Naszyjnik królowej - Aleksander Dumas - ebook + książka

Naszyjnik królowej ebook

Aleksander Dumas

4,8

Opis

1784 rok. Dwór Ludwika XVI i Marii Antoniny; arystokracja się bawi, ucztuje, wydaje miliony na stroje, powozy, polowania, rauty i koafiury, ale w tle – w tle słychać już wielkiego bezimiennego bohatera niedalekiej przyszłości – lud Paryża, który za lat kilka rzuci się na Bastylię i Wersal. Głodne, szukające paru franków zarobku na zakup jedzenia i opału w wyjątkowo ciężką zimę paryskie ulice, pełne bezdomnych, chorych i umierających wydają coraz głośniejsze pomruki niezadowolenia, sprzeciwu, a wreszcie i agresji. Coraz mniej bezpiecznie w tym mieście… A tymczasem szepczą, że królowa kupuje naszyjnik za półtora miliona…

Wspaniały splot intryg, sensacji i romantycznych miłości tuż przed Rewolucją Francuską, oparty na autentycznych wydarzeniach – afery naszyjnikowej -  która wstrząsnęła opinią publiczną we Francji i głęboko podkopała zaufanie do domu królewskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 949

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
viollaesz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia, czyta się bardzo szybko.
00
Dragon_library73

Nie oderwiesz się od lektury

• po prostu genialna • 💎 Przyznaje na wstępie, że rzadko sięgam po literaturę historyczną ale jak już to moimi ulubionymi momentami w historii są czasy starożytnego Egiptu, Ludwika XIV oraz Marii Antoniny. Te trzy hasła to magnes na mnie. Nie mogłam więc przejść obojętnie wobec najnowszej cegiełki od MG. 💎 Początkowo dość trudno było mi się połapać kto jest kim, czemu historia skacze od jednej osoby do drugiej i jak to wszystko się ma do naszyjnika. Jednak z biegiem kartek zaczęłam dostrzegać genialne, delikatne jak pajęcza nić powiązania między poszczególnymi postaciami i to jak konkretne knowania zderzały się ze sobą. Było to niezwykle satysfakcjonujące uczucie i sprawiało że nie byłam w stanie się oderwać od lektury! 💎 Ponadto same intrygi były niezwykle ciekawe. Zastanawiało mnie wiele rzeczy: co się stanie z naszyjnikiem? Jaki wpływ wywrze ta afera na królową? Czy Joanna Walezjanka osiągnie swój cel? Czy hrabia C. dobrze przewidział przyszłość u kardynała Richelieu? Co planu...
00

Popularność




TOM IOKRUTNE PRZE­PO­WIED­NIE

PRO­LOG

STARY PAN I STARY SŁUGA

Na po­czątku kwiet­nia 1784 roku, o go­dzi­nie trze­ciej po po­łu­dniu, stary mar­sza­łek Ri­che­lieu, dawny nasz zna­jomy, ukoń­czył trudne dzieło czer­nie­nia brwi wonną farbą; od­su­nął ręką lu­stro przy­trzy­my­wane przez lo­kaja, za­stępcę wier­nego Ra­fta, i po­trzą­sa­jąc głową ru­chem so­bie tylko wła­ści­wym, rzekł:

– No do­syć, do­syć, do­brze już.

Wstał z fo­tela, strzep­nął z mło­dzień­czą ży­wo­ścią pu­der opa­dły z pe­ruki na ak­sa­mitne nie­bie­skie spodnie, na­stęp­nie prze­szedł się kilka razy po ga­bi­ne­cie, aby wy­pro­sto­wać drżące nogi, i za­wo­łał:

– Mar­sza­łek dworu niech tu przyj­dzie!

Pięć mi­nut po­tem mar­sza­łek w ga­lo­wym ubra­niu sta­wił się przed księ­ciem, Ri­che­lieu z ważną miną za­py­tał:

– Spo­dzie­wam się, mój pa­nie, że obiad dzi­siej­szy bę­dzie świetny?

– Z pew­no­ścią, mo­ści książę.

– Do­rę­czono panu li­stę za­pro­szo­nych, wszak prawda?

– Tak jest, mo­ści książę, stół ma być na­kryty na dzie­więć osób.

– By­wają na­kry­cia i na­kry­cia, mój pa­nie.

– Ro­zu­miem, mo­ści książę... ale...

Książę mar­sza­łek nie dał do­koń­czyć słu­żą­cemu.

– „Ale” nie jest od­po­wie­dzią, mój pa­nie; ile­kroć sły­sza­łem to „ale”, a przez lat osiem­dzie­siąt sły­sza­łem je bar­dzo wiele razy, za­wsze a za­wsze po­prze­dziło ja­kiś czyn nie­do­rzeczny.

– Mo­ści książę!...

– O któ­rej go­dzi­nie obiad bę­dzie po­dany?

– Miesz­czań­stwo jada o dru­giej, urzęd­nicy o trze­ciej, szlachta o czwar­tej...

– A ja?

– Wa­sza Ksią­żęca Mość bę­dzie obia­do­wać o pią­tej.

– Oho! Aż o pią­tej?

– Tak, mo­ści książę, król jada także o pią­tej.

– Co ta­kiego?

– Na li­ście, którą mia­łem za­szczyt otrzy­mać, znaj­duje się imię kró­lew­skie.

– My­lisz się, mój pa­nie, dzi­siejsi za­pro­szeni to szlachta naj­zwy­czaj­niej­sza.

– Wa­sza Ksią­żęca Mość żar­tuje so­bie ze swego po­kor­nego sługi – hra­bia de Haga znaj­duje się prze­cie na li­ście...

– Cóż z tego?

– To, że hra­bia de Haga jest kró­lem.[1]

– Nie znam króla tego na­zwi­ska, mój pa­nie.

– Racz prze­ba­czyć, mo­ści książę – od­rzekł mar­sza­łek z ni­skim ukło­nem – my­śla­łem... przy­pusz­cza­łem...

– Obo­wiąz­kiem twoim jest słu­chać, nie zaś my­śleć... ani przy­pusz­czać... Po­win­no­ścią twoją jest wie­dzieć to tylko, co ja chcę, abyś wie­dział.

Sługa skło­nił się po raz drugi z więk­szym sza­cun­kiem, niżby to uczy­nił na­wet przed kró­lem.

– A więc, mój pa­nie, po­nie­waż za­pro­szona jest tylko szlachta, żą­dam, aby obiad po­dany był o zwy­kłej go­dzi­nie, to jest punkt o czwar­tej.

Usły­szaw­szy roz­kaz, mar­sza­łek dworu zbladł i za­chwiał się, jak gdyby usły­szał wy­rok śmierci. Po chwili rzekł z od­wagą roz­pa­czy:

– Niech się dzieje wola bo­ska, ale Wa­sza Ksią­żęca Mość bę­dzie jadł do­piero o pią­tej.

– Co ta­kiego? – krzyk­nął Ri­che­lieu.

– Nie­po­do­bień­stwem jest po­dać obiad wcze­śniej.

– Mój pa­nie – rzekł Ri­che­lieu, pod­no­sząc dum­nie głowę – zdaje mi się, że już lat dwa­dzie­ścia peł­nisz u mnie obo­wiązki?

– Dwa­dzie­ścia je­den, mo­ści książę, dwa mie­siące i dwa ty­go­dnie...

– Otóż ani jed­nego dnia nie do­rzu­cisz do tej liczby, ani na­wet jed­nej go­dziny... Ro­zu­miesz? – do­dał sta­rzec, przy­gry­za­jąc usta i marsz­cząc ma­lo­wane brwi. – Za­raz od dziś wie­czór za­cznij so­bie szu­kać in­nego pana. Nie chcę sły­szeć w moim domu o żad­nych nie­po­do­bień­stwach, za stary je­stem na ja­kieś nowe zwy­czaje.

Mar­sza­łek dworu skło­nił się po raz trzeci.

– Dziś wie­czo­rem ustą­pię, mo­ści książę, ale do ostat­niej chwili będę speł­niać obo­wią­zek mój jak na­leży.

I ru­szył ku drzwiom.

– Co ro­zu­miesz przez te słowa? – krzyk­nął Ri­che­lieu. – Wiedz o tym, mój pa­nie, że...

– Nie, mo­ści książę, nie mogę, bo to, na co ocze­kuję, jesz­cze na czwartą nie przy­bę­dzie.

– Na cóż więc ocze­ku­jesz, na cu­downą rybę, jak Va­tel[2]?...

– Va­tel, Va­tel – mruk­nął mar­sza­łek dworu.

– Ob­ra­ziło cię to po­rów­na­nie?

– Nie, książę; Va­tel, od­bie­ra­jąc so­bie ży­cie, po­zy­skał sławę nie­śmier­telną.

– Aha! więc znaj­du­jesz, iż nie dość drogo za­pła­cił za tę sławę?

– Mo­ści książę, iluż w na­szym sta­nie znosi po­ni­że­nia okrutne, bo­le­śniej­sze niż sa­mo­bój­stwo, a po­mimo to sławy nie do­stę­puje!

– Za­po­mnia­łeś, wi­dzę, mój ko­chany, że chcąc zdo­być nie­śmier­tel­ność, po­trzeba zo­stać człon­kiem Aka­de­mii albo się po­zba­wić ży­cia.

– Je­żeli tak, to wolę żyć, mo­ści książę. Nie zro­bię jak Va­tel, ale speł­nię, co po­wi­nie­nem...

– Cuda ja­kieś obie­cu­jesz?

– Nie, mo­ści książę, nie my­ślę wcale o cu­dach.

– Cóż to jed­nakże bę­dzie?

– Czy mam ko­niecz­nie po­wie­dzieć?

– Mów, mów, ogrom­nie je­stem za­cie­ka­wiony.

– Otóż, mo­ści książę, ocze­kuję na bu­telkę wina, na jedną tylko bu­telkę...

– Na jedną bu­telkę? Wy­tłu­macz się ja­śniej, mój pa­nie.

– Do­wie­dzia­łem się, mo­ści książę, że król szwedzki, chcia­łem po­wie­dzieć, hra­bia de Haga, pije to­kaj je­dy­nie...

– Jak to, czyż w piw­nicy mo­jej nie ma już wcale to­kaju? Wy­pę­dzę na­tych­miast sza­fa­rza.

– Prze­ciw­nie, mo­ści książę, jest go około sześć­dzie­się­ciu bu­te­lek.

– Są­dzisz za­tem, że hra­bia de Haga wy­pije przy obie­dzie sześć­dzie­siąt i jedną bu­telkę?

– Cier­pli­wo­ści, mo­ści książę; gdy hra­bia de Haga zwie­dzał po raz pierw­szy Fran­cję, jako na­stępca tronu jesz­cze, był na obie­dzie u nie­bosz­czyka króla, który otrzy­mał w da­rze od ce­sa­rza Au­strii dwa­na­ście bu­te­lek to­kaju pierw­szego zbioru, a wia­domo, iż to­kaj taki idzie cały do piw­nic ce­sar­skich, i że pa­nu­jący piją to wino o tyle tylko, o ile ce­sarz ła­ska­wie im go udzie­lić ra­czy...

– Wiem o tym...

– Otóż, mo­ści książę, z tego wina, które książę szwedzki pił nie­gdyś u króla i które uznał za wy­śmie­nite, z tych dwu­na­stu bu­te­lek, o ja­kich wspo­mi­na­łem, zo­stało dwie za­le­d­wie.

– Ho! ho!...

– Jedna w piw­ni­cach króla Lu­dwika XV...

– A druga?

– Otóż to! mo­ści książę – od­po­wie­dział mar­sza­łek dworu z uśmie­chem, czu­jąc, iż po dłu­giej walce na­de­szła chwila zwy­cię­stwa – ta druga zo­stała wy­kra­dziona.

– Przez kogo?

– Przez jed­nego z mo­ich przy­ja­ciół, sza­fa­rza nie­bosz­czyka króla.

– A on to­bie ją ofia­ro­wał?...

– Nie ina­czej, mo­ści książę – od­rzekł z dumą mar­sza­łek domu.

– I có­żeś z nią zro­bił?

– Scho­wa­łem jak naj­sta­ran­niej w piw­ni­cach mego pana.

– A któż był w owym cza­sie twoim pa­nem?

– Książę Lu­dwik de Ro­han, kar­dy­nał.

– Boże, to aż w Strass­burgu?

– W Sa­verne, mo­ści książę.

– I po­sła­łeś aż tam po to wino? – za­wo­łał książę.

– Tak, książę – od­parł mar­sza­łek dworu z wy­rzu­tem.

Ri­che­lieu uchwy­cił rękę sta­rego sługi i ści­ska­jąc ją ser­decz­nie, za­wo­łał:

– Prze­bacz mi, prze­bacz, mój ko­chany, je­steś ide­ałem mar­szał­ków dworu!

– A chciał książę mnie wy­pę­dzić! – od­po­wie­dział sługa, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

– Ni­gdy! Mój ko­chany, ni­gdy, a w do­datku za­płacę ci za tę bu­telkę sto pi­sto­lów.

– Wa­sza Ksią­żęca Mość ra­czy do­dać dru­gie sto, na koszty po­dróży i przy­znać, że wcale nie bę­dzie za drogo.

– Przy­znaję wszystko, co ci się tylko po­doba, mój pa­nie, i od dziś po­dwa­jam ci pen­sję.

– Mo­ści książę, nic mi się nie na­leży; speł­ni­łem tylko po­win­ność moją.

– Kie­dyż po­wróci ten ku­rier upra­gniony?

– Racz osą­dzić książę, czy tra­ci­łem czas na próżno: któ­rego dnia Wa­sza Ksią­żęca Mość obiad za­dys­po­no­wał?

– Zdaje mi się, że oneg­daj.

– Ku­rier po­trze­buje dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, aby do­je­chać do Sa­verne i ty­leż, aby stam­tąd po­wró­cić.

– A więc zo­sta­wało ci jesz­cze dwa­dzie­ścia cztery go­dziny, czło­wieku nie­zrów­nany, có­żeś uczy­nił z nimi?

– Nie­stety! Mo­ści książę, stra­ci­łem je na próżno, po­my­śla­łem o wi­nie do­piero na­za­jutrz po otrzy­ma­niu li­sty za­pro­szo­nych. Ob­li­czyw­szy do­brze, go­dzina zwłoki, któ­rej żą­dam, ko­niecz­nie mi jest po­trzebna.

– Jak to! więc nie masz jesz­cze wina?

– Nie mam, mo­ści książę.

– Boże wielki, a je­żeli ko­lega twój tak jest od­dany księ­ciu de Ro­han, jak ty mnie, mój ko­chany?

– To cóż z tego, mo­ści książę?

– Od­mówi ci, jak­byś i ty uczy­nił za­pewne?

– Ja, mo­ści książę?

– Tak; przy­pusz­czam, że nie wy­dał­byś z piw­nicy bu­telki po­dob­nej?

– Prze­pra­szam po­kor­nie księ­cia pana, ale gdyby ko­lega mój udał się do mnie w oko­licz­no­ści po­dob­nej, po­słał­bym mu na­tych­miast naj­lep­sze wino z na­szej piw­nicy.

– Tak? – rzekł książę, skrzy­wiw­szy się okrut­nie.

– A tak, mo­ści książę, ręka rękę myje, to wia­dome.

– Lecz grozi nam jesz­cze jedna ewen­tu­al­ność?

– Co ta­kiego, mo­ści książę?

– Je­żeli bu­telka się stłu­cze?

– O! Książę, nie było przy­kładu, aby stłukł kto bu­telkę, wartą dwa ty­siące liw­rów co naj­mniej.

– Nie mówmy już więc o tym; po­wiedz mi ra­czej, o któ­rej go­dzi­nie ku­rier po­wróci?

– Punkt o czwar­tej.

– Można za­tem po­dać obiad o czwar­tej – od­parł książę uparty jak muł ka­sty­lij­ski.

– Po­trzeba ca­łej go­dziny, aby się wino ustało, a i to tylko dzięki ta­jem­nicy, jaką po­sia­dam, ina­czej trzy dni by nie wy­star­czyły.

Po­bity i w tym punk­cie, książę Ri­che­lieu chciał po­że­gnać sta­rego sługę.

– Mu­szę do­dać – nad­mie­nił – że za­pro­szeni, wie­dząc, iż będą mieli za­szczyt obia­do­wać z hra­bią de Haga, przy­będą do­piero o wpół do pią­tej.

– A! To znowu coś no­wego!

– Tak bę­dzie z pew­no­ścią: wszak za­pro­szeni są: pan de Lau­nay, pani hra­bina Du­barry, pan de La­pey­ro­use, pan de Fa­vras, pan de Con­dor­cet, pan de Ca­glio­stro[3] i ba­ron de Ta­ver­ney?

– Cóż z tego?

– Za­cznijmy więc po ko­lei: pan de Lau­nay przy­bywa z Ba­sty­lii, droga z Pa­ryża za­bie­rze mu trzy go­dziny, bo na go­ścińcu go­ło­ledź.

– Tak, ale jak wy­je­dzie za­raz po obie­dzie więź­niów, to jest w po­łu­dnie...

– Wy­bacz mi, mo­ści książę, lecz od tego czasu gdyś był za­mknięty w Ba­sty­lii, zmie­niono go­dzinę obia­dową, więź­nio­wie je­dzą te­raz o pierw­szej.

– Dzię­kuję za ob­ja­śnie­nie. Cóż da­lej?

– Pani Du­barry ma z Lu­cien­nes drogę śli­ską i stromą.

– O, to jej nie prze­szko­dzi sta­wić się aku­rat­nie. Od­kąd jest fa­wo­rytą księ­cia tylko, rolę kró­lo­wej gra je­dy­nie z ba­ro­nami. Żą­da­łem, aby obiad był wcze­śniej ze względu na pana de La­pey­ro­use, który dziś wie­czór wy­jeż­dża.

– Pan de La­pey­ro­use jest obec­nie u króla, roz­pra­wia z nim o geo­gra­fii, ko­smo­gra­fii itp. Król nie tak prędko uwolni pana de La­pey­ro­use.

– To jest bar­dzo moż­liwe.

– To pewne, mo­ści książę; to samo bę­dzie z pa­nem de Fa­vras, który znaj­duje się u księ­cia Pro­wan­sji i roz­pra­wia praw­do­po­dob­nie o sztuce pana Ca­rona Be­au­mar­chais’go.

– O We­selu Fi­gara.

– Tak, mo­ści książę?

– Nie przy­pusz­cza­łem, żeś taki wszech­stronny czło­wiek?

– W chwi­lach wol­nych chęt­nie czy­tam, mo­ści książę.

– Mamy jesz­cze pana de Con­dor­cet, który jako geo­me­tra bę­dzie chciał być punk­tu­al­nym.

– Za­głębi się w ra­chun­kach i na pewno spóźni. Co do hra­biego Ca­glio­stro, to ma­gnat ten za­gra­niczny, od nie­dawna osia­dły w Pa­ryżu i nie­zna­jący zwy­cza­jów Wer­salu, z pew­no­ścią każe cze­kać na sie­bie.

– No – rzekł książę – oprócz Ta­ver­neya, wy­mie­ni­łeś już wszyst­kich, i to w po­rządku, god­nym Ho­mera, lub mo­jego bied­nego Ra­fta.

Mar­sza­łek dworu skło­nił się ni­sko.

– Nie wspo­mnia­łem o panu Ta­ver­neyu – po­wie­dział – bo ten stary przy­ja­ciel Wa­szej Ksią­żę­cej Mo­ści za­sto­suje się do zwy­czaju. Są­dzę, że wy­mie­ni­łem już wszyst­kich za­pro­szo­nych?

– Nie opu­ści­łeś ni­kogo. Gdzież po­dasz obiad, ko­chany pa­nie?

– W wiel­kiej sali ja­dal­nej.

– Ależ ona zimna pie­kiel­nie!

– Od trzech dni mam w niej stale po osiem­na­ście stopni cie­pła.

– Wy­śmie­ni­cie! ale oto go­dzina bije.

Książę spoj­rzał na ze­gar.

– Wpół do pią­tej już, mój ko­chany!

– I oto, mo­ści książę, koń wpada w dzie­dzi­niec. Jest to­kaj!

– O! Gdy­bym mógł jesz­cze ze dwa­dzie­ścia lat być w ten spo­sób ob­słu­gi­wany – mó­wił stary książę, po­wra­ca­jąc do lu­stra, pod­czas gdy mar­sza­łek dworu pę­dził do swego za­ję­cia.

– Dwa­dzie­ścia lat! – pod­chwy­cił głos we­soły, który prze­szko­dził księ­ciu spoj­rzeć w zwier­cia­dło – dwa­dzie­ścia lat! drogi książę, ży­czę ci ich z ca­łego serca, cho­ciaż ja wtedy będę miała już sześć­dzie­siąt!

– To ty, hra­bino! – za­wo­łał Ri­che­lieu – ty naj­pierw­sza? Boże wielki! Jak­żeś za­wsze cu­dow­nie piękna i świeża!

– Bo je­stem okrop­nie zmar­z­nięta.

– Przejdź, pro­szę, do bu­du­aru.

– Pra­gniesz być ze mną sam na sam, książę?

– Przy­by­wam na trze­ciego – ode­zwał się głos drżący.

– Ta­ver­ney! – za­wo­łał książę. – Niech go wszy­scy dia­bli po­rwą, szka­rad­nie nam prze­szko­dził – szep­nął do ucha hra­bi­nie.

– Bła­zen! – mruk­nęła Du­barry, par­ska­jąc śmie­chem.

I wszy­scy troje prze­szli do bu­du­aru.

LA­PEY­RO­USE

Głu­chy tur­kot po­wo­zów na dzie­dzińcu zwia­sto­wał przy­by­wa­nie go­ści, a po chwili, dzięki ener­gii mar­szałka dworu, sie­dzieli wszy­scy przy owal­nym stole, w wiel­kiej sali ja­dal­nej.

Lo­kaje, niby du­chy, snuli się ci­cho, zręcz­nie, bez go­rącz­ko­wego po­śpie­chu, a jed­nak uprze­dza­jąc każde ży­cze­nie.

Pu­szy­ste fu­tra, roz­po­starte pod mięk­kimi fo­te­lami, ogrze­wały nogi go­ści; ła­godne zaś cie­pło, po­nętna woń po­traw wy­kwint­nych i roz­koszny za­pach win uspo­so­biły już przy zu­pie do przy­jem­nej roz­mowy. Ża­den ha­łas z ze­wnątrz nie do­cho­dził przez po­dwójne okien­nice, ta­le­rze od­mie­niano bez stuku, sre­bro kła­dziono na bu­fe­cie bez naj­mniej­szego dźwięku; mar­sza­łek dworu, baczny na wszystko, wzro­kiem tylko wy­da­wał roz­kazy.

To­też po nie­dłu­giej chwili zda­wało się ze­bra­nym, iż są zu­peł­nie sami, i rze­czy­wi­ście, służba karna, po­słuszna, z ob­li­czem nie­odbi­ja­ją­cym wra­żeń naj­mniej­szych, nie sły­szała za­pewne wcale roz­mowy.

Książę Ri­che­lieu pierw­szy prze­rwał mil­cze­nie, od­zy­wa­jąc się do są­siada z pra­wej strony:

– Pan hra­bia nie pije?

Za­py­tany był to męż­czy­zna lat trzy­dzie­stu, wzro­stu ma­łego, sze­ro­kich ra­mion, blon­dyn; oczy miał ja­sno­nie­bie­skie z wy­ra­zem to oży­wio­nym, to znowu peł­nym me­lan­cho­lii; na sze­ro­kim czole wid­niała po­waga i szla­chet­ność.

– Prócz wody, nic in­nego nie piję, pa­nie mar­szałku – od­po­wie­dział.

– U króla Lu­dwika XV – rzekł książę – gdzie mia­łem za­szczyt znaj­do­wać się wraz z pa­nem na obie­dzie, ra­czy­łeś, hra­bio, pić wino, o ile so­bie przy­po­mi­nam.

– Co to za miłe wspo­mnie­nie, pa­nie mar­szałku! Tak, było to w roku 1771; wino, które wów­czas pi­łem, był to – to­kaj ce­sar­ski.

– Taki sam zu­peł­nie jak ten, który mój mar­sza­łek ma za­szczyt na­le­wać panu hra­biemu w tej chwili – od­rzekł Ri­che­lieu z ukło­nem.

Hra­bia ujął szklankę, pod­niósł do świa­tła i po­pa­trzył na płyn, mie­niący się to­nami ru­binu.

– Prawda – rzekł – pa­nie mar­szałku, dzię­kuję.

Wy­mó­wił słowo dzię­kuję z taką po­wagą i god­no­ścią, iż ze­brani pra­wie mimo woli pod­nie­śli się jed­no­cze­śnie i za­wo­łali:

– Niech żyje król!

– A tak, prawda – rzekł hra­bia de Haga – niech żyje król Fran­cji!... Wszak je­steś tego sa­mego zda­nia, pa­nie de La­pey­ro­use?...

– Pa­nie hra­bio – od­po­wie­dział ka­pi­tan z usza­no­wa­niem i grzecz­no­ścią, jak czło­wiek przy­wy­kły do ob­co­wa­nia z pa­nu­ją­cymi – przed go­dziną opu­ści­łem Naj­ja­śniej­szego Pana, a był tak ła­skaw dla mnie, iż nikt gło­śniej i szcze­rzej nie za­woła: Niech żyje król!... Po­nie­waż jed­nak za go­dzinę będę już w dro­dze do mo­rza, gdzie cze­kają na mnie dwie od­dane pod roz­kazy moje kor­wety, pro­sił­bym, aby mi wolno było, nim stąd się od­dalę, wy­krzyk­nąć: niech żyje inny król, któ­remu szcze­rze pra­gnął­bym słu­żyć, gdy­bym nie po­sia­dał już swego naj­mi­ło­ściw­szego mo­nar­chy.

I pod­no­sząc szklankę, pan de La­pey­ro­use ukło­nił się głę­boko hra­biemu de Haga.

– To­ast, który pan wnieść pra­gniesz – ode­zwała się pani Du­barry, sie­dząca po le­wej stro­nie mar­szałka Ri­che­lieu – od­po­wiada naj­go­ręt­szym ży­cze­niom na­szym, na­leży jed­nak, aby go wniósł naj­star­szy wie­kiem z nas, tu obec­nych.

– Czy to do cie­bie wy­mie­rzone, Ta­ver­ney, czy do mnie?... – rzekł książę, śmie­jąc się i spo­glą­da­jąc na sta­rego przy­ja­ciela.

– Nie zdaje mi się... mo­ści książę... – od­parł gość, do­tąd mil­czący, który zaj­mo­wał miej­sce na­prze­ciw księ­cia Ri­che­lieu.

– Co się panu nie zdaje, pa­nie Ca­glio­stro?... – rzekł hra­bia de Haga, pa­trząc prze­ni­kli­wie na za­py­ta­nego.

– Nie zdaje mi się, pa­nie hra­bio – po­wie­dział Ca­glio­stro – aby książę de Ri­che­lieu był spo­mię­dzy nas naj­star­szym.

– Do­sko­nale – pod­chwy­cił książę – a za­tem to ty, Ta­ver­ney!...

– Ależ ja je­stem o osiem lat młod­szy od cie­bie. Uro­dzi­łem się w 1704 roku – za­uwa­żył stary ba­ron.

– Nie­go­dziwy – rzekł książę – zdra­dził, że mam lat osiem­dzie­siąt.

– Czy na­prawdę masz książę lat osiem­dzie­siąt? – za­py­tał Con­dor­cet.

– Tak, tak nie­stety! Ra­chu­nek bar­dzo ła­twy i przeto nie­godny ta­kiego jak pan dziel­nego rach­mi­strza, uro­dzi­łem się w ze­szłym wieku!... w wiel­kim wieku, jak go na­zy­wają; w roku 1696.

– To nie do uwie­rze­nia – rzekł de Lau­nay.

– Gdyby znaj­do­wał się tu oj­ciec pań­ski, pa­nie gu­ber­na­to­rze Ba­sty­lii – od­rzekł Ri­che­lieu – nie po­wie­działby tego, bo by­łem u niego pod klu­czem już w roku 1714.

– Oświad­czam, że ne­sto­rem zgro­ma­dze­nia na­szego – rzekł de Fa­vras – jest to­kaj, na­le­wany obec­nie do szklanki hra­biego de Haga.

– To­kaj ten ma lat sto dwa­dzie­ścia, prawdę więc wy­rze­kłeś, pa­nie de Fa­vras – od­parł hra­bia. – Ta­kim wi­nem można wznieść zdro­wie kró­lew­skie.

– Za po­zwo­le­niem, pa­no­wie – prze­rwał Ca­glio­stro, wzno­sząc czoło ro­zumne i ener­giczne – pro­te­stuję.

– Pro­te­stu­jesz prze­ciwko prawu star­szeń­stwa to­kaju? – za­wo­łali ze­brani chó­rem.

– A tak – rzekł Ca­glio­stro – a to z tego po­wodu, że ja sam, wła­sno­ręcz­nie, pie­czę­to­wa­łem go w bu­tel­kach.

– Jak to! Pan?...

– Tak, ja, i to w dniu zwy­cię­stwa od­nie­sio­nego przez Mon­te­cu­culi nad Tur­kami, w roku 1664.

Sza­lony wy­buch śmie­chu na­stą­pił po tych sło­wach, wy­rze­czo­nych z naj­więk­szą po­wagą.

– Z tego wy­nika – ode­zwała się pani Du­barry – że ma pan coś około lat stu trzy­dzie­stu, bo mu­sia­łeś mieć chyba z dzie­sięć, gdyś się zle­wa­niem wina zaj­mo­wał.

– Tro­chę star­szy by­łem wtedy, sza­nowna pani, skoro na­za­jutrz ce­sarz au­striacki po­le­cił mi po­win­szo­wać Mon­te­cu­cul­lemu; zwy­cię­stwem pod Sa­int-Go­thard po­mścił on klę­skę pod Espech w Sla­vo­nii, klę­skę, w któ­rej nie­wierni po­bili na głowę woj­ska ce­sar­skie. By­łem ich to­wa­rzy­szem broni w tej bi­twie w roku 1536.

– Mu­sia­łeś pan – po­wie­dział hra­bia de Haga chłodno, na­śla­du­jąc w tym Ca­glio­stra – mieć wtedy z dzie­sięć lat przy­naj­mniej, je­żeli oso­bi­ście znaj­do­wa­łeś się w tej bi­twie wie­ko­pom­nej?

– Okrutna to była klę­ska, pa­nie hra­bio – po­wie­dział Ca­glio­stro z ukło­nem.

– Nie tak jed­nak straszna, jak klę­ska pod Crécy – do­dał Con­dor­cet z uśmie­chem.

– Rze­czy­wi­ście – rzekł Ca­glio­stro – prze­grana pod Crécy była fa­talna pod tym wzglę­dem, że tam nie tylko ar­mia fran­cu­ska, lecz cała Fran­cja zo­stała po­ko­nana. Przy­znajmy jed­nak, że zwy­cię­stwo An­glii nie było ho­no­rowe. Król Edward po­sia­dał ar­maty, o czym Fi­lip Wa­le­zjusz nie wie­dział i czemu wcale wie­rzyć nie chciał, choć go ostrze­ga­łem, choć mó­wi­łem, iż na wła­sne oczy wi­dzia­łem działa za­ku­pione od We­ne­cjan.

– A!... a!... – za­wo­łała Du­barry – zna­łeś pan Fi­lipa Wa­le­zju­sza?...

– Mia­łem za­szczyt, pro­szę pani, być jed­nym z pię­ciu ry­ce­rzy, któ­rzy po­zo­stali przy nim do ostatka – od­rzekł Ca­glio­stro. – Przy­by­łem do Fran­cji z nie­szczę­śli­wym kró­lem cze­skim, nie­wi­do­mym, który żą­dał, aby mu ży­cie ode­brano, gdy po­sły­szał, że wszystko stra­cone.

– Boże mój! – po­wie­dział de La­pey­ro­use. – Nie uwie­rzy pan, jak ża­łuję, że za­miast pod Crécy, nie by­łeś pod Ak­cjum.

– Dla­czego pan to mó­wisz?...

– Dla­tego, że do­wie­dział­bym się może cze­goś o flo­cie, czy­ta­łem Plu­tar­cha, lecz po­mimo tego nie mogę nic ja­koś zro­zu­mieć.

– Ja­kich szcze­gó­łów pan nie ro­zu­miesz?... Bar­dzo je­stem szczę­śliwy, że mogę je panu wy­ja­śnić.

– Więc pan i tam by­łeś?...

– Nie, pa­nie; by­łem wtedy w Egip­cie. Kró­lowa Kle­opa­tra po­le­ciła mi od­no­wić bi­blio­tekę Alek­san­dryj­ską; mo­głem zaś zro­bić to le­piej niż kto inny, bo zna­łem oso­bi­ście au­to­rów sta­ro­żyt­nych.

– I wi­dzia­łeś pan kró­lową Kle­opa­trę, pa­nie Ca­glio­stro? – za­wo­łała pani Du­barry.

– Tak jak pa­nią wi­dzę w tej chwili.

– Czy istot­nie była tak piękną, jak mó­wią?

– Pięk­ność to rzecz względna, pani hra­bino. Kle­opa­tra, ucho­dząca za pięk­ność w Egip­cie, wy­da­wa­łaby się w Pa­ryżu tylko uro­czą gry­zetką.

– Pro­szę nie mó­wić źle o gry­zet­kach, pa­nie hra­bio.

– Niech mnie Bóg za­chowa i broni!

– Więc tedy, Kle­opa­tra była...

– Mała, szczu­pła, żywa, ro­zumna, oczy miała po­dłużne, no­sek grecki, ząbki jak pe­rełki, rączki jak pani hra­bina, stwo­rzone do trzy­ma­nia berła! Oto pier­ścień z bry­lan­tem od niej otrzy­many, a pod­cho­dzący od jej brata Pto­lo­me­usza; no­siła go za­wsze na wiel­kim palcu.

– Jak to! na wiel­kim palcu? – za­wo­łała pani Du­barry.

– Taki był zwy­czaj w Egip­cie; ja zaś za­le­d­wie na mały pa­lec wsu­nąć go mogę.

I po­dał pier­ścień pani Du­barry.

Był to prze­pyszny bry­lant, warty co naj­mniej trzy­dzie­ści, do czter­dzie­stu ty­sięcy fran­ków. Ob­szedł z rąk do rąk, wszy­scy się nim za­chwy­cali i po­wró­cił wresz­cie do Ca­glio­stra, który go naj­obo­jęt­niej wło­żył na pa­lec.

– Ro­zu­miem – po­wie­dział – że mi pań­stwo nie wie­rzy­cie; z tą nie­wiarą nie­szczę­sną wal­czy­łem całe ży­cie moje! Fi­lip Wa­le­zjusz nie słu­chał, gdy ra­dzi­łem, aby Edwarda nie ob­le­gał; Kle­opa­tra nie wie­rzyła, że An­to­niusz bę­dzie po­ko­nany; Tro­jań­czycy nie słu­chali, gdy uprze­dza­łem: „Ka­san­dra jest wieszczką, słu­chaj­cie Ka­san­dry”.

– Cu­dow­nie! Rze­czy­wi­ście cu­dow­nie! – mó­wiła Du­barry, pę­ka­jąc ze śmie­chu. – Jak żyję nie wi­dzia­łam, aby kto z miną tak se­rio opo­wia­dał ta­kie ucieszne hi­sto­rie.

– Za­rę­czam ci, hra­bino – po­wie­dział Ca­glio­stro – iż Jo­na­tan był o wiele ode mnie za­baw­niej­szy. Aj! co to był za to­wa­rzysz we­soły! O mało nie osza­la­łem z roz­pa­czy, gdy go Saul za­bił.

– Je­żeli, pa­nie hra­bio, ze­chcesz da­lej pra­wić nam dziwy po­dobne – za­wo­łał książę Ri­che­lieu – to mój biedny Ta­ver­ney zwa­riuje z ra­do­ści; boi się śmierci okrut­nie, a pa­trząc na cie­bie, przy­pusz­cza, że je­steś nie­śmier­telny. Po­wiedz szcze­rze, hra­bio, czy je­steś nie­śmier­telny na­prawdę?

– Czy je­stem nie­śmier­telny?

– Tak, czy na­prawdę je­steś nie­śmier­telny?

– Nie wiem, i za jedno tylko za­rę­czyć mogę.

– Za co, za co? – za­py­tał Ta­ver­ney, naj­bar­dziej za­cie­ka­wiony z ca­łego zgro­ma­dze­nia.

– Za to, że wi­dzia­łem wszyst­kich i ob­co­wa­łem ze wszyst­kimi, któ­rych przed chwilą wy­mie­ni­łem.

– Zna­łeś pan Mon­te­cu­cul­lego?

– Jak pana, pa­nie de Fa­vras, a na­wet le­piej, bo pana wi­dzę trzeci raz do­piero, a z tam­tym prze­ży­łem pra­wie rok cały, pod jed­nym na­mio­tem.

– Zna­łeś pan Fi­lipa Wa­le­zju­sza?

– Mó­wi­łem już, pa­nie Con­dor­cet; lecz gdy on wró­cił do Pa­ryża, ja się do Czech uda­łem.

– A Kle­opa­trę?

– Zna­łem, pani hra­bino, Kle­opa­trę. Wszak mó­wi­łem, że miała jak pani oczy czarne, a pierś pra­wie tak piękną jak twoja.

– Ależ, hra­bio, nie wi­dzia­łeś piersi mo­ich.

– Po­dobne są do piersi Ka­san­dry, a tak samo jak tamta, masz pani czarne ma­leń­kie zna­mię na wy­so­ko­ści szó­stego że­bra, po le­wej stro­nie.

– Hra­bio, cza­row­ni­kiem chyba je­steś!

– Nie, mar­gra­bino – ode­zwał się Ri­che­lieu – to ja mu po­wie­dzia­łem.

– A skąd książę wiesz o tym?

Mar­sza­łek ze­sznu­ro­wał usta.

– Ba! – rzekł – to ta­jem­nica ro­dzinna.

– Ci­cho, książę... – od­parła Du­barry. – Na­prawdę, że z mar­szałka okrut­nie nie­bez­pieczny czło­wiek – do­dała, i na­stęp­nie, zwra­ca­jąc się do Ca­glio­stra, wtrą­ciła:

– Musi pan po­sia­dać chyba ta­jem­nicę wiecz­nej mło­do­ści, bo cho­ciaż masz lat trzy czy cztery ty­siące, wy­glą­dasz co naj­wy­żej na czter­dzie­ści.

– Tak, pani hra­bino, po­sia­dam se­kret od­mła­dza­nia.

– O pa­nie! uczyń mnie młodą!

– Zby­teczne to dla pani. Zresztą ma się za­wsze tyle lat, na ile się wy­gląda.

– Dzię­kuję za kom­ple­ment.

– Nie, pani, to nie kom­ple­ment, to prawda naj­szczer­sza.

– Wy­tłu­macz się pan.

– Z chę­cią. Pani hra­bina uży­wała mo­jego środka...

– Ja­kiego?

– Piła pani mój elik­sir.

– Ja?

– Tak. Czyżby pani za­po­mniała?

– Skąd pan wiesz o tym?

– Pa­mięta pani za­pewne dom przy ulicy Sa­int-Claude? Pa­mięta pani, jak była pani raz w tym domu w in­te­re­sie pana de Sar­ti­nes, jak od­dała wielką przy­sługę jed­nemu z przy­ja­ciół mo­ich, Jó­ze­fowi Bal­samo, i jak tenże, wy­wdzię­cza­jąc się, ofia­ro­wał pani fla­szeczkę elik­siru, z za­le­ce­niem uży­wa­nia ta­ko­wego po trzy kro­ple co rano? Wier­nie pani wy­peł­niała to za­le­ce­nie, aż do roku ostat­niego, w któ­rym elik­siru za­bra­kło!... O! Czyżby pani wy­szło to z pa­mięci?... by­łaby to czarna nie­wdzięcz­ność... do­prawdy...

– Pa­nie Ca­glio­stro, mó­wisz mi o fak­tach... o któ­rych...

– O któ­rych ty jedna tylko wiesz, hra­bino. Lecz cóżby zna­czył cza­row­nik, gdyby nie znał ta­jem­nic bliź­niego?

– A za­tem, Jó­zef Bal­samo, tak jak i pan, po­sia­dał ta­jem­nicę elik­siru cu­dow­nego?

– Nie, pani hra­bino, był on tylko moim przy­ja­cie­lem i da­łem mu trzy czy cztery fla­kony tego elik­siru.

– Czy mu coś jesz­cze zo­stało?

– Nie wiem. Od trzech lat ten bie­dak znikł mi zu­peł­nie z oczu. Ostatni raz wi­dzia­łem go w Ame­ryce, na wy­brze­żach rzeki Ohio; wy­jeż­dżał z wy­prawą w Góry Ska­li­ste, te­raz, jak sły­sza­łem, już po­dobno nie żyje...

– Do­syć już tych oso­bli­wo­ści, hra­bio – za­wo­łał Ri­che­lieu. – Przez li­tość, ta­jem­nicy two­jej nam trzeba, ta­jem­nicy ko­niecz­nie.

– Czy pan mó­wił to wszystko se­rio? – za­py­tał hra­bia de Haga.

– Zu­peł­nie se­rio, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie. Prze­pra­szam, chcia­łem po­wie­dzieć, pa­nie hra­bio.

I Ca­glio­stro skło­nił się z miną fi­lu­terną.

– Zda­niem pana za­tem – ode­zwał się Ri­che­lieu – hra­bina nie jest jesz­cze dość stara, aby ją można od­mła­dzać?

– Święta prawda.

– Przed­sta­wię panu za­tem ko­goś in­nego. Oto mój przy­ja­ciel Ta­ver­ney. Cóż pan po­wiesz o nim?... Czyż nie wy­gląda jakby współ­cze­sny Pi­łata Pon­cju­sza? A może za stary znowu?...

Ca­glio­stro przyj­rzał się ba­ro­nowi uważ­nie.

– Nie za stary – od­po­wie­dział.

– Pa­nie naj­droż­szy! – za­wo­łał Ri­che­lieu – je­żeli go od­mło­dzisz, ob­wo­łam cię uczniem Me­dei.

– Czy pań­stwo so­bie tego ży­czy­cie? – za­py­tał Ca­glio­stro, zwra­ca­jąc się do ca­łego zgro­ma­dze­nia.

Wszy­scy po­twier­dzili.

– I pan, czy także so­bie ży­czysz, pa­nie ba­ro­nie de Ta­ver­ney?

– Bar­dziej z pew­no­ścią niż wszy­scy! – za­wo­łał ba­ron.

– W tej chwili za­tem służę – rzekł Ca­glio­stro.

Do­był z kie­szeni fla­kon ośmio­kątny, wziął szklankę krysz­ta­łową i wpu­ścił do niej kilka kro­pel z fla­konu. Na­stęp­nie do­lał do po­łowy mro­żo­nego szam­pana, zmie­szał i po­dał ba­ro­nowi.

Oczy zgro­ma­dzo­nych śle­dziły po­ru­sze­nia Ca­glio­stra.

Ba­ron wziął szklankę, po­niósł do ust... i za­wa­hał się...

Śmiech ogólny po­wi­tał to wa­ha­nie. Ca­glio­stro za­wo­łał znie­cier­pli­wiony:

– Spiesz się, ba­ro­nie, bo zmar­nu­jesz na­pój, któ­rego każda kro­pla warta jest sto lu­ido­rów.

– Do dia­bła... – ode­zwał się Ri­che­lieu – nie tak to ła­two jak na­pić się to­kaju!

– Trzeba więc wy­pić? – za­py­tał ba­ron, drżąc cały.

– Wy­pić lub od­dać komu in­nemu, niech sko­rzy­sta ze spo­sob­no­ści.

– Daj mnie – rzekł książę Ri­che­lieu, wy­cią­ga­jąc rękę.

Ba­ron po­wą­chał płyn i za­chę­cony wi­docz­nie jego bal­sa­micz­nym za­pa­chem, a ró­żo­wym ko­lo­rem, wy­chy­lił na­pój cu­downy.

Na­tych­miast po­czuł dreszcz w ca­łym ciele, a krew stara, drze­miąca, za­częła żywo od nóg do serca prze­bie­gać. Skóra po­marsz­czona wy­gła­dziła się, oczy, za­kryte ob­wi­słymi po­wie­kami, za­ja­śniały bla­skiem mło­do­ści, ręce trząść się prze­stały. Głos od­zy­skał wi­bra­cję młodą, a nogi moc i sprę­ży­stość, wła­ściwe naj­pięk­niej­szym dniom wio­sny ży­cia. Cu­downy elik­sir speł­niał dzieło swoje zdu­mie­wa­jąco.

Jed­no­gło­śny okrzyk roz­legł się po sali. Ta­ver­ney, który do­tąd dzią­słami żuł po­trawy le­ni­wie, po­rwał nóż i wi­de­lec, przy­su­nął ta­lerz, na­brał ja­kiejś po­trawy i chru­pał kostki, mó­wiąc, iż czuje od­ra­sta­jące zęby, silne jak w la­tach dwu­dzie­stu. Jadł, pił, śmiał się ura­do­wany, wpra­wia­jąc przez pół go­dziny w po­dziw ota­cza­ją­cych; na­stęp­nie stop­niowo za­czął się gar­bić, opa­dać, ga­snąć, niby lampa, w któ­rej oliwy nie stało. Naj­pierw czoło po­kryły zmarszczki, po­tem oczy mgłą za­szły, po­tem znikł ape­tyt i nogi trząść się po­częły.

– Boże mój! – wes­tchnął.

– Co się stało? – za­py­tali wszy­scy.

– Co? Że­gnaj mło­do­ści!

I jęk­nął bo­le­śnie, i łzy twarz mu za­lały.

Całe zgro­ma­dze­nie na wi­dok prze­miany tak gwał­tow­nej po­grą­żyło się w smutku głę­bo­kim.

– To rzecz zu­peł­nie na­tu­ralna, sza­nowni pa­no­wie – rzekł Ca­glio­stro – wla­łem ba­ro­nowi trzy­dzie­ści pięć kro­pli elik­siru ży­cia i na ty­leż mi­nut od­młod­niał.

– O! Jesz­cze, jesz­cze chwilkę cho­ciaż, pa­nie hra­bio – szep­tał sta­rzec bła­gal­nie.

– Nie, nie­po­dobna, druga taka próba za­bić by pana mo­gła – od­rzekł Ca­glio­stro.

Pani Du­barry, zna­jąca z wła­snego do­świad­cze­nia za­lety elik­siru, naj­cie­ka­wiej śle­dziła tę scenę. W miarę jak Ta­ver­ney młod­niał, oczy hra­biny ja­śniały; śmiała się, kla­skała w ręce i zda­wało się, iż rzuci się na Ca­glio­stra, iż wy­drze mu z rąk na­pój ży­cio­dajny.

Z chwilą zaś gdy Ta­ver­ney po­wra­cał do zwy­kłej sta­ro­ści – rze­kła smutno:

– Nie­stety! Próżne uro­je­nie, cu­downy sku­tek trwał trzy­dzie­ści pięć mi­nut za­le­d­wie!...

– Aby zy­skać dwa lata mło­do­ści – ode­zwał się hra­bia de Haga – wy­pa­da­łoby wy­pić rzekę całą chyba!

Śmiech po­wstał ogólny.

– O nie – ode­zwał się Con­dor­cet – ra­chu­nek nad­zwy­czaj pro­sty: trzy­dzie­ści pięć kro­pli na trzy­dzie­ści pięć mi­nut, to wy­pada na rok je­den marne trzy mi­liony, sto pięć­dzie­siąt ty­sięcy i sześć kro­pel.

– To cały po­top! – rzekł de La­pey­ro­use.

– A jed­nak mała bu­te­leczka, za­le­d­wie cztery razy więk­sza od tego fla­ko­niku, bu­te­leczka, którą do­sta­łam od pań­skiego przy­ja­ciela, Jó­zefa Bal­samo, wy­star­czyła do za­trzy­ma­nia mło­do­ści mo­jej przez lat dzie­sięć.

– Bo pani hra­bina użyła w po­rze wła­ści­wej. Czło­wiek bar­dzo stary po­trze­buje znacz­nej ilo­ści, aby sku­tek był na­tych­mia­stowy. Ko­bieta trzy­dzie­sto­let­nia, jak pani, lub męż­czy­zna czter­dzie­sto­letni, jak ja by­łem, gdy za­czą­łem uży­wać elik­siru ży­cia, w peł­nym roz­woju sił i mło­do­ści, po­trze­bują tylko dzie­się­ciu kro­pel w każ­dym okre­sie upadku sił, aby po­zo­stać na za­wsze mło­dymi.

– Co pan na­zywa okre­sami upadku sił? – za­py­tał hra­bia de Haga.

– Okresy na­tu­ralne, pa­nie hra­bio. W sta­nie na­tury siły czło­wieka wzma­gają się aż do lat trzy­dzie­stu pię­ciu i zo­stają w stop­niu rów­nym aż do czter­dzie­stu. Od czter­dzie­stu do pięć­dzie­się­ciu zmniej­szają się nie­znacz­nie, na­stęp­nie co­raz szyb­ciej aż do dnia śmierci.

Gdy ciało jest znisz­czone nad­uży­ciem, tro­ską i cho­ro­bami, wzrost sił trwa do lat trzy­dzie­stu, upa­dek za­czyna się od trzy­dzie­stu pię­ciu. W tym więc okre­sie wy­cho­wa­niec wsi czy mia­sta po­wi­nien po­wstrzy­mać or­ga­nizm od upadku. Kto, jak ja, po­siada ta­jem­nicę elik­siru ży­cia, po­trafi użyć go za­wsze w porę i po­zo­stać za­wsze mło­dym o tyle, o ile po­trzeba, aby ro­bić, co się tylko po­doba.

– Boże! Boże! – za­wo­łała hra­bina – dla­czego, pa­nie Ca­glio­stro, mo­gąc wy­bie­rać, nie wy­bra­łeś lat dwu­dzie­stu?

– Dla­tego, hra­bino – od­rzekł z uśmie­chem Ca­glio­stro – że wolę być męż­czy­zną czter­dzie­sto­let­nim, zna­ją­cym siłę i war­tość swoją, niż mło­dzie­niasz­kiem dwu­dzie­sto­let­nim... nie­do­wa­rzo­nym.

– O! – ode­zwała się Du­barry.

– Prawdą jest bo­wiem nie­za­prze­czoną – cią­gnął Ca­glio­stro – iż w dwu­dzie­stym roku jest się w ła­skach u ko­biet trzy­dzie­sto­let­nich, w czter­dzie­stym zaś – pa­nuje się nad ko­bie­tami dwu­dzie­sto­let­nimi.

– Ustę­puję – rze­kła hra­bina – bo nie­po­dobna wal­czyć z do­wo­dem ży­ją­cym.

– Dla mnie nie ma już ra­tunku – rzekł Ta­ver­ney – ska­zany je­stem; nic mi już nie po­może.

– Pan de Ri­che­lieu prze­zor­niej­szy jest od pana – ode­zwał się de La­pey­ro­use z całą otwar­to­ścią ma­ry­na­rza – od dawna mó­wią, że po­siada prze­pis ja­kiś...

– Ko­biety roz­pu­ściły taką po­gło­skę – rzekł, śmie­jąc się, hra­bia de Haga.

– Czy to po­wód, aby jej nie wie­rzyć? – za­py­tała Du­barry.

Stary książę, który nie ru­mie­nił się ni­gdy, na­gle po­czer­wie­niał i rzekł:

– Chce­cie pa­no­wie po­znać moją ta­jem­nicę?

– Bar­dzo pro­simy.

– Ochra­niam się, nie nad­uży­wam...

– No, no... – ode­zwali się zgro­ma­dzeni.

– Tak jest, to cały mój se­kret – po­wtó­rzył Ri­che­lieu.

– Ni­czemu już zgoła nie prze­czę – po­wie­działa hra­bina – skoro pa­trzy­łam na cu­downy sku­tek kro­pli pana Ca­glio­stro. Pa­mię­taj, pro­szę, pa­nie cza­row­niku, że o wiele jesz­cze rze­czy będę cię py­tać.

– Py­taj, ła­skawa pani.

– Mó­wi­łeś pan, iż pierw­szy raz uży­łeś elik­siru ży­cia, ma­jąc lat czter­dzie­ści?

– Tak, pani.

– I że od­tąd, to jest, od epoki ob­lę­że­nia Troi...

– Wcze­śniej tro­chę, pro­szę pani.

– Niech i tak bę­dzie; więc masz cią­gle od­tąd lat czter­dzie­ści?

– Prze­cie wi­dzi to pani hra­bina.

– Za­tem wy­ka­zu­jesz nam pan – ode­zwał się Con­dor­cet – wię­cej niż pań­ski sys­tem za­wiera...

– Co mia­no­wi­cie wy­ka­zuję, pa­nie mar­ki­zie?

– Do­wo­dzisz nam pan swoją osobą nie tylko cią­głej mło­do­ści, lecz i nie­śmier­tel­no­ści; je­żeli masz lat czter­dzie­ści od czasu wojny tro­jań­skiej, to nie umie­ra­łeś ni­gdy.

– Tak jest, pa­nie mar­ki­zie, nie umie­ra­łem i nie umar­łem, przy­znaję z po­korą.

– Nie jest pan jed­nakże nie­na­ru­szalny jak Achil­les, a i on miał prze­cież nie­za­bez­pie­czoną od ran piętę, w którą go Pa­rys strzałą ugo­dził.

– Przy­znaję z wiel­kim ża­lem, że nie je­stem nie­ty­kalny – od­parł Ca­glio­stro.

– Za­tem, mo­żesz pan być za­bity, mo­żesz umrzeć śmier­cią gwał­towną?

– Nie­stety!

– Ja­kimże więc spo­so­bem od trzech ty­sięcy pię­ciu­set lat unik­ną­łeś po­dob­nego wy­padku?

– Tra­fem tylko szczę­śli­wym, pa­nie hra­bio; ze­chciej jed­nak po­słu­chać mego do­wo­dze­nia.

– Słu­cham tedy.

– Słu­chamy wszy­scy!

– Tak! tak! słu­chamy – ode­zwały się głosy.

I wsparł­szy łok­cie na stole, obecni zwró­cili oczy na Ca­glio­stra.

– Co jest główną pod­stawą ży­cia? – za­czął ostatni, ge­sty­ku­lu­jąc pięk­nymi bia­łymi rę­kami, zdob­nymi w pier­ście­nie, mię­dzy któ­rymi bry­lant Kle­opa­try błysz­czał niby gwiazda po­larna. – Do­bre zdro­wie, wszak prawda?

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dziano chó­rem.

– A co jest wa­run­kiem zdro­wia?

– Umiar­ko­wa­nie – po­wie­dział hra­bia de Haga.

– Masz słusz­ność, pa­nie hra­bio. Lecz samo umiar­ko­wa­nie nie chroni od sta­ro­ści, a po­łą­czone do­piero z elik­si­rem moim jest środ­kiem naj­do­sko­nal­szym i nie­omyl­nym.

– Wy­tłu­macz nam to wy­raź­niej, hra­bio, który wiesz wszystko – do­dała Du­barry.

– Za­raz, pani hra­bino, roz­bie­rzemy tę kwe­stię. Otóż ja cią­gle uży­wa­łem mo­ich kro­pli, a są one speł­nie­niem ma­rzeń lu­dów wszyst­kich epok, bo są tym, czego sta­ro­żytni po­szu­ki­wali pod na­zwą wody mło­do­ści, a no­wo­żytni – pod na­zwą elik­siru ży­cia; za­cho­wa­łem też stale mło­dość moją, a co za­tem idzie – zdro­wie i ży­cie. To ja­sne, wszak prawda?

– Ale prze­cież każdy or­ga­nizm z cza­sem zu­żywa się i sta­rzeje?

– Za­równo Pa­rys, jak Wul­kan – wtrą­ciła hra­bina. – Zna­łeś za­pewne Pa­rysa, pa­nie Ca­glio­stro?

– Do­sko­nale, hra­bino; śliczny to był chło­piec, cho­ciaż Ho­mer prze­sa­dził tro­chę, mó­wiąc o jego uro­dzie, a ko­biety za wiele o nim trzy­mają, był bo­wiem rudy...

– Rudy! O! to obrzy­dliwe! – za­wo­łała hra­bina.

– Na nie­szczę­ście – rzekł Ca­glio­stro – He­lena była in­nego zda­nia. Wróćmy jed­nak do elik­siru.

– Pro­simy! Pro­simy – za­wo­łano.

– Utrzy­mu­jesz więc, pa­nie Ta­ver­ney, że wszystko się zu­żywa i psuje. Prawda to nie­za­prze­czona, ale wiesz pan za­pewne, że wszystko można na­pra­wić, od­no­wić lub za­stą­pić czym in­nym. Wino, za­cho­wane w piw­ni­cach za­kon­ni­ków he­idel­ber­skich, jest za­wsze wy­bor­nym wi­nem, cho­ciaż do beczki ol­brzy­miej co rok świe­żego do­le­wają. Dla­tego na­wet wła­śnie wino to jest czy­ste i smaczne; a wino opie­czę­to­wane przeze mnie i Opi­musa w am­fo­rach gli­nia­nych, gdy go sto lat póź­niej chcia­łem spró­bo­wać, zna­la­złem gę­ste jak błoto; można je było jeść, ale pić nie. Za­miast na­śla­do­wać Opi­musa, na­śla­do­wa­łem więc za­kon­ni­ków he­idel­ber­skich. Utrzy­my­wa­łem ciało moje, do­da­jąc mu co rok no­wych so­ków, aby od­ro­dzić stare. Co rano atomy młode i świeże we krwi mo­jej i w ko­ściach za­stę­po­wały dawne, zu­żyte i bez­czynne. Z tego wy­ni­kło, że i umysł mój, i serce, i nerwy ni­gdy nie za­prze­stały swo­ich funk­cji. Po­nie­waż zaś, ży­jąc lat trzy ty­siące, na­bra­łem do­świad­cze­nia, po­tra­fię za­tem unik­nąć wy­pad­ków gro­żą­cych śmier­cią. Nie wejdę ni­gdy do domu, który może się za­wa­lić. Za dużo ich wi­dzia­łem i na pierw­szy rzut oka roz­róż­nię do­brze zbu­do­wany od tego, który się chwieje.

Ni­gdy nie po­luję z nie­umie­ją­cymi strze­lać. Od Ce­phala, który za­bił żonę swoją Pro­cris, aż do re­genta, który księ­ciu oko wy­strze­lił, wi­dzia­łem wielu nie­zgra­bia­szów. Nie zajmę ni­gdy pod­czas bi­twy sta­no­wi­ska, które by za­jął pierw­szy lep­szy bez wa­ha­nia, al­bo­wiem w mgnie­niu oka ob­ra­chuję li­nie pro­ste i krzywe, i wiem, czy to miej­sce jest bez­pieczne, czy też śmier­cią za­graża. Nie boję się także wcale kuli za­błą­ka­nej, bo kto unik­nie mi­liona strza­łów, nie po­zwoli się za­bić ja­kiejś le­cą­cej przy­błę­dzie... Nie rób­cie pań­stwo ta­kich min nie­do­wie­rza­ją­cych, skoro ma­cie żywy do­wód przed sobą. Nie utrzy­muję, iż je­stem nie­śmier­telny, mó­wię tylko, że po­sia­dam sztukę uchro­nie­nia się od śmierci przy­pad­ko­wej. Oto na przy­kład, za żadne skarby świata nie po­zo­stał­bym sam na sam z pa­nem de Lau­nay, który my­śli w tej chwili, że gdyby mnie wpa­ko­wał do celi w Ba­sty­lii, wy­pró­bo­wałby nie­śmier­tel­no­ści mo­jej za po­mocą głodu. Nie po­zo­stał­bym także z pa­nem Con­dor­cet, bo wła­śnie bie­rze go chętka wsy­pać do mej szklanki tru­ci­znę, jaką nosi w pier­ście­niu; nie w złych za­mia­rach by­naj­mniej, lecz ot, tak, przez cie­ka­wość na­ukową, aby się po pro­stu prze­ko­nać, czy też umrę od niej, czy nie umrę?...

Obaj pa­no­wie, wy­mie­nieni przez hra­biego Ca­glio­stro, po­ru­szyli się nie­spo­koj­nie.

– Po­wiedz pan szcze­rze, pa­nie de Lau­nay, bo nie je­ste­śmy prze­cież przed są­dem, a za in­ten­cję nie ma kary... Przy­znaj się pan, czy nie my­śla­łeś o tym? A pan, pa­nie Con­dor­cet, czy nie chcia­łeś mnie po­czę­sto­wać tru­ci­zną, w imię na­uki tylko, ko­chanki twej naj­mil­szej?

– Na ho­nor! – za­wo­łał de Lau­nay, czer­wie­niąc się cały – zga­dłeś, hra­bio, przy­znaję. Było to sza­leń­stwo, lecz prze­mknęło mi przez głowę w chwili wła­śnie, gdyś mnie o to po­są­dził.

– Będę rów­nie szczery jak pan de Lau­nay – do­dał Con­dor­cet. – Pra­gną­łem istot­nie, abyś pan spró­bo­wał tego, co mam w pier­ścionku; o! wtedy gro­sza bym nie dał za pań­ską nie­śmier­tel­ność.

Szmer uwiel­bie­nia po­wstał przy stole; nie dla­tego, aby uwie­rzono w nie­śmier­tel­ność, lecz że ja­sno­wi­dze­nie Ca­glio­stra było do­wie­dzione.

– Wi­dzi­cie pa­no­wie, że od­ga­dłem my­śli wa­sze. To samo dzieje się z przy­szło­ścią. Do­świad­cze­nie ży­cia od­krywa mi na pierw­szy rzut oka prze­szłość i przy­szłość osób, które wi­dzę. Nie­omyl­ność moja na tym punk­cie tak jest wielka, że roz­ciąga się na­wet do zwie­rząt i rze­czy nie­ży­ją­cych. Sia­da­jąc do ka­rety, po­znam po ko­niach, czy po­niosą, po fi­zjo­no­mii stan­greta – czy prze­wróci lub za­wa­dzi; sia­da­jąc na okręt, wiem od razu, że ka­pi­tan nie­obe­znany z sztuką że­glo­wa­nia i uparty, i że nie po­trafi lub nie ze­chce pro­wa­dzić statku na­le­ży­cie. I uni­kam złego stan­greta i złego ka­pi­tana; opusz­czam po­jazd tak samo jak okręt. Wie­rzę w wy­pa­dek, lecz po­zba­wiam go siły i za­miast jak wszy­scy, po­zo­sta­wić mu sto szans, po­zba­wiam go dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu, a set­nej się wy­strze­gam. Oto czego się na­uczy­łem, ży­jąc lat trzy ty­siące.

– A za­tem – rzekł La­pey­ro­use, śmie­jąc się – a za­tem, pro­roku ko­chany, po­wi­nie­neś je­chać ze mną i obej­rzeć okręt, na któ­rym za­mie­rzam świat opły­nąć. Zro­bił­byś mi praw­dziwą przy­sługę.

Ca­glio­stro mil­czał.

– Pa­nie mar­szałku – cią­gnął ma­ry­narz we­soło – nie dzi­wię się, że hra­bia Ca­glio­stro nie chce opu­ścić tak mi­łego to­wa­rzy­stwa, ale na mnie czas wielki. Wy­bacz, hra­bio de Haga, wy­bacz, pani hra­bino, lecz siódma bije, a przy­rze­kłem kró­lowi, że kwa­drans na ósmą będę już w dro­dze. Hra­bia Ca­glio­stro nie ma ochoty zo­ba­czyć w przy­stani dwóch mo­ich stat­ków, może jed­nak ra­czyłby mi po­wie­dzieć, co mnie spo­tka w dro­dze od Wer­salu do Bre­stu; bo co bę­dzie u bie­guna, tego nie je­stem cie­kaw: to już bę­dzie rzecz moja. Ale na imię bo­skie!... co się stać może od Wer­salu do Bre­stu?... po­wiedz mi, hra­bio, z ła­ski swo­jej.

Ca­glio­stro spoj­rzał na La­pey­ro­use’a tak ja­koś rzew­nie i po­nuro, że za­sta­no­wiło to obec­nych.

Młody że­glarz nie doj­rzał tego wcale.

Po­że­gnał się, służba po­dała mu fu­tro, a pani Du­barry wsu­nęła w kie­szeń pu­dełko przy­sma­ków; upo­mi­nek taki jest mi­łym po­dróż­nemu, bo przy­wo­dzi mu na pa­mięć od­da­lo­nych przy­ja­ciół.

La­pey­ro­use, nie tra­cąc hu­moru, skło­nił się z usza­no­wa­niem hra­biemu de Haga i po­dał rękę księ­ciu de Ri­che­lieu.

– Bądź zdrów, drogi La­pey­ro­use – po­wie­dział ten ostatni.

– O nie tak, mo­ści książę, do wi­dze­nia – od­po­wie­dział La­pey­ro­use. – Zda­wać by się mo­gło, że na wieki od­jeż­dżam; a ja prze­cież okrążę tylko świat, co po­trwa cztery lub pięć lat naj­wy­żej; mo­żemy za­tem po­wie­dzieć so­bie: do wi­dze­nia.

– Cztery lub pięć lat!... – wy­krzyk­nął mar­sza­łek. – Czemu nie po­wiesz, cztery lub pięć wie­ków?... Dla starca dni to lata. Że­gnaj!... mó­wię ci raz jesz­cze.

– Za­py­taj książę pro­roka – rzekł de La­pey­ro­use – a on prze­po­wie ci co naj­mniej jesz­cze ze dwa­dzie­ścia lat ży­cia. Wszak prawda, pa­nie Ca­glio­stro?... Oj, że też wpierw nie wie­dzia­łem o pań­skich kro­plach! za cenę złota ku­pił­bym je i za­brał beczkę całą na Astro­labę. Tak się na­zywa mój okręt, pa­no­wie... Pani hra­bino, raz jesz­cze ca­łuję twe rączki prze­śliczne; rów­nie pięk­nych nie uj­rzę chyba przed po­wro­tem. Do wi­dze­nia...

Po­wie­dział to i wy­szedł.

Ca­glio­stro za­cho­wy­wał zło­wróżbne mil­cze­nie.

Sły­chać było kroki ka­pi­tana na scho­dach przed­sionka, głos jego we­soły i po­że­gna­nie ostat­nie. Na­stęp­nie drzwiczki po­wozu stuk­nęły, ko­nie ru­szyły i sły­chać już było tur­kot od­da­la­ją­cej się ka­rety. Był to pierw­szy krok La­pey­ro­use’a w po­dróży ta­jem­ni­czej, z któ­rej ni­gdy już nie miał po­wró­cić.

Wszy­scy na­słu­chi­wali w mil­cze­niu.

Gdy tur­kot ucichł zu­peł­nie, spoj­rze­nia obec­nych, jakby siłą wyż­szą po­cią­gnięte, skie­ro­wały się na Ca­glio­stra.

Twarz jego pro­mie­niała w tej chwili ja­sno­ścią wiesz­czą; za­pa­no­wała uro­czy­sta ci­sza...

Hra­bia de Haga ode­zwał się pierw­szy.

– Dla­cze­goś mu pan nie od­po­wie­dział, pa­nie hra­bio?

Py­ta­nie to zbu­dziło Ca­glio­stra z za­dumy.

– Bo mu­siał­bym kła­mać lub być okrut­nym.

– Jak to?...

– Mu­siał­bym był po­wie­dzieć: „Pa­nie de La­pey­ro­use, książę Ri­che­lieu miał ra­cję, nie chcąc się że­gnać z tobą do wi­dze­nia”.

– Prze­stań, hra­bio!... – za­wo­łał książę, bled­nąc. – Co u dia­bła wy­ga­du­jesz?

– Uspo­kój się, książę, prze­po­wied­nia nie pana do­ty­czy.

– Jak to... – za­wo­łała Du­barry – więc La­pey­ro­use, który mnie w rękę ca­ło­wał...

– Nie tylko nie uca­łuje pani po po­wro­cie, lecz nie uj­rzy ni­gdy tych, któ­rych przed chwilą po­że­gnał – rzekł Ca­glio­stro, wpa­tru­jąc się w szklankę z wodą, w któ­rej świa­tło mie­niło się ko­lo­rem opalu, zmie­sza­nym z cie­niami przed­mio­tów ota­cza­ją­cych.

Za­in­te­re­so­wa­nie obec­nych do­szło do naj­wyż­szego stop­nia. Wi­dząc twa­rze po­ważne, uro­czy­ste, pełne nie­po­koju ze wzro­kiem utkwio­nym w Ca­glio­stra, można by rzec, że lu­dzie ci mają przed sobą sta­ro­żytną Py­tię.

Po­śród za­ję­cia ogól­nego pan de Fa­vras pod­niósł się i na pal­cach po­szedł do przed­po­koju zo­ba­czyć, czy służba nie pod­słu­chuje.

Zna­lazł tylko sta­rego ka­mer­dy­nera, który, su­rowy i mil­czący, bro­nił wstępu do sali ja­dal­nej.

Pan de Fa­vras wró­cił na miej­sce, da­jąc znak, że mogą mó­wić swo­bod­nie.

– W ta­kim ra­zie – rze­kła pani Du­barry – opo­wiedz nam, co czeka tego bied­nego La­pey­ro­use’a.

Ca­glio­stro po­trzą­snął głową prze­cząco.

– Po­wiedz, po­wiedz, pa­nie Ca­glio­stro – bła­gali pa­no­wie.

– Słu­chaj­cie więc. Pan de La­pey­ro­use, jak sam mówi, wy­jeż­dża w celu ob­je­cha­nia ziemi do­koła, idzie za­tem w ślady nie­szczę­snego Co­oka, za­mor­do­wa­nego na Wy­spach San­dwich­skich.

– Tak... tak... wiemy o tym – przy­tak­nęli go­ście.

– Wszystko zdaje się prze­po­wia­dać wy­pra­wie sku­tek po­myślny. La­pey­ro­use to dzielny że­glarz, a król Lu­dwik XVI sam mu na­kre­ślił mar­szrutę.

– O tak – prze­rwał hra­bia de Haga – król Fran­cji jest geo­gra­fem zna­ko­mi­tym; wszak prawda, pa­nie de Con­dor­cet?

– Wię­cej wie z geo­gra­fii niż to po­trzebne mo­nar­sze – od­rzekł mar­kiz po­waż­nie. – Kró­lo­wie po­winni znać wszystko, ale po­wierz­chow­nie, a może wtedy po­zwo­li­liby rzą­dzić lu­dziom zna­ją­cym rze­czy grun­tow­nie.

– Za tę małą na­uczkę dzię­kuję ci, pa­nie mar­ki­zie – rzekł z uśmie­chem hra­bia de Haga.

Con­dor­cet zmie­szał się na­gle.

– O nie! Pa­nie hra­bio – po­wie­dział – to je­dy­nie uwaga ogól­nie fi­lo­zo­ficzna.

– A więc wy­jeż­dża – po­wie­działa pani Du­barry, chcąc prze­rwać roz­mowę i wró­cić do po­przed­niego te­matu.

– A więc wy­jeż­dża – po­wtó­rzył Ca­glio­stro. – Lecz nie sądź pani, aby pu­ścił się za­raz na mo­rze. Prze­ciw­nie, wi­dzę, że dużo czasu zmar­nuje w Bre­ście.

– Szkoda wielka – rzekł Con­dor­cet – bo już jest na­wet tro­chę późno, luty lub ma­rzec to mie­siące naj­wła­ściw­sze...

– Nie ża­łuj mu tych kilku mie­sięcy, pa­nie Con­dor­cet, niech żyje przy­naj­mniej przez ten czas, niech żyje i ma na­dzieję!

– Spo­dzie­wam się, że mu dano do­brą za­łogę? – po­wie­dział Ri­che­lieu.

– Na­tu­ral­nie – rzekł Ca­glio­stro – do­wódca statku dru­giego jest czło­wie­kiem nie­po­spo­li­tym. Wi­dzę go, to czło­wiek młody, ale na nie­szczę­ście od­ważny i awan­tur­ni­czy...

– Jak to! na nie­szczę­ście?

– Po roku na próżno szu­kam tego przy­ja­ciela wier­nego, nie wi­dzę go – po­wie­dział Ca­glio­stro, pa­trząc w szklankę nie­spo­koj­nie. – Czy nikt z pań­stwa nie jest krew­nym pana de Lan­gle?

– Nie.

– Nikt go nie zna?

– Nie.

– A więc zgi­nie pierw­szy. Nie wi­dzę go wię­cej...

Okrzyk zgrozy wy­rwał się z piersi obec­nych.

– A on... on... La­pey­ro­use?... – za­wo­łano.

– On... pły­nie, przy­bija do brzegu i znów od­pływa... Je­den, drugi rok, że­gluga idzie po­myśl­nie. Przy­cho­dzą wie­ści od niego[4]. A po­tem...

– A po­tem?

– Lata prze­cho­dzą...

– A w końcu?

– W końcu: Ocean jest wielki, niebo czarne. Gdzieś w od­dali lądy nie­znane, na tych lą­dach po­sta­cie wstrętne, jak po­twory ar­chi­pe­lagu grec­kiego. Czy­hają one na okręt, mknący wśród mgły gę­stej, pchany wi­rem na rafy pod­wodne; na ko­niec bu­rza, bu­rza jesz­cze li­to­ściw­sza niż wy­brzeża... póź­niej ognie zło­wro­gie! O! La­pey­ro­use! La­pey­ro­use! gdy­byś mógł sły­szeć, po­wie­dział­bym ci: „Wy­bie­rasz się, jak Krzysz­tof Ko­lumb, na od­kry­cie świata no­wego, ale strzeż się wysp nie­zna­nych”.

I umilkł. Lo­do­waty dreszcz prze­szedł po zgro­ma­dze­niu, a słowa ostat­nie za­brzmiały po­nuro po­nad sto­łem.

– Dla­czego go pan nie ostrze­głeś? – za­wo­łał hra­bia de Haga, pod­da­jąc się na równi z in­nymi wła­dzy tego dziw­nego czło­wieka, po­ru­sza­ją­cego serca po­dług woli swej i ka­prysu.

– Tak, tak – mó­wiła pani Du­barry – bie­gnij za nim, za­wróć go z drogi! Wszak ży­cie La­pey­ro­use’a warte fa­tygi, nie­prawda, mar­szałku ko­chany?

Książę wstał, aby za­dzwo­nić. Ca­glio­stro wy­cią­gnął rękę i mar­sza­łek padł z po­wro­tem na fo­tel.

– Nie­stety! – cią­gnął Ca­glio­stro – nic tu nie po­może, nic nie od­wróci prze­zna­cze­nia. La­pey­ro­use śmiałby się ze słów mo­ich, jak śmiał się syn Priama z prze­po­wiedni Ka­san­dry, Pa­nie hra­bio de Haga, wi­dzę do­brze, że śmie­jesz się także, wi­dzę, że we­so­łość twoja udziela się resz­cie to­wa­rzy­stwa. Nie wstrzy­muj się, pa­nie Con­dor­cet, po­zwól so­bie, pa­nie de Fa­vras, przy­zwy­cza­jony je­stem do tego; nie mia­łem ni­gdy słu­cha­czów wie­rzą­cych.

– Wie­rzymy panu, wie­rzymy! – za­wo­łali ra­zem Du­barry i Ri­che­lieu.

– I ja wie­rzę – mruk­nął Ta­ver­ney.

– I ja także! – do­rzu­cił hra­bia de Haga z ga­lan­te­rią.

– O tak – pod­jął Ca­glio­stro – wie­rzy­cie... wie­rzy­cie, bo idzie o La­pey­ro­use’a; a gdyby o was cho­dziło, czy­by­ście uwie­rzyli?

– O!

– Uwie­rzył­bym – po­wie­dział hra­bia de Haga – gdy­byś pan rzekł był do La­pey­ro­use’a: „Strzeż się wysp nie­zna­nych”. Miałby się na bacz­no­ści przy­naj­mniej.

– Za­rę­czam, że nie, pa­nie hra­bio, a gdyby na­wet uwie­rzył, to wi­dząc zbli­ża­jącą się śmierć ta­jem­ni­czą, wie­dząc, że jej nie unik­nie, cier­piałby sto­kroć wię­cej. Na­dzieja to ostat­nia po­cie­cha ska­za­nych. Czło­wiek, umie­ra­jąc, spo­dziewa się jesz­cze...

– Prawda, prawda – ode­zwali się wszy­scy.

– Tak, tak... – za­wo­łał Con­dor­cet – ta­jem­nica, za­kry­wa­jąca ostat­nią chwilę czło­wieka, jest naj­wyż­szym do­bro­dziej­stwem, ja­kiego Bóg nam udzie­lił.

– Niech co chcą mó­wią – rzekł hra­bia de Haga – lecz gdy­byś mi, pa­nie hra­bio, po­wie­dział: „Strzeż się tego czło­wieka lub ta­kiej a ta­kiej rze­czy”, przy­jął­bym prze­strogę i wdzięczny był­bym za nią.

Ca­glio­stro po­chy­lił głowę ze smut­nym uśmie­chem.

– Na­prawdę, pa­nie Ca­glio­stro – mó­wił da­lej hra­bia – ostrzeż mnie, a po­dzię­kuję ci ser­decz­nie.

– Chce pan za­tem, abym mu po­wie­dział to, czego nie chcia­łem mó­wić panu de La­pey­ro­use?

– Pra­gnę tego.

Ca­glio­stro miał za­cząć, lecz wstrzy­mał się jesz­cze.

– Nie! Nie mogę, pa­nie hra­bio, nie...

– Bła­gam pana!

Ca­glio­stro od­wró­cił głowę.

– Ni­gdy! Ni­gdy! – szep­nął.

– Strzeż się pan, bo mogę stać się nie­wier­nym.

– Lep­sza nie­wiara niż udrę­cze­nie.

– Pa­nie Ca­glio­stro – po­wie­dział hra­bia po­waż­nie – za­po­mi­nasz o jed­nej rze­czy...

– O czym? – za­py­tał pro­rok z usza­no­wa­niem.

– Za­po­mi­nasz, że są lu­dzie nie­po­trze­bu­jący znać swego prze­zna­cze­nia, i że są inni, któ­rym świa­do­mość owa jest ko­nieczną, bo od ich przy­szło­ści za­leżą losy mi­lio­nów.

– Roz­kazu żą­dam – po­wie­dział Ca­glio­stro – ina­czej mil­czę...

– Co pan chcesz przez to po­wie­dzieć?

– Niech mi Wa­sza Kró­lew­ska Mość roz­ka­zuje – szep­nął Ca­glio­stro – a będę w ta­kim ra­zie po­słusz­nym.

– Roz­ka­zuję ci, pa­nie Ca­glio­stro, od­kryć mi prze­zna­cze­nie moje – rzekł król z po­wagą.

W tej sa­mej chwili książę de Ri­che­lieu po­wstał, zbli­żył się do króla, skło­nił się uni­że­nie i rzekł:

– Dzięki kró­lowi Szwe­cji za za­szczyt, jaki uczy­nił do­mowi mo­jemu racz, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie, za­jąć miej­sce ho­no­rowe, które ci od tej chwili z prawa na­leży.

– Zo­stańmy, jak je­ste­śmy, pa­nie mar­szałku, i słu­chajmy pil­nie tego, co po­wie nam pan Ca­glio­stro.

– Kró­lom nie mówi się prawdy, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

– Nie je­stem prze­cież w swoim kró­le­stwie. Usiądź, książę, pro­szę, na miej­scu swoim, a ty, pa­nie Ca­glio­stro, za­czy­naj...

Ca­glio­stro spoj­rzał znowu w szklankę, a pod jego wzro­kiem na­tę­żo­nym woda się po­ru­szyła i po­częła per­lić jak wino szam­pań­skie.

– Naj­ja­śniej­szy Pa­nie – mów, co chcesz wie­dzieć; je­stem go­tów...

– Po­wiedz mi, jaką śmier­cią umrę?

– Od wy­strzału, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

Czoło Gu­stawa za­ja­śniało.

– A! Więc w bi­twie – po­wie­dział – zginę śmier­cią wa­lecz­nych. Sto­krotne dzięki, pa­nie Ca­glio­stro. Prze­czu­wam już wojnę, a Gu­staw Adolf i Ka­rol XII – wska­zali mi, jak po­winni umie­rać kró­lo­wie Szwe­cji!

Ca­glio­stro opu­ścił głowę i mil­czał.

Hra­bia de Haga zmarsz­czył brwi.

– No! – po­wie­dział. – Czyż nie na woj­nie mnie za­strzelą?

– Nie, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

– Więc pod­czas buntu? To moż­liwe bar­dzo.

– I to nie...

– Gdzież więc mnie spo­tka wy­pa­dek?

– Na balu, Naj­ja­śniej­szy Pa­nie.

Król się za­my­ślił.

Ca­glio­stro, który mó­wił, sto­jąc, padł na krze­sło i ukrył twarz w dło­niach.

Ota­cza­jący pro­roka i króla po­ble­dli śmier­tel­nie.

Con­dor­cet zbli­żył się do szklanki z wodą, z któ­rej wieszcz wy­czy­tał zło­wrogą wróżbę, pod­niósł ją do świa­tła i ba­dał sta­ran­nie. Ba­dał krysz­tał i wodę, bo ro­zum jego ści­sły chciał dojść przy­czyny, bo zda­wało mu się, że to tylko zja­wi­sko fi­zyczne.

Uczony ten, który szu­kał przy­czyny każ­dego zja­wi­ska, za­py­ty­wał sa­mego sie­bie o po­wód wra­że­nia, ja­kie wy­wie­rał na lu­dziach wy­so­kiego sta­no­wi­ska czło­wiek nie­znany, czło­wiek, któ­remu jed­nakże nie można było od­mó­wić pew­nej wyż­szo­ści.

Jed­nakże nie mógł zna­leźć roz­wią­za­nia za­gadki, bo po­sta­wił szklankę i zwró­cił się do Ca­glio­stra:

– Otóż i ja pro­szę sza­now­nego pro­roka, aby za­py­tał o mnie zwier­cia­dła ma­gicz­nego. Nie­stety, nie je­stem pa­nem moż­nym – do­dał – nie do­wo­dzę ar­mią, a ży­cie moje ci­che, nie na­leży do mi­lio­nów pod­da­nych.

– Pan – rzekł hra­bia de Haga – pa­nu­jesz w imię na­uki, a ży­cie twoje na­leży nie do jed­nego na­rodu, lecz do ludz­ko­ści ca­łej.

– Dzię­kuję, pa­nie hra­bio; ale może pan Ca­glio­stro nie po­dziela tego zda­nia?

Ca­glio­stro pod­niósł głowę, jak ru­mak ostrogą ukłuty.

– Tak jest, mar­ki­zie – za­czął, wpa­da­jąc w po­draż­nie­nie ner­wowe, które w sta­ro­żyt­no­ści przy­pi­sano by na­wie­dze­niu przez bo­gów. – Tak jest, je­steś pa­nem moż­nym i wiel­kim w kró­le­stwie na­uki. Patrz mi pan pro­sto w oczy; czy żą­dasz rów­nież na se­rio, abym ci przy­szłość od­sło­nił?

– Pra­gnę tego, pa­nie hra­bio, i na ho­nor, zu­peł­nie na se­rio.

– Do­brze, mar­gra­bio – od­rzekł Ca­glio­stro gło­sem głu­chym i przy­my­ka­jąc oczy – umrzesz od tru­ci­zny, którą no­sisz w pier­ście­niu. Umrzesz...

– A gdy­bym ją wy­rzu­cił? – prze­rwał Con­dor­cet.

– Wy­rzuć pan za­tem...

– Nic prze­cie nad to ła­twiej­szego?

– Więc wy­rzuć ją, mó­wię panu.

– O mar­ki­zie! – za­wo­łała pani Du­barry. – Na mi­łość bo­ską, wy­rzuć tę tru­ci­znę obrzy­dłą; po­zbądź się jej, aby za­wsty­dzić tego ptaka zło­wróżb­nego, który nas wszyst­kich za­smuca. Po­nie­waż pan Ca­glio­stro utrzy­muje, że umrzesz od tej tru­ci­zny, za­tem gdy jej mieć nie bę­dziesz, to się nie otru­jesz i prze­po­wied­nia pana Ca­glio­stro nie spraw­dzi się...

– Pani Du­barry ma ra­cję – ode­zwał się hra­bia de Haga.

– Brawo! hra­bino – rzekł Ri­che­lieu. – Da­lej, mar­ki­zie, wy­rzu­caj tru­ci­znę; bo wi­dzisz, że i o mnie tu­taj cho­dzi. Od­kąd wiem, że śmierć no­sisz na palcu, z obawą będę się trą­cać z tobą szklanką. Pier­ścio­nek może się otwo­rzyć... i...

– A szklanki się sty­kają... – do­dał Ta­ver­ney. – Wy­rzuć, mar­ki­zie, wy­rzuć...

– Na nic by się to zdało – rzekł spo­koj­nie Ca­glio­stro – pan de Con­dor­cet nie uczyni tego.

– Istot­nie – rzekł mar­kiz – nie mogę, nie chcę by­naj­mniej po­ma­gać prze­zna­cze­niu, ale ta tru­ci­zna jest je­dyną w swoim ro­dzaju; Ca­ba­nis tra­fem ją wy­na­lazł, a traf taki może się nie po­wtó­rzyć. Trium­fuj za­tem, pa­nie Ca­glio­stro.

– Prze­zna­cze­nie – od­po­wie­dział ten ostatni – znaj­duje za­wsze wier­nych sprzy­mie­rzeń­ców dla speł­nie­nia wy­ro­ków swo­ich.

– Więc się otruję! – za­wo­łał Con­dor­cet. – Niechże i tak bę­dzie. Nie każ­demu to się przy­trafi. Za­wsze to śmierć przy­jemna; odro­bina proszku na ję­zyk i wszystko skoń­czone. To już nie śmierć, tylko mi­nus ży­cie, jak się mówi w al­ge­brze.

– Nie cho­dzi mi wcale o to, aże­byś pan cier­piał długo – od­rzekł Ca­glio­stro obo­jęt­nie.

I dał znak, że wię­cej mó­wić nie bę­dzie.

– Pa­nie hra­bio – ode­zwał się pan de Fa­vras – mamy już roz­bi­cie okrętu, wy­strzał i tru­ci­znę, śliczne rze­czy do­prawdy, aż mi ślina do ust idzie. No, raczże i mnie coś po­dob­nego za­ofia­ro­wać?

– O! pa­nie de Fa­vras – rzekł Ca­glio­stro – nie masz po­trzeby za­zdro­ścić; bo, na ho­nor szlach­cica, cie­bie czeka coś lep­szego jesz­cze...

– Ostroż­nie! pa­nie Ca­glio­stro, za wiele obie­cu­jesz, trudno ci bę­dzie do­trzy­mać.

– Mamy jesz­cze prze­cie po­stro­nek, sza­nowny pa­nie – od­po­wie­dział pro­rok uprzej­mie.

– Po­stro­nek!... A to co znowu?

– Mó­wię panu, że bę­dziesz wi­siał – do­dał Ca­glio­stro w unie­sie­niu.

– Bę­dzie po­wie­szony! – po­wtó­rzono. – O, do dia­bła!

– Za­po­mina pan, iż je­stem szlach­ci­cem, je­żeli zaś mó­wisz o sa­mo­bój­stwie, uprze­dzam, że za­nadto się sza­nuję, abym wy­brał ten ro­dzaj śmierci.

– Nie mó­wię wcale o sa­mo­bój­stwie.

– Za­tem utrzy­mu­jesz pan, iż to bę­dzie kara.

– Tak.

– Po­nie­waż je­steś cu­dzo­ziem­cem, prze­ba­czam ci, mój pa­nie.

– Co mi pan prze­ba­czasz?

– Nie­świa­do­mość pań­ską. We Fran­cji szlachty nie wie­szają.

– Uło­ży­cie się o to z ka­tem, pa­nie de Fa­vras – od­rzekł Ca­glio­stro opry­skli­wie.

Wszy­scy osłu­pieli, sły­sząc ta­kie za­koń­cze­nie.

– Wie­cie pań­stwo, iż drżę ze stra­chu – ode­zwał się de Lau­nay. – Po­przed­nicy moi wy­szli tak nie­szczę­śli­wie, że boję się py­tać wy­roczni.

– Je­steś pan mę­dr­szym od in­nych, nie chcąc do­cie­kać przy­szło­ści. Do­bre czy złe, sza­nujmy ta­jem­nice bo­skie!

– Mam na­dzieję, pa­nie de Lau­nay – rze­kła Du­barry – że masz tyle od­wagi, co i ci pa­no­wie?

– I ja tak są­dzę, ła­skawa pani – od­po­wie­dział ko­men­dant Ba­sty­lii z ukło­nem.

A zwra­ca­jąc się do Ca­glio­stra, do­dał:

– No, pa­nie, za­kli­nam cię, racz i mnie uszczę­śli­wić ho­ro­sko­pem.

– Z chę­cią, pa­nie; ude­rze­nie to­po­rem w głowę i po wszyst­kim...

Okrzyk zgrozy roz­legł się po sali; Ri­che­lieu i Ta­ver­ney bła­gali Ca­glio­stra, aby prze­stał, lecz cie­ka­wość ko­bieca zwy­cię­żyła.

– Słu­cha­jąc cię, hra­bio – ode­zwała się pani Du­barry – można by przy­pusz­czać, że cały świat skoń­czy śmier­cią gwał­towną. Jest nas tu osiem osób, z tych już pan pięć ska­za­łeś...

– Poj­muje pani, że to są żarty – mó­wił de Fa­vras – które nas ba­wią...

– Fałsz czy prawda, za­wsze jed­na­kowo śmiać się z tego bę­dziemy – do­dał hra­bia de Haga.

– O! I ja się śmieję – mó­wiła Du­barry – bo nie chcę tchó­rzo­stwem ubli­żyć to­wa­rzy­stwu. Na nie­szczę­ście, je­stem ko­bietą tylko i nie spo­dzie­wam się zgonu tak strasz­nego. Ko­bieta zwy­kle koń­czy na łóżku. Ale śmierć ko­biety sta­rej, sa­mot­nej i za­po­mnia­nej, bę­dzie okrut­niej­szą od in­nych, nie­praw­daż, pa­nie Ca­glio­stro?

Mó­wiąc te słowa, cze­kała, aby ją Ca­glio­stro uspo­koił, lecz ten mil­czał upar­cie.

Unio­sła ją cie­ka­wość sil­niej­sza od nie­po­koju.

– Od­po­wiedz, pa­nie Ca­glio­stro, cze­kam – po­wie­działa.

– Nie py­tasz pani wy­raź­nie, a żą­dasz od­po­wie­dzi?

Hra­bina się za­wa­hała.

– Tak... ale... – I nie do­koń­czyła.

– A za­tem – do­dał Ca­glio­stro – za­py­tu­jesz pani tak? Czy nie?...

Hra­bina zdo­była się na od­wagę i za­wo­łała:

– Do­brze! Po­wiedz pan, je­że­liś ła­skaw, jak skoń­czy Jo­anna de Vau­ber­nier, hra­bina Du­barry?

– Na rusz­to­wa­niu!... – od­rzekł zło­wróżbny pro­rok.

– Żar­tu­jesz pan, wszak prawda? – wy­ją­kała hra­bina, pa­trząc bła­gal­nie.

Ale Ca­glio­stro był w na­tchnie­niu i nie doj­rzał spoj­rze­nia Du­barry.

– Po co miał­bym żar­to­wać?

– Wszak, aby skoń­czyć na rusz­to­wa­niu, po­trzeba za­bić, za­mor­do­wać, sło­wem zbrod­nię po­peł­nić, a ja prze­cież nie uczy­nię nic po­dob­nego. To były żarty tylko, po­wiedz pan szcze­rze?

– Ta­kie same żarty, jak to wszystko, co prze­po­wie­dzia­łem.

Hra­bina wy­buch­nęła śmie­chem nie­na­tu­ral­nym.

– Nie po­zo­staje nam za­tem nic wię­cej, pa­nie de Fa­vras – rze­kła – jak tylko za­mó­wić wozy po­grze­bowe.

– Dla pani hra­biny to zby­teczne – do­dał Ca­glio­stro.

– A to znów dla­czego?

– Pani hra­bina od­bę­dzie drogę do rusz­to­wa­nia na wo­zie wię­zien­nym.

– Fuj! Co za szka­ra­dzień­stwo. Ach! Prze­brzy­dły z pana czło­wiek! Zmi­łuj się, mar­szałku, na drugi raz sta­ran­niej do­bie­raj so­bie go­ści albo noga moja tu nie­po­sta­nie!

– Prze­bacz mi pani, lecz tak jak ci pa­no­wie, sama do­ma­ga­łaś się tego...

– Czy przy­naj­mniej będę miała moż­ność wy­brać so­bie spo­wied­nika?

– Na próżno byś go wzy­wała, hra­bino.

– Dla­czego?

– Ostat­nim, który wstąpi na rusz­to­wa­nie w to­wa­rzy­stwie spo­wied­nika, bę­dzie...

– Bę­dzie kto?... – za­wo­łano.

– Bę­dzie król Fran­cji.

Słowa te wy­mó­wił Ca­glio­stro to­nem gro­bo­wym, który jak echo śmierci obez­wład­nił słu­cha­ją­cych.

Nikt nie miał od­wagi ode­zwać się pierw­szy.

Ca­glio­stro pod­czas tej ci­szy zbli­żył do ust szklankę z wodą, z któ­rej wy­czy­tał swoje krwawe prze­po­wied­nie, ale za­le­d­wie umo­czył wargi, ode­pchnął ją ze wstrę­tem, jak gdyby to była czara pełna go­ry­czy. Jed­no­cze­śnie spoj­rzał na ba­rona de Ta­ver­neya.

– O!... – wy­krzyk­nął tenże – nie mów pan do mnie ani słowa; nie chcę wie­dzieć, co się ze mną sta­nie.

– Ale ja za­py­tuję za­miast niego – ode­zwał się Ri­che­lieu.

– Pa­nie mar­szałku, je­dyny z tego to­wa­rzy­stwa umrzesz w swoim łóżku.

– Przejdźmy na kawę, sza­nowni pa­no­wie – za­wo­łał książę, za­chwy­cony prze­po­wied­nią.

Wszy­scy po­wstali, lecz przed uda­niem się do sa­lonu hra­bia de Haga za­cze­pił Ca­glio­stra.

– Nie my­ślę, sza­nowny pa­nie – po­wie­dział – uni­kać prze­zna­cze­nia, ale po­wiedz mi, czego się mam strzec?

– Mufki fu­trza­nej.

Hra­bia de Haga od­szedł do sa­lonu.

– A ja czego? – za­py­tał Con­dor­cet.

– Omleta.

– Od dziś jaj się wy­rze­kam.

I udał się za hra­bią.

– A mnie co grozi? – za­py­tał de Fa­vras.

– List.

– Do­brze, dzię­kuję.

– A mnie?... – ode­zwał się de Lau­nay.

– Zdo­by­cie Ba­sty­lii.

– No! je­żeli tak, to mogę spać spo­koj­nie – rzekł, od­da­la­jąc się ze śmie­chem.

– Na mnie ko­lej, hra­bio – rze­kła hra­bina po­mie­szana.

– Ty, piękna pani, uni­kaj placu Lu­dwika XV.

– Nie­stety! – od­po­wie­działa hra­bina. – Kie­dyś, bar­dzo dawno, zbłą­dzi­łam na tym placu. Dnia tego głowę stra­ci­łam zu­peł­nie...

– Otóż raz jesz­cze, hra­bino, stra­cisz tam głowę, tylko nie od­naj­dziesz jej już wię­cej.

Du­barry z krzy­kiem ucie­kła do sa­lonu.

Ca­glio­stro chciał iść za dru­gimi.

– Za­trzy­maj się chwilkę – ode­zwał się Ri­che­lieu – zo­sta­łem tylko ja i Ta­ver­ney, któ­rym nic nie prze­po­wie­dzia­łeś, cza­row­niku drogi.

– Ba­ron pro­sił, abym mil­czał, a książę o nic nie py­tał.

– O!... Ja jesz­cze pro­szę za sobą – za­wo­łał Ta­ver­ney, ręce skła­da­jąc – nie chcę nic zgoła wie­dzieć...

– Dla prze­ko­na­nia nas o wła­dzy swo­jej od­kryj nam, na przy­kład, ta­jem­nicę, o któ­rej tylko we dwóch wiemy.

– Którą? – za­py­tał Ca­glio­stro z uśmie­chem.

– No, po­wiedz, dla­czego za­cny Ta­ver­ney sie­dział cią­gle w Wer­salu, za­miast miesz­kać spo­koj­nie w do­brach swo­ich de Ma­ison-Ro­uge, które mu król od­ku­pił przed trzema laty?

– Nic ła­twiej­szego, pa­nie mar­szałku – od­parł Ca­glio­stro. – Przed dzie­się­ciu laty pan ba­ron chciał od­dać córkę swoją, pannę An­dreę de Ta­ver­ney, kró­lowi Lu­dwi­kowi XV; lecz mu się to nie udało...

– Och! Och! – mruk­nął Ta­ver­ney.

– Dziś zaś pan ba­ron ofia­ruje syna swego, Fi­lipa de Ta­ver­ney, kró­lo­wej Ma­rii An­to­ni­nie... Za­py­taj go pan, czy kła­mię?

– Na ho­nor – rzekł Ta­ver­ney – ten czło­wiek jest cza­row­ni­kiem, albo niech mnie wszy­scy dia­bli po­rwą!

– Tylko – par­sk­nął mar­sza­łek – nie mów tak od­waż­nie o dia­błach, mój stary przy­ja­cielu.

– Straszne! Prze­ra­ża­jące!... – mru­czał Ta­ver­ney. I od­wró­cił się do cza­row­nika, chcąc go pro­sić o se­kret, ale Ca­glio­stro znikł bez śladu.

– No, Ta­ver­ney ko­chany! Chodźmy do sa­lonu, bo wy­piją kawę bez nas, lub, co gor­sza, zimną nam ją po­da­dzą.

Wró­cili do sa­lonu... Ja­kież jed­nak było ich zdzi­wie­nie, gdy ży­wego du­cha tam nie za­stali.

Ogień trza­skał na ko­minku, w kan­de­la­brach pa­liły się świece, kawa go­rąca cze­kała – wszystko na próżno. Nikt nie miał od­wagi spo­tkać się raz jesz­cze z po­nu­rym wróż­bitą.

– Na ho­nor, stary to­wa­rzy­szu, zdaje mi się, że we dwóch tylko kawę wy­pi­jemy... Tam do li­cha, na­wet ten się także gdzieś po­dział...

I Ri­che­lieu oglą­dał się do­koła, ale mały sta­ru­szek ulot­nił się za in­nymi.

– No, no, i tego nie ma; wszystko mi jedno – rzekł książę, śmie­jąc się i za­cie­ra­jąc ręce. – Ja tylko je­den umrę w łóżku... O, pa­nie Ca­glio­stro, nie je­stem wcale nie­do­wiar­kiem, wie­rzę ci zu­peł­nie... Umrę na łóżku i jak można naj­póź­niej? prawda? Hola! ka­mer­dy­ner! Po­daj no mi kro­ple moje.

Słu­żący wszedł z fla­ko­nem w ręku i udał się za mar­szał­kiem do po­koju sy­pial­nego.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Wia­domo, że król szwedzki po­dró­żo­wał pod tym na­zwi­skiem po Fran­cji.
[2] Fra­nçois Va­tel – ma­jor­do­mus na dwo­rze księ­cia Lu­dwika II Kon­de­usza. Znany był z or­ga­ni­zo­wa­nia wy­staw­nych, peł­nych prze­py­chu uczt. We­dług in­for­ma­cji z li­stów mar­kizy de Sévi­gné po­peł­nił sa­mo­bój­stwo, gdy na ban­kie­cie wy­da­nym przez księ­cia Condé na cześć Lu­dwika XIV z opóź­nie­niem do­star­czono rybę.
[3] Hra­bia Ca­glio­stro (właśc. Giu­seppe Bal­samo). Główny bo­ha­ter in­nej po­wie­ści Alek­san­dra Du­masa, ma­son i hip­no­ty­zer. Po­nie­waż w Na­szyj­niku kró­lo­wej znaj­dziemy sporo od­wo­łań do tam­tej hi­sto­rii, pro­po­nu­jemy w tym przy­pi­sie skrót wy­da­rzeń, by pewne sy­tu­acje stały się ja­sne. Wraz ze swym mi­strzem Al­tho­ta­sem i świeżo po­ślu­bioną mał­żonką Lo­renzą przy­bywa do Fran­cji, by prze­pro­wa­dzić plan oba­le­nia mo­nar­chii fran­cu­skiej i od­da­nia wła­dzy lu­dowi. Nie­stety, Bal­samo ma pro­blemy ze swą żoną, która gdy jest w tran­sie – ko­cha męża, a gdy nie jest – nie­na­wi­dzi go. Nie bę­dąc w tran­sie, ucieka do klasz­toru, jed­nak mąż spro­wa­dza ją za po­mocą hip­nozy z po­wro­tem. Po­dró­żu­jąc po Fran­cji, Bal­samo ko­rzy­sta z go­ściny u sta­rego ba­rona Ta­ver­neya, gdzie zwraca uwagę na jego córkę, która jako dzie­wica może być me­dium. Córka ba­rona An­drea ma­rzy o wiel­kiej mi­ło­ści. Ko­cha się w niej pa­ro­bek Ho­no­riusz Gil­bert, od­rzu­ca­jąc mi­łość pięk­nej słu­żą­cej Ni­cole (łu­dząco po­dob­nej do Ma­rii An­to­niny). Gil­bert ucieka z domu Ta­ver­neyów i zo­staje naj­pierw ma­skotką ko­chanki Lu­dwika XV, pani du Barry, ale od niej też ucieka i zo­staje sługą fi­lo­zofa Ro­us­seau, aż w końcu zwraca na niego uwagę Bal­samo. Do Fran­cji przy­bywa eskor­to­wana przez Fi­lipa de Ta­ver­ney (star­szego brata An­drei) Ma­ria An­to­nina, która zo­staje żoną del­fina Fran­cji, Lu­dwika. Tym­cza­sem Bal­samo wy­ra­bia so­bie po­zy­cję w sto­licy. Trzyma Lo­renzę w domu bez hip­nozy, li­cząc na to, że ko­bieta po­ko­cha go obiema swymi oso­bo­wo­ściami. Nie­stety ta po raz ko­lejny ucieka od niego i de­nun­cjuje na po­li­cji jako wroga króla. Bal­samo hip­no­ty­zuje An­dreę, by zna­la­zła jego uko­chaną, ale za­po­mina po­tem wy­pro­wa­dzić ją z transu, co wy­ko­rzy­stuje Gil­bert, gwał­cąc nie­przy­tomną dziew­czynę. Bal­samo za­biera żonę z po­ste­runku po­li­cji i unika aresz­to­wa­nia. Zo­sta­wia Lo­renzę w tran­sie i żyje z nią te­raz jak mąż z żoną. Tym­cza­sem Al­tho­tas po­trze­buje krwi dzie­wicy lub nie­mow­lę­cia do wy­robu elik­siru mło­do­ści, dzięki któ­remu utrzy­muje się przy ży­ciu. Za­bija więc w celu uzy­ska­nia tego spe­cy­fiku Lo­renzę, nie wie­dząc, że nie jest już ona dzie­wicą. Gdy to od­krywa, umiera, nie zdą­żyw­szy zro­bić no­wego elik­siru. Bal­samo nie po­maga mu i z mściwą sa­tys­fak­cją pa­trzy na ago­nię mi­strza. Nie­świa­doma utraty dzie­wic­twa An­drea z prze­ra­że­niem do­wia­duje się, że jest w ciąży i ku swej roz­pa­czy ro­dzi synka, któ­rego po­rywa Gil­bert i ukrywa u mło­dej wie­śniaczki Pi­tou, po czym ucieka stat­kiem do Ame­ryki, ale na Wy­spach Azor­skich do­pada go Fi­lip de Ta­ver­ney i strza­łem z pi­sto­letu po­wala na zie­mię. Umiera Lu­dwik XV, na tron wstę­puje jego wnuk, del­fin Lu­dwik XVI, mąż Ma­rii An­to­niny. Pani du Barry traci wpływy i zo­staje zmu­szona do opusz­cze­nia Pa­ryża. 
[4] Ofi­ce­rem, który przy­wiózł ostat­nie wie­ści o La­pey­ro­use, był de Les­seps, je­dyny czło­wiek, jaki po­wró­cił do Fran­cji z ca­łej wy­prawy.
Ty­tuł ory­gi­nału: Le Col­lier de la re­ine
Co­py­ri­ght © 2022, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-886-7
Pro­jekt okładki: Elż­bieta Chojna
Ilu­stra­cje na okładce:Éli­sa­beth Lo­uise Vi­gée Le BrunPor­tret Ma­rii-An­to­niny z różą;zre­kon­stru­owany dia­men­towy na­szyj­nik (Wi­ki­pe­dia)
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niak
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl