Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Milde to mieszkanka Skrajów – miejsca, gdzie pozbawione praw matki i córki żyją w trudnych warunkach poza społeczeństwem. Niemile widziane w mieście, zostają deportowane w rejon przygraniczny. W Milde narasta jednak bunt wobec tej sytuacji. Ma siedemnaście lat, kiedy wraz z przyjaciółkami rozpoczyna zamieszki w nadmorskim kurorcie i zostaje aresztowana. Dostaje wybór: egzekucja bądź zgoda na udział w locie badawczym prosto w czarną dziurę.
Milde wybiera kosmiczną wieczność…
Horyzont zdarzeń to poruszająca powieść o ucisku, emigracji, solidarności, traumie i stracie. Balsam Karam tworzy własny język, żeby opisać niezachwianą wiarę młodej kobiety w lepszy świat i jej opór przed koniecznością podporządkowania się.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 158
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kochanym córkom
Havanie Prince Karam
Evorze Farah Havanie Karam
Umiłowana
Jesteś moją siostrą
Jesteś moją córką
Jesteś moją twarzą; jesteś mną
Toni Morrison
Jeśli chodzi o całe gadanie o homoseksualności Marcosa: Marcos jest gejem w San Francisco, czarnym w RPA, Azjatą w Europie, chicano w San Isidro, anarchistą w Hiszpanii, Palestyńczykiem w Izraelu, Indianinem na ulicach San Cristóbal, członkiem gangu w Nezahualcóyotl, punkiem na uniwersytecie, Żydem w Niemczech, rzecznikiem praw obywatelskich w wojsku, feministą w partiach politycznych, komunistą w postzimnej wojnie, więźniem w zakładzie karnym w Cintalapie, pacyfistą w Bośni, Mapuczem w Andach, nauczycielem w CNTE, artystą bez galerii i portfolio, panią domu w sobotni wieczór w dowolnej dzielnicy dowolnego Mexico City, rebeliantem pod koniec dwudziestego wieku w Meksyku, strajkującym w CTM, uczciwym reporterem z redakcji krajowej, szowinistą w ruchu feministycznym, samotną kobietą w metrze o dziesiątej wieczorem, emerytem podczas demonstracji na placu Zócalo, chłopem małorolnym bez ziemi, zmarginalizowanym redaktorem, bezrobotnym robotnikiem, lekarzem bez gabinetu, buntowniczym studentem, człowiekiem niezależnie myślącym w dobie neoliberalizmu, pisarzem bez książek i czytelników i – co całkowicie pewne – zapatystą w południowo-wschodnim Meksyku. Marcos jest pierwszym lepszym człowiekiem na tym świecie. Reprezentuje wszystkie uciśnione mniejszości w chwili, gdy stawiają opór, eksplodują i krzyczą: Ya basta! Wszystkich uciśnionych podczas poszukiwania właściwego słowa, swojego słowa, tego, które zwróci większość tym wiecznie rozczłonkowanym, nam.
Subcomandante Marcos
Na Ziemi, w miejscu jak każde inne, gdzie tworzące szachownicę miasto ciągnęło się ku morzu szerokimi plażami, które czasem odpychały morską wodę, a czasem ulegały rozlewającym się po nich falom, jedna z matek pochodzących ze Skrajów uklękła w świetle latarni na nadmorskiej promenadzie i poprawiła łańcuch roweru.
Jak zawsze po zmroku podniosła się z ziemi, z ziemi jak każda inna, i otrzepała bluzkę z piasku i muszli – rozpościerało się nad nią niebo gwiaździste, czarne i nieskończone, a ona przesunęła palcem od Wielkiego Wozu do Oriona i Małej Niedźwiedzicy, przejechała nim wzdłuż gwiazdozbiorów Bliźniąt i Panny i zatrzymała przy Wenus, większej i silniejszej niż kiedykolwiek.
Matka przyjrzała się uważnie gwiaździstemu niebu i przy świetle latarki zrobiła kilka starannych notatek na temat rozmiaru nieboskłonu i ruchów ciał niebieskich, uprzednio opatrzywszy je datą i godziną. Potem zapisała różnice między wczorajszym a dzisiejszym wieczorem, wszystkie warte odnotowania (niezbyt liczne), prognozy na jutrzejszy wieczór (bardzo dobre) i to, co gwiazdy ogólnie mówiły o sytuacji na świecie w tamtej chwili (nadzwyczaj dużo).
Wkrótce zapisze w całości złoty, połyskujący notatnik, który dostała od Essy, i znów będzie musiała zbierać w mieście białe papierowe torby ze sklepów i przy świetle jedynej latarni na Skrajach mierzyć, ciąć i zszywać notesy, żeby móc je ze sobą nosić. Co roku pytała w swoje urodziny Essę, jak to możliwe, że ją na to stać, i co roku Essa dawała jej w odpowiedzi jedynie buziaka i dwa kubki gorącej kawy; schodziły z nimi w dół zbocza w popołudniowym świetle i w chwili, gdy niebo spowijało Skraje mgłą i zapadał zmierzch, siadały w miejscu, gdzie gęstniały obrastające zbocze krzaki.
Tutaj, nad promenadą, niebo pozostawało wygwieżdżone, a ulice opustoszałe i lśniące. Matka schowała notatnik, podniosła z piasku wypełniony po brzegi kosz rowerowy i zaczęła powoli pedałować; owoce znalezione na miejskich śmietnikach polerowała po drodze do połysku podartą bluzką, wiszącą na jej ciele. Gryzła dojrzałe śliwki zwędzone z należącego do niej niegdyś straganu z warzywami i ciepło myślała o Pepe i jego wózku.
Może nawet widział, jak obchodzi stragan w tę i z powrotem, gdy po południu tłum stężał i klienci podawali mu torbę za torbą, żeby je zważył i przyjął zapłatę; może nawet cofnął się o krok, kiedy matka, zakradająca się od strony arbuzów i brukwi, pojawiła się nagle na wysokości kolb kukurydzy – dwie za dychę – i mieniących się żółcią i różem śliwek; może nawet chciał jej coś powiedzieć, ale się zreflektował, nie wiedząc co ani jak i nie mając pewności, czy ona w ogóle chciałaby być widziana. Może wolała przyjść i odejść niezauważona. Skradała się, to prawda, ale wcale się nie wstydziła swojego zachowania; nie jest wstydem brać to, czego się potrzebuje, szczególnie że któż inny, jeśli nie Pepe, miałby przyznać jej prawo do brania tego, co daje ziemia i co pewnego dnia ona sama bezceremonialnie zaoferowała właśnie jemu? Proszę, powiedziała, rozkładając szeroko ręce, a Pepe patrzył, jak się odwraca i – tak jak teraz – z wolna odchodzi w stronę Skrajów.
Wczesne lato, przy drogach wyjazdowych z miasta drzewa jaśminu stoją w pełnym kwiecie. Pochodząca ze Skrajów matka, która niegdyś sprzedawała warzywa, zmierzała już do domu, do tych, których kochała i którzy ją kochali, a towarzyszyło jej wszechogarniające poczucie, że świat ją ogrzewa, drzewa obejmują i wszystko wokół dobrze jej życzy. Przy drodze szczury chowające się w ciągu dnia przed stopami białych turystów niepewnie wystawiały nosy, a ona w przypływie nagłej czułości rzuciła im dwa miękkie pomidory i nadgryzioną śliwkę, którą miała włożyć do ust. Proszę, mam nadzieję, że będzie wam smakowało, powiedziała cicho i popedałowała dalej.
Kiedy przejeżdżała koło od dawna nieużywanego miejsca egzekucji i spostrzegła, że pali się tam światło, nawet nie przeczuwała, że później tej nocy będzie ostatnią z matek widzących Milde żywą.
Za dnia pętle szubienic wisiały na tyle wysoko, że kołysane wiatrem przelatywały nad murem i przykuwały spojrzenia przechodniów, ale teraz – gdy zbliżał się świt – paliły się dwa z czterech reflektorów, a przed murem stała zaparkowana biała furgonetka.
Sprzedawczyni warzyw zatrzymała się, oparła rower o mur i wspięła się na siodełko, żeby zajrzeć do środka.
Była tam kobieta, młoda, wychudzona. Po jej bokach stało dwóch białych mężczyzn, a tuż obok nich kolejnych dwóch. Kobieta miała krótko obcięte włosy i przepaskę na jednym oku, ręce związane z tyłu na plecach.
Jeden z mężczyzn, jeszcze chłopiec, ściągnął tę przepaskę i podał ją drugiemu. Coś jej powiedział, zaczekał na odpowiedź. Odpowiedziała – tylko co? Nie dało się usłyszeć, a cała wymiana zdań szybko się skończyła.
Chłopiec naciągnął kobiecie na głowę ciemną płachtę i zdjął jej laczki. Blady jak kreda podprowadził ją do pętli, a gdy sznur zaciskał się na szyi, kobieta stała z wysoko uniesioną głową.
Wokół wciąż trwało wczesne lato, drzewa jaśminu były tymi samymi co zawsze, a na niebie widniała niebieskozielona smuga. Odtąd każdy kolejny świt miał łączyć się w jakiś sposób z tym tutaj.
Kiedy sprzedawczyni warzyw zeszła z siodełka i pospiesznie odjechała, na miejscu egzekucji słychać było już tylko głosy mężczyzn.
Później, gdy goniec przyniósł Essie zwinięte na dnie pudełka te kilka rzeczy, które należały do Milde, sprzedawczyni warzyw na widok przepaski na oko miała zrozumieć, kim była tamta młoda kobieta. Matki i dzieci ze Skrajów udały się tej samej nocy do miasta, zeszły ze zbocza, ruszyły autostradą, minęły stacje benzynowe i weszły między pobielone domy wyznaczające jego początek i koniec. Grupkami i w szeregach, parami lub czwórkami, jak rozsypane perły, które ktoś niedbale nawlókł na sznurek, matki i dzieci ze Skrajów kroczyły przez miasto, podczas gdy napotykane przez nich samochody zmieniały się w pochodnie, a każdy rzucony kamień – w pieśń; matki i dzieci ze Skrajów szły promenadą, którą dzieci z torbami termicznymi na plecach lub grabiami w rękach wędrowały po wielokroć wcześniej i na której wciąż płonęły stosy leżaków, a po ulicy walały się przewrócone śmietniki; matki przemierzały aleje, po których dzieci powłóczyły niegdyś obtartymi stopami, i zatrzymywały się przy każdej kawiarni i restauracji, prosząc gości, żeby wstali od stołów i się do nich przyłączyli. Dzieci i matki krzyczały: Nie damy wam spokoju i pokój nie nastanie, dopóki Skraje, które Milde tak kochała i które ją kochały, nie otrzymają wyjaśnienia, co się z nią stało. Nie docierały do nich jednak żadne wieści i żadna Milde nie wróciła do domu.
Niczym ścigana sprzedawczyni warzyw przeszła przez pola trzciny cukrowej, ostrej i tnącej nagie stopy, i udała się w stronę gór, które rozpalone do czerwoności wznosiły się na wschodzie. Wyszła na stepy i półpustynię, i powędrowała dalej do jaskiń, dających chłód i wytchnienie. Dotarłszy tam, pośród kamieni i kurzu odszukała miejsce, gdzie jej bohaterka Milde siedziała niegdyś w ukryciu, i się położyła.
Potem – gdy nie szukano już nikogo innego poza Milde i nikogo innego nie oskarżano o pożar, który w upale przeszedł z miejskiego biura urbanistycznego na ministerstwo edukacji i dalej na pobliskie budynki ambasad – Skraje odkładały pieniądze z każdej sprzedanej piłki plażowej, ręcznika czy korali z porcelanowych paciorków, żeby kupić Milde tyle konserw i butelek z wodą, ile zdoła unieść. Prosiły, żeby była maksymalnie ostrożna, i zapewniały, że od czasu do czasu będą do niej zaglądać, że od czasu do czasu dostanie wszystko, czego jej trzeba – niech tylko zrozumie, jakie to ważne, żeby wciąż pozostawała w ukryciu i nawet nie myślała o powrocie do domu, słyszysz, co mówię? Nie, jeszcze przez jakiś czas, prosiła Essa, dalej pakując torbę córki – nie wracaj do domu przez kilka miesięcy, dodała i odwróciła się do Milde, która skinęła głową i przyrzekła, no jasne, oczywiście, kilka miesięcy, żaden problem.
W tym właśnie miejscu, oparta może nawet o tę samą ścianę, siedziała sprzedawczyni warzyw bez wody i jedzenia przez dwa dni i trzy noce i spała tylko w tych momentach, gdy słońce, białe i ogromne, padało na ściany jaskini, a jej twarz chłonęła amoniak z powietrza przesyconego zapachem morza.
Kiedy sprzedawczyni warzyw wróciła na Skraje, jej opowieść zdążyła nabrać kształtu, którego się trzymała, zacząwszy wreszcie pisać.
Tak to było i tak to się stało – pisała. – Taka była Milde i tak potoczyło się jej życie wieczne.
Milde ma siedemnaście lat i właśnie dotarła do wejścia do jaskini. Na ścianach i podłożu nie widać rysunków, tylko odchody i kurz. Podnosi grudkę, podsuwa pod nos, próbuje zgadnąć, jakie zwierzę ją tu po sobie zostawiło, ale do niczego nie udaje jej się dojść. Czy to bobki jaszczurki? Trudno stwierdzić.
Z ramion ściąga szal i wyciera nim miejsce, gdzie ma odtąd siedzieć, jeść i spać – uderza nim o ściany, jedną po drugiej, żeby pozbyć się kurzu, a potem znów wyciera ziemię.
Chce zrosić podłoże, żeby osiadł kurz, ale nie ma aż tyle wody. Pije, wmawia sobie, że po całym dniu powinna obmyć twarz i ręce, i staje tam, gdzie postanowiła, że będzie posłanie. Woda ścieka jej po głowie, szyi, piersiach i wsiąka w ziemię. Tym sposobem Milde mimo wszystko skropiła to miejsce wodą. Dobrze, sprytnie, myśli i siada na ziemi, a potem nie wie, co robić.
Jest maj i kilka wieczorów wcześniej, pośród miejskich ciemności, Milde podłożyła ogień pod dwa budynki. Trzeci, gdzie na posterunku siedział strażnik, który ją zobaczył i był w stanie opisać, zajął się ogniem przez przypadek. Wiatr, drzewa, Milde sama nie wie. Kładzie się i myśli o strażniku, który ją widział, i o tym, jaki zdawał się zdziwiony. Potem myśli o matkach i dzieciach ze Skrajów i zasypia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tytuł oryginału: Händelsehorisonten
Copyright © by Balsam Karam, 2018
Copyright © for Polish translation by Agata Teperek, 2023
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2023
Händelsehorisonten © Balsam Karam, first published by Norstedts, Sweden, in 2018.
Published by agreement with Norstedts Agency and Booklab Literary Agency.
The cost of this translation was supported by a subsidy from the Swedish Arts Council, gratefully acknowledged.
Cytat pochodzi z Umiłowanej Toni Morrison,
tłum. Kaja Gucio (Wydawnictwo Poznańskie 2023).
Cytat pochodzi z Från sydöstra Mexicos underjordiska berg
Subcomandante Marcos, szwedzkie tłum. Erik de la Reguera (Ordfront 2004).
Wydanie I
EPUB 978-83-7528-341-9
MOBI 978-83-7528-342-6
PDF 978-83-7528-343-3
Fotografie na okładce:
Carla Orrego Veliz (Balsam Karam)
Łukasz Kowalkowski (Agata Teperek)
Projekt okładki: Zuzanna Leśniak
Redakcja: Elżbieta Żukowska
Korekta: Anna Piwowarczyk, Monika Pruska
Redaktorki prowadzące: Urszula Obara, Marta Pilarska
Redaktor naczelny: Fabian Cieślik
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.,
ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk
tel. 58 301 47 00, [email protected], www.marpress.pl
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek