Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Genialna powieść o wyrównaniu rachunku krzywd.
Dopiero treść drugiej części Hrabiego Monte Christo przynosi właściwą opowieść o czynach tytułowego bohatera najsłynniejszej opowieści Aleksandra Dumasa. Metamorfoza, jaką w tomie pierwszym przechodzi Edmund Dantès – młody i ubogi marynarz, odznaczający się zarówno szlachetnością, jak i naiwnością – sprawia, że w drugiej części powieści staje się on zupełnie innym typem bohatera. Dopiero tutaj poznajemy prawdziwe oblicze hrabiego Monte Christo – wyrachowanego, inteligentnego i ekscentrycznego arystokraty, ogarniętego żądzą okrutnej zemsty za niesprawiedliwe wieloletnie uwięzienie i pokrzyżowanie planów życiowych.
Pasjonująca i trzymająca w napięciu przygodowa powieść o zemście hrabiego Monte Christo pozwala także poznać mentalność i życie codzienne francuskich „ludzi pieniądza” pierwszej połowy XIX wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 892
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
A oto, co się działo w domu prokuratora po odjeździe pani Danglars, podczas gdy Valentine rozmawiała z Maksymilianem.
Pan de Villefort przyszedł razem z żoną do pokoju ojca.
Przywitali się z nim, po czym kazali odejść Barrois, lokajowi, który służył u pana Noirtier już od dwudziestu pięciu lat, i usiedli przy starcu.
Pan Noirtier siedział w wielkim fotelu na kółkach. Usadzano go w nim rano, a wieczorem przenoszono do łóżka. Fotel stał przed wielkim lustrem, w którym odbijał się cały pokój, tak że starzec mógł widzieć, kto wchodził, kto wychodził i w ogóle wszystko, co się działo wokół niego.
Nieruchomy niczym trup, patrzył teraz uważnie bystrymi oczyma na swoje dzieci: ich ceremonialny ukłon zapowiadał, że przyszli w oficjalnej, a nieoczekiwanej sprawie.
Zostały mu tylko wzrok i słuch – tylko one ożywiały to ciało, będące już właściwie w trzech czwartych w grobie, a z owych dwóch zmysłów jeden zdradzał otoczeniu, że w posągu tym istnieje wewnętrzne życie. Spojrzenie to przypominało dalekie światło, które mówi człowiekowi zabłąkanemu w nocy na pustkowiu, że jest jeszcze ktoś, kto czuwa w ciszy i ciemnościach.
I tak w czarnym oku pana Noirtier, ocienionym czarną brwią – włosy za to, długie, opadające na ramiona, już pobielały – w tym oku zebrała się cała energia, cały spryt, cała siła i inteligencja, jakie niegdyś rozproszone były w całym ciele. Bywa tak często, gdy zamierają inne organy, w jednym koncentruje się cała żywotność człowieka. Pan Noirtier nie mógł poruszyć ręką, nie mógł przemówić ani wstać, ale spojrzenie zastępowało mu wszystko: rozkazywał wzrokiem i wzrokiem dziękował.
Był to prawdziwy trup o żywych oczach, trudno o coś okropniejszego nad widok tej twarzy z marmuru, w której zapalały się nagle błyski gniewu lub radości. Trzy tylko osoby rozumiały ten język sparaliżowanego: Villefort, Valentine i stary sługa.
Ale pan de Villefort rzadko odwiedzał ojca – tylko wtedy, gdy koniecznie musiał, a gdy już zaszedł, nie starał się sprawić ojcu przyjemności rozmową. Toteż jedyną radością starca była jego wnuczka. Dzięki oddaniu, miłości i cierpliwości Valentine doszła do takiej wprawy, że rozumiała wszystko, co Noirtier chciał wyrazić spojrzeniem. Na tę mowę niemą i niezrozumiałą dla kogokolwiek innego odpowiadała słowami i mimiką, w którą wkładała całe swoje serce. I tak toczyły się między nimi ożywione dialogi. Ów mniemany posąg, który już niemal obracał się w proch, był nadal człowiekiem o ogromnej wiedzy, niezwykłej przenikliwości i tak silnej woli, jak tylko może być silny duch zamknięty w nieposłusznej materii, nad którą utracił władzę.
Valentine nauczyła się więc rozumieć myśli starca i przekazywać mu swoje, a dzięki tym starannym analizom rzadko się zdarzało, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy codzienne, by nie odgadła dokładnie jego życzeń lub potrzeb.
Stary sługa służył swojemu panu – jak już mówiliśmy – od dwudziestu pięciu lat i znał tak dobrze jego nawyki, że Noirtier niemal nigdy nie musiał go o nic prosić.
Villefort nie potrzebował jednak pomocy ani córki, ani służącego, aby przeprowadzić z ojcem zamierzoną rozmowę. Znał dobrze, jakeśmy powiedzieli, mowę starca, a jeśli z nim nie rozmawiał, to dlatego, że go to nudziło lub przez obojętność.
Pozwolił więc, by Valentine zeszła do ogrodu, odprawił sługę, usiadł po prawej stronie ojca (pani de Villefort zasiadła po lewej) i rzekł:
– Niech ojca nie dziwi, że Valentine nie przyszła razem z nami i że oddaliłem Barrois. Narada, jaką chcemy z ojcem odbyć, jest takiego rodzaju, że nie powinni być przy niej ani młoda panienka, ani służący. Pragniemy coś ojcu oznajmić.
Podczas tego wstępu twarz Noirtiera pozostała niewzruszona, zaś Villefort zatapiał w nim tak badawcze spojrzenie, jakby chciał mu przeniknąć do głębi duszy.
– Jesteśmy pewni – ciągnął prokurator swoim lodowatym tonem, który zdawał się nie dopuszczać żadnego sprzeciwu – że ci się spodoba to, co ci chcemy zakomunikować.
Wzrok starca pozostał bez wyrazu: słuchał, i tyle.
– Postanowiliśmy wydać za mąż Valentine.
Zapewne więcej emocji niż pan Noirtier okazałby na taką wieść posąg z wosku.
– Ślub odbędzie się za trzy miesiące.
Wzrok starca pozostał martwy.
Pani de Villefort wtrąciła więc szybko:
– Myśleliśmy, że ta wiadomość zainteresuje ojca, bo przecież Valentine cieszy się ojca szczególną sympatią. Pozostaje nam już tylko wymienić nazwisko człowieka, który zostanie jej mężem. To jedna z lepszych partii, o jakich Valentine mogłaby pomyśleć. Młodzieniec ten posiada majątek, piękne nazwisko, a jego znakomite wychowanie i upodobania gwarantują naszej Valentine prawdziwe szczęście. A zresztą jego nazwisko nie jest zapewne ojcu nieznane. Chodzi o pana Franza de Quesnel, barona d’Epinay.
Podczas przemówienia żony Villefort nie spuszczał ani na chwilę wzroku ze starca.
Gdy pani de Villefort wymówiła nazwisko Franza, oczy Noirtiera, którego syn znał tak dobrze, zadrgały; jego powieki rozwarły się jak wargi, które chcą wyrzucić z głębi słowa – i ze źrenic wystrzeliły mu błyskawice.
Villefort wiedział dobrze o dawnej nienawiści politycznej, jaka dzieliła jego ojca i ojca Franza, zrozumiał tę iskrę i to wzburzenie. Udał jednak, że tego nie dostrzegł i podjął rozmowę tam, gdzie skończyła jego żona:
– Ojcze, rozumiesz dobrze, że Valentine skończy niedługo lat dziewiętnaście i musi wreszcie wyjść za mąż. Niemniej nie zaniedbaliśmy pomyśleć tu także o ojcu. Upewniliśmy się, że mąż Valentine zgodzi się – może nie na to, aby mieszkać z nami, mogłoby to być krępujące dla młodego małżeństwa – ale na to, aby ojciec zamieszkał z nimi. Valentine kocha ojca bardzo, a ojciec odwzajemnia jej to uczucie – w ten sposób, mieszkając u nich, nie będzie się musiał ojciec wyrzekać żadnych swoich przyzwyczajeń, a oprócz wnuczki zyska też i wnuka. Razem będą się ojcem opiekowali.
W oczach Noirtiera pojawił się krwawy blask.
Widać było, że przeżywa coś strasznego, krzyk bólu i gniewu podchodził mu do gardła, a nie mogąc z niego ujść, dusił go. Spurpurowiała mu twarz, a wargi zsiniały.
Villefort spokojnie otworzył okno, mówiąc:
– Gorąco tu, upał ojcu szkodzi.
Podszedł znów do ojca, ale już nie usiadł.
– Mariaż ten – dodała pani de Villefort – bardzo podoba się panu d’Epinay i jego rodzinie. A zresztą cała jego rodzina składa się tylko ze stryja i ciotki. Jego matka umarła, wydając go na świat, a ojciec został zamordowany w roku 1815. Dziecko miało wtedy zaledwie dwa lata. Pan Franz jest zatem całkowicie panem swojej woli.
– To było tajemnicze morderstwo – rzekł Villefort. – Jego sprawcy są do tej pory nieznani, chociaż podejrzewano wiele osób, jednak nikogo ostatecznie nie oskarżono.
Noirtierowi udało się skrzywić usta, jakby w uśmiechu.
– Jakoż prawdziwi winowajcy – ciągnął Villefort – to znaczy ci, którzy rozumieją, że popełnili zbrodnię, których może dotknąć sprawiedliwość ludzka, a po śmierci i boska, byliby bardzo szczęśliwi, gdyby mogli być na naszym miejscu – gdyby mogli wydać córkę za pana Franza. Uwolniliby się bowiem w ten sposób od wszelkich podejrzeń.
Noirtier uspokoił się dzięki sile woli, którą trudno byłoby podejrzewać w tak zniszczonym organizmie.
– Tak, rozumiem – odpowiedział spojrzeniem Villefortowi, a w spojrzeniu tym malowała się głęboka wzgarda i gniew.
Villefort odpowiedział na to lekkim wzruszeniem ramion.
Następnie dał znak żonie, aby powstała.
– A teraz, ojcze – odezwała się pani de Villefort – przyjmij wyrazy naszego uszanowania. Chciałby ojciec, aby przyszedł też do niego Edwardek?
Ustalone było, że starzec wyraża zgodę przymykając powieki, a odmowę – mrugając nimi kilkakrotnie. Jeżeli zaś czegoś sobie życzył, podnosił oczy w górę.
Gdy chciał, aby przyszła do niego Valentine, przymykał prawe oko.
Gdy wołał Barrois, przymykał lewe.
Na propozycję pani de Villefort szybko zamrugał oczyma.
Na ten wyraźny znak odmowy pani de Villefort przygryzła usta.
– Przysłać więc ojcu Valentine? – spytała.
– Tak – dał znak starzec, przymykając szybko oczy.
Państwo de Villefort ukłonili się starcowi i wyszli, rozkazawszy służącemu, aby wezwał Valentine, która zresztą wiedziała, że będzie panu Noirtier potrzebna.
Zaraz potem wbiegła do pokoju Valentine, wciąż zaróżowiona z emocji.
Spojrzała na dziadka i natychmiast odgadła, jak bardzo cierpiał i że ma jej wiele do powiedzenia.
– Och, dziaduniu, co tu się stało? – zawołała. – Ktoś cię rozgniewał? Gniewasz się, prawda?
– Tak – dał znak starzec, przymykając oczy.
– Na kogo? Na ojca? Nie? Na macochę? Nie… Na mnie?
– Tak.
– Na mnie? – zdumiała się Valentine.
Starzec przytaknął.
– Ale co ja takiego zrobiłam, dziaduniu?
Nie było odpowiedzi, więc pytała dalej:
– Nawet u ciebie dziś nie byłam, ktoś ci coś musiał o mnie powiedzieć?
– Tak – przytaknął żywo pan Noirtier.
– No, niechże się zastanowię. Boże drogi, przysięgam ci, dziadziu… A!… Właśnie wyszedł stąd ojciec z macochą?
– Tak.
– I to oni ci powiedzieli coś takiego, że się tak zdenerwowałeś? Co to mogło być? Mam ich zapytać, o co chodzi, abym się mogła przed tobą usprawiedliwić?
– Nie, nie! – odpowiedział spojrzeniem.
– Przerażasz mnie! Boże, co oni ci mogli powiedzieć?
Zastanowiła się.
– O, już mam! – zniżyła głos i podeszła do dziadka. – Czy aby nie mówili ci o moim ślubie?
– Tak – odpowiedział gniewny wzrok.
– Rozumiem. Masz mi za złe, że ci nic nie powiedziałam. Ale widzisz, zakazali mi wspominać ci o tym. Zresztą mnie też o tym nie powiedzieli, dowiedziałam się przypadkiem. Dlatego byłam tak powściągliwa. Przebacz, dziadziu.
Oczy pana Noirtier zmatowiały i znieruchomiały, zdając się mówić: smuci mnie nie tylko twoje milczenie.
– O co chodzi? – spytała dziewczyna. – Może myślałeś, że cię opuszczę? Że gdy wyjdę za mąż, zapomnę o tobie?
– Nie – dał znak starzec.
– To powiedzieli ci, że pan Epinay zgodził się, abyśmy zamieszkali razem?
– Tak.
– No to dlaczego się gniewasz?
Oczy starca przybrały wyraz nieskończonej czułości.
– Tak, rozumiem. Dlatego, że mnie kochasz?
Starzec potwierdził.
– Boisz się, żebym nie była nieszczęśliwa?
– Tak.
– Nie lubisz pana Franza?
– Nie, nie, nie! – zamrugały oczy.
– Więc bardzo się tym martwisz, dziaduniu?
– Tak.
– No to posłuchaj, dziadziu – rzekła Valentine, klękając przy panu Noirtier i obejmując go za szyję. – I ja się martwię, bo ja też nie lubię pana Epinay.
Błysk radości pojawił się w oczach starca.
– Przypominasz sobie, jak się na mnie rozgniewałeś, gdy chciałam wstąpić do klasztoru?
Łza zrosiła wyschłą powiekę starca.
– A chodziło o to, by uciec przed tym ślubem, który mnie doprowadza do rozpaczy.
Pierś pana Noirtier unosiła się w coraz szybszym oddechu.
– Czyli to małżeństwo przysparza ci, dziadziu, aż takiej zgryzoty? Boże, gdybyś mógł mi pomóc, gdybyśmy mogli razem udaremnić ten projekt! Ale jesteś wobec nich bezsilny, choć umysł masz tak przytomny, a wolę tak silną. Ale w takiej walce jesteś słaby, słabszy nawet niż ja. Niestety, byłbyś dla mnie tak potężnym opiekunem, gdybyś miał nadal wszystkie swoje siły i zdrowie… Ale dzisiaj możesz mnie już tylko rozumieć i albo się ze mną radować, albo smucić. To jedyne szczęście, jakie Bóg zapomniał mi wydrzeć.
Gdy skończyła mówić, oczy Noirtiera zabłysły takim sprytem, że dziewczyna jakby wyczytała w nich tę myśl: „Mylisz się, jeszcze wiele mogę dla ciebie zrobić”.
– Możesz coś dla mnie zrobić, dziaduniu? – zapytała Valentine.
– Tak.
Noirtier wzniósł oczy ku niebu. Znaczyło to, że czegoś sobie życzy.
– Czego chcesz, dziadziu? No, zastanówmy się.
Valentine namyślała się przez chwilę i zaczęła wymieniać wszystko, co tylko przychodziło jej po kolei do głowy, ale starzec nieustannie odpowiadał: nie.
– No, skoro jestem taka niedomyślna, weźmy się do poważniejszych środków.
I jęła wymieniać po kolei litery alfabetu, patrząc pytająco na sparaliżowanego. Przy literze N Noirtier mrugnął na znak potwierdzenia.
– Aha! Rzecz, o którą ci chodzi, zaczyna się na N! No, zobaczmy, co dalej z tym N: na… ne… ni… no…
– Tak, tak, tak – zamrugał pan Noirtier.
– Aha, więc No?
– Tak.
Valentine pobiegła po słownik i położyła go na pulpicie przed panem Noirtier. Otwarła go, a kiedy starzec spojrzał na kartki, zaczęła sunąć szybko żywo palcem z góry na dół po kolumnach.
Rozmawiali tak często od sześciu lat, to jest od czasu, gdy Noirtier znalazł się w tym ciężkim stanie. Valentine miała już w tym taką wprawę, że odczytywała myśli dziadka tak szybko, jakby starzec sam szukał słów w słowniku.
Przy słowie „notariusz” Noirtier dał znak, aby się zatrzymała.
– Notariusz; chcesz się widzieć z notariuszem?
Starzec przytaknął.
– Mam posłać po niego?
– Tak.
– Powiadomić o tym ojca?
– Tak.
– Chcesz, aby notariusz przyszedł natychmiast?
– Tak.
– No to, dziadziu, zaraz po niego poślę. To wszystko, czego chcesz?
– Tak.
Valentine podbiegła do dzwonka; gdy wszedł służący, poprosiła go, aby poszedł po pana albo panią de Villefort.
– I co, jesteś kontent? – spytała dziadka. – No… ja myślę… Nie tak łatwo było na to wpaść.
I dziewczyna uśmiechnęła się do starca tak, jak uśmiechnęłaby się do dziecka.
Barrois wprowadził pana de Villefort.
– Czego ojciec sobie życzy? – spytał Villefort.
– Ojcze, dziadek chce, aby wezwać notariusza – wyjaśniła Valentine.
Wobec tak dziwnego, a co najmniej niespodziewanego żądania, Villefort spojrzał na sparaliżowanego.
– Tak – mówiło spojrzenie starego ze stanowczością, która wskazywała, że z pomocą Valentine i sługi, który już wiedział, czego chce jego pan, jest gotów wytrzymać walkę.
– Żąda ojciec notariusza? – powtórzył Villefort.
– Tak.
– Ale po cóż?
Noirtier nie odpowiedział.
– Po co ojcu notariusz?
Wzrok sparaliżowanego pozostawał nieruchomy, jakby wyrażał: „Taka jest moja wola i koniec”.
– Po to, by nam wyrządzić jakąś złą psotę? – indagował Villefort. – Czy aby warto?
– Ale w końcu – odezwał się Barrois z uporem właściwym starym sługom – jeżeli mój pan domaga się notariusza, to widocznie ma do niego jakąś sprawę. Idę po notariusza.
Barrois uznawał pana tylko w starym Noirtierze i nie dopuszczał nigdy, aby można było podważać jego rozkazy.
– Tak, chcę notariusza – potwierdził starzec, zamykając oczy, a wyglądało to tak, jakby mówił: „ciekaw jestem, czy odważycie się nie spełnić mojej woli”.
– Notariusz przyjdzie, skoro ojciec tego koniecznie chce, ale będę go musiał przeprosić i to przeprosić za ojca, bo ta scena będzie doprawdy śmieszna.
– Nieważne – odrzekł Barrois – i tak po niego pójdę.
I stary sługa wyszedł z triumfującą miną.
Gdy Barrois wyszedł, Noirtier spojrzał na Valentine z przejęciem wyrażającym spryt i wiele obiecującym. Dziewczyna zrozumiała to spojrzenie, ale Villefort także, toteż zachmurzyło mu się czoło i zmarszczyły brwi.
Przysunął sobie krzesło, usadowił się – i czekał.
Noirtier spoglądał na niego z całkowitą obojętnością, kątem oka zaś dał wnuczce znak, aby się nie martwiła i też została w pokoju.
Po trzech kwadransach wrócił sługa z notariuszem.
– Drogi panie – rzekł Villefort, przywitawszy się z nim – został pan wezwany przez obecnego tu pana Noirtier de Villefort. Paraliż odjął mu władzę w członkach i głos. Tylko my, najbliżsi, jesteśmy w stanie pochwycić strzępy jego myśli.
Noirtier spojrzał na Valentine wzrokiem tak poważnym i rozkazującym, że natychmiast się odezwała:
– Proszę pana, ja rozumiem wszystko, co dziadek chce powiedzieć.
– Tak – zawtórował sługa – absolutnie wszystko, mówiłem o tym panu notariuszowi, jak tu szliśmy.
– Państwo wybaczą – rzekł notariusz do Villeforta i Valentine – ale to jeden z tych przypadków, w których prawnik nie może postępować nierozważnie, bo mógłby się narazić na poważną odpowiedzialność. Aby akt był prawomocny, muszę najpierw koniecznie być przekonany, że właściwie zinterpretowałem wolę klienta. A w tym przypadku nie mogę być nawet pewien, czy pan Noirtier wyraża aprobatę, czy też dezaprobatę, bo przecież jest niemy! Zważywszy na jego kalectwo, nie mogę jasno stwierdzić, czego sobie życzy, a czego nie. Dlatego też moje usługi są tu zupełnie niepotrzebne, a nawet byłyby wykonywane niezgodnie z prawem.
I notariusz uczynił krok do wyjścia. Na ustach prokuratora zarysował się niemal niedostrzegalny uśmiech triumfu.
Noirtier spojrzał na Valentine z takim cierpieniem w oczach, że natychmiast zastąpiła drogę notariuszowi.
– Proszę pana – odezwała się – języka, którym porozumiewam się z dziadkiem, można się nauczyć bardzo łatwo, mogę pana tego nauczyć w kilka minut. Proszę powiedzieć, czego panu trzeba, abyś miał pan całkowicie spokojne sumienie?
– Aby akt był ważny, muszę mieć pewność, czy klient wyraża aprobatę, czy też dezaprobatę. Testator może być chory na ciele, ale musi mieć zdrowy umysł.
– A więc dzięki dwóm znakom upewni się pan, że mój dziadek jest w pełni władz umysłowych. Dziadek nie może mówić ani się poruszać, ale gdy chce powiedzieć „tak”, zamyka oczy, a gdy chce powiedzieć „nie” – mruga nimi. Wystarczy to panu, aby się z dziadkiem porozumieć. Proszę spróbować.
W spojrzeniu, które starzec przesłał Valentine, malowało się tyle czułości i wdzięczności, że zrozumiał je i sam notariusz.
– Słyszał pan i zrozumiał wszystko, co powiedziała pańska wnuczka? – zapytał.
Noirtier przymknął powoli oczy i otwarł je po chwili.
– I potwierdza to, co powiedziała? To znaczy, czy potwierdza pan znaki, dzięki którym – jak mówiła – komunikuje pan swoje myśli?
– Tak – dał znak starzec.
– Czy to pan kazał mnie wezwać?
– Tak.
– Aby spisać testament?
– Tak.
– I nie chcesz pan, bym odszedł, dopóki nie spiszemy tego testamentu?
Sparaliżowany zamrugał żywo oczyma.
– Już pan rozumie? – zagadnęła Valentine. – Będzie miał pan spokojne sumienie?
Ale zanim notariusz zdołał odpowiedzieć, Villefort odprowadził go na stronę.
– Czy sądzi pan, że tak straszliwy wstrząs fizyczny, jakiego doznał mój ojciec, mógł nie wpłynąć wcale na jego władze umysłowe?
– To mnie zbyt nie martwi – odparł notariusz. – Zastanawiam się tylko, jak odgadniemy jego myśli, aby sprowokować odpowiedzi.
– Widzi więc pan, że to niemożliwe.
Valentine i starzec słyszeli tę rozmowę. Noirtier spojrzał na Valentine stanowczo, było oczywiste, że wymaga od niej jakiejś repliki.
– Niech się pan tym nie martwi – rzekła do notariusza. – Choć trudno odgadnąć, co dziadek ma na myśli, a raczej tylko się tak panu wydaje, przekażę jego myśli tak, aby nie było żadnych wątpliwości. Od sześciu lat opiekuję się dziadkiem. Może sam panu powiedzieć, czy choć jedno jego życzenie zostało niespełnione dlatego, że nie udało mi się go zrozumieć.
– Nie – dał znak starzec.
– Wobec tego spróbujmy – zgodził się notariusz. – Zgadza się pan, aby wnuczka służyła panu za tłumaczkę?
– Tak.
– No dobrze. A więc, czego pan sobie ode mnie życzysz i jaki akt mam sporządzić?
Valentine wymieniła wszystkie litery alfabetu aż do T.
Przy tej literze Noirtier zatrzymał ją wzrokiem.
– Chodzi panu o literę T – odezwał się notariusz – widać wyraźnie.
– Proszę poczekać – rzekła Valentine i zwróciła się do dziadka: – Ta… te…
Starzec dał znak przy drugiej sylabie.
Valentine wzięła słownik i pod uważnym spojrzeniem notariusza zaczęła przewracać kartki.
Wzrok Noirtiera zatrzymał jej palec przy słowie „testament”.
– Testament! – zawołał notariusz. – To oczywiste, pan Noirtier chce spisać testament.
– Tak – potwierdził Noirtier.
– Przyznaj pan – zwrócił się notariusz do osłupiałego Villeforta – że to jest coś niesłychanego.
– Istotnie – odparł Villefort – a czymś jeszcze bardziej niesłychanym będzie ów testament, bo doprawdy nie wydaje mi się, żeby można było przenieść jego paragrafy na papier słowo po słowie – tak, aby nie brała w tym udziału moja córka. A Valentine, jako osoba zbyt zainteresowana tym testamentem, nie powinna wyjaśniać woli mojego ojca, którą ten będzie przecież formułował niejasno.
– Nie, nie! – dał znak sparaliżowany.
– Jak to! – zdziwił się Villefort. – Valentine nie jest tu osobą zainteresowaną?
– Nie.
– Drogi panie – odezwał się notariusz, który uradowany ze swojego udziału w tak malowniczym wydarzeniu obiecywał sobie, że porozpowiada o tym na salonach – to, co z początku uważałem za niemożliwe, teraz wydaje mi się niezmiernie łatwe. Spiszemy po prostu tak zwany testament mistyczny, przewidziany i dozwolony przez prawo. Musi być tylko odczytany w obecności siedmiu świadków, testator musi go przy nich poświadczyć, a notariusz zamknąć. Będzie to trwało niewiele dłużej niż spisywanie zwykłego testamentu. Wszędzie są te same uświęcone formuły, a szczegółów dostarczy nam stan interesów testatora. Pan także udzieli nam informacji, przecież kieruje sprawami majątkowymi testatora. Aby jednak akt ten był niepodważalny, nadamy mu absolutną autentyczność, pomoże mi w tym jeden z kolegów, choć tak się raczej nie robi, będzie asystował mi przy dyktowaniu. No, jest pan zadowolony? – Notariusz odwrócił się do starca.
– Tak – odpowiedział Noirtier, promieniejąc z radości, że go zrozumiano.
„Cóż on zamierza zrobić?” – głowił się Villefort. Wysokie stanowisko, jakie zajmował, wymagało od niego jak największej powściągliwości, a zresztą i tak nie mógł odgadnąć, co zamyśla jego ojciec.
Odwrócił się więc, aby posłać po drugiego notariusza, ale Barrois, który był przy rozmowie, domyślił się, jakie będzie życzenie pana i zdążył już wyjść.
Prokurator kazał więc sprowadzić żonę.
Po kwadransie wszyscy zgromadzili się już w pokoju sparaliżowanego, nadszedł także drugi notariusz.
Prawnicy porozumieli się w kilku słowach.
Odczytali panu Noirtier ogólnikowy, banalny tekst testamentu, następnie przystąpili do badania władz umysłowych testatora i pierwszy z notariuszy zapytał go:
– Testament, proszę pana, sporządza się zwykle na czyjąś korzyść.
– Tak.
– Czy wie pan mniej więcej, ile może wynosić w cyfrach pański majątek?
– Tak.
Przesłuchanie to miało w sobie coś uroczystego. Nigdy dotąd walka ducha z materią nie objawiła się tak wyraźnie. Było to widowisko jeśli nie wzniosłe, jak mieliśmy ochotę powiedzieć, to przynajmniej ciekawe.
Wszyscy stali wokół starca; drugi notariusz siedział przy stole gotów do pisania, pierwszy stał przed panem Noirtier i pytał:
– Pański majątek przekracza zapewne trzysta tysięcy franków?
Noirtier potwierdził.
– Czy posiadasz pan czterysta tysięcy franków?
Nie było odpowiedzi.
– Pięćset tysięcy?
Nadal brak odpowiedzi.
– Sześćset tysięcy? Siedemset? Osiemset? Dziewięćset?
Noirtier przytaknął.
– Posiadasz pan dziewięćset tysięcy franków?
– Tak.
– W nieruchomościach?
– Nie.
– W obligacjach?
– Tak.
– Masz pan te papiery u siebie?
Noirtier spojrzał na Barrois. Sługa wyszedł i po chwili wrócił, trzymając w rękach niewielką szkatułkę.
– Pozwoli pan, że otworzymy tę szkatułkę? – zapytał notariusz.
– Tak.
Otwarto szkatułkę, w środku były obligacje na dziewięćset tysięcy franków.
Pierwszy notariusz podawał kolejno obligacje koledze, suma wynosiła dokładnie tyle, ile oznajmił Noirtier.
– Wszystko w porządku – rzekł notariusz. – To oczywiste, że ten pan jest w pełni władz umysłowych.
I zwrócił się do sparaliżowanego:
– Ma pan więc dziewięćset tysięcy franków kapitału. Sposób, w jaki je pan ulokował, musi panu zapewniać czterdzieści tysięcy liwrów renty?
– Tak.
– Komu pragnie pan zostawić ten majątek?
– O, to nie podlega wątpliwości – wtrąciła pani de Villefort. – Pan Noirtier kocha jedynie swoją wnuczkę, Valentine. To ona go pielęgnuje od sześciu lat. Potrafiła swoimi pilnymi staraniami zjednać nie tylko miłość, ale i wdzięczność dziadka. Jest słuszne, że otrzyma nagrodę za tyle poświęcenia.
Oczy Noirtiera zabłysły, nie dał się oszukać fałszywej aprobacie, jakiej pani de Villefort udzieliła projektom, które mu przypisywała.
– A więc czy to pannie Valentine de Villefort zapisuje pan owe dziewięćset tysięcy franków? – zapytał notariusz. Wydawało mu się, że zostało mu już tylko umieszczenie takiej klauzuli w testamencie, ale chciał uzyskać potwierdzenie pana Noirtier w obecności wszystkich świadków tej osobliwej sceny.
Valentine cofnęła się i płakała ze spuszczoną głową.
Starzec patrzył na nią przez chwilę z głęboką czułością, następnie odwrócił się do notariusza i zamrugał kilkakrotnie oczyma w bardzo wymowny sposób.
– Nie? – zdziwił się notariusz. – Jak to? To nie pannie Valentine chce pan zapisać cały swój majątek?
– Nie.
– Nie pomylił się pan? – zawołał zdziwiony notariusz. – Na pewno mówi pan „nie”?
– Nie! Nie! – powtórzył Noirtier.
Valentine podniosła głowę. W osłupienie wprawiło ją nie to, że została wydziedziczona, ale to, że wzbudziła w dziadku uczucie, które zazwyczaj dyktuje podobny czyn.
Ale Noirtier patrzył na nią tak tkliwie, że zawołała:
– O mój kochany dziaduniu, widzę, że zabierasz mi tylko swój majątek, ale zostawiasz mi nadal swoje serce!
– Tak, tak, oczywiście – mówiły oczy sparaliżowanego, a przymknął je z takim wyrazem, że Valentine nie mogła się mylić.
– Dzięki, dzięki! – wyszeptała dziewczyna.
Tymczasem w sercu pani de Villefort zbudziła się nieoczekiwana nadzieja.
Podeszła do starca i zapytała:
– A więc kochany ojciec zapisuje fortunę wnuczkowi, Edwardkowi?
Stary zamrugał oczyma gwałtownie, jakby wyrażał nienawiść.
– Nie – stwierdził notariusz. – A więc obecnemu tu synowi?
– Nie.
Notariusze spojrzeli po sobie osłupiali.
Villefort i jego żona poczuli, że się czerwienią – on ze wstydu, ona ze złości.
– Ale co takiego zrobiliśmy, dziadku? Już nas nie kochasz? – spytała Valentine.
Starzec zerknął szybko na syna i synową, po czym zatrzymał pełne ciepła spojrzenie na Valentine.
– A więc – odezwała się – jeżeli mnie kochasz, dziadziu, spróbuj jakoś połączyć tę miłość z tym, co robisz teraz. Znasz mnie, wiesz, że nigdy nie myślałam o twoim majątku, zresztą mam podobno wielką fortunę po matce, nawet zbyt wielką. Wyjaśnij nam, o co ci chodzi.
Noirtier utkwił pałający wzrok w ręce Valentine.
– O moją rękę?
– Tak.
– O jej rękę! – powtórzyli wszyscy zebrani.
– Widzą państwo, że to wszystko było zupełnie niepotrzebne. Mój ojciec jest niespełna rozumu – rzekł Villefort.
– Och! Rozumiem! – wykrzyknęła Valentine. – Chodzi o moje małżeństwo, prawda, dziadku?
– Tak, tak, tak! – i z oczu sparaliżowanego wystrzeliły trzy błyskawice.
– Masz nam za złe ten projekt mariażu, czy tak?
– Tak.
– Ależ to niedorzeczność! – żachnął się Villefort.
– Pan daruje – wtrącił notariusz – ale przeciwnie, wszystko to jest bardzo logiczne, jedno wynika z drugiego.
– Nie chcesz, dziadziu, abym wyszła za pana Franza d’Epinay?
– Nie – dał znak starzec.
– I wydziedziczasz pan wnuczkę – zawołał notariusz – bo zawiera małżeństwo, które panu nie odpowiada?
– Tak.
– A gdyby nie ten mariaż, byłaby pańską spadkobierczynią?
– Tak.
Zapadło głębokie milczenie.
Notariusze się naradzali. Valentine złożyła dłonie i patrzyła na dziadka z uśmiechem pełnym wdzięczności. Villefort przygryzał cienkie wargi. Pani de Villefort nie mogła powstrzymać uczucia radości, które rozjaśniło jej twarz.
– Ale zdaje mi się – odezwał się Villefort, jako pierwszy przerywając milczenie – że tylko ja mam prawo oceniać korzyści, jakie przemawiają za tym związkiem. Tylko ja rozporządzam ręką mojej córki. Chcę, aby wyszła za pana Franza d’Epinay i tak będzie.
Valentine zalała się łzami i osunęła się na fotel.
– Proszę pana – zwrócił się notariusz do starca – co zamierza pan zrobić ze swoim majątkiem, jeżeli panna Valentine poślubi pana Franza?
Starzec nie odpowiedział.
– Ale zamierza pan nim jakoś rozporządzić, prawda?
– Tak.
– Na rzecz kogoś z rodziny?
– Nie.
– A więc na rzecz ubogich?
– Tak.
– Ale czy pan wie, że prawo zabrania wydziedziczać całkowicie syna?
– Tak.
– A więc rozporządzi pan częścią, którą prawo panu pozwala wyłączyć?
Noirtier nawet nie drgnął.
– Chce pan nadal rozporządzić wszystkim?
– Tak.
– Ale po pańskiej śmierci testament zostanie zakwestionowany.
– Nie.
– Mój ojciec zna mnie dobrze – odezwał się Villefort – wie, że jego wola będzie dla mnie święta. Prócz tego wie, że na moim stanowisku nie mogę procesować się z ubogimi.
Oczy Noirtiera zabłysły triumfalnie.
– I jaka jest pańska decyzja? – zagadnął Villeforta notariusz.
– Niezmienna, drogi panie. Mój ojciec już w duchu postanowił, a wiem, że nigdy nie zmienia swoich postanowień. Rezygnuję. Rodzina straci dziewięćset tysięcy franków, wzbogacą się dzięki nim szpitale, ale nie ustąpię kaprysowi starca i zrobię to, co mi nakazuje sumienie.
I Villefort wyszedł wraz z żoną, aby ojciec mógł spisać testament tak, jak sobie tego życzył.
Tegoż samego dnia testament został ukończony. Posłano po świadków, starzec potwierdził testament w ich obecności, akt zapieczętowano i złożono u pana Deschamps, notariusza rodziny.
Gdy państwo de Villefort wrócili do siebie, dowiedzieli się, że w salonie czeka na nich hrabia de Monte Christo. Pani de Villefort, zbyt roztrzęsiona, by tak od razu ukazać się gościowi, wstąpiła do sypialni, a prokurator, który bardziej nad sobą panował, udał się wprost do salonu.
Chociaż umiał nie okazywać swoich emocji i nadawać twarzy dowolny wyraz, nie zdołał rozchmurzyć się na tyle, aby hrabia, promiennie uśmiechnięty, nie zauważył tego posępnego zamyślenia.
– Mój Boże, cóż się panu stało? – zapytał po wymianie obowiązkowych grzeczności. – Czyżbym przyszedł w chwili, gdy przygotowywał pan jakiś wyrok śmierci?
Villefort spróbował się uśmiechnąć.
– Nie, panie hrabio, w tej sprawie ja jestem ofiarą. To ja przegrałem proces, a pozwały mnie przypadek, upór i głupota.
– O co chodzi? – dopytywał się Monte Christo, wybornie odgrywając przejęcie. – Czyżby naprawdę przydarzyło się panu jakieś nieszczęście?
– Ach, panie hrabio, nie warto o tym mówić – odparł Villefort ze spokojem, w którym przebijała gorycz. – To tylko zwykła strata pieniężna.
– Istotnie – odparł Monte Christo – strata pieniężna to dla pana niewielki kłopot, przy takiej fortunie i przy tak filozoficznym sposobie myślenia jak pański.
– Toteż nie martwię się tak ze względu na pieniądze, chociaż strata dziewięciuset tysięcy franków godna jest żalu, a na pewno może nieco zdenerwować. Ale bardziej dokucza mi to dziwne zrządzenie losu, przypadku, fatalności… Bo ja wiem, jak nazwać tę siłę, która wymierzyła we mnie ten cios, który obraca wniwecz moje nadzieje majątkowe, a może i przyszłość córki – i to wszystko przez kaprys zdziecinniałego starca.
– Na litość boską, ale o co chodzi? – wykrzyknął hrabia. – Powiedział pan: dziewięćset tysięcy franków? No, to jest suma, której mógłby żałować nawet filozof. A któż to przyprawił pana o taką zgryzotę?
– Mój ojciec, wspominałem panu o nim.
– Pan Noirtier! Ale przecież mówił mi pan chyba, że jest kompletnie sparaliżowany i że odstąpiły go wszystkie władze?
– Fizyczne tak, nie może się ruszyć, nie może mówić, ale pomimo to myśli, upiera się przy swojej woli i – jak pan widzi – działa. Wyszedłem od niego pięć minut temu, właśnie dyktuje testament dwóm notariuszom.
– Czyli przemówił?
– Lepiej, doskonale się z nimi porozumiewa.
– Jak?
– Wzrokiem. Jego oczy nie przestały żyć, no i proszę – zabijają.
– Mężu – rzekła pani de Villefort, wchodząc do salonu. – Czy trochę nie przesadzasz?
– Witam panią – ukłonił się hrabia.
Pani de Villefort oddała ukłon, uśmiechając się czarująco.
– Cóż mi tu opowiada pani małżonek? – spytał Monte Christo. – Co to za niezrozumiała przykrość…
– Niezrozumiała, to dobre określenie – odpowiedział, wzruszając ramionami prokurator. – Kaprys starego człowieka.
– W żaden sposób nie da się go przekonać, aby zmienił decyzję?
– Ależ tak – oznajmiła pani de Villefort – i to zależy jedynie od mego męża, aby ten testament wydziedziczający Valentine został sporządzony znów na jej korzyść.
Widząc, że małżonkowie zaczynają rozmawiać parabolami, udał, że przestał się tym interesować i jął przyglądać się z największym skupieniem pełnym aprobaty, jak Edwardek nalewa atrament do poidełka dla ptaków.
– Moja droga – odpowiedział żonie Villefort – wiesz, że niezbyt lubię pozować w domu na patriarchę i że nigdy nie sądziłem, że losy wszechświata zależą od mojego skinienia. Niemniej jest dla mnie ważne, aby rodzina szanowała moje decyzje. Zdziecinnienie starca i kaprys dziecka nie zniszczą projektu, jaki ustaliłem już wiele lat temu. Baron d’Epinay był moim przyjacielem, przecież wiesz pani o tym, i trudno o lepszą partię niż związek z jego synem.
– Sądzisz – spytała pani de Villefort – że Valentine jest w zmowie z dziadkiem?… No tak… Zawsze się sprzeciwiała temu mariażowi, nie zdziwiłabym się, gdyby to, co się dziś stało, było przez nich ukartowane.
– Moja żono, wierz mi, nikt tak łatwo nie wyrzeka się dziewięciuset tysięcy.
– Ale przecież rok temu chciała się wyrzec świata i wstąpić do klasztoru.
– Mniejsza z tym. Powtarzam ci: ten ślub musi dojść do skutku!
– Wbrew woli twojego ojca? – spytała pani de Villefort, chcąc poruszyć inną strunę. – Czyż tak można!
Monte Christo udawał, że nie słucha, ale nie tracił ani jednego słowa z całej tej rozmowy.
– Moja żono – odparł Villefort – śmiało mogę powiedzieć, że zawsze szanowałem ojca, bo naturalne uczucie synowskie łączyło się u mnie z przekonaniem o jego wybitnym charakterze. Ponadto ojciec jest świętością z dwóch względów: daje nam życie i nami kieruje. Ale teraz nie mogę już widzieć dawnego rozumu w starcu, który pamiętając o nienawiści, jaką żywił do ojca, chce dziś prześladować syna! Byłoby śmieszne, gdybym podporządkowywał się jego kaprysom. Nadal darzę ojca wielkim szacunkiem. Zniosę bez skargi tę finansową karę, jaką mi nakłada, ale nie zmienię mojej woli, a świat niech osądzi, za kim jest zdrowy rozsądek. A więc wydam córkę za barona d’Epinay, bo w moim przekonaniu ten mariaż jest dobry i zaszczytny. I ostatecznie wolno mi ją wydać za tego, kto mi się podoba.
– Coś podobnego, coś podobnego! – odezwał się hrabia, na którego prokurator wciąż popatrywał, szukając wzrokiem aprobaty. – Czyli pan Noirtier wydziedzicza, jak państwo mówicie, pannę Valentine dlatego, że ma wyjść za Franza Epinay?
– Mój Boże, tak, panie hrabio, to cała przyczyna. – Villefort wzruszył ramionami.
– Taką przynajmniej przyczynę nam podał – dodała pani de Villefort.
– To prawdziwa przyczyna, żono. Wierz mi, znam mojego ojca.
– Czy można coś takiego pojąć? A czemu to, mężu, pan d’Epinay nie podoba się ojcu bardziej niż ktokolwiek inny?
– Hm, poznałem pewnego Franza d’Epinay – wtrącił hrabia. – Czy to nie syn generała de Quesnel, któremu Karol X nadał tytuł barona d’Epinay?
– Tak – odpowiedział Villefort.
– Ależ to według mnie czarujący młody człowiek!
– I dlatego jestem pewna – rzekła pani de Villefort – że to tylko pretekst. Starzy ludzie, kiedy kochają, stają się tyranami. Mój teść po prostu nie chce, aby jego wnuczka wyszła teraz za mąż.
– Ale państwo nie znacie – zagadnął Monte Christo – co jest przyczyną tej nienawiści?
– E, któż to może wiedzieć?
– Może to jakaś antypatia polityczna?
– No tak. Ojciec i ojciec pana Epinay żyli w bardzo burzliwych czasach – wyjaśnił Villefort – których ja pamiętam tylko ostatnie chwile.
– Czy pański ojciec nie był aby bonapartystą? Chyba mi coś pan o tym wspominał?
– Mój ojciec przede wszystkim był jakobinem – oznajmił Villefort, wychodząc w podnieceniu poza granice rozwagi. – Toga senatorska, którą Napoleon zarzucił mu na ramiona, nie zmieniła mu serca. Ojciec spiskował nie w sprawie cesarza, ale przeciwko Burbonom. A ojciec był tym groźniejszy, że nigdy nie walczył dla niemożliwych utopii, ale dla rzeczy możliwych. A żeby je zrealizować, stosował się do straszliwych teorii jakobinów, którzy nie cofali się przed żadnymi środkami.
– A, widzą państwo, to tak! – rzekł Monte Christo. – Panowie Noirtier i d’Epinay musieli się gdzieś spotkać na polu walki politycznej. Czy pan d’Epinay, chociaż służył pod Napoleonem, nie zachował na dnie serca uczuć rojalistowskich? Czy to aby nie on został zamordowany pewnego wieczoru, gdy wychodził z klubu bonapartystowskiego, do którego zwabili go, sądząc, że jest im bratem?
Villefort spojrzał na hrabiego niemal z przerażeniem.
– Mylę się? – spytał Monte Christo.
– Nie, bynajmniej – odparła pani de Villefort. – I to właśnie dlatego mój mąż wpadł na pomysł, aby połączyć tych dwoje dzieci, których ojciec i dziadek się nienawidzili, aby na zawsze wygasły te stare nienawiści.
– To dopiero wzniosła myśl! – zawołał Monte Christo. – Myśl pełna miłosierdzia, wszyscy powinni jej przyklasnąć. O, byłoby to naprawdę piękne, gdyby panna Valentine de Villefort nazywała się panią baronową d’Epinay!
Villefort drgnął i przeszył hrabiego Monte Christo wzrokiem, jakby chciał zajrzeć mu w głąb duszy i wyczytać, co podyktowało mu takie słowa.
Ale hrabia uśmiechał się nadal życzliwie, zwyczajnie. I tym razem przenikliwy wzrok prokuratora nic ponadto nie zdołał dojrzeć.
– Choć utrata tego spadku to wielkie nieszczęście dla Valentine – podjął Villefort – nie sądzę, aby pan d’Epinay cofnął się z powodu pieniędzy. Przekona się, że może jestem więcej wart niż pieniądze, skoro zrezygnowałem z nich, aby móc dotrzymać mu słowa. Wyliczy sobie, że Valentine i tak jest bogata po matce, tym majątkiem zawiadują jej dziadkowie, państwo de Saint-Méran. Bardzo kochają Valentine.
– I naprawdę zasługują na taką miłość i na taką opiekę, jaką Valentine otaczała dziadka – wtrąciła pani de Villefort. – Za jakiś miesiąc przyjadą do Paryża, a po afroncie, jaki Valentine doznała od dziadka, nie musi już się tak poczuwać do obowiązku i ciągle zagrzebywać w pokoju teścia.
Hrabia z zadowoleniem przysłuchiwał się tym dwóm rozbieżnym wypowiedziom, dyktowanym przez zranioną miłość własną i zawód natury finansowej.
– Ale zdaje mi się – zagadnął Monte Christo po chwili milczenia – i z góry przepraszam za to, co powiem; zdaje mi się, że pan Noirtier wydziedziczył pannę Valentine za to, że chce wyjść za młodzieńca, którego ojca nienawidził, ale nie ma powodu zarzucać czegokolwiek naszemu kochanemu Edwardkowi.
– Prawda? – zawołała pani de Villefort tonem, którego nie sposób opisać. – Prawda, że to jest głęboko niesprawiedliwe? Biedny Edwardek przecież jest tak samo wnukiem pana Noirtier jak Valentine! A jednak, gdyby Valentine nie wychodziła za pana Franza, zapisałby jej cały majątek. Powiem więcej: Edwardek dziedziczy nazwisko rodziny, a mimo to, nie licząc tego majątku po dziadku, Valentine i tak będzie od niego trzy razy bogatsza.
Po takiej wypowiedzi hrabia już nie powiedział ni słowa i poprzestał na słuchaniu.
– No, przestańmy, panie hrabio – wtrącił Villefort – mówić o tych familijnych kłopotach. Tak, to prawda, że mój majątek podniesie dochody ubogich, którzy dziś stają się prawdziwymi bogaczami. Tak, niech ojciec odbierze mi bez powodu tę prawowitą nadzieję. A ja i tak postąpię tak, jak wypada człowiekowi rozsądnemu i szlachetnemu. Przyrzekłem panu Epinay dochód od tej sumy i będzie go miał, choćbym miał na siebie nałożyć najokrutniejsze wyrzeczenia.
– Myślę jednak, czy nie lepiej byłoby – podjęła pani de Villefort, wracając do tej jednej myśli, która ciągle tliła się jej na dnie serca – gdybyśmy wyznali ten smutny fakt panu Epinay, aby sam zwrócił nam słowo?
– O, to by było prawdziwe nieszczęście! – zawołał Villefort.
– Nieszczęście? – powtórzył Monte Christo.
– Oczywiście – odpowiedział, uspokajając się, Villefort – bo jeżeli ślub nie dochodzi do skutku, nawet z przyczyn pieniężnych, rzuca to cień na opinię młodej panienki. A oprócz tego nabrałyby siły dawne pogłoski, które chciałem raz na zawsze stłumić. Ale nie, nic z tego nie będzie. Pan d’Epinay, jeśli jest człowiekiem porządnym, uzna, że wobec wydziedziczenia Valentine jest tym bardziej zobowiązany. Inaczej postąpiłby jak zwyczajny chciwiec. O nie, to niemożliwe.
– Jestem zdania pana prokuratora – rzekł Monte Christo, nie spuszczając z oka pani de Villefort. – A gdybym należał do pańskich przyjaciół, pozwoliłbym sobie udzielić rady. Słyszałem, że pan d’Epinay ma wkrótce wrócić. Nakłoniłbym go wobec tego, aby doprowadził tę sprawę ostatecznie do skutku, czyli wykonałbym ten plan, którego pomyślne zakończenie przyniosłoby panu największy zaszczyt.
Villefort wstał, wyraźnie uradowany, ale twarz jego żony powlekła się lekką bladością.
– Wybornie! Nic innego sobie nie życzyłem i zaufam opinii takiego doradcy jak pan – rzekł Villefort, podając rękę hrabiemu. – A więc możemy uznać wszystko, co się dziś stało, za niebyłe. Nic nie zmieniło się w naszych planach.
– Panie de Villefort – rzekł hrabia – świat, choć tak niesprawiedliwy, będzie podziwiał, ręczę za to, pańską decyzję. Pańscy przyjaciele będą z tego dumni, a pan d’Epinay, choćby miał wziąć pannę Villefort bez żadnego posagu, co się raczej nie zdarzy, będzie szczęśliwy, że wejdzie do rodziny, która potrafi ponosić najwyższe poświęcenia, aby dotrzymać słowa i spełnić obowiązek.
Po tych słowach powstał i szykował się do odejścia.
– Już nas pan opuszcza? – spytała pani de Villefort.
– Muszę, łaskawa pani, przyszedłem tylko przypomnieć o zaproszeniu na sobotę.
– Sądził pan, że moglibyśmy zapomnieć?
– Jest pani zbyt uprzejma… Ale pan prokurator ma tak poważne obowiązki, a czasem tak pilne…
– Ale mąż dał panu słowo. Właśnie się pan przekonał, że dotrzymuje słowa, nawet gdy ma przez to wszystko stracić, a tu przecież rzecz wygląda zupełnie inaczej.
– A gdzież to odbędzie się obiad? Na Polach Elizejskich? – zagadnął Villefort.
– O nie – odparł Monte Christo – i to sprawia, że pańskie poświęcenie staje się jeszcze godniejsze uznania, odbędzie się to aż na wsi.
– A gdzież to? Zapewne blisko Paryża?
– Tuż za rogatkami, pół mili dalej, w Auteuil.
– W Auteuil! – wykrzyknął Villefort. – A, prawda, żona mówiła mi, że masz pan dom w Auteuil, bo przecież przeniósł ją pan do niego po wypadku. A gdzie dokładnie?
– Na ulicy de la Fontaine pod dwudziestym ósmym.
– Ależ to pan kupił dom pana de Saint-Méran? – zawołał Villefort.
– Pana de Saint-Méran? – zapytał Monte Christo. – Ten dom był własnością pana de Saint-Méran?
– Tak – odparła pani de Villefort. – A uwierzy pan w jedną rzecz, panie hrabio?
– W jakąż to?
– Podoba się panu ten dom, prawda?
– Jest prześliczny.
– Widzi pan, a mój mąż nigdy nie chciał w nim zamieszkać.
– O, doprawdy, nie rozumiem – odparł Monte Christo – skąd to pańskie uprzedzenie?
– Nie lubię Auteuil – rzekł prokurator, starając się zachować panowanie nad sobą.
– Ale chyba nie sprawisz mi pan przykrości – zatroskał się Monte Christo – i z powodu tej antypatii nie pozbawisz mnie radości goszczenia tam państwa?
– Nie, panie hrabio… mam nadzieję… proszę mi wierzyć… zrobię wszystko, co w mojej mocy – jąkał się Villefort.
– O, nie przyjmę żadnych usprawiedliwień. Czekam na państwa w sobotę, o szóstej. Jeśli państwo nie przyjdziecie, gotów jestem myśleć… czy ja wiem?… że nad tym domem, pustym od dwudziestu lat, ciąży jakaś okropna klątwa albo że opowiada się o nim jakąś krwawą legendę.
– Przyjdę, panie hrabio, przyjdę – pospieszył z zapewnieniem Villefort.
– Dziękuję – odpowiedział Monte Christo. – A teraz państwo pozwolą, muszę się pożegnać.
– A, prawda, mówił pan przed chwilą, że musisz nas opuścić – rzekła pani de Villefort – a nawet zdaje mi się, że chciałeś powiedzieć nam dlaczego, gdy nagle zmienił pan wątek.
– Tak naprawdę, łaskawa pani, chyba nie ośmielę się pani przyznać, dokąd idę.
– Ależ proszę powiedzieć.
– Zamierzam w charakterze prawdziwego gapia, którym zresztą jestem, przyjrzeć się pewnej rzeczy, nad którą nieraz rozmyślałem godzinami.
– Cóż to takiego?
– Telegraf. O, do licha, no nic, trudno, wymknęło mi się.
– Telegraf – powtórzyła pani de Villefort.
– No tak, mój Boże, telegraf. Widziałem czasem, jak na końcu drogi, w piękny, słoneczny dzień, wznoszą się na wzgórzu czarne ramiona, zginając się jak łapy olbrzymiego owada i zawsze czyniło to na mnie ogromne wrażenie, przysięgam. Myślałem o tych dziwacznych znakach, które z taką precyzją mkną przez powietrze i przenoszą nieznaną wolę człowieka siedzącego przy stole – przez trzysta mil, do drugiego człowieka przy drugim stole, na drugim końcu linii. I myślałem, że te znaki rysuje na szarym tle chmur lub na lazurze nieba sama siła woli tego wszechmocnego człowieka. Przychodziły mi wtedy do głowy dżinny, sylfy, gnomy, słowem – jakieś tajemne moce, i śmiałem się z tego. Nigdy nie naszła mnie chęć, aby podglądnąć z bliska te ogromne, białobrzuche owady z czarnymi, cienkimi łapami – bałem się ujrzeć pod ich kamiennymi skrzydłami jakiegoś małego karzełka, pedantycznego nudziarza, nafaszerowanego po uszy wiedzą ludzką i czarnoksięską. Aż tu razu jednego dowiaduję się, że tym, co wprawia w ruch telegraf, jest biedny urzędniczyna, zarabiający rocznie tysiąc dwieście franków. Taki człowieczek przez cały dzień patrzy nie na niebo jak astronom, nie w wodę jak rybak, nie na piękne krajobrazy jak marzyciel – ale na drugiego takiego owada z białym brzuchem i czarnymi łapami, oddalonego o pięć mil. I wtedy zdjęła mnie ogromna ciekawość – zapragnąłem przyjrzeć się z bliska tej poczwarce, która pociągając za sznurki, daje ze swojej skorupy znaki innej takiej poczwarce.
– I tam się pan właśnie wybierasz?
– Tak.
– A do jakiej stacji? Ministerstwa Spraw Wewnętrznych czy Obserwatorium?
– O nie! Tam natknąłbym się na ludzi, którzy zmusiliby mnie, abym zrozumiał rzeczy, o których nic nie chcę wiedzieć, i którzy wytłumaczyliby mi tajemnice, na których sami się nie znają. A ja, do licha, chcę zachować złudzenie, że to wielkie owady. Wystarczy, że straciłem już wszelkie złudzenia co do ludzi. Toteż nie pójdę ani na stację ministerstwa, ani do Obserwatorium. Chcę telegrafu w szczerym polu, aby zobaczyć człowieczka, co zaskorupiał w swojej wieży.
– Jest z hrabi naprawdę wyjątkowy wielki pan – stwierdził Villefort.
– Jaką linię radzi mi pan zbadać?
– No, tę, która jest w tej chwili najbardziej zajęta.
– Świetnie! Czyli hiszpańską?
– No właśnie. Chce pan list od ministra, który wyjaśni panu…
– Nie, nie, przecież powiedziałem panu, że nie chcę nic rozumieć. W chwili, gdy coś zrozumiem, nie będzie już telegrafu, będzie tylko znak, który jakiś pan Duchâtel przesyła prefektowi Bajonny, przebrany w te dwa greckie słowa – tele graphein. A ja chcę zachować w pamięci z czcią tylko owada o czarnych odnóżach i to przerażające słowo.
– No, to niech pan idzie, bo za dwie godziny będzie już ciemno i nic pan nie zobaczysz.
– Do diabła, przeraża mnie pan. Do jakiej stacji najbliżej?
– Hm, na drodze do Bajonny.
– Dobrze, to jadę na trakt bajoński.
– O, raczej ten w kierunku na Châtillon?
– A poza Châtillon?
– Chyba jeszcze wieża w Monthléry.
– Dziękuję, do widzenia! W sobotę opowiem państwu o wrażeniach.
W drzwiach hrabia spotkał się z notariuszami, którzy właśnie wydziedziczyli Valentine. Wychodzili uradowani, że spisali akt, który przyniesie im z pewnością wielką sławę.
Nie tego samego wieczoru, jak mówił, ale następnego ranka hrabia de Monte Christo wyjechał rogatką d’Enfer, skierował się na drogę do Orleanu i minął wioskę Linas, nie zatrzymując się jednak przy telegrafie, który właśnie poruszał swoimi długimi, kościstymi ramionami. Zatrzymał się w końcu dopiero przy wieży Monthléry, która, jak nam wiadomo, wznosi się w najwyższym punkcie równiny o tej samej nazwie.
U stóp tego pagórka hrabia wysiadł i ruszył na szczyt krętą ścieżyną, szeroką na osiemnaście cali. Na szczycie zatrzymał go żywopłot, na którym różowobiałe kwiaty ustępowały miejsca zielonym jeszcze owockom.
Wkrótce odnalazł furtkę.
Była to mała drewniana krata na zawiasach z wikliny – zamykało się ją, zaczepiając sznurek o kołek. Hrabia w mig rozpatrzył się w tym mechanizmie i drzwiczki się otwarły.
Znalazł się w małym ogródku o wymiarach dwadzieścia stóp na dwanaście, z jednej strony zamykał go żywopłot z furtką o wspomnianej przemyślnej konstrukcji, a z drugiej strony ściana starej wieży zarosłej bluszczem, z której okien wychylały się lewkonie.
Pomarszczona, w kwiecistej sukni, wyglądała jak staruszka, której wnuczęta złożyły właśnie życzenia imieninowe – zdawałoby się, że potrafiłaby opowiedzieć o wielu straszliwych dramatach, gdyby tylko jej ściany miały nie tylko uszy, które przypisuje murom stare przysłowie, ale i głos.
Przez ogródek przechodziło się ścieżyną wysypaną czerwonawym piaskiem, którą obrastały z obu stron gęste, wieloletnie bukszpany – barwy zestawione były tak pięknie, że uradowałyby oko pana Delacroix, naszego współczesnego Rubensa. Ścieżyna wiła się w ósemkę, dzięki czemu w ogródku długim na dwadzieścia stóp można było zażyć przechadzki na stóp sześćdziesiąt.
Nigdy jeszcze Flora, roześmiana, świeża bogini poczciwych rzymskich ogrodników nie była otaczana tak skrupulatnym, nabożnym kultem.
Spomiędzy dwudziestu róż na rabacie żadna nie miała choćby jednego listka upstrzonego przez muchę; nigdzie nie było ani jednej gromadki zielonych mszyc, które pożerają rośliny w wilgotnych ogrodach.
A przecież nie brakowało tu wilgoci: ziemia czarna jak sadza i ciemna zieleń drzew mówiły same za siebie. Ewentualnej suszy zawsze zaradziłaby woda z beczki wkopanej w ziemię w kącie ogródka; na zielonym kożuchu pokrywającym jej powierzchnię przysiadły, tyłem do siebie, żaba i ropucha – zapewne chodziło o niezgodność charakterów.
Monte Christo zamknął furtkę i jednym rzutem oka ogarnął całą tę przestrzeń.
– Hm, albo telegrafista wynajmuje ogrodników – rzekł do siebie – albo też pasjonuje się ogrodnictwem.
Wtem natknął się na kogoś, kto przycupnął za taczkami wyładowanymi liśćmi. Ów ktoś wyprostował się z okrzykiem wyrażającym zdumienie – i Monte Christo znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem lat około pięćdziesięciu, poczciwiec zbierał właśnie truskawki i układał je na winogronowych liściach.
Było dwanaście winogronowych liści i niemal tyleż truskawek.
Zrywając się, poczciwiec o mało nie upuścił truskawek, liści i talerzyka.
– Zajmuje się pan zbiorami? – rzekł z uśmiechem Monte Christo.
– Przepraszam pana – odparł mężczyzna, podnosząc rękę do kaszkietu – to prawda, nie jestem na górze, ale zszedłem stamtąd tylko co.
– Ależ nie chcę ci przeszkadzać, przyjacielu. Zbieraj sobie swoje truskawki, jeśli jeszcze coś zostało.
– Mam jeszcze dziesięć, bo tu jest już jedenaście, a wszystkich było dwadzieścia jeden, o pięć więcej niż rok temu. Nic dziwnego, mieliśmy gorącą wiosnę, a widzi pan, truskawka lubi ciepło. Dlatego też zamiast szesnastu, jak w roku ubiegłym, zebrałem już jedenaście… dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście, osiemnaście… Chryste Panie! Brakuje dwóch, a wczoraj jeszcze były, jestem pewien, były tutaj, sam liczyłem. Na pewno podwędził je ten synalek Simonowej, widziałem, jak się tu dziś kręcił. O ty niecnoto, będziesz mi tu okradał ogrody! Nie wie, gdzie go to może zaprowadzić…
– No tak, to poważna sprawa, ale niech pan zważy, że to jeszcze dzieciak, a dzieci są łakome.
– Oczywiście, ale człowiekowi i tak przykro. Ale przepraszam, może jest pan moim zwierzchnikiem, a ja tak pana trzymam?
Spojrzał bojaźliwie i pytająco na hrabiego i jego granatowy surdut.
– Uspokój się, przyjacielu – rzekł hrabia z uśmiechem, w którym umiał zawierać straszliwą groźbę lub ogromną życzliwość, a który wyrażał teraz tylko życzliwość. – Nie jestem twoim zwierzchnikiem, nie przyjechałem na inspekcję. Jestem tylko zwykłym podróżnym, przywiodła mnie tu ciekawość i zaczynam już sobie wyrzucać, że narażam cię na stratę czasu.
– O, mój czas nie jest drogi – odrzekł poczciwiec, uśmiechając się z melancholią. – Choć wprawdzie ten czas jest własnością rządu i nie powinienem go tracić. Ale otrzymałem zawiadomienie, że mogę godzinkę odpocząć – to mówiąc, rzucił okiem na zegar słoneczny, bo w ogródku było wszystko, nawet zegar słoneczny – a jak pan widzi, mam jeszcze dziesięć minut, a poza tym truskawki już dojrzały i jeden dzień więcej… Dasz pan wiarę, że podjadają mi je koszatki?
– O, nigdy bym nie przypuszczał – odparł poważnie Monte Christo. – Koszatki to niemili sąsiedzi, zwłaszcza dla nas, bo przecież nie jadamy ich, tak jak Rzymianie, smażonych w miodzie.
– A, Rzymianie to jadali? – zdumiał się ogrodnik. – Jadali koszatki?
– Tak, wyczytałem to u Petroniusza.
– Naprawdę? Ale to chyba niedobre, choć mówi się: tłusty jak koszatka. Nie dziwota, że tłuste: śpią sobie cały boży dzień, a budzą się dopiero na noc, po to, żeby pożreć wszystko, co się tylko da. Proszę pana, miałem w zeszłym roku cztery morele – nadgryzły mi jedną. Miałem brzoskwinię, jedną jedyną, prawda, że to rzadki owoc? I proszę pana, zżarły mi ją od strony muru do połowy. Wspaniała była, a smaczna… Nigdy w życiu nie jadłem lepszej.
– Czyli w końcu ją pan zjadł?
– No, tę połowę, co została. Ale powiadam panu, była przepyszna. O, te waćpanny wybierają sobie to, co najlepsze. To tak, jak ten chłopak Simonowej, on też nie wybrał sobie najgorszych truskawek, o nie! Ale w tym roku – ciągnął ogrodnik – o, może pan być pewien, nic mi nie zrobią, choćbym miał pilnować owoców po nocach.
Monte Christo dowiedział się już, czego chciał.
Każdy z nas ma jakąś namiętność, co mu zżera serce, jak każdy owoc ma robaka, namiętnością telegrafisty było ogrodnictwo.
Jął obrywać liście winorośli, które zasłaniały słońce winnym gronom – i zaskarbił sobie ostatecznie serce ogrodnika.
– Pan dobrodziej przyszedł obejrzeć telegraf?
– Tak, jeśli nie zabraniają tego przepisy.
– O nie, przecież niczym to nie grozi, bo nikt nie zna naszego szyfru.
– Tak, słyszałem, że panowie przekazujecie sobie sygnały, których sami nie rozumiecie.
– Pewnie, a ja nawet tak wolę. – Telegrafista się uśmiechnął.
– A to dlaczego?
– Bo tym sposobem jestem wolny od wszelkiej odpowiedzialności. Jestem po prostu machiną i niczym więcej. Bylebym funkcjonował, to nic mi nikt nie powie.
„Do diabła – pomyślał Monte Christo – czy aby nie trafiłem na człowieka pozbawionego ambicji? O, to byłby dopiero pech”.
– Proszę pana – rzekł ogrodnik, spojrzawszy na zegar – już się prawie kończy te dziesięć minut, muszę wracać na stanowisko. Może zechcesz pan pójść ze mną?
Monte Christo wszedł do wieży. Miała ona trzy kondygnacje. Na parterze stały pod ścianami narzędzia rolnicze: motyki, grabie, konewki, nic poza tym tu nie było.
Na drugiej kondygnacji telegrafista mieszkał, a raczej nocował. Umeblowanie było skromne: łóżko, stół, dwa krzesła, kamionkowa misa na wodę. Pod sufitem wisiały pęczki ziół – hrabia rozpoznał groszek pachnący i niełuskaną fasolkę, poczciwiec zaopatrzył każdy pęczek w etykietkę tak skrupulatnie, jakby był głównym botanikiem w paryskim Ogrodzie Botanicznym.
– Długo trzeba się uczyć pańskiego zawodu? – zapytał Monte Christo.
– Nie, ale długo się czeka, zanim dostanie się posadę na stacji.
– A pensja ile wynosi?
– Tysiąc franków na rok, proszę pana.
– To niewiele.
– Tak, ale jest przy tym mieszkanie, jak pan widzi.
Monte Christo rozejrzał się po pokoju.
– Żeby tylko nie zależało mu na mieszkaniu – szepnął.
Weszli na trzecią kondygnację: tu znajdował się telegraf.
Monte Christo przyjrzał się kolejno dwóm żelaznym dźwigniom, za pomocą których urzędnik poruszał maszyną.
– To bardzo interesujące, ale na dłuższą metę takie życie chyba może się wydać zbyt jednostajne?
– O tak, na początku dostaje się od tego patrzenia kurczów w szyi, ale po roku czy dwóch człowiek się do tego przyzwyczaja. Poza tym mamy godziny odpoczynku, a i dni wolne od pracy.
– Dni wolne?
– Tak.
– A kiedy?
– Kiedy jest mgła.
– A, no tak.
– To dopiero dla mnie święto: spędzam wtedy całe dnie w ogrodzie, sadzę, przycinam, szczepię, zdejmuję liszki… I tak jakoś leci.
– Od kiedy pan tu jesteś?
– Od dziesięciu lat, pięć stażu, to razem piętnaście.
– A ma pan… ile lat?
– Pięćdziesiąt pięć.
– Ile lat pracy trzeba, aby zasłużyć na emeryturę?
– O, proszę pana, dwadzieścia pięć.
– A ile tej emerytury?
– Sto dukatów.
– Biedak! – szepnął Monte Christo.
– Przepraszam, nie dosłyszałem?…
– Powiedziałem, że to niezmiernie interesujące.
– Co takiego?
– No, to wszystko, co mi pan pokazuje… I pan nic a nic nie pojmuje z tych znaków?
– Nic zupełnie.
– I nie starał się pan czegoś zrozumieć?
– Nigdy, bo i po co?
– Ale są przecież znaki, które odnoszą się wprost do pana?
– Oczywiście. One są zawsze takie same.
– A co mówią?
– „Nic nowego”… „masz godzinę przerwy”… albo „następne wiadomości jutro”.
– No, rzeczywiście nie ma w tym nic ważnego – rzekł hrabia. – Ale patrz pan, czy pański kolega nie zaczyna wysyłać ci jakiejś wiadomości?
– A, prawda, dziękuję panu.
– I cóż powiada? Rozumie to pan?
– Tak, pyta, czy jestem gotowy.
– A pan, co mu odpowiadasz?
– Wysyłam znak, który mówi mu, że jestem gotów, a mojemu drugiemu koledze po lewej, żeby się przygotował.
– To bardzo pomysłowe – stwierdził hrabia.
– Zobaczy pan – dodał z dumą poczciwiec – za pięć minut zacznie gadać.
– Mam więc pięć minut, czyli więcej, niż mi trzeba. Mogę panu zadać jedno pytanie?
– Ależ proszę.
– Lubisz pan ogrodnictwo?
– Pasjami.
– I byłbyś szczęśliwy, gdybyś zamiast ogródka na dwadzieścia stóp miał ogród na dwie morgi?
– Proszę pana! Zrobiłbym z niego raj na ziemi.
– Przy tysiącu franków pensji chyba żyje pan dość biednie, prawda?
– No biednie, ale jakoś się żyje.
– Tak, ale masz pan tylko taki nędzny ogródek…
– Och, no tak, wielki to on nie jest.
– A jeszcze aż się tu roi od tych koszatek, co panu wszystko pożerają.
– O, to moja plaga.
– Powiedz pan, co by się stało, gdybyś nieszczęściem odwrócił głowę akurat wtedy, gdy twój kolega z prawej nadawałby wiadomość?…
– Nie zobaczyłbym tego.
– I co by się stało?
– Nie mógłbym powtórzyć jego sygnałów.
– A potem?…
– A potem uznano by to za niedbalstwo i musiałbym zapłacić karę.
– Ile?
– Sto franków. Ach! – Urzędnik aż zadrżał.
– Zdarzyło się to już panu? – spytał Monte Christo.
– Raz jeden, szczepiłem wtedy różę herbacianą.
– Mhm. A co by się stało, gdybyś pan coś zmienił w sygnałach albo przekazał inne?
– O, to co innego. Wyrzuciliby mnie z pracy i straciłbym emeryturę.
– Trzysta franków, czy tak?
– Sto dukatów, tak. Rozumie pan, że nigdy bym czegoś takiego nie zrobił.
– Nawet za piętnastoletnią pensję? No, to chyba jest warte zastanowienia, czyż nie?
– Piętnaście tysięcy franków?
– Tak.
– Przeraża mnie pan. Proszę pana, czy pan mnie chce skusić?
– Owszem! Piętnaście tysięcy franków, rozumie pan?
– Proszę pana, muszę spojrzeć na kolegę z prawej!
– E, lepiej popatrz pan na to, co ja panu pokazuję.
– Cóż to takiego? Banknoty!
– Ni mniej, ni więcej. Jest ich piętnaście.
– A czyje są?
– Pańskie, jeśli zechcesz.
– Moje! – urzędnik aż zachłysnął się ze zdumienia.
– No tak, mój Boże, pańskie, i tylko pańskie.
– Proszę pana, kolega z prawej nadaje sygnały. Zbałamucił mnie pan i będę musiał zapłacić karę.
– Będzie to pana kosztować sto franków. Widzi pan sam, że bardzo się panu przydadzą te banknoty.
– Proszę pana, kolega z prawej zniecierpliwił się, powtarza sygnał.
– Niech sobie powtarza, a pan trzymaj.
I hrabia wsunął urzędnikowi plik banknotów do ręki.
– Ale to nie wszystko. Za te piętnaście tysięcy nie wyżyje pan.
– Przecież nie stracę pracy.
– Owszem, stracisz, bo zamiast sygnałów, jakie przesyła ci kolega, nadasz inne.
– Oj, proszę pana, co też mi pan proponuje? Musiałby pan użyć siły…
– A właśnie zamierzam.
I Monte Christo wyjął z kieszeni drugi plik banknotów.
– Tu jest jeszcze dziesięć tysięcy. Razem z piętnastoma, które już pan masz, da to dwadzieścia pięć tysięcy. Za pięć tysięcy franków kupisz pan sobie śliczny domek i dwie morgi ziemi, a za pozostałe dwadzieścia tysięcy będziesz miał tysiąc rocznej renty.
– Ogród na dwie morgi, tysiąc franków na rok? O Boże! Boże!
– Bierz pan!
I Monte Christo siłą wcisnął banknoty w dłoń urzędnika.
– I co mam zrobić?
– To nic trudnego. Nadać te sygnały.
Monte Christo wyjął z kieszeni kartkę, na której były dokładnie nakreślone trzy znaki oraz numery oznaczające kolejność ich nadawania.
– Jak pan widzi, nie ma tego dużo.
– Tak, ale…
– Będzie miał pan za to wspaniałe brzoskwinie i inne rzeczy.
Marchewka zadziałała.
Policzki płonęły poczciwcowi jak w gorączce, pocił się jak mysz – ale nadał jeden po drugim sygnały podane przez hrabiego, mimo rozpaczliwych sygnałów ze strony kolegi z prawej, który nie rozumiejąc, co się dzieje, zaczynał przypuszczać, że hodowca brzoskwiń oszalał.
Telegrafista z lewej zaś posłał dalej jak najwierniej te same znaki – aż doszły do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
– A teraz jest pan bogaty – odezwał się Monte Christo.
– Tak, ale za jaką cenę!
– Posłuchaj, przyjacielu – rzekł Monte Christo. – Nie chciałbym, abyś miał wyrzuty sumienia. Uwierz mi, przysięgam, że nikomu nie wyrządziłeś krzywdy, a tylko pomogłeś w spełnieniu bożych zamysłów.
Urzędnik przyglądał się banknotom, dotykał ich, liczył. To bladł, to czerwieniał, na koniec rzucił się do swojego pokoju, aby napić się wody. Nim jednak dotarł do misy, zemdlał wśród swoich grochowin.
Pięć minut po tym, jak do ministerstwa dotarła telegrafem ta wiadomość, Debray kazał zaprząc do powozu i popędził do państwa Danglars.
– Czy pani mąż ma obligacje pożyczki hiszpańskiej? – spytał baronową.
– No chyba! I to na jakieś sześć milionów.
– Niech je sprzeda za jakąkolwiek cenę.
– A to czemu?
– Don Carlos uciekł z Bourges i wrócił do Hiszpanii.
– Skąd pan wiesz?
– Do licha – rzekł Debray, wzruszając ramionami – stąd, skąd zazwyczaj.
Baronowa nie kazała sobie tego samego powtarzać dwa razy. Pobiegła co żywo do męża, Danglars pobiegł do swojego agenta giełdowego i nakazał mu sprzedać wszystko za każdą cenę.
Gdy tylko wszyscy spostrzegli, że Danglars sprzedaje, obligacje hiszpańskie spadły natychmiast. Danglars stracił na tym pięćset tysięcy, ale pozbył się wszystkich akcji.
Tego samego wieczoru w dzienniku „Messager” można było przeczytać:
DEPESZA TELEGRAFICZNA
Król don Carlos wymknął się straży, pod jaką przebywał w Bourges i wrócił do Hiszpanii przez granicę katalońską. W Barcelonie wybuchło popierające go powstanie.
Przez cały wieczór wszyscy mówili tylko o wyczuciu, z jakim Danglars wysprzedał swoje akcje, podziwiano zręczność gracza, stracił na tym tylko pięćset tysięcy franków.
Ci, którzy nie sprzedali obligacji albo zakupili je od Danglarsa, byli pewni, że są zrujnowani i spędzili nader nieprzyjemną noc.
Ale nazajutrz „Monitor” ogłosił:
Wiadomość o ucieczce don Carlosa i powstaniu w Barcelonie, którą podał wczoraj „Messager”, jest bezpodstawna.
Don Carlos nie opuścił Bourges, a na Półwyspie Iberyjskim panuje zupełny spokój.
Przyczyną tej pomyłki były sygnały telegraficzne, odczytane źle z powodu mgły.
Wartość papierów wzrosła dwukrotnie.
W związku z tym straty Danglarsa wyniosły w sumie milion franków.
– Znakomicie – oświadczył Monte Christo Morrelowi, który był u niego właśnie w chwili, gdy ogłoszono wiadomość o dziwacznym zawirowaniu na giełdzie, którego ofiarą padł Danglars – za dwadzieścia pięć tysięcy franków odkryłem coś takiego, że zapłaciłbym za to sto tysięcy.
– Cóż to pan odkrył? – zapytał Maksymilian.
– Odkryłem, jak uwolnić ogrodnika od koszatek, które wyjadają mu brzoskwinie.