Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1784 rok. Dwór Ludwika XVI i Marii Antoniny; arystokracja się bawi, ucztuje, wydaje miliony na stroje, powozy, polowania, rauty i koafiury, ale w tle – w tle słychać już wielkiego bezimiennego bohatera niedalekiej przyszłości – lud Paryża, który za lat kilka rzuci się na Bastylię i Wersal. Głodne, szukające paru franków zarobku na zakup jedzenia i opału w wyjątkowo ciężką zimę paryskie ulice, pełne bezdomnych, chorych i umierających wydają coraz głośniejsze pomruki niezadowolenia, sprzeciwu, a wreszcie i agresji. Coraz mniej bezpiecznie w tym mieście… A tymczasem szepczą, że królowa kupuje naszyjnik za półtora miliona…
Wspaniały splot intryg, sensacji i romantycznych miłości tuż przed Rewolucją Francuską, oparty na autentycznych wydarzeniach – afery naszyjnikowej - która wstrząsnęła opinią publiczną we Francji i głęboko podkopała zaufanie do domu królewskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 949
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TOM IOKRUTNE PRZEPOWIEDNIE
PROLOG
STARY PAN I STARY SŁUGA
Na początku kwietnia 1784 roku, o godzinie trzeciej po południu, stary marszałek Richelieu, dawny nasz znajomy, ukończył trudne dzieło czernienia brwi wonną farbą; odsunął ręką lustro przytrzymywane przez lokaja, zastępcę wiernego Rafta, i potrząsając głową ruchem sobie tylko właściwym, rzekł:
– No dosyć, dosyć, dobrze już.
Wstał z fotela, strzepnął z młodzieńczą żywością puder opadły z peruki na aksamitne niebieskie spodnie, następnie przeszedł się kilka razy po gabinecie, aby wyprostować drżące nogi, i zawołał:
– Marszałek dworu niech tu przyjdzie!
Pięć minut potem marszałek w galowym ubraniu stawił się przed księciem, Richelieu z ważną miną zapytał:
– Spodziewam się, mój panie, że obiad dzisiejszy będzie świetny?
– Z pewnością, mości książę.
– Doręczono panu listę zaproszonych, wszak prawda?
– Tak jest, mości książę, stół ma być nakryty na dziewięć osób.
– Bywają nakrycia i nakrycia, mój panie.
– Rozumiem, mości książę... ale...
Książę marszałek nie dał dokończyć służącemu.
– „Ale” nie jest odpowiedzią, mój panie; ilekroć słyszałem to „ale”, a przez lat osiemdziesiąt słyszałem je bardzo wiele razy, zawsze a zawsze poprzedziło jakiś czyn niedorzeczny.
– Mości książę!...
– O której godzinie obiad będzie podany?
– Mieszczaństwo jada o drugiej, urzędnicy o trzeciej, szlachta o czwartej...
– A ja?
– Wasza Książęca Mość będzie obiadować o piątej.
– Oho! Aż o piątej?
– Tak, mości książę, król jada także o piątej.
– Co takiego?
– Na liście, którą miałem zaszczyt otrzymać, znajduje się imię królewskie.
– Mylisz się, mój panie, dzisiejsi zaproszeni to szlachta najzwyczajniejsza.
– Wasza Książęca Mość żartuje sobie ze swego pokornego sługi – hrabia de Haga znajduje się przecie na liście...
– Cóż z tego?
– To, że hrabia de Haga jest królem.[1]
– Nie znam króla tego nazwiska, mój panie.
– Racz przebaczyć, mości książę – odrzekł marszałek z niskim ukłonem – myślałem... przypuszczałem...
– Obowiązkiem twoim jest słuchać, nie zaś myśleć... ani przypuszczać... Powinnością twoją jest wiedzieć to tylko, co ja chcę, abyś wiedział.
Sługa skłonił się po raz drugi z większym szacunkiem, niżby to uczynił nawet przed królem.
– A więc, mój panie, ponieważ zaproszona jest tylko szlachta, żądam, aby obiad podany był o zwykłej godzinie, to jest punkt o czwartej.
Usłyszawszy rozkaz, marszałek dworu zbladł i zachwiał się, jak gdyby usłyszał wyrok śmierci. Po chwili rzekł z odwagą rozpaczy:
– Niech się dzieje wola boska, ale Wasza Książęca Mość będzie jadł dopiero o piątej.
– Co takiego? – krzyknął Richelieu.
– Niepodobieństwem jest podać obiad wcześniej.
– Mój panie – rzekł Richelieu, podnosząc dumnie głowę – zdaje mi się, że już lat dwadzieścia pełnisz u mnie obowiązki?
– Dwadzieścia jeden, mości książę, dwa miesiące i dwa tygodnie...
– Otóż ani jednego dnia nie dorzucisz do tej liczby, ani nawet jednej godziny... Rozumiesz? – dodał starzec, przygryzając usta i marszcząc malowane brwi. – Zaraz od dziś wieczór zacznij sobie szukać innego pana. Nie chcę słyszeć w moim domu o żadnych niepodobieństwach, za stary jestem na jakieś nowe zwyczaje.
Marszałek dworu skłonił się po raz trzeci.
– Dziś wieczorem ustąpię, mości książę, ale do ostatniej chwili będę spełniać obowiązek mój jak należy.
I ruszył ku drzwiom.
– Co rozumiesz przez te słowa? – krzyknął Richelieu. – Wiedz o tym, mój panie, że...
– Nie, mości książę, nie mogę, bo to, na co oczekuję, jeszcze na czwartą nie przybędzie.
– Na cóż więc oczekujesz, na cudowną rybę, jak Vatel[2]?...
– Vatel, Vatel – mruknął marszałek dworu.
– Obraziło cię to porównanie?
– Nie, książę; Vatel, odbierając sobie życie, pozyskał sławę nieśmiertelną.
– Aha! więc znajdujesz, iż nie dość drogo zapłacił za tę sławę?
– Mości książę, iluż w naszym stanie znosi poniżenia okrutne, boleśniejsze niż samobójstwo, a pomimo to sławy nie dostępuje!
– Zapomniałeś, widzę, mój kochany, że chcąc zdobyć nieśmiertelność, potrzeba zostać członkiem Akademii albo się pozbawić życia.
– Jeżeli tak, to wolę żyć, mości książę. Nie zrobię jak Vatel, ale spełnię, co powinienem...
– Cuda jakieś obiecujesz?
– Nie, mości książę, nie myślę wcale o cudach.
– Cóż to jednakże będzie?
– Czy mam koniecznie powiedzieć?
– Mów, mów, ogromnie jestem zaciekawiony.
– Otóż, mości książę, oczekuję na butelkę wina, na jedną tylko butelkę...
– Na jedną butelkę? Wytłumacz się jaśniej, mój panie.
– Dowiedziałem się, mości książę, że król szwedzki, chciałem powiedzieć, hrabia de Haga, pije tokaj jedynie...
– Jak to, czyż w piwnicy mojej nie ma już wcale tokaju? Wypędzę natychmiast szafarza.
– Przeciwnie, mości książę, jest go około sześćdziesięciu butelek.
– Sądzisz zatem, że hrabia de Haga wypije przy obiedzie sześćdziesiąt i jedną butelkę?
– Cierpliwości, mości książę; gdy hrabia de Haga zwiedzał po raz pierwszy Francję, jako następca tronu jeszcze, był na obiedzie u nieboszczyka króla, który otrzymał w darze od cesarza Austrii dwanaście butelek tokaju pierwszego zbioru, a wiadomo, iż tokaj taki idzie cały do piwnic cesarskich, i że panujący piją to wino o tyle tylko, o ile cesarz łaskawie im go udzielić raczy...
– Wiem o tym...
– Otóż, mości książę, z tego wina, które książę szwedzki pił niegdyś u króla i które uznał za wyśmienite, z tych dwunastu butelek, o jakich wspominałem, zostało dwie zaledwie.
– Ho! ho!...
– Jedna w piwnicach króla Ludwika XV...
– A druga?
– Otóż to! mości książę – odpowiedział marszałek dworu z uśmiechem, czując, iż po długiej walce nadeszła chwila zwycięstwa – ta druga została wykradziona.
– Przez kogo?
– Przez jednego z moich przyjaciół, szafarza nieboszczyka króla.
– A on tobie ją ofiarował?...
– Nie inaczej, mości książę – odrzekł z dumą marszałek domu.
– I cóżeś z nią zrobił?
– Schowałem jak najstaranniej w piwnicach mego pana.
– A któż był w owym czasie twoim panem?
– Książę Ludwik de Rohan, kardynał.
– Boże, to aż w Strassburgu?
– W Saverne, mości książę.
– I posłałeś aż tam po to wino? – zawołał książę.
– Tak, książę – odparł marszałek dworu z wyrzutem.
Richelieu uchwycił rękę starego sługi i ściskając ją serdecznie, zawołał:
– Przebacz mi, przebacz, mój kochany, jesteś ideałem marszałków dworu!
– A chciał książę mnie wypędzić! – odpowiedział sługa, wzruszając ramionami.
– Nigdy! Mój kochany, nigdy, a w dodatku zapłacę ci za tę butelkę sto pistolów.
– Wasza Książęca Mość raczy dodać drugie sto, na koszty podróży i przyznać, że wcale nie będzie za drogo.
– Przyznaję wszystko, co ci się tylko podoba, mój panie, i od dziś podwajam ci pensję.
– Mości książę, nic mi się nie należy; spełniłem tylko powinność moją.
– Kiedyż powróci ten kurier upragniony?
– Racz osądzić książę, czy traciłem czas na próżno: którego dnia Wasza Książęca Mość obiad zadysponował?
– Zdaje mi się, że onegdaj.
– Kurier potrzebuje dwudziestu czterech godzin, aby dojechać do Saverne i tyleż, aby stamtąd powrócić.
– A więc zostawało ci jeszcze dwadzieścia cztery godziny, człowieku niezrównany, cóżeś uczynił z nimi?
– Niestety! Mości książę, straciłem je na próżno, pomyślałem o winie dopiero nazajutrz po otrzymaniu listy zaproszonych. Obliczywszy dobrze, godzina zwłoki, której żądam, koniecznie mi jest potrzebna.
– Jak to! więc nie masz jeszcze wina?
– Nie mam, mości książę.
– Boże wielki, a jeżeli kolega twój tak jest oddany księciu de Rohan, jak ty mnie, mój kochany?
– To cóż z tego, mości książę?
– Odmówi ci, jakbyś i ty uczynił zapewne?
– Ja, mości książę?
– Tak; przypuszczam, że nie wydałbyś z piwnicy butelki podobnej?
– Przepraszam pokornie księcia pana, ale gdyby kolega mój udał się do mnie w okoliczności podobnej, posłałbym mu natychmiast najlepsze wino z naszej piwnicy.
– Tak? – rzekł książę, skrzywiwszy się okrutnie.
– A tak, mości książę, ręka rękę myje, to wiadome.
– Lecz grozi nam jeszcze jedna ewentualność?
– Co takiego, mości książę?
– Jeżeli butelka się stłucze?
– O! Książę, nie było przykładu, aby stłukł kto butelkę, wartą dwa tysiące liwrów co najmniej.
– Nie mówmy już więc o tym; powiedz mi raczej, o której godzinie kurier powróci?
– Punkt o czwartej.
– Można zatem podać obiad o czwartej – odparł książę uparty jak muł kastylijski.
– Potrzeba całej godziny, aby się wino ustało, a i to tylko dzięki tajemnicy, jaką posiadam, inaczej trzy dni by nie wystarczyły.
Pobity i w tym punkcie, książę Richelieu chciał pożegnać starego sługę.
– Muszę dodać – nadmienił – że zaproszeni, wiedząc, iż będą mieli zaszczyt obiadować z hrabią de Haga, przybędą dopiero o wpół do piątej.
– A! To znowu coś nowego!
– Tak będzie z pewnością: wszak zaproszeni są: pan de Launay, pani hrabina Dubarry, pan de Lapeyrouse, pan de Favras, pan de Condorcet, pan de Cagliostro[3] i baron de Taverney?
– Cóż z tego?
– Zacznijmy więc po kolei: pan de Launay przybywa z Bastylii, droga z Paryża zabierze mu trzy godziny, bo na gościńcu gołoledź.
– Tak, ale jak wyjedzie zaraz po obiedzie więźniów, to jest w południe...
– Wybacz mi, mości książę, lecz od tego czasu gdyś był zamknięty w Bastylii, zmieniono godzinę obiadową, więźniowie jedzą teraz o pierwszej.
– Dziękuję za objaśnienie. Cóż dalej?
– Pani Dubarry ma z Luciennes drogę śliską i stromą.
– O, to jej nie przeszkodzi stawić się akuratnie. Odkąd jest faworytą księcia tylko, rolę królowej gra jedynie z baronami. Żądałem, aby obiad był wcześniej ze względu na pana de Lapeyrouse, który dziś wieczór wyjeżdża.
– Pan de Lapeyrouse jest obecnie u króla, rozprawia z nim o geografii, kosmografii itp. Król nie tak prędko uwolni pana de Lapeyrouse.
– To jest bardzo możliwe.
– To pewne, mości książę; to samo będzie z panem de Favras, który znajduje się u księcia Prowansji i rozprawia prawdopodobnie o sztuce pana Carona Beaumarchais’go.
– O Weselu Figara.
– Tak, mości książę?
– Nie przypuszczałem, żeś taki wszechstronny człowiek?
– W chwilach wolnych chętnie czytam, mości książę.
– Mamy jeszcze pana de Condorcet, który jako geometra będzie chciał być punktualnym.
– Zagłębi się w rachunkach i na pewno spóźni. Co do hrabiego Cagliostro, to magnat ten zagraniczny, od niedawna osiadły w Paryżu i nieznający zwyczajów Wersalu, z pewnością każe czekać na siebie.
– No – rzekł książę – oprócz Taverneya, wymieniłeś już wszystkich, i to w porządku, godnym Homera, lub mojego biednego Rafta.
Marszałek dworu skłonił się nisko.
– Nie wspomniałem o panu Taverneyu – powiedział – bo ten stary przyjaciel Waszej Książęcej Mości zastosuje się do zwyczaju. Sądzę, że wymieniłem już wszystkich zaproszonych?
– Nie opuściłeś nikogo. Gdzież podasz obiad, kochany panie?
– W wielkiej sali jadalnej.
– Ależ ona zimna piekielnie!
– Od trzech dni mam w niej stale po osiemnaście stopni ciepła.
– Wyśmienicie! ale oto godzina bije.
Książę spojrzał na zegar.
– Wpół do piątej już, mój kochany!
– I oto, mości książę, koń wpada w dziedziniec. Jest tokaj!
– O! Gdybym mógł jeszcze ze dwadzieścia lat być w ten sposób obsługiwany – mówił stary książę, powracając do lustra, podczas gdy marszałek dworu pędził do swego zajęcia.
– Dwadzieścia lat! – podchwycił głos wesoły, który przeszkodził księciu spojrzeć w zwierciadło – dwadzieścia lat! drogi książę, życzę ci ich z całego serca, chociaż ja wtedy będę miała już sześćdziesiąt!
– To ty, hrabino! – zawołał Richelieu – ty najpierwsza? Boże wielki! Jakżeś zawsze cudownie piękna i świeża!
– Bo jestem okropnie zmarznięta.
– Przejdź, proszę, do buduaru.
– Pragniesz być ze mną sam na sam, książę?
– Przybywam na trzeciego – odezwał się głos drżący.
– Taverney! – zawołał książę. – Niech go wszyscy diabli porwą, szkaradnie nam przeszkodził – szepnął do ucha hrabinie.
– Błazen! – mruknęła Dubarry, parskając śmiechem.
I wszyscy troje przeszli do buduaru.
LAPEYROUSE
Głuchy turkot powozów na dziedzińcu zwiastował przybywanie gości, a po chwili, dzięki energii marszałka dworu, siedzieli wszyscy przy owalnym stole, w wielkiej sali jadalnej.
Lokaje, niby duchy, snuli się cicho, zręcznie, bez gorączkowego pośpiechu, a jednak uprzedzając każde życzenie.
Puszyste futra, rozpostarte pod miękkimi fotelami, ogrzewały nogi gości; łagodne zaś ciepło, ponętna woń potraw wykwintnych i rozkoszny zapach win usposobiły już przy zupie do przyjemnej rozmowy. Żaden hałas z zewnątrz nie dochodził przez podwójne okiennice, talerze odmieniano bez stuku, srebro kładziono na bufecie bez najmniejszego dźwięku; marszałek dworu, baczny na wszystko, wzrokiem tylko wydawał rozkazy.
Toteż po niedługiej chwili zdawało się zebranym, iż są zupełnie sami, i rzeczywiście, służba karna, posłuszna, z obliczem nieodbijającym wrażeń najmniejszych, nie słyszała zapewne wcale rozmowy.
Książę Richelieu pierwszy przerwał milczenie, odzywając się do sąsiada z prawej strony:
– Pan hrabia nie pije?
Zapytany był to mężczyzna lat trzydziestu, wzrostu małego, szerokich ramion, blondyn; oczy miał jasnoniebieskie z wyrazem to ożywionym, to znowu pełnym melancholii; na szerokim czole widniała powaga i szlachetność.
– Prócz wody, nic innego nie piję, panie marszałku – odpowiedział.
– U króla Ludwika XV – rzekł książę – gdzie miałem zaszczyt znajdować się wraz z panem na obiedzie, raczyłeś, hrabio, pić wino, o ile sobie przypominam.
– Co to za miłe wspomnienie, panie marszałku! Tak, było to w roku 1771; wino, które wówczas piłem, był to – tokaj cesarski.
– Taki sam zupełnie jak ten, który mój marszałek ma zaszczyt nalewać panu hrabiemu w tej chwili – odrzekł Richelieu z ukłonem.
Hrabia ujął szklankę, podniósł do światła i popatrzył na płyn, mieniący się tonami rubinu.
– Prawda – rzekł – panie marszałku, dziękuję.
Wymówił słowo dziękuję z taką powagą i godnością, iż zebrani prawie mimo woli podnieśli się jednocześnie i zawołali:
– Niech żyje król!
– A tak, prawda – rzekł hrabia de Haga – niech żyje król Francji!... Wszak jesteś tego samego zdania, panie de Lapeyrouse?...
– Panie hrabio – odpowiedział kapitan z uszanowaniem i grzecznością, jak człowiek przywykły do obcowania z panującymi – przed godziną opuściłem Najjaśniejszego Pana, a był tak łaskaw dla mnie, iż nikt głośniej i szczerzej nie zawoła: Niech żyje król!... Ponieważ jednak za godzinę będę już w drodze do morza, gdzie czekają na mnie dwie oddane pod rozkazy moje korwety, prosiłbym, aby mi wolno było, nim stąd się oddalę, wykrzyknąć: niech żyje inny król, któremu szczerze pragnąłbym służyć, gdybym nie posiadał już swego najmiłościwszego monarchy.
I podnosząc szklankę, pan de Lapeyrouse ukłonił się głęboko hrabiemu de Haga.
– Toast, który pan wnieść pragniesz – odezwała się pani Dubarry, siedząca po lewej stronie marszałka Richelieu – odpowiada najgorętszym życzeniom naszym, należy jednak, aby go wniósł najstarszy wiekiem z nas, tu obecnych.
– Czy to do ciebie wymierzone, Taverney, czy do mnie?... – rzekł książę, śmiejąc się i spoglądając na starego przyjaciela.
– Nie zdaje mi się... mości książę... – odparł gość, dotąd milczący, który zajmował miejsce naprzeciw księcia Richelieu.
– Co się panu nie zdaje, panie Cagliostro?... – rzekł hrabia de Haga, patrząc przenikliwie na zapytanego.
– Nie zdaje mi się, panie hrabio – powiedział Cagliostro – aby książę de Richelieu był spomiędzy nas najstarszym.
– Doskonale – podchwycił książę – a zatem to ty, Taverney!...
– Ależ ja jestem o osiem lat młodszy od ciebie. Urodziłem się w 1704 roku – zauważył stary baron.
– Niegodziwy – rzekł książę – zdradził, że mam lat osiemdziesiąt.
– Czy naprawdę masz książę lat osiemdziesiąt? – zapytał Condorcet.
– Tak, tak niestety! Rachunek bardzo łatwy i przeto niegodny takiego jak pan dzielnego rachmistrza, urodziłem się w zeszłym wieku!... w wielkim wieku, jak go nazywają; w roku 1696.
– To nie do uwierzenia – rzekł de Launay.
– Gdyby znajdował się tu ojciec pański, panie gubernatorze Bastylii – odrzekł Richelieu – nie powiedziałby tego, bo byłem u niego pod kluczem już w roku 1714.
– Oświadczam, że nestorem zgromadzenia naszego – rzekł de Favras – jest tokaj, nalewany obecnie do szklanki hrabiego de Haga.
– Tokaj ten ma lat sto dwadzieścia, prawdę więc wyrzekłeś, panie de Favras – odparł hrabia. – Takim winem można wznieść zdrowie królewskie.
– Za pozwoleniem, panowie – przerwał Cagliostro, wznosząc czoło rozumne i energiczne – protestuję.
– Protestujesz przeciwko prawu starszeństwa tokaju? – zawołali zebrani chórem.
– A tak – rzekł Cagliostro – a to z tego powodu, że ja sam, własnoręcznie, pieczętowałem go w butelkach.
– Jak to! Pan?...
– Tak, ja, i to w dniu zwycięstwa odniesionego przez Montecuculi nad Turkami, w roku 1664.
Szalony wybuch śmiechu nastąpił po tych słowach, wyrzeczonych z największą powagą.
– Z tego wynika – odezwała się pani Dubarry – że ma pan coś około lat stu trzydziestu, bo musiałeś mieć chyba z dziesięć, gdyś się zlewaniem wina zajmował.
– Trochę starszy byłem wtedy, szanowna pani, skoro nazajutrz cesarz austriacki polecił mi powinszować Montecucullemu; zwycięstwem pod Saint-Gothard pomścił on klęskę pod Espech w Slavonii, klęskę, w której niewierni pobili na głowę wojska cesarskie. Byłem ich towarzyszem broni w tej bitwie w roku 1536.
– Musiałeś pan – powiedział hrabia de Haga chłodno, naśladując w tym Cagliostra – mieć wtedy z dziesięć lat przynajmniej, jeżeli osobiście znajdowałeś się w tej bitwie wiekopomnej?
– Okrutna to była klęska, panie hrabio – powiedział Cagliostro z ukłonem.
– Nie tak jednak straszna, jak klęska pod Crécy – dodał Condorcet z uśmiechem.
– Rzeczywiście – rzekł Cagliostro – przegrana pod Crécy była fatalna pod tym względem, że tam nie tylko armia francuska, lecz cała Francja została pokonana. Przyznajmy jednak, że zwycięstwo Anglii nie było honorowe. Król Edward posiadał armaty, o czym Filip Walezjusz nie wiedział i czemu wcale wierzyć nie chciał, choć go ostrzegałem, choć mówiłem, iż na własne oczy widziałem działa zakupione od Wenecjan.
– A!... a!... – zawołała Dubarry – znałeś pan Filipa Walezjusza?...
– Miałem zaszczyt, proszę pani, być jednym z pięciu rycerzy, którzy pozostali przy nim do ostatka – odrzekł Cagliostro. – Przybyłem do Francji z nieszczęśliwym królem czeskim, niewidomym, który żądał, aby mu życie odebrano, gdy posłyszał, że wszystko stracone.
– Boże mój! – powiedział de Lapeyrouse. – Nie uwierzy pan, jak żałuję, że zamiast pod Crécy, nie byłeś pod Akcjum.
– Dlaczego pan to mówisz?...
– Dlatego, że dowiedziałbym się może czegoś o flocie, czytałem Plutarcha, lecz pomimo tego nie mogę nic jakoś zrozumieć.
– Jakich szczegółów pan nie rozumiesz?... Bardzo jestem szczęśliwy, że mogę je panu wyjaśnić.
– Więc pan i tam byłeś?...
– Nie, panie; byłem wtedy w Egipcie. Królowa Kleopatra poleciła mi odnowić bibliotekę Aleksandryjską; mogłem zaś zrobić to lepiej niż kto inny, bo znałem osobiście autorów starożytnych.
– I widziałeś pan królową Kleopatrę, panie Cagliostro? – zawołała pani Dubarry.
– Tak jak panią widzę w tej chwili.
– Czy istotnie była tak piękną, jak mówią?
– Piękność to rzecz względna, pani hrabino. Kleopatra, uchodząca za piękność w Egipcie, wydawałaby się w Paryżu tylko uroczą gryzetką.
– Proszę nie mówić źle o gryzetkach, panie hrabio.
– Niech mnie Bóg zachowa i broni!
– Więc tedy, Kleopatra była...
– Mała, szczupła, żywa, rozumna, oczy miała podłużne, nosek grecki, ząbki jak perełki, rączki jak pani hrabina, stworzone do trzymania berła! Oto pierścień z brylantem od niej otrzymany, a podchodzący od jej brata Ptolomeusza; nosiła go zawsze na wielkim palcu.
– Jak to! na wielkim palcu? – zawołała pani Dubarry.
– Taki był zwyczaj w Egipcie; ja zaś zaledwie na mały palec wsunąć go mogę.
I podał pierścień pani Dubarry.
Był to przepyszny brylant, warty co najmniej trzydzieści, do czterdziestu tysięcy franków. Obszedł z rąk do rąk, wszyscy się nim zachwycali i powrócił wreszcie do Cagliostra, który go najobojętniej włożył na palec.
– Rozumiem – powiedział – że mi państwo nie wierzycie; z tą niewiarą nieszczęsną walczyłem całe życie moje! Filip Walezjusz nie słuchał, gdy radziłem, aby Edwarda nie oblegał; Kleopatra nie wierzyła, że Antoniusz będzie pokonany; Trojańczycy nie słuchali, gdy uprzedzałem: „Kasandra jest wieszczką, słuchajcie Kasandry”.
– Cudownie! Rzeczywiście cudownie! – mówiła Dubarry, pękając ze śmiechu. – Jak żyję nie widziałam, aby kto z miną tak serio opowiadał takie ucieszne historie.
– Zaręczam ci, hrabino – powiedział Cagliostro – iż Jonatan był o wiele ode mnie zabawniejszy. Aj! co to był za towarzysz wesoły! O mało nie oszalałem z rozpaczy, gdy go Saul zabił.
– Jeżeli, panie hrabio, zechcesz dalej prawić nam dziwy podobne – zawołał książę Richelieu – to mój biedny Taverney zwariuje z radości; boi się śmierci okrutnie, a patrząc na ciebie, przypuszcza, że jesteś nieśmiertelny. Powiedz szczerze, hrabio, czy jesteś nieśmiertelny naprawdę?
– Czy jestem nieśmiertelny?
– Tak, czy naprawdę jesteś nieśmiertelny?
– Nie wiem, i za jedno tylko zaręczyć mogę.
– Za co, za co? – zapytał Taverney, najbardziej zaciekawiony z całego zgromadzenia.
– Za to, że widziałem wszystkich i obcowałem ze wszystkimi, których przed chwilą wymieniłem.
– Znałeś pan Montecucullego?
– Jak pana, panie de Favras, a nawet lepiej, bo pana widzę trzeci raz dopiero, a z tamtym przeżyłem prawie rok cały, pod jednym namiotem.
– Znałeś pan Filipa Walezjusza?
– Mówiłem już, panie Condorcet; lecz gdy on wrócił do Paryża, ja się do Czech udałem.
– A Kleopatrę?
– Znałem, pani hrabino, Kleopatrę. Wszak mówiłem, że miała jak pani oczy czarne, a pierś prawie tak piękną jak twoja.
– Ależ, hrabio, nie widziałeś piersi moich.
– Podobne są do piersi Kasandry, a tak samo jak tamta, masz pani czarne maleńkie znamię na wysokości szóstego żebra, po lewej stronie.
– Hrabio, czarownikiem chyba jesteś!
– Nie, margrabino – odezwał się Richelieu – to ja mu powiedziałem.
– A skąd książę wiesz o tym?
Marszałek zesznurował usta.
– Ba! – rzekł – to tajemnica rodzinna.
– Cicho, książę... – odparła Dubarry. – Naprawdę, że z marszałka okrutnie niebezpieczny człowiek – dodała, i następnie, zwracając się do Cagliostra, wtrąciła:
– Musi pan posiadać chyba tajemnicę wiecznej młodości, bo chociaż masz lat trzy czy cztery tysiące, wyglądasz co najwyżej na czterdzieści.
– Tak, pani hrabino, posiadam sekret odmładzania.
– O panie! uczyń mnie młodą!
– Zbyteczne to dla pani. Zresztą ma się zawsze tyle lat, na ile się wygląda.
– Dziękuję za komplement.
– Nie, pani, to nie komplement, to prawda najszczersza.
– Wytłumacz się pan.
– Z chęcią. Pani hrabina używała mojego środka...
– Jakiego?
– Piła pani mój eliksir.
– Ja?
– Tak. Czyżby pani zapomniała?
– Skąd pan wiesz o tym?
– Pamięta pani zapewne dom przy ulicy Saint-Claude? Pamięta pani, jak była pani raz w tym domu w interesie pana de Sartines, jak oddała wielką przysługę jednemu z przyjaciół moich, Józefowi Balsamo, i jak tenże, wywdzięczając się, ofiarował pani flaszeczkę eliksiru, z zaleceniem używania takowego po trzy krople co rano? Wiernie pani wypełniała to zalecenie, aż do roku ostatniego, w którym eliksiru zabrakło!... O! Czyżby pani wyszło to z pamięci?... byłaby to czarna niewdzięczność... doprawdy...
– Panie Cagliostro, mówisz mi o faktach... o których...
– O których ty jedna tylko wiesz, hrabino. Lecz cóżby znaczył czarownik, gdyby nie znał tajemnic bliźniego?
– A zatem, Józef Balsamo, tak jak i pan, posiadał tajemnicę eliksiru cudownego?
– Nie, pani hrabino, był on tylko moim przyjacielem i dałem mu trzy czy cztery flakony tego eliksiru.
– Czy mu coś jeszcze zostało?
– Nie wiem. Od trzech lat ten biedak znikł mi zupełnie z oczu. Ostatni raz widziałem go w Ameryce, na wybrzeżach rzeki Ohio; wyjeżdżał z wyprawą w Góry Skaliste, teraz, jak słyszałem, już podobno nie żyje...
– Dosyć już tych osobliwości, hrabio – zawołał Richelieu. – Przez litość, tajemnicy twojej nam trzeba, tajemnicy koniecznie.
– Czy pan mówił to wszystko serio? – zapytał hrabia de Haga.
– Zupełnie serio, Najjaśniejszy Panie. Przepraszam, chciałem powiedzieć, panie hrabio.
I Cagliostro skłonił się z miną filuterną.
– Zdaniem pana zatem – odezwał się Richelieu – hrabina nie jest jeszcze dość stara, aby ją można odmładzać?
– Święta prawda.
– Przedstawię panu zatem kogoś innego. Oto mój przyjaciel Taverney. Cóż pan powiesz o nim?... Czyż nie wygląda jakby współczesny Piłata Poncjusza? A może za stary znowu?...
Cagliostro przyjrzał się baronowi uważnie.
– Nie za stary – odpowiedział.
– Panie najdroższy! – zawołał Richelieu – jeżeli go odmłodzisz, obwołam cię uczniem Medei.
– Czy państwo sobie tego życzycie? – zapytał Cagliostro, zwracając się do całego zgromadzenia.
Wszyscy potwierdzili.
– I pan, czy także sobie życzysz, panie baronie de Taverney?
– Bardziej z pewnością niż wszyscy! – zawołał baron.
– W tej chwili zatem służę – rzekł Cagliostro.
Dobył z kieszeni flakon ośmiokątny, wziął szklankę kryształową i wpuścił do niej kilka kropel z flakonu. Następnie dolał do połowy mrożonego szampana, zmieszał i podał baronowi.
Oczy zgromadzonych śledziły poruszenia Cagliostra.
Baron wziął szklankę, poniósł do ust... i zawahał się...
Śmiech ogólny powitał to wahanie. Cagliostro zawołał zniecierpliwiony:
– Spiesz się, baronie, bo zmarnujesz napój, którego każda kropla warta jest sto luidorów.
– Do diabła... – odezwał się Richelieu – nie tak to łatwo jak napić się tokaju!
– Trzeba więc wypić? – zapytał baron, drżąc cały.
– Wypić lub oddać komu innemu, niech skorzysta ze sposobności.
– Daj mnie – rzekł książę Richelieu, wyciągając rękę.
Baron powąchał płyn i zachęcony widocznie jego balsamicznym zapachem, a różowym kolorem, wychylił napój cudowny.
Natychmiast poczuł dreszcz w całym ciele, a krew stara, drzemiąca, zaczęła żywo od nóg do serca przebiegać. Skóra pomarszczona wygładziła się, oczy, zakryte obwisłymi powiekami, zajaśniały blaskiem młodości, ręce trząść się przestały. Głos odzyskał wibrację młodą, a nogi moc i sprężystość, właściwe najpiękniejszym dniom wiosny życia. Cudowny eliksir spełniał dzieło swoje zdumiewająco.
Jednogłośny okrzyk rozległ się po sali. Taverney, który dotąd dziąsłami żuł potrawy leniwie, porwał nóż i widelec, przysunął talerz, nabrał jakiejś potrawy i chrupał kostki, mówiąc, iż czuje odrastające zęby, silne jak w latach dwudziestu. Jadł, pił, śmiał się uradowany, wprawiając przez pół godziny w podziw otaczających; następnie stopniowo zaczął się garbić, opadać, gasnąć, niby lampa, w której oliwy nie stało. Najpierw czoło pokryły zmarszczki, potem oczy mgłą zaszły, potem znikł apetyt i nogi trząść się poczęły.
– Boże mój! – westchnął.
– Co się stało? – zapytali wszyscy.
– Co? Żegnaj młodości!
I jęknął boleśnie, i łzy twarz mu zalały.
Całe zgromadzenie na widok przemiany tak gwałtownej pogrążyło się w smutku głębokim.
– To rzecz zupełnie naturalna, szanowni panowie – rzekł Cagliostro – wlałem baronowi trzydzieści pięć kropli eliksiru życia i na tyleż minut odmłodniał.
– O! Jeszcze, jeszcze chwilkę chociaż, panie hrabio – szeptał starzec błagalnie.
– Nie, niepodobna, druga taka próba zabić by pana mogła – odrzekł Cagliostro.
Pani Dubarry, znająca z własnego doświadczenia zalety eliksiru, najciekawiej śledziła tę scenę. W miarę jak Taverney młodniał, oczy hrabiny jaśniały; śmiała się, klaskała w ręce i zdawało się, iż rzuci się na Cagliostra, iż wydrze mu z rąk napój życiodajny.
Z chwilą zaś gdy Taverney powracał do zwykłej starości – rzekła smutno:
– Niestety! Próżne urojenie, cudowny skutek trwał trzydzieści pięć minut zaledwie!...
– Aby zyskać dwa lata młodości – odezwał się hrabia de Haga – wypadałoby wypić rzekę całą chyba!
Śmiech powstał ogólny.
– O nie – odezwał się Condorcet – rachunek nadzwyczaj prosty: trzydzieści pięć kropli na trzydzieści pięć minut, to wypada na rok jeden marne trzy miliony, sto pięćdziesiąt tysięcy i sześć kropel.
– To cały potop! – rzekł de Lapeyrouse.
– A jednak mała buteleczka, zaledwie cztery razy większa od tego flakoniku, buteleczka, którą dostałam od pańskiego przyjaciela, Józefa Balsamo, wystarczyła do zatrzymania młodości mojej przez lat dziesięć.
– Bo pani hrabina użyła w porze właściwej. Człowiek bardzo stary potrzebuje znacznej ilości, aby skutek był natychmiastowy. Kobieta trzydziestoletnia, jak pani, lub mężczyzna czterdziestoletni, jak ja byłem, gdy zacząłem używać eliksiru życia, w pełnym rozwoju sił i młodości, potrzebują tylko dziesięciu kropel w każdym okresie upadku sił, aby pozostać na zawsze młodymi.
– Co pan nazywa okresami upadku sił? – zapytał hrabia de Haga.
– Okresy naturalne, panie hrabio. W stanie natury siły człowieka wzmagają się aż do lat trzydziestu pięciu i zostają w stopniu równym aż do czterdziestu. Od czterdziestu do pięćdziesięciu zmniejszają się nieznacznie, następnie coraz szybciej aż do dnia śmierci.
Gdy ciało jest zniszczone nadużyciem, troską i chorobami, wzrost sił trwa do lat trzydziestu, upadek zaczyna się od trzydziestu pięciu. W tym więc okresie wychowaniec wsi czy miasta powinien powstrzymać organizm od upadku. Kto, jak ja, posiada tajemnicę eliksiru życia, potrafi użyć go zawsze w porę i pozostać zawsze młodym o tyle, o ile potrzeba, aby robić, co się tylko podoba.
– Boże! Boże! – zawołała hrabina – dlaczego, panie Cagliostro, mogąc wybierać, nie wybrałeś lat dwudziestu?
– Dlatego, hrabino – odrzekł z uśmiechem Cagliostro – że wolę być mężczyzną czterdziestoletnim, znającym siłę i wartość swoją, niż młodzieniaszkiem dwudziestoletnim... niedowarzonym.
– O! – odezwała się Dubarry.
– Prawdą jest bowiem niezaprzeczoną – ciągnął Cagliostro – iż w dwudziestym roku jest się w łaskach u kobiet trzydziestoletnich, w czterdziestym zaś – panuje się nad kobietami dwudziestoletnimi.
– Ustępuję – rzekła hrabina – bo niepodobna walczyć z dowodem żyjącym.
– Dla mnie nie ma już ratunku – rzekł Taverney – skazany jestem; nic mi już nie pomoże.
– Pan de Richelieu przezorniejszy jest od pana – odezwał się de Lapeyrouse z całą otwartością marynarza – od dawna mówią, że posiada przepis jakiś...
– Kobiety rozpuściły taką pogłoskę – rzekł, śmiejąc się, hrabia de Haga.
– Czy to powód, aby jej nie wierzyć? – zapytała Dubarry.
Stary książę, który nie rumienił się nigdy, nagle poczerwieniał i rzekł:
– Chcecie panowie poznać moją tajemnicę?
– Bardzo prosimy.
– Ochraniam się, nie nadużywam...
– No, no... – odezwali się zgromadzeni.
– Tak jest, to cały mój sekret – powtórzył Richelieu.
– Niczemu już zgoła nie przeczę – powiedziała hrabina – skoro patrzyłam na cudowny skutek kropli pana Cagliostro. Pamiętaj, proszę, panie czarowniku, że o wiele jeszcze rzeczy będę cię pytać.
– Pytaj, łaskawa pani.
– Mówiłeś pan, iż pierwszy raz użyłeś eliksiru życia, mając lat czterdzieści?
– Tak, pani.
– I że odtąd, to jest, od epoki oblężenia Troi...
– Wcześniej trochę, proszę pani.
– Niech i tak będzie; więc masz ciągle odtąd lat czterdzieści?
– Przecie widzi to pani hrabina.
– Zatem wykazujesz nam pan – odezwał się Condorcet – więcej niż pański system zawiera...
– Co mianowicie wykazuję, panie markizie?
– Dowodzisz nam pan swoją osobą nie tylko ciągłej młodości, lecz i nieśmiertelności; jeżeli masz lat czterdzieści od czasu wojny trojańskiej, to nie umierałeś nigdy.
– Tak jest, panie markizie, nie umierałem i nie umarłem, przyznaję z pokorą.
– Nie jest pan jednakże nienaruszalny jak Achilles, a i on miał przecież niezabezpieczoną od ran piętę, w którą go Parys strzałą ugodził.
– Przyznaję z wielkim żalem, że nie jestem nietykalny – odparł Cagliostro.
– Zatem, możesz pan być zabity, możesz umrzeć śmiercią gwałtowną?
– Niestety!
– Jakimże więc sposobem od trzech tysięcy pięciuset lat uniknąłeś podobnego wypadku?
– Trafem tylko szczęśliwym, panie hrabio; zechciej jednak posłuchać mego dowodzenia.
– Słucham tedy.
– Słuchamy wszyscy!
– Tak! tak! słuchamy – odezwały się głosy.
I wsparłszy łokcie na stole, obecni zwrócili oczy na Cagliostra.
– Co jest główną podstawą życia? – zaczął ostatni, gestykulując pięknymi białymi rękami, zdobnymi w pierścienie, między którymi brylant Kleopatry błyszczał niby gwiazda polarna. – Dobre zdrowie, wszak prawda?
– Oczywiście – odpowiedziano chórem.
– A co jest warunkiem zdrowia?
– Umiarkowanie – powiedział hrabia de Haga.
– Masz słuszność, panie hrabio. Lecz samo umiarkowanie nie chroni od starości, a połączone dopiero z eliksirem moim jest środkiem najdoskonalszym i nieomylnym.
– Wytłumacz nam to wyraźniej, hrabio, który wiesz wszystko – dodała Dubarry.
– Zaraz, pani hrabino, rozbierzemy tę kwestię. Otóż ja ciągle używałem moich kropli, a są one spełnieniem marzeń ludów wszystkich epok, bo są tym, czego starożytni poszukiwali pod nazwą wody młodości, a nowożytni – pod nazwą eliksiru życia; zachowałem też stale młodość moją, a co zatem idzie – zdrowie i życie. To jasne, wszak prawda?
– Ale przecież każdy organizm z czasem zużywa się i starzeje?
– Zarówno Parys, jak Wulkan – wtrąciła hrabina. – Znałeś zapewne Parysa, panie Cagliostro?
– Doskonale, hrabino; śliczny to był chłopiec, chociaż Homer przesadził trochę, mówiąc o jego urodzie, a kobiety za wiele o nim trzymają, był bowiem rudy...
– Rudy! O! to obrzydliwe! – zawołała hrabina.
– Na nieszczęście – rzekł Cagliostro – Helena była innego zdania. Wróćmy jednak do eliksiru.
– Prosimy! Prosimy – zawołano.
– Utrzymujesz więc, panie Taverney, że wszystko się zużywa i psuje. Prawda to niezaprzeczona, ale wiesz pan zapewne, że wszystko można naprawić, odnowić lub zastąpić czym innym. Wino, zachowane w piwnicach zakonników heidelberskich, jest zawsze wybornym winem, chociaż do beczki olbrzymiej co rok świeżego dolewają. Dlatego nawet właśnie wino to jest czyste i smaczne; a wino opieczętowane przeze mnie i Opimusa w amforach glinianych, gdy go sto lat później chciałem spróbować, znalazłem gęste jak błoto; można je było jeść, ale pić nie. Zamiast naśladować Opimusa, naśladowałem więc zakonników heidelberskich. Utrzymywałem ciało moje, dodając mu co rok nowych soków, aby odrodzić stare. Co rano atomy młode i świeże we krwi mojej i w kościach zastępowały dawne, zużyte i bezczynne. Z tego wynikło, że i umysł mój, i serce, i nerwy nigdy nie zaprzestały swoich funkcji. Ponieważ zaś, żyjąc lat trzy tysiące, nabrałem doświadczenia, potrafię zatem uniknąć wypadków grożących śmiercią. Nie wejdę nigdy do domu, który może się zawalić. Za dużo ich widziałem i na pierwszy rzut oka rozróżnię dobrze zbudowany od tego, który się chwieje.
Nigdy nie poluję z nieumiejącymi strzelać. Od Cephala, który zabił żonę swoją Procris, aż do regenta, który księciu oko wystrzelił, widziałem wielu niezgrabiaszów. Nie zajmę nigdy podczas bitwy stanowiska, które by zajął pierwszy lepszy bez wahania, albowiem w mgnieniu oka obrachuję linie proste i krzywe, i wiem, czy to miejsce jest bezpieczne, czy też śmiercią zagraża. Nie boję się także wcale kuli zabłąkanej, bo kto uniknie miliona strzałów, nie pozwoli się zabić jakiejś lecącej przybłędzie... Nie róbcie państwo takich min niedowierzających, skoro macie żywy dowód przed sobą. Nie utrzymuję, iż jestem nieśmiertelny, mówię tylko, że posiadam sztukę uchronienia się od śmierci przypadkowej. Oto na przykład, za żadne skarby świata nie pozostałbym sam na sam z panem de Launay, który myśli w tej chwili, że gdyby mnie wpakował do celi w Bastylii, wypróbowałby nieśmiertelności mojej za pomocą głodu. Nie pozostałbym także z panem Condorcet, bo właśnie bierze go chętka wsypać do mej szklanki truciznę, jaką nosi w pierścieniu; nie w złych zamiarach bynajmniej, lecz ot, tak, przez ciekawość naukową, aby się po prostu przekonać, czy też umrę od niej, czy nie umrę?...
Obaj panowie, wymienieni przez hrabiego Cagliostro, poruszyli się niespokojnie.
– Powiedz pan szczerze, panie de Launay, bo nie jesteśmy przecież przed sądem, a za intencję nie ma kary... Przyznaj się pan, czy nie myślałeś o tym? A pan, panie Condorcet, czy nie chciałeś mnie poczęstować trucizną, w imię nauki tylko, kochanki twej najmilszej?
– Na honor! – zawołał de Launay, czerwieniąc się cały – zgadłeś, hrabio, przyznaję. Było to szaleństwo, lecz przemknęło mi przez głowę w chwili właśnie, gdyś mnie o to posądził.
– Będę równie szczery jak pan de Launay – dodał Condorcet. – Pragnąłem istotnie, abyś pan spróbował tego, co mam w pierścionku; o! wtedy grosza bym nie dał za pańską nieśmiertelność.
Szmer uwielbienia powstał przy stole; nie dlatego, aby uwierzono w nieśmiertelność, lecz że jasnowidzenie Cagliostra było dowiedzione.
– Widzicie panowie, że odgadłem myśli wasze. To samo dzieje się z przyszłością. Doświadczenie życia odkrywa mi na pierwszy rzut oka przeszłość i przyszłość osób, które widzę. Nieomylność moja na tym punkcie tak jest wielka, że rozciąga się nawet do zwierząt i rzeczy nieżyjących. Siadając do karety, poznam po koniach, czy poniosą, po fizjonomii stangreta – czy przewróci lub zawadzi; siadając na okręt, wiem od razu, że kapitan nieobeznany z sztuką żeglowania i uparty, i że nie potrafi lub nie zechce prowadzić statku należycie. I unikam złego stangreta i złego kapitana; opuszczam pojazd tak samo jak okręt. Wierzę w wypadek, lecz pozbawiam go siły i zamiast jak wszyscy, pozostawić mu sto szans, pozbawiam go dziewięćdziesięciu dziewięciu, a setnej się wystrzegam. Oto czego się nauczyłem, żyjąc lat trzy tysiące.
– A zatem – rzekł Lapeyrouse, śmiejąc się – a zatem, proroku kochany, powinieneś jechać ze mną i obejrzeć okręt, na którym zamierzam świat opłynąć. Zrobiłbyś mi prawdziwą przysługę.
Cagliostro milczał.
– Panie marszałku – ciągnął marynarz wesoło – nie dziwię się, że hrabia Cagliostro nie chce opuścić tak miłego towarzystwa, ale na mnie czas wielki. Wybacz, hrabio de Haga, wybacz, pani hrabino, lecz siódma bije, a przyrzekłem królowi, że kwadrans na ósmą będę już w drodze. Hrabia Cagliostro nie ma ochoty zobaczyć w przystani dwóch moich statków, może jednak raczyłby mi powiedzieć, co mnie spotka w drodze od Wersalu do Brestu; bo co będzie u bieguna, tego nie jestem ciekaw: to już będzie rzecz moja. Ale na imię boskie!... co się stać może od Wersalu do Brestu?... powiedz mi, hrabio, z łaski swojej.
Cagliostro spojrzał na Lapeyrouse’a tak jakoś rzewnie i ponuro, że zastanowiło to obecnych.
Młody żeglarz nie dojrzał tego wcale.
Pożegnał się, służba podała mu futro, a pani Dubarry wsunęła w kieszeń pudełko przysmaków; upominek taki jest miłym podróżnemu, bo przywodzi mu na pamięć oddalonych przyjaciół.
Lapeyrouse, nie tracąc humoru, skłonił się z uszanowaniem hrabiemu de Haga i podał rękę księciu de Richelieu.
– Bądź zdrów, drogi Lapeyrouse – powiedział ten ostatni.
– O nie tak, mości książę, do widzenia – odpowiedział Lapeyrouse. – Zdawać by się mogło, że na wieki odjeżdżam; a ja przecież okrążę tylko świat, co potrwa cztery lub pięć lat najwyżej; możemy zatem powiedzieć sobie: do widzenia.
– Cztery lub pięć lat!... – wykrzyknął marszałek. – Czemu nie powiesz, cztery lub pięć wieków?... Dla starca dni to lata. Żegnaj!... mówię ci raz jeszcze.
– Zapytaj książę proroka – rzekł de Lapeyrouse – a on przepowie ci co najmniej jeszcze ze dwadzieścia lat życia. Wszak prawda, panie Cagliostro?... Oj, że też wpierw nie wiedziałem o pańskich kroplach! za cenę złota kupiłbym je i zabrał beczkę całą na Astrolabę. Tak się nazywa mój okręt, panowie... Pani hrabino, raz jeszcze całuję twe rączki prześliczne; równie pięknych nie ujrzę chyba przed powrotem. Do widzenia...
Powiedział to i wyszedł.
Cagliostro zachowywał złowróżbne milczenie.
Słychać było kroki kapitana na schodach przedsionka, głos jego wesoły i pożegnanie ostatnie. Następnie drzwiczki powozu stuknęły, konie ruszyły i słychać już było turkot oddalającej się karety. Był to pierwszy krok Lapeyrouse’a w podróży tajemniczej, z której nigdy już nie miał powrócić.
Wszyscy nasłuchiwali w milczeniu.
Gdy turkot ucichł zupełnie, spojrzenia obecnych, jakby siłą wyższą pociągnięte, skierowały się na Cagliostra.
Twarz jego promieniała w tej chwili jasnością wieszczą; zapanowała uroczysta cisza...
Hrabia de Haga odezwał się pierwszy.
– Dlaczegoś mu pan nie odpowiedział, panie hrabio?
Pytanie to zbudziło Cagliostra z zadumy.
– Bo musiałbym kłamać lub być okrutnym.
– Jak to?...
– Musiałbym był powiedzieć: „Panie de Lapeyrouse, książę Richelieu miał rację, nie chcąc się żegnać z tobą do widzenia”.
– Przestań, hrabio!... – zawołał książę, blednąc. – Co u diabła wygadujesz?
– Uspokój się, książę, przepowiednia nie pana dotyczy.
– Jak to... – zawołała Dubarry – więc Lapeyrouse, który mnie w rękę całował...
– Nie tylko nie ucałuje pani po powrocie, lecz nie ujrzy nigdy tych, których przed chwilą pożegnał – rzekł Cagliostro, wpatrując się w szklankę z wodą, w której światło mieniło się kolorem opalu, zmieszanym z cieniami przedmiotów otaczających.
Zainteresowanie obecnych doszło do najwyższego stopnia. Widząc twarze poważne, uroczyste, pełne niepokoju ze wzrokiem utkwionym w Cagliostra, można by rzec, że ludzie ci mają przed sobą starożytną Pytię.
Pośród zajęcia ogólnego pan de Favras podniósł się i na palcach poszedł do przedpokoju zobaczyć, czy służba nie podsłuchuje.
Znalazł tylko starego kamerdynera, który, surowy i milczący, bronił wstępu do sali jadalnej.
Pan de Favras wrócił na miejsce, dając znak, że mogą mówić swobodnie.
– W takim razie – rzekła pani Dubarry – opowiedz nam, co czeka tego biednego Lapeyrouse’a.
Cagliostro potrząsnął głową przecząco.
– Powiedz, powiedz, panie Cagliostro – błagali panowie.
– Słuchajcie więc. Pan de Lapeyrouse, jak sam mówi, wyjeżdża w celu objechania ziemi dokoła, idzie zatem w ślady nieszczęsnego Cooka, zamordowanego na Wyspach Sandwichskich.
– Tak... tak... wiemy o tym – przytaknęli goście.
– Wszystko zdaje się przepowiadać wyprawie skutek pomyślny. Lapeyrouse to dzielny żeglarz, a król Ludwik XVI sam mu nakreślił marszrutę.
– O tak – przerwał hrabia de Haga – król Francji jest geografem znakomitym; wszak prawda, panie de Condorcet?
– Więcej wie z geografii niż to potrzebne monarsze – odrzekł markiz poważnie. – Królowie powinni znać wszystko, ale powierzchownie, a może wtedy pozwoliliby rządzić ludziom znającym rzeczy gruntownie.
– Za tę małą nauczkę dziękuję ci, panie markizie – rzekł z uśmiechem hrabia de Haga.
Condorcet zmieszał się nagle.
– O nie! Panie hrabio – powiedział – to jedynie uwaga ogólnie filozoficzna.
– A więc wyjeżdża – powiedziała pani Dubarry, chcąc przerwać rozmowę i wrócić do poprzedniego tematu.
– A więc wyjeżdża – powtórzył Cagliostro. – Lecz nie sądź pani, aby puścił się zaraz na morze. Przeciwnie, widzę, że dużo czasu zmarnuje w Breście.
– Szkoda wielka – rzekł Condorcet – bo już jest nawet trochę późno, luty lub marzec to miesiące najwłaściwsze...
– Nie żałuj mu tych kilku miesięcy, panie Condorcet, niech żyje przynajmniej przez ten czas, niech żyje i ma nadzieję!
– Spodziewam się, że mu dano dobrą załogę? – powiedział Richelieu.
– Naturalnie – rzekł Cagliostro – dowódca statku drugiego jest człowiekiem niepospolitym. Widzę go, to człowiek młody, ale na nieszczęście odważny i awanturniczy...
– Jak to! na nieszczęście?
– Po roku na próżno szukam tego przyjaciela wiernego, nie widzę go – powiedział Cagliostro, patrząc w szklankę niespokojnie. – Czy nikt z państwa nie jest krewnym pana de Langle?
– Nie.
– Nikt go nie zna?
– Nie.
– A więc zginie pierwszy. Nie widzę go więcej...
Okrzyk zgrozy wyrwał się z piersi obecnych.
– A on... on... Lapeyrouse?... – zawołano.
– On... płynie, przybija do brzegu i znów odpływa... Jeden, drugi rok, żegluga idzie pomyślnie. Przychodzą wieści od niego[4]. A potem...
– A potem?
– Lata przechodzą...
– A w końcu?
– W końcu: Ocean jest wielki, niebo czarne. Gdzieś w oddali lądy nieznane, na tych lądach postacie wstrętne, jak potwory archipelagu greckiego. Czyhają one na okręt, mknący wśród mgły gęstej, pchany wirem na rafy podwodne; na koniec burza, burza jeszcze litościwsza niż wybrzeża... później ognie złowrogie! O! Lapeyrouse! Lapeyrouse! gdybyś mógł słyszeć, powiedziałbym ci: „Wybierasz się, jak Krzysztof Kolumb, na odkrycie świata nowego, ale strzeż się wysp nieznanych”.
I umilkł. Lodowaty dreszcz przeszedł po zgromadzeniu, a słowa ostatnie zabrzmiały ponuro ponad stołem.
– Dlaczego go pan nie ostrzegłeś? – zawołał hrabia de Haga, poddając się na równi z innymi władzy tego dziwnego człowieka, poruszającego serca podług woli swej i kaprysu.
– Tak, tak – mówiła pani Dubarry – biegnij za nim, zawróć go z drogi! Wszak życie Lapeyrouse’a warte fatygi, nieprawda, marszałku kochany?
Książę wstał, aby zadzwonić. Cagliostro wyciągnął rękę i marszałek padł z powrotem na fotel.
– Niestety! – ciągnął Cagliostro – nic tu nie pomoże, nic nie odwróci przeznaczenia. Lapeyrouse śmiałby się ze słów moich, jak śmiał się syn Priama z przepowiedni Kasandry, Panie hrabio de Haga, widzę dobrze, że śmiejesz się także, widzę, że wesołość twoja udziela się reszcie towarzystwa. Nie wstrzymuj się, panie Condorcet, pozwól sobie, panie de Favras, przyzwyczajony jestem do tego; nie miałem nigdy słuchaczów wierzących.
– Wierzymy panu, wierzymy! – zawołali razem Dubarry i Richelieu.
– I ja wierzę – mruknął Taverney.
– I ja także! – dorzucił hrabia de Haga z galanterią.
– O tak – podjął Cagliostro – wierzycie... wierzycie, bo idzie o Lapeyrouse’a; a gdyby o was chodziło, czybyście uwierzyli?
– O!
– Uwierzyłbym – powiedział hrabia de Haga – gdybyś pan rzekł był do Lapeyrouse’a: „Strzeż się wysp nieznanych”. Miałby się na baczności przynajmniej.
– Zaręczam, że nie, panie hrabio, a gdyby nawet uwierzył, to widząc zbliżającą się śmierć tajemniczą, wiedząc, że jej nie uniknie, cierpiałby stokroć więcej. Nadzieja to ostatnia pociecha skazanych. Człowiek, umierając, spodziewa się jeszcze...
– Prawda, prawda – odezwali się wszyscy.
– Tak, tak... – zawołał Condorcet – tajemnica, zakrywająca ostatnią chwilę człowieka, jest najwyższym dobrodziejstwem, jakiego Bóg nam udzielił.
– Niech co chcą mówią – rzekł hrabia de Haga – lecz gdybyś mi, panie hrabio, powiedział: „Strzeż się tego człowieka lub takiej a takiej rzeczy”, przyjąłbym przestrogę i wdzięczny byłbym za nią.
Cagliostro pochylił głowę ze smutnym uśmiechem.
– Naprawdę, panie Cagliostro – mówił dalej hrabia – ostrzeż mnie, a podziękuję ci serdecznie.
– Chce pan zatem, abym mu powiedział to, czego nie chciałem mówić panu de Lapeyrouse?
– Pragnę tego.
Cagliostro miał zacząć, lecz wstrzymał się jeszcze.
– Nie! Nie mogę, panie hrabio, nie...
– Błagam pana!
Cagliostro odwrócił głowę.
– Nigdy! Nigdy! – szepnął.
– Strzeż się pan, bo mogę stać się niewiernym.
– Lepsza niewiara niż udręczenie.
– Panie Cagliostro – powiedział hrabia poważnie – zapominasz o jednej rzeczy...
– O czym? – zapytał prorok z uszanowaniem.
– Zapominasz, że są ludzie niepotrzebujący znać swego przeznaczenia, i że są inni, którym świadomość owa jest konieczną, bo od ich przyszłości zależą losy milionów.
– Rozkazu żądam – powiedział Cagliostro – inaczej milczę...
– Co pan chcesz przez to powiedzieć?
– Niech mi Wasza Królewska Mość rozkazuje – szepnął Cagliostro – a będę w takim razie posłusznym.
– Rozkazuję ci, panie Cagliostro, odkryć mi przeznaczenie moje – rzekł król z powagą.
W tej samej chwili książę de Richelieu powstał, zbliżył się do króla, skłonił się uniżenie i rzekł:
– Dzięki królowi Szwecji za zaszczyt, jaki uczynił domowi mojemu racz, Najjaśniejszy Panie, zająć miejsce honorowe, które ci od tej chwili z prawa należy.
– Zostańmy, jak jesteśmy, panie marszałku, i słuchajmy pilnie tego, co powie nam pan Cagliostro.
– Królom nie mówi się prawdy, Najjaśniejszy Panie.
– Nie jestem przecież w swoim królestwie. Usiądź, książę, proszę, na miejscu swoim, a ty, panie Cagliostro, zaczynaj...
Cagliostro spojrzał znowu w szklankę, a pod jego wzrokiem natężonym woda się poruszyła i poczęła perlić jak wino szampańskie.
– Najjaśniejszy Panie – mów, co chcesz wiedzieć; jestem gotów...
– Powiedz mi, jaką śmiercią umrę?
– Od wystrzału, Najjaśniejszy Panie.
Czoło Gustawa zajaśniało.
– A! Więc w bitwie – powiedział – zginę śmiercią walecznych. Stokrotne dzięki, panie Cagliostro. Przeczuwam już wojnę, a Gustaw Adolf i Karol XII – wskazali mi, jak powinni umierać królowie Szwecji!
Cagliostro opuścił głowę i milczał.
Hrabia de Haga zmarszczył brwi.
– No! – powiedział. – Czyż nie na wojnie mnie zastrzelą?
– Nie, Najjaśniejszy Panie.
– Więc podczas buntu? To możliwe bardzo.
– I to nie...
– Gdzież więc mnie spotka wypadek?
– Na balu, Najjaśniejszy Panie.
Król się zamyślił.
Cagliostro, który mówił, stojąc, padł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.
Otaczający proroka i króla pobledli śmiertelnie.
Condorcet zbliżył się do szklanki z wodą, z której wieszcz wyczytał złowrogą wróżbę, podniósł ją do światła i badał starannie. Badał kryształ i wodę, bo rozum jego ścisły chciał dojść przyczyny, bo zdawało mu się, że to tylko zjawisko fizyczne.
Uczony ten, który szukał przyczyny każdego zjawiska, zapytywał samego siebie o powód wrażenia, jakie wywierał na ludziach wysokiego stanowiska człowiek nieznany, człowiek, któremu jednakże nie można było odmówić pewnej wyższości.
Jednakże nie mógł znaleźć rozwiązania zagadki, bo postawił szklankę i zwrócił się do Cagliostra:
– Otóż i ja proszę szanownego proroka, aby zapytał o mnie zwierciadła magicznego. Niestety, nie jestem panem możnym – dodał – nie dowodzę armią, a życie moje ciche, nie należy do milionów poddanych.
– Pan – rzekł hrabia de Haga – panujesz w imię nauki, a życie twoje należy nie do jednego narodu, lecz do ludzkości całej.
– Dziękuję, panie hrabio; ale może pan Cagliostro nie podziela tego zdania?
Cagliostro podniósł głowę, jak rumak ostrogą ukłuty.
– Tak jest, markizie – zaczął, wpadając w podrażnienie nerwowe, które w starożytności przypisano by nawiedzeniu przez bogów. – Tak jest, jesteś panem możnym i wielkim w królestwie nauki. Patrz mi pan prosto w oczy; czy żądasz również na serio, abym ci przyszłość odsłonił?
– Pragnę tego, panie hrabio, i na honor, zupełnie na serio.
– Dobrze, margrabio – odrzekł Cagliostro głosem głuchym i przymykając oczy – umrzesz od trucizny, którą nosisz w pierścieniu. Umrzesz...
– A gdybym ją wyrzucił? – przerwał Condorcet.
– Wyrzuć pan zatem...
– Nic przecie nad to łatwiejszego?
– Więc wyrzuć ją, mówię panu.
– O markizie! – zawołała pani Dubarry. – Na miłość boską, wyrzuć tę truciznę obrzydłą; pozbądź się jej, aby zawstydzić tego ptaka złowróżbnego, który nas wszystkich zasmuca. Ponieważ pan Cagliostro utrzymuje, że umrzesz od tej trucizny, zatem gdy jej mieć nie będziesz, to się nie otrujesz i przepowiednia pana Cagliostro nie sprawdzi się...
– Pani Dubarry ma rację – odezwał się hrabia de Haga.
– Brawo! hrabino – rzekł Richelieu. – Dalej, markizie, wyrzucaj truciznę; bo widzisz, że i o mnie tutaj chodzi. Odkąd wiem, że śmierć nosisz na palcu, z obawą będę się trącać z tobą szklanką. Pierścionek może się otworzyć... i...
– A szklanki się stykają... – dodał Taverney. – Wyrzuć, markizie, wyrzuć...
– Na nic by się to zdało – rzekł spokojnie Cagliostro – pan de Condorcet nie uczyni tego.
– Istotnie – rzekł markiz – nie mogę, nie chcę bynajmniej pomagać przeznaczeniu, ale ta trucizna jest jedyną w swoim rodzaju; Cabanis trafem ją wynalazł, a traf taki może się nie powtórzyć. Triumfuj zatem, panie Cagliostro.
– Przeznaczenie – odpowiedział ten ostatni – znajduje zawsze wiernych sprzymierzeńców dla spełnienia wyroków swoich.
– Więc się otruję! – zawołał Condorcet. – Niechże i tak będzie. Nie każdemu to się przytrafi. Zawsze to śmierć przyjemna; odrobina proszku na język i wszystko skończone. To już nie śmierć, tylko minus życie, jak się mówi w algebrze.
– Nie chodzi mi wcale o to, ażebyś pan cierpiał długo – odrzekł Cagliostro obojętnie.
I dał znak, że więcej mówić nie będzie.
– Panie hrabio – odezwał się pan de Favras – mamy już rozbicie okrętu, wystrzał i truciznę, śliczne rzeczy doprawdy, aż mi ślina do ust idzie. No, raczże i mnie coś podobnego zaofiarować?
– O! panie de Favras – rzekł Cagliostro – nie masz potrzeby zazdrościć; bo, na honor szlachcica, ciebie czeka coś lepszego jeszcze...
– Ostrożnie! panie Cagliostro, za wiele obiecujesz, trudno ci będzie dotrzymać.
– Mamy jeszcze przecie postronek, szanowny panie – odpowiedział prorok uprzejmie.
– Postronek!... A to co znowu?
– Mówię panu, że będziesz wisiał – dodał Cagliostro w uniesieniu.
– Będzie powieszony! – powtórzono. – O, do diabła!
– Zapomina pan, iż jestem szlachcicem, jeżeli zaś mówisz o samobójstwie, uprzedzam, że zanadto się szanuję, abym wybrał ten rodzaj śmierci.
– Nie mówię wcale o samobójstwie.
– Zatem utrzymujesz pan, iż to będzie kara.
– Tak.
– Ponieważ jesteś cudzoziemcem, przebaczam ci, mój panie.
– Co mi pan przebaczasz?
– Nieświadomość pańską. We Francji szlachty nie wieszają.
– Ułożycie się o to z katem, panie de Favras – odrzekł Cagliostro opryskliwie.
Wszyscy osłupieli, słysząc takie zakończenie.
– Wiecie państwo, iż drżę ze strachu – odezwał się de Launay. – Poprzednicy moi wyszli tak nieszczęśliwie, że boję się pytać wyroczni.
– Jesteś pan mędrszym od innych, nie chcąc dociekać przyszłości. Dobre czy złe, szanujmy tajemnice boskie!
– Mam nadzieję, panie de Launay – rzekła Dubarry – że masz tyle odwagi, co i ci panowie?
– I ja tak sądzę, łaskawa pani – odpowiedział komendant Bastylii z ukłonem.
A zwracając się do Cagliostra, dodał:
– No, panie, zaklinam cię, racz i mnie uszczęśliwić horoskopem.
– Z chęcią, panie; uderzenie toporem w głowę i po wszystkim...
Okrzyk zgrozy rozległ się po sali; Richelieu i Taverney błagali Cagliostra, aby przestał, lecz ciekawość kobieca zwyciężyła.
– Słuchając cię, hrabio – odezwała się pani Dubarry – można by przypuszczać, że cały świat skończy śmiercią gwałtowną. Jest nas tu osiem osób, z tych już pan pięć skazałeś...
– Pojmuje pani, że to są żarty – mówił de Favras – które nas bawią...
– Fałsz czy prawda, zawsze jednakowo śmiać się z tego będziemy – dodał hrabia de Haga.
– O! I ja się śmieję – mówiła Dubarry – bo nie chcę tchórzostwem ubliżyć towarzystwu. Na nieszczęście, jestem kobietą tylko i nie spodziewam się zgonu tak strasznego. Kobieta zwykle kończy na łóżku. Ale śmierć kobiety starej, samotnej i zapomnianej, będzie okrutniejszą od innych, nieprawdaż, panie Cagliostro?
Mówiąc te słowa, czekała, aby ją Cagliostro uspokoił, lecz ten milczał uparcie.
Uniosła ją ciekawość silniejsza od niepokoju.
– Odpowiedz, panie Cagliostro, czekam – powiedziała.
– Nie pytasz pani wyraźnie, a żądasz odpowiedzi?
Hrabina się zawahała.
– Tak... ale... – I nie dokończyła.
– A zatem – dodał Cagliostro – zapytujesz pani tak? Czy nie?...
Hrabina zdobyła się na odwagę i zawołała:
– Dobrze! Powiedz pan, jeżeliś łaskaw, jak skończy Joanna de Vaubernier, hrabina Dubarry?
– Na rusztowaniu!... – odrzekł złowróżbny prorok.
– Żartujesz pan, wszak prawda? – wyjąkała hrabina, patrząc błagalnie.
Ale Cagliostro był w natchnieniu i nie dojrzał spojrzenia Dubarry.
– Po co miałbym żartować?
– Wszak, aby skończyć na rusztowaniu, potrzeba zabić, zamordować, słowem zbrodnię popełnić, a ja przecież nie uczynię nic podobnego. To były żarty tylko, powiedz pan szczerze?
– Takie same żarty, jak to wszystko, co przepowiedziałem.
Hrabina wybuchnęła śmiechem nienaturalnym.
– Nie pozostaje nam zatem nic więcej, panie de Favras – rzekła – jak tylko zamówić wozy pogrzebowe.
– Dla pani hrabiny to zbyteczne – dodał Cagliostro.
– A to znów dlaczego?
– Pani hrabina odbędzie drogę do rusztowania na wozie więziennym.
– Fuj! Co za szkaradzieństwo. Ach! Przebrzydły z pana człowiek! Zmiłuj się, marszałku, na drugi raz staranniej dobieraj sobie gości albo noga moja tu niepostanie!
– Przebacz mi pani, lecz tak jak ci panowie, sama domagałaś się tego...
– Czy przynajmniej będę miała możność wybrać sobie spowiednika?
– Na próżno byś go wzywała, hrabino.
– Dlaczego?
– Ostatnim, który wstąpi na rusztowanie w towarzystwie spowiednika, będzie...
– Będzie kto?... – zawołano.
– Będzie król Francji.
Słowa te wymówił Cagliostro tonem grobowym, który jak echo śmierci obezwładnił słuchających.
Nikt nie miał odwagi odezwać się pierwszy.
Cagliostro podczas tej ciszy zbliżył do ust szklankę z wodą, z której wyczytał swoje krwawe przepowiednie, ale zaledwie umoczył wargi, odepchnął ją ze wstrętem, jak gdyby to była czara pełna goryczy. Jednocześnie spojrzał na barona de Taverneya.
– O!... – wykrzyknął tenże – nie mów pan do mnie ani słowa; nie chcę wiedzieć, co się ze mną stanie.
– Ale ja zapytuję zamiast niego – odezwał się Richelieu.
– Panie marszałku, jedyny z tego towarzystwa umrzesz w swoim łóżku.
– Przejdźmy na kawę, szanowni panowie – zawołał książę, zachwycony przepowiednią.
Wszyscy powstali, lecz przed udaniem się do salonu hrabia de Haga zaczepił Cagliostra.
– Nie myślę, szanowny panie – powiedział – unikać przeznaczenia, ale powiedz mi, czego się mam strzec?
– Mufki futrzanej.
Hrabia de Haga odszedł do salonu.
– A ja czego? – zapytał Condorcet.
– Omleta.
– Od dziś jaj się wyrzekam.
I udał się za hrabią.
– A mnie co grozi? – zapytał de Favras.
– List.
– Dobrze, dziękuję.
– A mnie?... – odezwał się de Launay.
– Zdobycie Bastylii.
– No! jeżeli tak, to mogę spać spokojnie – rzekł, oddalając się ze śmiechem.
– Na mnie kolej, hrabio – rzekła hrabina pomieszana.
– Ty, piękna pani, unikaj placu Ludwika XV.
– Niestety! – odpowiedziała hrabina. – Kiedyś, bardzo dawno, zbłądziłam na tym placu. Dnia tego głowę straciłam zupełnie...
– Otóż raz jeszcze, hrabino, stracisz tam głowę, tylko nie odnajdziesz jej już więcej.
Dubarry z krzykiem uciekła do salonu.
Cagliostro chciał iść za drugimi.
– Zatrzymaj się chwilkę – odezwał się Richelieu – zostałem tylko ja i Taverney, którym nic nie przepowiedziałeś, czarowniku drogi.
– Baron prosił, abym milczał, a książę o nic nie pytał.
– O!... Ja jeszcze proszę za sobą – zawołał Taverney, ręce składając – nie chcę nic zgoła wiedzieć...
– Dla przekonania nas o władzy swojej odkryj nam, na przykład, tajemnicę, o której tylko we dwóch wiemy.
– Którą? – zapytał Cagliostro z uśmiechem.
– No, powiedz, dlaczego zacny Taverney siedział ciągle w Wersalu, zamiast mieszkać spokojnie w dobrach swoich de Maison-Rouge, które mu król odkupił przed trzema laty?
– Nic łatwiejszego, panie marszałku – odparł Cagliostro. – Przed dziesięciu laty pan baron chciał oddać córkę swoją, pannę Andreę de Taverney, królowi Ludwikowi XV; lecz mu się to nie udało...
– Och! Och! – mruknął Taverney.
– Dziś zaś pan baron ofiaruje syna swego, Filipa de Taverney, królowej Marii Antoninie... Zapytaj go pan, czy kłamię?
– Na honor – rzekł Taverney – ten człowiek jest czarownikiem, albo niech mnie wszyscy diabli porwą!
– Tylko – parsknął marszałek – nie mów tak odważnie o diabłach, mój stary przyjacielu.
– Straszne! Przerażające!... – mruczał Taverney. I odwrócił się do czarownika, chcąc go prosić o sekret, ale Cagliostro znikł bez śladu.
– No, Taverney kochany! Chodźmy do salonu, bo wypiją kawę bez nas, lub, co gorsza, zimną nam ją podadzą.
Wrócili do salonu... Jakież jednak było ich zdziwienie, gdy żywego ducha tam nie zastali.
Ogień trzaskał na kominku, w kandelabrach paliły się świece, kawa gorąca czekała – wszystko na próżno. Nikt nie miał odwagi spotkać się raz jeszcze z ponurym wróżbitą.
– Na honor, stary towarzyszu, zdaje mi się, że we dwóch tylko kawę wypijemy... Tam do licha, nawet ten się także gdzieś podział...
I Richelieu oglądał się dokoła, ale mały staruszek ulotnił się za innymi.
– No, no, i tego nie ma; wszystko mi jedno – rzekł książę, śmiejąc się i zacierając ręce. – Ja tylko jeden umrę w łóżku... O, panie Cagliostro, nie jestem wcale niedowiarkiem, wierzę ci zupełnie... Umrę na łóżku i jak można najpóźniej? prawda? Hola! kamerdyner! Podaj no mi krople moje.
Służący wszedł z flakonem w ręku i udał się za marszałkiem do pokoju sypialnego.
PRZYPISY