu miał watę.
– Jeszcze kilkaset metrów, już niedaleko… – Chyba mówiłem to na głos, ale nie jestem pewien.
Nie miałem sił zacierać za sobą śladów, obiecałem sobie, że zajmę się tym później. Odblokowanie drzwi do kryjówki okazało się zbyt trudne. Widziałem podwójnie, ręce nie chciały mnie słuchać. Oparłem się głową o bramę i zacząłem pukać.
* * *
– Leż, nie próbuj wstawać. – Głos mojej żony dobiegał z oddali, choć jej twarz majaczyła mi tuż przed oczami. – Nic nie mów.
Nawet gdybym chciał wstać, to i tak nic by z tego nie wyszło, bo przygniatał mnie ogromny ciężar kołdry. Chyba znów zasnąłem lub straciłem przytomność.
Kilka godzin lub dni później odzyskałem świadomość. Julka spała przy mnie, Kasia mieszała coś w kociołku nad ogniskiem. Gdy zobaczyła, że nie śpię, podała mi wody. Piłem łapczywie, w sumie chyba ze trzy szklanki po kolei. Poczułem się dużo lepiej, a kiedy zjadłem trochę bulionu z królika, wiedziałem już, że z tego wyjdę.
Dochodziłem do siebie przez parę dni. Leżałem, patrząc, jak dym ulatuje przez dziurę w suficie, i próbowałem nie myśleć, co stałoby się z moją rodziną, gdybym nie wrócił. Krzywo pozszywana przez żonę rana na nodze goiła się dobrze, szkoda tylko, że do dezynfekcji zużyliśmy prawie całą wódkę. Nie byłem jeszcze w stanie polować, więc nasze zapasy kurczyły się w zastraszającym tempie. Odpoczynek dobrze mi zrobił. Tydzień później byłem gotowy do wyjścia dalej niż kilka metrów od kryjówki.
Pierwsze polowanie po przerwie okazało się wyjątkowo udane. Jeszcze na samym skraju Parku Południowego wypatrzyłem sporą łanię. Cicho podkradłem się do niej i położyłem strzałem z łuku w szyję. Ponad pół dnia zajęło mi dowleczenie jej do kryjówki, ale zdobyliśmy zapas jedzenia na wiele dni. Podczas kolejnego wypadu znalazłem w starym bloku niemal nietknięte mieszkanie, a w nim trochę konserw. Wszystko zdawało się iść dobrze. Nawet mróz jakby lekko zelżał.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Krzysztof Haladyn, 2021 COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2021
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-684-5
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
ILUSTRACJA NA OKŁADCE Vladimir Nenov
PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak
REDAKCJA Dorota Pacyńska
KOREKTA Mirosław Ruszkiewicz
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow