Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Aleksander Dumas do końca swych dni wciąż kreślił nowe wersje przygód bohaterów swych sztandarowych powieści. Część jego dorobku pozostała w notatkach, pilnie opracowywanych przez jego uczniów i naśladowców. Jedną z pozycji, które przybrały kształt tradycyjnej powieści awanturniczej jest Martwa ręka, czyli upadek hrabiego Monte Christo opowiadająca o dalszych losach Edmunda Dantesa, opracowana przez F. Le Prince’a.
Kolejny raz Aleksander Dumas opowiada o zemście, okrucieństwie i złu, ale tym razem zemsta wymierzona jest w hrabiego, a jej narzędziem staje się syn Villeforta, jego dawnego wroga i kata.
W powieści, pełnej nieoczekiwanych zwrotów akcji pojawiają się wszyscy bohaterowie dwóch pierwszych tomów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 466
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bywa, że nieszczęście nas dotknie, a los prześladuje. Mimo to jednak nie brakuje ludzi, którzy z uśmiechem, z duszą rozradowaną, przychodzą do nas, byśmy nadal brali udział w ich uciechach, dopóki niedola nie zniszczy zupełnie uroku naszego poprzedniego szczęścia.
Jedynie ten urok ściąga do nas ów świetny orszak, zwany pięknym światem, który nie opuszcza nas nawet wówczas, gdy wie, że cierpimy pod ciężarem niedoli.
Baronowa Danglars musiała pochylić czoło pod takim strasznym ciężarem. Pomimo to zapraszała do domu pierwsze znakomitości z bulwarów de Gent. Jej wyzłacane salony porównywano z tymi w Paryżu, gdzie najlepiej umiano w ciągu kilku godzin przyjąć i zabawić niezliczony tłum graczy przy zielonym stoliku, którym zdaje się nigdy nie brakować pieniędzy i ochoty do gry.
Dumny i ambitny umysł baronowej Danglars, jej smukła postać, arystokratyczna blada twarz, piękne czarne oczy, które to iskrzyły się i pociągały ku sobie w miarę tego, jak jej piersi rozdymało słodkie uczucie, to ścieśniały się opanowane pychą, wszystko to przyczyniało się do zgromadzenia w jej salonach licznego towarzystwa. Tym, co żyją wśród silnych wzruszeń, kobieta taka jak baronowa Danglars nie mogła się nie podobać. Jej lekceważący uśmiech, postać stanowcza i odważna, ale łagodna i skora do oddania, gdyby umiano ją pokonać, wymowne i pełne ducha spojrzenie, nadzwyczajna ruchliwość i lekkość sprawiały, że młodzież zaliczała ją do kategorii lwic, chociaż już dawno przekroczyła wiosnę życia.
Takiego poważania doświadczała baronowa Danglars w roku 1837.
Jednej z wrześniowych nocy tego roku salony jej pałacu zapełniały się z wolna. Baronowa przebiegała z miejsca na miejsce, mówiła żywo to z tym, to z owym i słuchała komplementów roju jegomościów, którzy za nią chodzili albo wyczekiwali na miejscach, którędy musiała ona, według ich mniemania, przechodzić.
– Mój Boże, cóż za melancholia, panie Beauchamp! – rzekła do jednego z panów, którego surowa fizjonomia przyjęła ponury wyraz, obliczony bez wątpienia na to, by kazać się domyślać jakiegoś tajemniczego nieszczęścia. – Można by sądzić, że pan jest gotów spłatać nam figla, bo, jak słyszałam, przegrałeś zeszłego tygodnia…
– Nie, baronowo, nie! Mylisz się, pani. Nie mam zwyczaju pamiętać o tym, co przegrałem, a tym bardziej gniewać się o to. Nie gram dla zysku i niesprawiedliwe jest ze strony pani inaczej przypuszczać.
– Ale wygląd pana rzeczywiście mnie zaniepokoił – odparła baronowa z ironicznym uśmiechem, klepiąc go po ramieniu. – Opowiedz mi pan, by mnie z troski wyzwolić, najświeższe wiadomości.
– Od kogo tego żądasz, piękna baronowo? Czyż nie ma tu pana Lucjana Debraya, który może pani udzielić najlepszych?
– Cóż to ma znaczyć, mój panie? Daj pan spokój ministrowi, zatopionemu, zdaje się, w swoich wielkich pomysłach. Niech mnie Bóg broni, bym mu jego mrzonki przerywała. Gotów mi tłumaczyć projekty prawne, a to zawsze jest takie nudne.
– Biedny Debray – szepnął Beauchamp – on nie zasługuje na pani ironię. Z mojej strony przyznaję, że lepiej sprawuje urząd ministra niźli wielu jego poprzedników.
– Chciałabym równą monetą odpłacić panu ze względu na pański nowy urząd królewskiego prokuratora. Radzę: nie skończ pan przynajmniej jak pański poprzednik!
Lekki rumieniec wystąpił na twarz baronowej, zmieszała się na chwilę, jakby pożałowała ostatnich słów.
– Nie, pani baronowo – odrzekł Beauchamp. – Jestem pewny, że to mnie nie spotka, przynajmniej nie z tej samej przyczyny! Gdy zaś wspomniałaś pani o królewskim prokuratorze, o którym rad bym na zawsze zapomnieć, ile razy wieczorami wchodzę na salony pani…
– Mój panie!
– Przebacz, baronowo, nikt nas nie słyszy ani nie domyśla się, o czym mówimy! – ciągnął dalej urzędnik.
– Dosyć, panie Beauchamp, dosyć! Wiem, co chce mi pan powiedzieć; to mnie męczy i nudzi okropnie, nie wie pan o tym? Pytam o nowiny, aby usunąć zakłopotanie, które obudziło we mnie pańskie smutne i surowe oblicze. Te mi pan opowiedz, jak wówczas gdy był pan zwykłym dziennikarzem. To weselsze i stosowniejsze.
Po tych słowach Beauchamp wpatrzył się w mówiącą, jakby chciał z jej rysów wyczytać wnętrze duszy.
– Patrz pan! – zawołała baronowa, śmiejąc się w najpowabniejszy sposób. – Dawny dziennikarz może teraz być już tylko urzędnikiem!
– Nie, baronowo, wobec pani zostanę zawsze tym samym, racz mi pani wierzyć. Chociaż nowiny, których się pani domagasz, nie pochodzą z ust dziennikarza.
Beauchamp wymówił ostatnie słowa umyślnie z takim naciskiem, że pani Danglars zaczęła drżeć.
– Dlaczego nie? – zapytała, usiłując ukryć niepokój. – Czyż się pan uparł, bym tej nocy umarła z obawy?
– Nie mogą pochodzić z ust zwykłego dziennikarza – kontynuował Beauchamp – ponieważ dotyczą damy, którą urzędnik nadzwyczaj wysoko poważa i szanuje. To wszystko!
Ze sposobu mówienia i z wyrazu jego spojrzenia baronowa Danglars domyśliła się, że nie powinna dalej naciskać, chociaż koniecznie chciała wiedzieć, czy nowina jej dotyczyła. Wykręciła się więc na pięcie i rzekła:
– Dobrze. Z tego samego powodu i ja cenię tę damę. Zachowaj pan zatem nowinę dla siebie.
Baronowa Danglars przegrała w tej grze, Beauchamp pozostał nieczuły.
– Twoje oblicze jest niczym z brązu! – szepnął, patrząc za odchodzącą. – Tymczasem ja jeden ze wszystkich, którzy cię otaczają, nie pozwolę się oszukiwać. W twej przeszłości jest straszliwa tajemnica, którą umiesz ukrywać dobrze przed oczyma świata, ale moim ona nie ujdzie! W twoim dawnym życiu było coś niegodnego, podłego, a ty umiesz to z piekielną zręcznością ukrywać w głębi marmurowego serca! Ale to nic! Jestem panem ważnej tajemnicy z twej przeszłości; pracujmy nad odkryciem tego, co się odnosi do teraźniejszości.
Beauchamp spostrzegł, że ktoś za nim przeszedł, jakby chciał z nim mówić.
– Mogę mieć przyjemność powiedzieć panu parę słów, panie Beauchamp?
– Pan minister! Jestem do usług!
– Musi pan wiedzieć, jak bardzo zajmuje mnie to wszystko, co się odnosić może do spokoju i bezpieczeństwa nas wszystkich – mówił Debray, kierując się z Beauchampem do małego pustego saloniku – zatem spodziewam się, że pan, będąc na moim miejscu, zaniepokoiłbyś się bardzo, widząc twarz królewskiego prokuratora ponurą i zakłopotaną.
– Wybaczy pan, odbywam dopiero nowicjat, nie umiem jeszcze okazywać zimnego spokoju, jak to urzędnik czynić powinien.
– Źle pan sobie tłumaczy moje myśli, panie Beauchamp. To nie był zarzut z mej strony. Wiem bardzo dobrze, że i urzędnik jest człowiekiem. Moja policja doniosła mi o rzeczach, do których nie przykładam żadnej wagi; widząc jednak pańską zaniepokojoną minę, muszę chyba wierzyć temu, co mi wczoraj powiedziano: honor damy, którą poważam i szanuję, jest w niebezpieczeństwie i z tego powodu ośmielam się pytać pana, panie Beauchamp…
– Cóż więc pan wie, panie Debray?! Bo potwierdzam, że rzecz tak się ma w istocie.
– Spodziewam się, iż będzie pan działał jak urzędnik! – przerwał mu Debray, głos jego brzmiał jednak tak, jakby minister chciał powiedzieć: Spodziewam się, że będzie pan działał jak przyjaciel! – Teraz chciałbym się jeszcze dowiedzieć nazwiska tej damy, by wszystkie wątpliwości usunąć. Raczysz pan łaskawie…
Na tak natarczywe pytanie, którego się zresztą spodziewał, nie mógł prokurator nie odpowiedzieć, inaczej okazałby się niegrzeczny wobec ministra, dając mu przez to do zrozumienia, że nie dowierza jego dyskrecji. Zbliżył się więc do pana Debraya i wyszeptał jedno nazwisko.
Debray zbladł, jednak prędko zapanował nad zakłopotaniem, pożegnał królewskiego prokuratora i wrócił do salonu, gdzie baronowa oczekiwała go z trwożliwością łatwo dającą się wyczytać z jej oczu. Królewski prokurator z ironicznym uśmiechem opuścił dom pani Danglars.
Gdy towarzystwo się rozeszło, a krupierzy pozbierali ze stolików złoto i banknoty, baronowa otworzyła szklane drzwi prowadzące do gabinetu muzycznego, gdzie stał fortepian, i rzuciwszy nań smutne spojrzenie, nie mogła powstrzymać się od słów:
– Ach, Eugenio, czemuś mnie opuściła!
Jakby chcąc otrząsnąć się z przykrej myśli, zbliżyła się do na wpół otwartego okna.
Stała tak, dopóki nie usłyszała turkotu ostatniego powozu oddalającego się spod jej pałacu. Wtem spostrzegła cień osoby zbliżającej się do jej mieszkania, pobiegła więc otworzyć boczne drzwi. Wróciwszy do pokoju, usiadła na kanapie. Wszedł Lucjan Debray.
– Co tam słychać, Debray? – zapytała trwożnie.
Ten zdjął rękawiczki, kapelusz i płaszcz, położył je na krześle i usiadł obok baronowej.
– Mówże, Debray! Twój spokój mnie zabija. Czego dowiedziałeś się od Beauchampa?
– Wszystko, czego mogłem się dowiedzieć, to imię kobiece… twoje – odparł.
– Myślisz więc, że grozi mi niebezpieczeństwo?
– Zawsze tak myślałem! – odrzekł Lucjan. – Chociaż twoja dotychczasowa obecność w Paryżu nie wzbudzała jeszcze śmieszności, mimo to byłem przekonany, że swojej roli, a właściwie komedii, nie będziesz mogła grać długo, tym bardziej teraz.
Baronowa zaśmiała się pogardliwie i odrzekła:
– Jeżeli tak sądziłeś, to dlatego, że wobec ciebie nie miałam żadnych tajemnic, jak to czynię wobec świata! Gdybyś także ty wierzył, że baron Danglars wyjechał ze swoją córką Eugenią w podróż dla przyjemności, to nie mógłbyś twierdzić, że on i Eugenia opuścili mnie zupełnie.
– Dobrze! – odparł Debray. – Przed rokiem baron zrobił to samo co twoja córka, a świat paryski myśli, że oni podróżują. W rzeczy samej nie ma nic prostszego. Ale czas upływa i upływać będzie, a nuż ktoś wpadnie na pomysł zapytać, kiedy baron z córką powrócą?
Baronowa się poruszyła.
– Potem mógłby jaki żartowniś śmiać się ze zbyt długiej nieobecności podróżujących, a za nim śmiałby się niebawem cały Paryż. Widzisz więc kochana baronowo, że z tej strony rzeczy źle się mają.
– To poradź mi, Debray, co mam robić? – rzekła baronowa z wyrazem naiwności piętnastoletniego dziewczęcia, opierając ręce na ramieniu ministra.
– Powtarzam ci to, co powiedziałem przed rokiem, gdy mi pokazałaś list twego męża ze słowami: „Opuszczam panią taką, jaką wziąłem, to znaczy: bogatą i nie bardzo honorową”.
Te słowa, które by każdą inną kobietę przytłoczyły, wywołały u baronowej tylko głośny śmiech obrażonej dumy.
Lucjan Debray mówił dalej:
– Powtarzam, że musisz wyjechać. Co ciebie obchodzi Paryż? Powiedz przyjaciołom, że twój mąż jest w Rzymie, w Civitavecchia albo w Neapolu i w imieniu Eugenii prosi cię o towarzystwo. Twoje przyjaciółki nie powstrzymają się, by nie rozgłosić tego po całym Paryżu, a ty pojedziesz tymczasem do Londynu.
– Więc chcesz, Debray, byśmy się rozłączyli? – zapytała baronowa, usiłując bezskutecznie wywołać łzę w oku.
Lucjan nic nie odpowiedział, spojrzał tylko na nią z ukosa i wstał.
– Przed rokiem – rzekła baronowa – zawiązaliśmy spółkę i nasze interesy szły dobrze. Teraz zyskałyby jeszcze, bo ty, zostawszy ministrem finansów, możesz…
– Przystępujemy do najważniejszego punktu! – odparł Lucjan, uderzając pięścią o poręcz fotela.
– Jak to? – Pani Danglars otworzyła szeroko oczy i wyprostowała się na otomanie.
– Marzeniem dziennikarzy opozycyjnych jest ujawnienie prywatnego życia ministra. Mówiąc między nami, główną częścią twoich towarzyskich zabaw jest odgrywanie komedii; a ja nie chcę, by ktoś mógł mi zarzucić, że ciągnę z tego zyski.
– Ale je przecież ciągnąłeś!
– I nie chcę czynić tego dłużej! – odparł stanowczo Lucjan. – Uwalniam się od tych interesów. Między nami pozostanie tylko przyjaźń.
– Bardzo dobrze, mój panie! – zawołała baronowa blada ze złości i ciężko dotknięta w miłości własnej, zrozumiała bowiem doskonale, co znaczyły te słowa. – Bardzo dobrze. Ale ja nie przyjmuję takiej ofiary. Skończymy nasz rachunek, a potem…
– A potem? – zapytał on z szyderczym uśmiechem, który dawał do poznania, jak dalece lekceważy sobie bezsilny gniew baronowej.
– Potem zechcesz pan zapewne, abyśmy się już nigdy nie widzieli?
Lucjan włożył ręce do kieszeni i milczał, a milczenie to znaczyć miało: Jak się pani podoba!
– Tymczasem zawiadamiam pana, że przez tę zimę zostanę jeszcze w Paryżu.
– Nie możesz pani nic lepszego uczynić. W teatrach będą dawali bardzo dobre sztuki, repertuar składa się prawie wyłącznie z utworów Donizettiego i Belliniego.
– I pana Lucjana Debraya! – dodała baronowa ze znaczącym uśmiechem.
– Nie rozumiem, pani.
– Chcę widzieć debiut pański w ministerstwie.
– Słuchaj, baronowo, kto grał á la hausse* i á la baisse**, ten może opuścić Paryż i przyjąć skromną rolę turystki; to jest łatwe do zrozumienia. Z drugiej strony jest koniecznością, jeżeli nieszczęśliwym przypadkiem królewski prokurator wie pewne rzeczy. Baronowo, bądź roztropna jak Ulisses, a mądra jak Nestor.
Przy tych słowach Lucjan Debray położył na stoliku pakiet banknotów i usiadł obok baronowej, która stała śmiertelnie blada i niezwykle poruszona.
– Już drugi raz, baronowo – rzekł Debray – porządkują wspólnicy swoje rachunki i spodziewam się, że po raz ostatni. Skorzystaj pani z mojej rady. Wyjedź!
* na zwyżkę
** na spadek
Beauchamp po opuszczeniu salonów pani Danglars udał się do swego domu na rogu ulicy Coq-Hèron, który nosił piętno stylu starej arystokracji Pugeta. Był to jeden z tych budynków, które we Francji są tak bardzo poszukiwane przez ludzi dawniejszej i nowszej daty, kryjących swoje urodzenie pod urokiem pożyczanej tarczy herbowej. Ten niewielki budynek, którego portyk rzeźbionym był aż do okien średniego piętra, miał mały dziedziniec otoczony sczerniałymi murami.
Właśnie na ten dziedziniec wychodziły okna z pracowni Beauchampa. Już od dłuższego czasu siedział on zamyślony przy biurku zawalonym stosem akt. Raptem wstał, podszedł do okna, podniósł nieco zasłonę i spojrzał na pusty dziedziniec, oświetlony tylko trochę ciepłym światłem latarni. Nadchodzili jacyś ludzie.
Chwilę potem otworzyły się drzwi, a do środka weszli dwaj mężczyźni, jeden z nich zdradzał zarówno ponurym wejrzeniem, tradycyjnym kostiumem, jak i herkulesowym wzrostem, agenta policji. Drugi był jego żywym kontrastem; młody jeszcze, chudy, blady, w podartej odzieży. Wszystko w nim znamionowało oskarżonego.
Na znak królewskiego prokuratora agent oddalił się i zamknął drzwi.
Beauchamp siedział chwilę nieruchomo, potem wskazał miejsce naprzeciw swego stolika i zwrócił światło lampy tak, by widzieć oblicze przestępcy.
– Pańskie nazwisko? – rzekł, podnosząc nieco głos.
– Pan zawsze mnie o to pyta, a ja zawsze to samo odpowiadam. Nazywam się Benedykt.
– Benedykt! – powtórzył królewski prokurator. Po czym zadał kolejne pytanie: – Czy zechce pan powtórzyć wszystko, co mi zeznałeś?
– Na co się to przyda, proszę pana? – rzekł młodzieniec ze spokojem. – Na co przypominać takie rzeczy? Schwytano mnie, jestem tutaj, sądź mnie pan i koniec.
– Bądź pan roztropniejszy, Benedykcie. Prawo grozi panu karą śmierci.
– Jeżeli jest pan tego pewien, tym lepiej!
– Mimo to będę pana jeszcze raz przesłuchiwał. Może zapomniał pan o jakiejś okoliczności, która oparta na dowodach mogłaby wpłynąć na złagodzenie surowości prawa?
Mówiąc to, rozparł się wygodnie w krześle.
– Dobrze, niech i tak będzie – odparł oskarżony. – Ale wysłuchaj mnie pan uważnie, panie prokuratorze, bo zapowiadam panu, że mówię to po raz ostatni.
W jego słowach wyczuć można było pewną gorycz i pogardę dla życia, która nie zrobiłaby najmniejszego wrażenia na starym sędzi o stalowych oczach, ale mogła żywo poruszyć Beauchampa, nieprzyzwyczajonego do ciemnych tajemnic odkrywających się często przed sędziowskim stołem królewskiego prokuratora.
– Kiedy byłem zamknięty w La Force, od czasu do czasu przychodził do mnie Bertuccio, z którym miałem dawniej stosunki, i dawał mi w imieniu nieznanego opiekuna pieniądze, abym mógł kupować sobie trochę lepsze pożywienie, niźli zwykle dawano mieszkańcom lwiej jaskini. Stawałem już przed trybunałem, powiedziałem, że jestem synem Villeforta, pańskiego poprzednika, i z pokorą czekałem na wyrok. Umknąwszy z Bagno i schwytany przy morderstwie Caderousse’a, mogłem spodziewać się tylko szafotu.
– Czekaj pan – przerwał prokurator – jakim sposobem dowiedziałeś się, że jesteś synem Villeforta?
– Takiego pytania jeszcze mi nie stawiano – odparł Benedykt z uśmiechem człowieka, który rozumie więcej, niż można by się spodziewać. – Chętnie panu opowiem. Mówiłem już o nieznanym opiekunie i o Bertucciu. Gdy przyszedł raz do mnie do więzienia w La Force, opowiedział mi rzecz następującą: „Słuchaj, Benedykcie, jesteś oskarżony o ciężkie winy, lecz jest ktoś, kto chce cię uratować, bo ślubował sobie co roku jednego człowieka zachować przy życiu. Obrońca ten ma pewien sposób wyrwania cię przynajmniej spod szafotu. Królewski prokurator Villefort, który ma wydać wyrok, był dawniej w poufnych stosunkach z pewną damą, a dama ta dała życie jego dziecku. Coś podobnego nie mogło być nigdy rozgłoszone. Zaledwie dziecko przyszło na świat, wziął je pan Villefort na ręce, owinął pasem wokół szyi, aby nie płakało i nie krzyczało, włożył do kuferka, osłonił chusteczką biednej matki i zszedł po bocznych schodach, którymi od dłuższego czasu dostawał się zawsze do pokoju owej damy. Miał zamiar zagrzebać niewinną istotę w ziemi u stóp starego drzewa w ogrodzie. Jednak w tej właśnie chwili jakaś nieznana ręka zadała mordercy dziecka dwa uderzenia nożem w pierś i zabrała pudło, w którym zapewne według domysłu nieznanego napastnika miały się mieścić skarby.
Złodziej umknął, jak najszybciej otworzył kuferek i znalazł w nim dziecko, które dawało jeszcze znaki życia. Odwinął pasemko z szyi, natchnął powietrza w płuca, zawinął w chusteczkę, od której odciął kawałek z monogramem, i oddał nowo narodzone dziecię do domu podrzutków. Powiedział sobie: „Mój Boże, jestem uwolniony od winy, jedno życie odebrałem, ale uratowałem drugie!”. Oto historia twego urodzenia – mówił Bertuccio. – Skoro staniesz przed sędzią, rzuć mu w twarz jego zbrodnię, potem nie będziesz się wzdrygał z krzesła sędziowskiego strącić go na ławę oskarżonych. To otwarte wyznanie zwali ciężki kamień na twego oskarżyciela, a z tego skorzystają obrońcy i uwolnią cię”.
– Zrobiłem, jak mi kazano – mówił dalej Benedykt – pan zapewne był tego świadkiem, działo się to dwudziestego siódmego września, w moje urodziny. Miesiąc później mój obrońca dotrzymał słowa. Byłem wolny. Wolny, mój panie, ale pod warunkiem towarzyszenia wszędzie ojcu, który postradał zmysły, nieustannie mnie szukał i rydlem kopał ziemię. Ach, przyznaję, że widok ten zawsze napawał mnie boleścią i litością. Być królewskim prokuratorem, używać sławy człowieka szanowanego i uczciwego, aż raptem spaść z tej wysokości na ławę oskarżonych. Na szczęście jego szaleństwo przeszkodziło w kontynuacji procesu i obaj znajdowaliśmy się na zupełnie wolnej stopie. Jego dobra zasekwestrowano i pozostawiono tylko tyle, że mógł zaledwie zaspokoić niezbędne potrzeby. Z czasem ojciec mój powracał powoli do przytomności i władzy rozumu. Po sześciu miesiącach naszego wspólnego życia wyzdrowiał zupełnie; poznał mnie i pokochał, ale godzina jego śmierci się zbliżała. Zdawało się, że Bóg pozostawił go przy życiu, aby miał czas prosić mnie o przebaczenie. Przebaczyłem mu i otrzymałem jego błogosławieństwo. „Mój synu – rzekł ostatniego dnia – czuję, że umrę i żałuję tylko, że nie mogę uiścić długu krwi i rozpaczy, długu, który chciałbym zapłacić, choćby za cenę mego zbawienia. Byłem zbrodniarzem, mój synu, przyjąłem maskę obłudy, ale zemsta, która mnie dotknęła, przechodzi wszelkie granice. Była straszna! Ach, żonę, córkę, syna… wszystko… wszystko zabrała mi ręka jednego człowieka. Benedykcie, znajdź go, zadręcz, zabij, zniszcz, niechaj i on płacze! A gdy będzie w najwyższej rozpaczy, powiedz mu: Jestem synem Villeforta i karzę cię w jego imieniu; to jego zemsta, która spotyka cię za twoją zemstę!” „Ach, mój ojcze – zawołałem – gdzie jest ten człowiek?” „Gdzie on jest? – szeptał, potrząsając smutnie głową. – Gdzie on jest? Tego nie wiem”.
Potem chwycił mnie za rękę, przyciągnął do siebie i patrząc osłupiałym okiem, jakby widział widmo, mówił drżącym z trwogi głosem:
„Pytaj szerokiego świata, pytaj nieba, morza i ziemi… on tam będzie, wszędzie, potężny jak Bóg, albo jak piekielny duch przeznaczenia! Strzeż się, by jego pałający wzrok nie spoczął na tobie ani przez chwilę. Ach, byłbyś zgubiony i przeklęty na zawsze!”.
„Ale jego nazwisko!” – zawołałem wściekły, bo zdawało mi się jakbym już słyszał echo tego straszliwego i wielkiego człowieka.
„Jego nazwisko? – powtórzył Villefort z kurczowym i gorzkim uśmiechem. – Czyż on ma jedno nazwisko? Ach, widzisz, on zmienia nazwisko i naturę co dnia, co godzinę potęgą strasznej woli… Och! Książę Bussoni, lordzie Wilmore, hrabio Monte Christo!”
„Ha! – zawołałem, drżąc na sam dźwięk tego nazwiska. – Hrabia Monte Christo!”
„Albo Bussoni, albo Wilmore – mówił mój ojciec dalej – kto wie, jak on się teraz nazywa? Mimo to szukaj go wszędzie. Wejdź na górę i pytaj nieskończonego świata; spuść się w przepaść, szukaj we wnętrzu ziemi i staraj się zbadać wnętrze morza. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Edmund Dantès. Pomścij mnie, mój synu, albo bądź przeklęty na tym świecie”.
– Jeszcze tej samej nocy – mówił dalej Benedykt po chwili milczenia – Villefort umarł, oddawszy mi przedtem zapieczętowany papier, który znaleźli pańscy agenci.
– Z jakiej to przyczyny nie chciał pan czytać tego papieru? – zapytał prokurator.
– Bo złożyłem mojemu ojcu przyrzeczenie, że nie otworzę go, dopóki nie znajdę się poza granicami Francji, a zostałem schwytany, nim mogłem wypełnić ten warunek. Nie umrę jednak prędzej, dopóki nie dowiem się jego treści; zażądam odczytania tego aktu, gdy będę powołany przed trybunał.
Beauchamp zadrżał. Bladość zdradziłaby go, gdyby nie miał oblicza ukrytego w cieniu.
– Dokąd wybierałeś się w chwili schwytania?
– Za granicę Francji.
– W jakim celu?
– Wykonać moje posłannictwo.
– Jakie?
– Ostatnią wolę mojego ojca, dokonać zemsty.
Beauchamp powstał i ukrywając twarz w kołnierzu płaszcza, przechadzał się po pokoju. Nagle zatrzymał się i zrobił gest, jak człowiek, który powziął niezłomne postanowienie.
– Benedykcie – rzekł – zdaje mi się pan być bardziej nieszczęśliwy niż zbrodniczy.
– Tak, panie! – zawołał Benedykt. – Na mnie ciąży przeznaczenie, przeznaczenie mego urodzenia. Chrztem moim były łzy matki! Bierzmowaniem przekleństwo ojca! Piekłu oddany, gdybym zmarł; nędzy, gdybym zdołał umknąć! A potem wiecznie tułacz, wiecznie ścigany, wiecznie nędzarz! Dzisiaj noc dwudziestego siódmego września, mój panie! Słuchaj pan!
Benedykt liczył pojedyncze uderzenia zegara, który wybił godzinę dwunastą.
– To godzina, w której się urodziłem! Zawsze spotyka mnie w tym dniu jakieś nieszczęście! Dzisiaj jestem w pańskiej mocy.
Powiedziawszy to, opuścił głowę na piersi i skrzyżował ramiona. Królewski prokurator otarł pot zraszający jego czoło i upadł na krzesło, jakby poznał niewytłumaczoną wolę Boga.
Była ósma rano, gdy woźnica bez liberii stanął przed domem królewskiego prokuratora. W drzwiach ukazał się stary portier.
– Proszę otworzyć bramę, dama, która siedzi w karecie, nie może przecież wysiadać na ulicy.
Kareta wjechała na dziedziniec, zatrzymała się przed głównym wejściem, a dama, którą moglibyśmy nazwać powabną, wbiegła do domu.
Kazała się zameldować i weszła do biura królewskiego prokuratora, gdzie czekała około godziny.
Nareszcie otwarły się drzwi i wszedł Beauchamp.
– Pani baronowa Danglars! – zawołał, udając zdziwienie.
– Tak jest, panie. Wybacz, że wcześnie pana niepokoję, ale nieprzewidziany wypadek…
– Proszę siadać, baronowo! – przerwał Beauchamp, udając, że nie zauważa zmieszania pani Danglars.
Nastała chwila milczenia, podczas której baronowa dwa czy trzy razy ocierała sobie twarz batystową chusteczką.
– Mój panie – rzekła wreszcie – moja obecność tutaj nie powinna pana dziwić, na miłość boską, oszczędź mi pan trwogi albo, jeżeli wolisz – mówiła dalej z westchnieniem – doznania wstydu.
„Eh – pomyślał Beauchamp – do złamania całej jej dumy wystarczą dwa słowa”.
– Tak, pani baronowo – rzekł na głos – jestem gotów domyślić się powodu odwiedzin pani, ale co mam czynić?
– Pan wszystko może – rzekła baronowa gwałtownie – pan wszystko może, jako urzędnik i jako przyjaciel!
– Dwie rzeczy, które trudno połączyć wobec prawa! – szepnął Beauchamp.
– Mój spokój, mój honor, wszystko zależy w tej chwili od pana – mówiła pani Danglars dalej. – Przychodzę błagać pana o ratunek, opowiedz mi pan wszystko!
Beauchamp wstał, zbliżył się do stolika, otworzył szufladę, wyjął list z rozłamaną pieczęcią. Potem powrócił na swoje miejsce i począł czytać.
Baronowa zakryła twarz chusteczką.
Prokurator czytał:
– „Benedykcie, zdradzam ci przysięgę, której złamać nie mogłem. Nie chcę cię zostawiać na świecie, byś nie mógł kiedyś ucałować dłoni swej matki, dziękując jej za łzy, które za ciebie wylała, i za ból, jaki wyrządziłem jej moją podłością! Jeżeli los kiedyś rozłączy ją z mężem, odszukaj ją i bądź jej podporą. Wspomnij na me ostatnie słowa i dowiedz się, że zawdzięczasz życie baronowej Danglars. Przyjmij błogosławieństwo swego ojca, Villeforta”.
Baronowa wydała okrzyk boleści; prokurator nie okazał żadnego współczucia.
– Mój syn nie zna tej przerażającej tajemnicy? – zapytała drżącym głosem, a jej policzki okryły się ogniem wstydu i poniżenia.
– Nie, łaskawa pani – odparł Beauchamp.
– Mój Boże! Mój Boże!
– Uspokój się, baronowo – rzekł Beauchamp – mógłby ktoś usłyszeć krzyk pani i myśleć, że pani jesteś tu jako zbrodniarka.
– Ale co ja mam robić, albo raczej, co pan zamierza uczynić? Ach, po co przywołano do życia tajemnicę dawnego błędu? – dodała biedna kobieta z goryczą.
– Czy wolałabyś może pani, by ten niewinny chłopak na zawsze pozostał w grobie, w który go żywcem włożono? Pani baronowo, ziemia nie jest w stanie ukryć takiej tajemnicy – mówił prokurator, nie odwracając oczu od oblicza pani Danglars.
– Synu mój! Ja wiedziałam, że żyjesz, ale moje łzy, moje błagania nie mogły zmienić postanowienia tego człowieka! Nie ja popełniłam zbrodnię, przebacz mi! – zawołała z goryczą. – A pan, mój panie – mówiła baronowa, zwracając się wprost do Beauchampa – ratuj go teraz. Chociażby zaklęcia pogardzonej przez pana kobiety bardzo mało znaczyły, to jednak usłuchaj mojej prośby i ratuj go! Albo nie, zapomnij pan baronową Danglars, która nie ma już prawa do pańskiego szacunku, do pańskiej litości; zapomnij pan o niej; ale wzywam: w imię pańskiego nieszczęśliwego poprzednika, w imię pana Villeforta, ratuj pan naszego syna!
– Pani baronowo, odpowiem pani to, co on sam byłby odpowiedział. Wypełnię obowiązek, jaki nakłada na mnie prawo – rzekł urzędnik z godnością.
– Co? Czy podobna!? Ten list miałby być odczytany przed sądem? – zawołała baronowa.
– Uniknij pani złego!
– Co, mój panie? Co?
– Opuść Francję.
– Dokądże pójdę sama, opuszczona przez wszystkich? – rzekła pani Danglars bez namysłu.
– Opuszczona przez wszystkich? – powtórzył Beauchamp zdziwiony. – A mąż pani, a córka?
– Widzę, że każdą rzecz muszę panu wyznać! – zawołała baronowa w szalonym gniewie. – Pan jest jak wszyscy: zimny, bez uczucia, bez litości. Wypiję więc ten kielich goryczy aż do dna! Tak, dowiedz się: mąż opuścił mnie, córka uciekła. Jestem sama na świecie i tak, opuszczę Francję, wyjadę; ale na miłość boską, jeżeli dla pana istnieje jakiś Bóg oprócz praw człowieka, ratuj mego syna!
Po tych słowach pani Danglars opuściła biuro królewskiego prokuratora, wsunęła się do karety i odjechała do domu, gdzie natychmiast zaczęła pakować kosztowności i złoto. Łzy płynęły jej rzęsiście z oczu i padały na drżące dłonie.
– Villefort! – zawołała, uderzając nogą o posadzkę i rwąc sobie włosy z głowy. – Tajemnica ta nigdy nie powinna była przejść przez twoje usta!
Potem otarła łzy cisnące się gwałtem, otworzyła szafę i pakowała rzeczy ze stanowczym postanowieniem opuszczenia Paryża, gdzie jakiś wróg zdawał się przygotowywać jej zgubę. Dla kobiety takiej jak Danglars, wielbionej, wykształconej, bogatej, niemałą rzeczą było opuszczać otoczenie, w którym panowała, i wcielić się w rolę skromnej i nieznanej turystyki w obcym kraju. Im piękniejszy był sen, tym straszniejsze przebudzenie; pani Danglars czuła to dobrze.
Gdy mąż opuścił ją, umykając z resztą pieniędzy, jakie miał w kasie, by nie ogłosić się niewypłacalnym, wyniosła i dumna kobieta chciała utrzymać się w oczach świata w całym zbytku i wspaniałości, jakie ją dotychczas otaczały, i tym sposobem zamaskować jego postępowanie. Plan trudny do wykonania, gdyż wierzyciele z wyrokiem w ręku mogli zabrać własność pana Danglars, został dziwnie poparty przez nadzwyczajne okoliczności. Kilkanaście dni po niespodziewanym odjeździe barona wszystkie jego zobowiązania zostały dotrzymane, a dom pani Danglars uwolniony od sześciu milionów strasznego długu.
Dzięki temu cudowi mogła baronowa utrzymać się na swym stanowisku w Paryżu, a świat myślał, że pan Danglars odjechał, aby towarzyszyć córce Eugenii w podróży. Mimo to dłuższa nieobecność podróżnych spowodowała różne plotki między tymi, którzy znali szorstki charakter pana Danglars i wybujałą artystyczną fantazję panny Eugenii. Nagłe zjawienie się Benedykta, list pisany przez dawnego kochanka baronowej, historia niedoszłego mordu, wszystko to przyczyniło się do tego, że biedna kobieta zmuszona została do ucieczki.
Baron Danglars umknął z Paryża, ponieważ nie chciał być biedny, chociaż dla osiągnięcia tego celu stawał się złodziejem.
Eugenia umknęła z Paryża, ponieważ nie chciała wyjść za mąż.
A pani Danglars miała zamiar również uciekać, bo nad Paryżem zawisła czarna chmura zwiastująca jej zgubę. Przeszłość miała być wyjawiona i wystawiona przed oczy zawsze ciekawej publiczności.
Baronowa przestała płakać. Siadła blada do eleganckiego, wyłożonego kością słoniową biurka, wzięła dwa arkusiki satynowego papieru i zabrała się do pisania listów.
Pewną ręką zaczęła kreślić list do Lucjana Debraya, swego wspólnika z czasów, kiedy grali á la hausse i á la baisse na koszt biednego barona Danglars. Nagle, jakby rozmyśliwszy się, zaczęła pisać drugi list, adresowany do Benedykta.
Mój panie! Jest pan oddany władzy prawa, biedny, pozbawiony wszelkich środków, prócz własnej wymowy. Nie wiem, jaki los pana czeka, spodziewamy się wszystkiego od Boga, zaufaj pan Jego nieskończonej dobroci. Pozwalam sobie ofiarować panu tę małą sumę, która ma posłużyć dla pozyskania życzliwości dozorców. Wierz mi, że datek ten nie ma być upokarzającą jałmużną, jest to tylko uczynek, jaki pragnie spełnić osoba, dla której jesteś pan drogi.
Przeczytawszy list, otworzyła szkatułę, wyjęła sześćdziesiąt tysięcy franków, włożyła je do koperty, zapieczętowała ją i zaadresowała do Benedykta; potem włożyła list w drugą kopertę z nagłówkiem: „Do pana królewskiego prokuratora”.
Baronowa chwilkę siedziała nieruchomo, po czym otarła łzy, chwyciła za pióro i skończyła list do Lucjana Debraya.
Temu zapowiedziała swój odjazd i prosiła o objęcie nadzoru nad jej majątkiem do czasu, aż doniesie mu, co ma uczynić z domem, meblami i srebrami.
Skończywszy to, otworzyła okno i patrzyła przez nie tak długo, póki nie ujrzała jakiegoś człowieka, któremu dała znak, by przyszedł tymi samymi schodami, którymi dostawał się do jej sypialni Lucjan Debray.
– Chodź tu, Tomaszu! – rzekła, kiedy stanął w drzwiach. Był w bluzie, czerwonych spodniach i wysokich butach.
– Jak to? W tym stroju, pani baronowo? – wyszeptał, spoglądając po sobie.
– Chodźże tu; muszę z tobą mówić.
Woźnica wszedł do pokoju i patrzył zdziwiony, jak baronowa starannie zamknęła drzwi.
– Przyjęłam cię do służby, ponieważ miałam cię za człowieka rozumnego, który umie trzymać język za zębami.
– Inaczej nie byłbym dobrym woźnicą.
– Słusznie. W tej chwili chodzi o bardzo daleką podróż.
– Rozumiem, pani baronowo – przerwał woźnica. – To ja przyprowadziłem człowieka, który odwiózł pana barona; chłopak miał tęgą głowę.
– A mógłbyś to uczynić także dla kogoś innego?
– Ja sam pojadę, pani baronowo. Wszystko mi jedno, czy jestem tutaj, czy gdzie indziej.
– Będziesz jutro gotów?
– Dziś jeszcze.
– Wóz pocztowy z dobrymi końmi ma czekać na mnie w pewnym oddaleniu; stąd pojedziemy moim zwykłym ekwipażem; ty załatwisz sprawę z paszportami; pakunek będzie lekki.
Woźnica spojrzał na mały kufereczek skórzany i skinął głową.
– Potem w drogę, do Brukseli, Akwizgranu!
– Dobrze, wszystko będzie gotowe, pani baronowo! Co się tyczy koni, to pójdą gniadosze, mocne i śmiałe. Biedne koniska, wyrzuciły mnie raz z siodła, ale dadzą się obłaskawić. To dopiero była historia! No, ale paszport?
– Przygotujesz papiery dla młodego, niskiego mężczyzny o niebieskich oczach, jasnych włosach; nos regularny, delikatne usta; słabowity, podróżuje w celu wyleczenia się z moralnej i fizycznej choroby.
– Wybornie! – zawołał woźnica.
– A milczże, tu masz pieniądze.
Woźnica wziął pieniądze, pokłonił się i wyszedł.
Następnego dnia baronowa wsiadła do karety czekającej na dziedzińcu. Dziwnym zrządzeniem losu schodziła tymi samymi schodami, którymi przed rokiem umknęła Eugenia ze swoją przyjaciółką Ludwiką d’Armilly.
Z entuzjastyczną radością Lucjan Debray czytał list baronowej zapowiadający jej nagły wyjazd z Francji. Poufny stosunek łączący Lucjana z baronową, który w swoim czasie był bardzo korzystny dla prywatnego sekretarza ministra z pensją dwudziestu tysięcy liwrów, nie odpowiadał zupełnie ministrowi posiadającemu wysoką płacę i korzyści z tak ważnego stanowiska. Oprócz tego, jak już wspominaliśmy, baronowa Danglars znajdowała się w bardzo trudnym położeniu i chociaż świat jeszcze tego nie widział, to Lucjanowi Debrayowi było ono na tyle dobrze znane, by mógł przypuszczać, że będzie mogła dłużej się maskować. Przeczytawszy więc list, odetchnął swobodnie, jakby zbudził się z trapiącego go koszmaru. Przygładzając rękami włosy i muskając brodę, rzekł:
– Ha, te rodziny z improwizowanymi bogactwami, które Bóg wie skąd mają, sprawiają na mnie wrażenie aktorów, którzy przez kilka godzin grają w teatrze rolę wielkich panów. Wreszcie kurtyna spadła, a one są z powrotem tym, czym dawniej były: niczym, nikt na nich nie patrzy, nikt o nich nie mówi.
Podczas gdy Lucjan Debray oddawał się tym rozmyślaniom, królewski prokurator kazał zawołać Benedykta.
– Przystąp bliżej, panie Benedykcie, mam tu dla pana list.
– List?
– Domyślasz się, od kogo może on pochodzić?
– Ja? Któż na świecie zna mnie i może do mnie pisać?
– Pomyśl pan trochę! Jeżeli znasz kogoś, kto był w ciągu burzliwego życia pańskiego współwinny, nie kryj tego! Oto list. Znasz pan przynajmniej pismo na kopercie?
– Nigdy go wcześniej nie widziałem. Ale koperta jest otwarta, pan musi wiedzieć, co zawiera.
– Słowa i pieniądze.
– Pieniądze? Co pan mówi?
– Sześćdziesiąt tysięcy franków.
– Dobry Boże, panie! – zawołał Benedykt, uderzając rękami, to rumieniąc się, to blednąc.
– Mówił mi pan przecież, że jakiś nieznany opiekun przysyłał panu pieniądze do więzienia w La Force.
– Tak, prawda, ale od tego czasu nigdy się o mnie nie troszczył, a Bertuccio, który mi pieniądze i rady przyniósł, już dawno opuścił Francję.
Prokurator zmarszczył brwi i popadł w zadumę.
– Czy wie pan, że więźniom nie wolno posiadać takiej sumy?
– Wiem – odparł Benedykt z głębokim westchnieniem.
– A gdybyś ją teraz miał, co byś z nią robił?
– Kupiłbym sobie nowe ubranie i zaspokoiłbym niezbędne potrzeby. Starałbym się zachować też nieco na podróż. Mówił mi pan, że najpewniej będę skazany na wygnanie.
Prokurator znów popadł w zadumę.
– Byłby pan tak nierozsądny, aby powiedzieć swoim towarzyszom, że masz tyle pieniędzy?
Benedykt odparł z uśmiechem:
– O, zaszyłbym je w bluzie, kto by je tam widział, kto by się tam ich domyślał? Powiedzieć towarzyszom znaczyłoby to samo, co podzielić się z mymi przyjaciółmi, którzy nie posiadają cnoty anioła Rafaela!
Oczy Benedykta iskrzyły się jak dwa żarzące się węgle, a pot spływał mu z czoła.
Prokurator zastanawiał się jeszcze chwilkę, wreszcie podał Benedyktowi list.
– Czytaj pan.
Benedykt chętnie oszczędziłby sobie czytania, jeśli tylko mógłby popatrzeć na banknoty napawające go nadzieją w jego strasznej nędzy, ale musiał poddać się woli prokuratora i list przejrzeć.
– Ha! Poznaję tu jednego z owych dobrych duchów, starających się niszczyć złośliwość złych duchów, o których mówi Perrault, mój najulubieńszy pisarz! Ale sześćdziesiąt tysięcy franków, proszę pana? – zapytał Benedykt, otwierając szeroko oczy.
– Słuchaj mnie, Benedykcie. Sześćdziesiąt tysięcy może stanowić znaczny majątek dla człowieka będącego w pańskim położeniu.
– Bez wątpienia, proszę pana.
– A więc – mówił prokurator dalej – nie daj się pan zbytnio opanować nadmiarowi szczęścia, podziękuj niebu z pokorą za posła, którego ci zesłało, i zachowaj się tak, abyś zasługiwał na jego opiekę.
– Tak jest, proszę pana – mówił Benedykt z westchnieniem ulgi, rzucając na banknoty w ręku prokuratora chciwe spojrzenia jak pies, który da z sobą wszystko zrobić, skoro tylko zobaczy kawał mięsa.
– Wie pan, że miałbym prawo nie oddać panu tych pieniędzy?
– Tak jest, proszę pana.
– Wie pan, że gdybym oddał panu te pieniądze, wykroczyłbym przeciw prawu?
– Och!
– Pomyśl więc pan nad tym, jak bym mocno musiał tego żałować, gdyby pan popełnił jakieś głupstwo.
– Będę roztropny jak Ulisses.
– Czy chcesz mi w jakikolwiek sposób podziękować za grzeczność, którą panu wyświadczam?
– W każdy sposób, proszę pana!
– Dobrze. Bądź więc roztropny, a ja będę już z tego zadowolony; gdybym zresztą zauważył pańską gadatliwość, to bądź pewny, że zamiast na wygnanie zostałbyś skazany na kule i odesłano by pana do Toulon.
– Ach, na miłość boską, nie na galery!
– Dosyć, tu masz pieniądze i upominam po raz ostatni: bądź pan roztropny!
Przy tych słowach królewski prokurator oddał Benedyktowi pieniądze, które ten ukrył na piersiach. Po tym zadzwonił, a w drzwiach stanął agent policyjny.
– Proszę odprowadzić oskarżonego – rzekł prokurator.
Gdy Benedykt już odszedł, Beauchamp odetchnął swobodniej w przekonaniu, że zrobił dobry uczynek.
„A mimo to – myślał – nędznik ten będzie się coraz bardziej pogrążał w zbrodni. Przekupi dozorców i zamorduje pierwszego lepszego, który mu zaufa; potem pójdzie aż do hrabiego Monte Christo i zginie razem z nim! Tak, bez wątpienia, zniszczony kolos zmiażdży tego, który podetnie mu podstawę! O, sprawiedliwość boska jest doskonalsza niż ludzka, a postanowienia jej jasne. Moje sumienie jest spokojne!”
Benedykt szedł pomiędzy eskortą z rękami skrzyżowanymi na piersiach, jakby chciał bronić skarbu ukrytego między ciałem a koszulą. Tak dotarł do swojej celi w La Force, gdzie pozostawiono go w ciemności i zimnie, pogrążonego w myślach o wolności i zemście.
Minął miesiąc, a on jeszcze nie tknął swoich banknotów, tak bardzo się obawiał, by nie uszkodzić ich dotknięciem szorstkich palców. Co dnia układał nowy plan ucieczki i co dnia pojawiały się kolejne przeszkody. A przecież koniecznie chciał odzyskać wolność! Głos umierającego ojca brzmiał mu ciągle w uszach i budził w ciemnym sklepieniu wilgotnego więzienia straszne echo!
Często podnosił się drżący Benedykt jak dziki zwierz, co widzi twarz człowieka dręczącego go; cofał się przerażony, za chwilę znów posuwał naprzód ze ściśniętą pięścią, błyszczącymi oczami i wołał surowym głosem:
– Edmundzie Dantèsie, człowieku albo demonie, gdzie jesteś? Zgubiłeś całą rodzinę aż do ostatniego z ich dzieci, biednego, małego stworzenia zaledwie ośmioletniego. Przeklęty, który wydobyłeś mnie z przepaści ciemności, pokazałeś mi słońce w całym jego blasku, a potem znowu rzuciłeś w przepaść, szydząc z mej nędzy i przestrachu! Zdrajco i obłudniku, powołujesz się na słowo Boga, aby zniszczyć szczęśliwych i zemstą swą dotykasz sprawiedliwego i zbrodniarza. Czyż potrzebne ci było życie dziewicy, niewiniątka i dwojga starców, aby zemścić się na jednym człowieku? Chociaż jesteś wielki i potężny, syn Villeforta zbliży się do ciebie; zadrżysz przed odgłosem jego kroków, tak, zadrżysz na najwyższym szczeblu twego szczęścia! Słuchaj przysięgi, złożonej tu w murach więziennych, w milczeniu i ciemności nocy, słuchaj przysięgi niewiernego, który przeszedł wszystkie stopnie zbrodni. Poznasz całą nicość potęgi, którą sobie przypisujesz! Umrzesz po długiej walce ze śmiercią!
Przez dwa miesiące powtarzał co dnia tę straszną przysięgę, a gdy trzeci dobiegał końca, a jeszcze nie myślano nad tym, by wydać wyrok dla niego, postanowił uciec.
– Dobrze! Mój plan nastręcza pewne trudności, ale… mając tyle pieniędzy, można je pokonać! Bez wątpienia uda mi się umknąć z Francji – mówił ze spokojem i z taką pewnością, jakby już był poza murami więzienia.
– Teraz będziemy widzieli, czy stałem się takim niezdarą, bym nie umiał sprzątnąć człowieka! Miałbym już może zapomnieć, jak się do tego bierze?
Morderca wyciągnął ramiona, aby wypróbować swe muskuły; wykonał dwa czy trzy skoki na czworakach i przekonawszy się, że mimo zimna i głodu nie utracił nic ze swojej zręczności, usiadł, zdjął buty, rozpruł podeszwę i wyjął z niej ostrze noża bez trzonka. Uczyniwszy to, dumał. Nagle usłyszał, jak ktoś przygotowuje się do otwarcia drzwi jego celi; zadrżał, bo wiedział, że najmniejszy krzyk mógł sprowadzić straż i, mimo posiadanych sześćdziesięciu tysięcy franków, przeszkodzić mu w wykonaniu dzieła.
Było to w nocy; odźwierny obchodził cele i zapalał lampy olejne wiszące na suficie.
– Dobry wieczór, Benedykcie – rzekł odźwierny, który go znał od dłuższego czasu, bo Benedykt używał już raz gościnności w tym domu na koszt rządu.
– Dobry wieczór, przyjacielu! – odparł Benedykt, powstając i głaszcząc brodę w najobojętniejszy w świecie sposób.
– Wiesz ty, że wkrótce okręt odpływa?
– Co?
– Ten, którym wyruszysz na wygnanie! Wierz mi, że będziesz jeszcze mógł żyć wesoło.
– Mówisz więc, że popłynę? – zapytał Benedykt, zbliżając się do niego poufale i klepiąc go po ramieniu.
– No, jak ci powiedziałem – odparł dozorca, przyciągając do siebie lampę.
– W takim razie zostawię ci coś na pamiątkę.
– Brawo! Stare buty pewnie? – rzekł starzec, śmiejąc się z Benedykta. – Ale w czym ty będziesz chodził? Przemarzną ci nogi.
– Głupcze! – odparł Benedykt. – Kto ci powiedział, że ja mogę zostawić tylko stare buty? Czy wiesz, stary, że jedynie od mojej woli zależy, słyszysz, od mojej woli zależy, zostawić ci coś takiego, co by cię na zawsze uszczęśliwić mogło?
– Cha, cha! Wolne żarty! Mnie się zdaje, że znów masz ochotę nazywać się księciem Cavalcanti?
Przy tych słowach Benedykt zbladł ze złości.
– No co tam? Co takiego masz? – zapytał dozorca, obracając się nagle i przymykając oczy, jakby coś podejrzewał.
Benedykt spostrzegł to i zaśmiał się, aby starca uspokoić.
– Nie zważaj na ten żart – rzekł – ale przystąpmy do interesu. Odpowiadaj mi szczerze: Co byś dał temu, który zrobiłby cię panem dwudziestu tysięcy franków?
– Dwudziestu tysięcy franków! – zawołał odźwierny. – Śmiać mi się chce ze sposobu, w jakim mówisz o dwudziestu tysiącach franków!
– Dwadzieścia pięć tysięcy, nędzniku! Uważaj dobrze, że nie mówię o dwudziestu, lecz dwudziestu pięciu. To głupstwo myślisz? Pięć tysięcy więcej. Cha, cha!
– Daj spokój żartom, to wystarczyłoby, aby każdego z nas uczynić bogatym.
– Każdego z nas? – powtórzył Benedykt z gestem lekceważenia. – Z nas? Mów o sobie, przyjacielu, bo ja mam znacznie więcej, a jednak nie czuję się szczęśliwy.
– Ty masz znacznie więcej? Jak widzę, to ty chłopcze oszalałeś.
– Oszalałem? Zobaczysz! Tak, tak! Chodź tu bliżej. Ale naprzód popatrz, czy nas kto z korytarza nie podpatruje i zamknij drzwi.
Słowa Benedykta podrażniły ciekawość dozorcy. Zamknął drzwi, klucz zawiesił na pasie, powrócił do celi i wydał okrzyk zdziwienia, gdy w rękach bandyty ujrzał banknoty.
– Sześćdziesiąt tysięcy franków! – szeptał, licząc je.
Benedykt przesunął pieniądze niby to obojętnie między palcami.
– Chcesz połowę z tego?
– Ja? A cóż mam za to dać?
– Wyprowadzisz mnie stąd.
– To niemożliwe.
– Dam ci jeszcze dziesięć tysięcy; to znaczy razem czterdzieści.
– O!
– Pięćdziesiąt.
– Chcesz mnie skusić. Skąd wziąłeś tyle pieniędzy? Ukradłeś, co?
– Co ciebie to obchodzi, czy ukradłem, czy nie? Pięćdziesiąt tysięcy zasługuje na małą ofiarę.
– Ale jak ja to zrobię? Przy końcu tego korytarza są wprawdzie drzwi, ale tam stoi straż, na dziedzińcu także i nie przepuści nikogo, kto nie wykaże się znaczkiem.
– Sprzedaj mi go.
– A ja mam zostać na twoim miejscu?
– Możesz powiedzieć, że go zgubiłeś.
– To nie uchodzi! – odparł dozorca, namyślając się.
– Wymyśliłem na to sposób! – zawołał nagle Benedykt. – Zwiążę cię, powalę na ziemię, ucieknę z twoim znaczkiem, a ty zostaniesz z moimi pięćdziesięcioma tysiącami franków. Powiesz, że między nami nawiązała się bójka i uległeś.
Plan ten nie wydał się dozorcy niemożliwy do wykonania, myślał tylko nad sposobem wzięcia pieniędzy.
– No, namyśl się stary; prędko, prędko, nie mam czasu do stracenia.
– Do diabła! – szepnął dozorca. – No, dawaj pieniądze, chłopcze, ale całe sześćdziesiąt tysięcy franków, ni mniej, ni więcej, rozumiesz? Dla zaokrąglenia sumy! – dodał, patrząc chciwie na banknoty.
– No, niech będzie sześćdziesiąt tysięcy! – odparł Benedykt. – Przeznaczyłem je na to.
– Aj, ty, chciałeś mi resztę zabrać, co? – rzekł dozorca, biorąc banknoty i oddając za to znaczek.
Obaj zbliżyli się do lampy obróceni do siebie plecami i oglądali swe skarby; nagle odwrócili się, miotani jednym uczuciem.
– A jeżeli te banknoty są fałszywe?
– Ja to samo myślę o znaczku.
– Co się tego tyczy, to przysięgam, że nie.
– Ja ciebie także nie oszukałem. Banknoty są dobre, głupcze. A teraz do dzieła!
Dozorca ukrył starannie pieniądze, nie spuszczając oka z Benedykta, który zabierał się do związania go sznurem od lampy, ale w tej samej chwili starzec dobył szybko noża i błysnął nim przed oczyma Benedykta.
– Precz! – zawołał.
– Giń, nędzniku! – w tej samej chwili wykrzyknął Benedykt, chwytając dozorcę za rękę i wyciągając błyskawicznie z rękawa swój nóż. – Byłem na to przygotowany, stary drabie.
Walka nie trwała długo. Nim dozorca mógł zawołać o pomoc, głos zamarł mu w piersiach. Ostry nóż Benedykta utkwił mu w gardle i przeszedł na drugą stronę.
Krew trysnęła, a ciało dozorcy osunęło się na ziemię.
Benedykt był znów w posiadaniu banknotów; ukrył je w płaszczu dozorcy, który włożył na siebie. Kapelusz zsunął na czoło, zamknął przezornie drzwi i ruszył powolnym, ciężkim krokiem, naśladując biedaka, którego zamordował.
Strażnikowi pokazał znaczek i wyszedł z więzienia.
Był wolny!
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Le main morte
Copyright © 2018, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-472-2
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com