Hrabia Monte Christo (elegancka edycja) - Aleksander Dumas - ebook

Hrabia Monte Christo (elegancka edycja) ebook

Aleksander Dumas

0,0
99,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Hrabia Monte Christo” to wciąż niedościgniony pierwowzór opowieści o niezwykłej intrydze, sile zemsty, potędze przyjaźni i triumfie człowieka w walce o honor.

Dzieje losów oficera marynarki, Edmunda Dantesa, poznajemy w momencie wpłynięcia do Marsylii trójmasztowca „Faraon”, na którym objął on, po śmierci dowódcy, stanowisko kapitana. Wydaje się, że przed młodym człowiekiem otwiera się teraz pasmo sukcesów, zwłaszcza że czeka też na niego ukochana Mercedes, z którą wkrótce ma wziąć ślub. Niestety, tuż przed swoją śmiercią dowódca poprosił Edmunda, by ten dostarczył do Paryża pewne dokumenty, które podczas rejsu zostały zabrane z wyspy Elby, na której uwięziony został Napoleon Bonaparte...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1810

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1. Powrót do Marsylii

Był dwu­dzie­sty czwarty lutego 1815 roku, gdy straż­nik dał z wieży Notre Dame de la Garde sygnał, zapo­wia­da­jąc przy­by­cie trój­masz­towca „Faraon”, powra­ca­ją­cego ze Smyrny przez Triest i Neapol.

Jak to zazwy­czaj bywa w takich razach, z portu natych­miast wyru­szył pilot i opły­nąw­szy zamek If, przy­bił do burty statku pomię­dzy przy­ląd­kiem Mor­gion i wyspą Rion. I jak to się znów z reguły dzieje, tak i tego dnia wały twier­dzy Świę­tego Jana zaro­iły się od gapiów; przy­by­cie bowiem statku jest w Mar­sy­lii zawsze wiel­kim wyda­rze­niem, a co dopiero takiego statku jak „Faraon” – zbu­do­wa­nego, ota­klo­wa­nego i zała­do­wa­nego w stocz­niach sta­ro­żyt­nej Focei, a nade wszystko nale­żą­cego do jed­nego z miej­sco­wych arma­to­rów.

A sta­tek zbli­żał się tym­cza­sem; prze­był już szczę­śli­wie cie­śninę pomię­dzy wyspami Cala­sa­re­igne i Jaros, powstałą na sku­tek wstrzą­sów wul­ka­nicz­nych, minął Pomègue, i choć posu­wał się pod roz­pię­tymi mar­slami, kliw­rem i beza­nem, szedł tak wolno i tak posępny nastrój wokół roz­ta­czał, że nie­któ­rzy wśród widzów, wie­dzeni samym prze­czu­ciem, zasta­na­wiali się, co za nie­szczę­ście mogło ów sta­tek dotknąć. Mimo to ludzie rozu­mie­jący się na nawi­ga­cji twier­dzili, że jeśli się coś złego przy­tra­fiło, to pew­nie nie stat­kowi. Bo cho­ciaż pły­nął wolno, ale w naj­lep­szym porządku, jak sta­tek pod zna­ko­mi­tym dowódz­twem. Kotwica była przy­go­to­wana, zlu­zo­wano wanty buksz­prytu, a obok pilota, który był gotów, aby wpro­wa­dzić żaglo­wiec w wąskie gar­dło mar­syl­skiego portu, stał młody czło­wiek, o ener­gicz­nym zacho­wa­niu i bystrym spoj­rze­niu; bacz­nie czu­wał nad każ­dym ruchem statku i powta­rzał każdy roz­kaz pilota.

Wśród tłumu widzów, na twa­rzach któ­rych malo­wał się ów nie­okre­ślony nie­po­kój, jeden czło­wiek szcze­gól­nie zda­wał się nie­po­koić i nie­cier­pli­wić; nie mogąc się docze­kać przy­by­cia statku do portu, wsko­czył prędko do małej łódki i kazał pły­nąć naprze­ciw „Fara­ona”; przy­bił doń na wyso­ko­ści zatoczki Réserve.

Na widok owego czło­wieka młody mary­narz opu­ścił swoje sta­no­wi­sko przy pilo­cie i z kape­lu­szem w ręku przy­stą­pił do burty statku.

Był to mło­dzie­niec liczący zale­d­wie osiem­na­ście do dwu­dzie­stu lat, słusz­nego wzro­stu, smu­kły, kru­czo­włosy, o pięk­nych czar­nych oczach. W całej jego postaci malo­wały się spo­kój i ener­gia, wła­ściwa ludziom, któ­rzy od dzie­ciń­stwa przy­wy­kli wal­czyć z nie­bez­pie­czeń­stwami.

– Ach! To pan, panie Edmun­dzie! – wykrzyk­nął męż­czy­zna z łódki. – Cóż się stało? Skąd ten smu­tek, który panuje na pokła­dzie?

– Nie­szczę­ście, wiel­kie nie­szczę­ście na nas spa­dło, panie Mor­rel – odrzekł mło­dzie­niec. – Nie­szczę­ście, które srogo mnie dotknęło. Tuż pod Civi­ta­vec­chia stra­ci­li­śmy naszego zacnego kapi­tana Leclère'a.

– A ładu­nek? – zawo­łał nie­spo­koj­nie wła­ści­ciel okrętu.

– Nie­tknięty, przy­wieź­li­śmy go w naj­lep­szym porządku; sądzę, że jeśli o to idzie, będziesz pan zupeł­nie kon­tent. Ale biedny kapi­tan Leclère…

– Cóż mu się stało? – spy­tał wła­ści­ciel tonem wyraź­nie spo­koj­niej­szym. – Cóż się stało zacnemu kapi­ta­nowi?

– Nie żyje.

– Czyżby uto­nął?

– O nie, panie Mor­rel, umarł na zapa­le­nie mózgu wśród naj­okrop­niej­szych cier­pień.

Po czym Edmund zwró­cił się do swo­ich ludzi:

– Hej! – zawo­łał. – Wszy­scy na sta­no­wi­ska, rzu­camy kotwicę!

Załoga speł­niła roz­kaz i ośmiu czy dzie­wię­ciu mary­na­rzy, któ­rzy się na nią skła­dali, rzu­ciło się w mgnie­niu oka do szo­tów, bra­sów, fałów, want i szta­gów.

Młody mary­narz, rzu­ciw­szy okiem na począ­tek manewru i prze­ko­naw­szy się, że roz­kazy są nale­ży­cie speł­niane, powró­cił do pana Mor­rela.

– Jakże doszło do tego nie­szczę­ścia? – spy­tał arma­tor, nawią­zu­jąc do prze­rwa­nego wątku roz­mowy.

– Ach, mój Boże, ni­gdy byśmy się nie spo­dzie­wali. Po dłu­giej roz­mo­wie z komen­dan­tem portu w Neapolu kapi­tan Leclère opu­ścił mia­sto bar­dzo wzru­szony: nie minęła doba, a dostał nad­zwy­czaj moc­nej gorączki i w trzy dni póź­niej już umie­rał… Wypra­wi­li­śmy mu pogrzeb jak należy; przy­wią­za­li­śmy mu do stóp i do głowy dwu­dzie­sto­sze­ścio­fun­towe kule i spo­czywa teraz owi­nięty w hamak nie­da­leko wyspy El Giglio. Wdo­wie po nim wie­ziemy jego Krzyż Legii Hono­ro­wej i szpadę. Smutne to – cią­gnął mło­dzie­niec z melan­cho­lij­nym uśmie­chem – wal­czyć z Angli­kami lat dzie­sięć, żeby potem umrzeć taką śmier­cią, jak lada kto umiera – we wła­snym łóżku.

– Cóż chcesz, do dia­bła, drogi panie Edmun­dzie – odpo­wie­dział arma­tor, który wyglą­dał na nie­mal zupeł­nie pocie­szo­nego po tej stra­cie. – Wszy­scy jeste­śmy śmier­telni, a trzeba prze­cież, żeby sta­rzy ustę­po­wali miej­sca mło­dym, ina­czej trudno byłoby mówić o postę­pie; ale skoro powia­dasz mi, że ładu­nek jest…

– W dosko­na­łym sta­nie, ręczę za to, panie Mor­rel. Ten rejs przy­nie­sie panu zapewne dwa­dzie­ścia pięć tysięcy fran­ków zysku.

Sta­tek mijał wła­śnie Basztę Okrą­głą.

– Goto­wać się do zwi­ja­nia mar­sli, kliwra i bezan­ża­gla! – zawo­łał młody żeglarz. – Żywo!

Roz­kaz speł­niono z taką szyb­ko­ścią jak na okrę­cie wojen­nym.

– Luzuj i zwi­jaj!

Na tę komendę wszyst­kie żagle opa­dły nagle, a sta­tek jął posu­wać się do przodu z wolna, popy­chany samą już tylko siłą roz­pędu.

– Teraz, panie Mor­rel, racz wejść na pokład – rzekł Dantès, widząc nie­cier­pli­wość wła­ści­ciela. – Oto wycho­dzi z kajuty pań­ski buchal­ter, pan Dan­glars. Udzieli panu wszel­kich obja­śnień, jakich byś pan nie zażą­dał. Co do mnie, muszę dopil­no­wać kotwi­cze­nia i wywie­sić znaki żałoby.

Arma­tor nie kazał sobie powta­rzać dwa razy, uchwy­cił linę okrę­tową, którą mu rzu­cił Dantès i z nad­zwy­czajną zręcz­no­ścią, która nie przy­nio­słaby wstydu naj­wy­traw­niej­szemu majt­kowi, wspiął się na pokład po szcze­blach umo­co­wa­nych na zewnętrz­nej ścia­nie pęka­tego kadłuba. Dantès tym­cza­sem wró­cił na swoje dawne miej­sce, aby nie prze­szka­dzać roz­mo­wie arma­tora i pana Dan­glarsa, owego człeka, który wyszedł z kajuty na spo­tka­nie pana Mor­rela.

Nowo przy­były wyglą­dał na dwa­dzie­ścia pięć do dwu­dzie­stu sze­ściu lat. Obłudna jego fizys zdra­dzała, że płasz­czył się w obej­ściu ze zwierzch­ni­kami, zaś cierpko trak­to­wał pod­wład­nych. Pia­sto­wał sta­no­wi­sko agenta kaso­wego, a że sama ta funk­cja budzi wstręt wśród mary­na­rzy, dla­tego zapewne cała załoga oka­zy­wała mu tyleż nie­chęci, co sym­pa­tii wobec Edmunda Dantèsa.

– I cóż, wie pan już zapewne – roz­po­czął Dan­glars – o nie­szczę­ściu?

– Wiem już, wiem. Biedny kapi­tan Leclère, dzielny to był i zacny czło­wiek.

– A nade wszystko dosko­nały mary­narz, zesta­rzał się, patrząc tylko na niebo i morze, jak przy­stoi czło­wie­kowi, w któ­rego ręce zło­żone były inte­resy tak zna­ko­mi­tej firmy jak Dom Han­dlowy Mor­rel i Syn – odrzekł Dan­glars.

– Zdaje mi się jed­nak – rzekł arma­tor, śle­dząc wzro­kiem Dantèsa – że nie­ko­niecz­nie trzeba być sta­rym wil­kiem mor­skim, jak pan twier­dzisz, aby znać dobrze swoje rze­mio­sło. Oto na przy­kład nasz drogi Edmund bie­rze się do dowo­dze­nia, tak jakby nie potrze­bo­wał niczy­jej pomocy.

– Zapewne – rzekł Dan­glars, spo­glą­da­jąc na Dantèsa z ukosa, a w oku bły­snęła mu nie­na­wiść. – Tak, nie pod­lega to żad­nej wąt­pli­wo­ści, młode to i pewne sie­bie… Led­wie kapi­tan zamknął oczy, on natych­miast objął dowódz­two bez niczy­jej rady, i zamiast udać się pro­stą drogą do Mar­sy­lii, pół­tora dnia stał ze stat­kiem na Elbie.

– Miał prawo i obo­wią­zek objąć dowódz­two statku jako drugi co do stop­nia po zmar­łym; że zaś stra­cił pół­tora dnia na Elbie, to źle, chyba że sta­tek potrze­bo­wał jakiejś naprawy.

– „Faraon” miał się tak dobrze jak ja, a życzę panu z całego serca takiego zdro­wia jak moje, panie Mor­rel; stra­ci­li­śmy pół­tora dnia, bo po pro­stu zachciało mu się pobyć tro­chę na lądzie i nic wię­cej.

– Dantès, pozwól pan tu do nas na chwilę! – zawo­łał do mło­dzieńca arma­tor.

– Pro­szę wyba­czyć – odpo­wie­dział Dantès – za chwilę będę mógł panu słu­żyć.

Po czym zwró­cił się do załogi:

– Rzu­caj!

Kotwica spa­dła, łań­cuch osu­nął się z brzę­kiem. Cho­ciaż pilot był na­dal obecny, Dantès pozo­stał na sta­no­wi­sku, póki ten ostatni manewr nie został ukoń­czony, po czym krzyk­nął:

– Pro­por­czyk do połowy masztu, spu­ścić flagę! Skrzy­żo­wać reje!

– Uwa­żaj pan – rzekł Dan­glars. – Słowo daję, on ma się już za kapi­tana.

– Bo i jest nim – odpo­wie­dział wła­ści­ciel.

– Tak, brak tylko pod­pisu pana, panie Mor­rel, i pań­skiego wspól­nika.

– Do dia­bła, dla­cze­góż nie mie­li­by­śmy go zatrzy­mać na tym sta­no­wi­sku? Prawda, że młody, ale to chło­pak na swoim miej­scu i widzę, że doświad­czony z niego żeglarz.

Dan­glars spo­chmur­niał na moment.

– Prze­pra­szam, panie Mor­rel – rzekł Dantès, pod­cho­dząc do nich. – Racz mi wyba­czyć; kiedy sta­tek jest już na kotwicy, jestem na pań­skie roz­kazy. Zda­wało mi się, żeś mnie pan wzy­wał.

Dan­glars cof­nął się o krok.

– Chcia­łem cię zapy­tać, dla­czego zatrzy­ma­łeś się na Elbie.

– Wła­ści­wie nie wiem. Chcia­łem tylko wypeł­nić ostat­nią wolę kapi­tana Leclère'a, który umie­ra­jąc, wrę­czył mi paku­nek dla mar­szałka Ber­tranda.

– I cóż? Widzia­łeś go, Edmun­dzie?

– Kogo?

– Mar­szałka.

– Widzia­łem.

Rozej­rzaw­szy się nie­spo­koj­nie wkoło, Mor­rel odpro­wa­dził Dantèsa na stronę.

– Jakże się ma cesarz? – zapy­tał z oży­wie­niem.

– Dobrze, jeśli mogę sądzić z tego, co sam widzia­łem.

– Widzia­łeś więc i cesa­rza?

– Wszedł, kie­dym był u mar­szałka.

– Mówi­łeś z nim?

– On raczej ze mną roz­ma­wiał – uśmiech­nął się Dantès.

– I cóż ci rzekł?

– Zapy­tał, kiedy nasz sta­tek wyru­szył z Mar­sy­lii, jaką pły­nął drogą, jaki ma ładu­nek. Wywnio­sko­wa­łem, że gdyby był bez ładunku i nale­żał do mnie, cesarz chęt­nie by go kupił. Ale powie­dzia­łem, że jestem tylko zastępcą kapi­tana, sta­tek zaś jest wła­sno­ścią Domu Mor­rel i Syn. „Aha! – zawo­łał natych­miast – znam tę firmę. Mor­relowie to z dziada pra­dziada wła­ści­ciele stat­ków; jakiś Mor­rel słu­żył w tym samym pułku co i ja w gar­ni­zo­nie w Walen­cji”.

– To prawda, jak Boga kocham! – wykrzyk­nął ura­do­wany arma­tor. – Wszak to Poli­karp Mor­rel, mój rodzony wuj, który dochra­pał się stop­nia kapi­tana. Edmun­dzie, jeśli tylko powiesz pan wujowi, że cesarz go sobie przy­po­mniał, poczciwy stary zrzęda roz­pła­cze się z rado­ści, zoba­czysz. – Dobrze – cią­gnął dalej, kle­piąc mło­dzieńca po ramie­niu – słusz­nie zro­bi­łeś, żeś speł­nił roz­kazy kapi­tana Leclère'a i zatrzy­mał się na Elbie, cho­ciaż gdyby wie­dziano, że zano­si­łeś jakąś paczuszkę do mar­szałka i mówi­łeś z cesa­rzem, mogłoby cię to nara­zić na podej­rze­nia.

– Ale z jakiej przy­czyny, panie Mor­rel? – spy­tał Dantès. – Czyż ja wiem, co było w tym pakunku? Cesarz zaś mógł zadać takie same pyta­nia pierw­szemu lep­szemu mary­na­rzowi. Ale prze­pra­szam pana raz jesz­cze – rzekł nagle Dantès – zbli­żają się do nas służba sani­tarna i cel­nicy, pan pozwoli…?

– Dobrze, mój drogi Edmun­dzie, rób, co trzeba.

Mło­dzie­niec odda­lił się, a na jego miej­sce przy­bli­żył się Dan­glars.

– I cóż? – zapy­tał. – Zdaje się, że musiał się dobrze tłu­ma­czyć z postoju w Por­to­fer­raio?

– Ow­szem, podał naj­istot­niej­sze powody, kochany panie Dan­glars.

– O, tym lepiej. Nie uwie­rzy pan, jak przy­kro myśleć, że kolega nie speł­nia swych obo­wiąz­ków.

– Dantès wyko­nał to, co do niego nale­żało – odpo­wie­dział arma­tor. – Nie mam mu nic do zarzu­ce­nia. Postój miał miej­sce na pole­ce­nie kapi­tana Leclère'a.

– Jeśli już mowa o kapi­ta­nie, czy Dantès nie oddał ci od niego żad­nego listu?

– Mnie? Nie. Miał więc jakiś list?

– Zda­wało mi się, że prócz paczki kapi­tan wrę­czył mu list.

– O jakiejże to paczuszce mówisz, panie Dan­glars?

– Ależ o tej, którą Dantès oddał w Por­to­fer­raio.

– Skąd pan wiesz, że miał tam oddać jakąś paczkę?

Dan­glars zaru­mie­nił się.

– Prze­cho­dzi­łem wła­śnie obok kajuty kapi­tana i przez pół­u­chy­lone drzwi zauwa­ży­łem, jak odda­wał Dantèsowi paku­nek i list.

– O liście nic mi nie mówił – odrzekł wła­ści­ciel. – A jeśli ma dla mnie jakąś wia­do­mość, z pew­no­ścią mi ją dorę­czy.

Dan­glars zamy­ślił się na chwilę.

– Panie Mor­rel, bar­dzo pana pro­szę, abyś mu o tym nie wspo­mi­nał; prze­cież mogłem się pomy­lić.

W tejże chwili nad­szedł Dantès, a Dan­glars znowu się odda­lił.

– Cóż, Dantès, wszystko już zała­twione? – zapy­tał Mor­rel.

– Tak, panie Mor­rel.

– Jakoś nie­długo trwały te for­mal­no­ści.

– A nie. Odda­łem cel­ni­kom spis naszych towa­rów, a z komory cel­nej przy­słano do nas czło­wieka, który przy­je­chał razem z pilo­tem. Wrę­czy­łem mu nasze doku­menty.

– Więc jesteś już pan wolny?

Dantès obej­rzał się wokół.

– Tak, wszystko jest w porządku.

– No to może zjesz pan z nami dziś obiad?

– Pro­szę mi daro­wać, panie Mor­rel, ale choć to dla mnie ogromny zaszczyt, muszę naj­pierw powi­tać ojca.

– Słusz­nie, moje dziecko. Zna­łem cię zawsze jako dobrego syna.

– A mój ojciec… – zapy­tał Dantès z pew­nym waha­niem – nie wie pan, jak on się miewa?

– Myślę, że dobrze, cho­ciaż przy­znam ci się, mój Edmun­dzie, żem go dawno nie widział.

– A tak, on nie wycho­dzi pra­wie ze swego poko­iku.

– To dowo­dzi, że mu nic nie bra­ko­wało w cza­sie two­jej nie­obec­no­ści.

Dantès uśmiech­nął się.

– Mój ojciec jest tak dumny, że gdyby nawet nic już nie miał, nikogo by w świe­cie nie popro­sił o pomoc, chyba Boga jed­nego.

– Dobrze, ale potem możemy się spo­dzie­wać, że przyj­dziesz?

– Och, znów pro­szę pana o wyba­cze­nie. Po tych odwie­dzi­nach muszę jesz­cze do kogoś pójść, i tam rów­nież serce mi się wyrywa.

– Ach, prawda! Prawda. Zapo­mnia­łem na śmierć, że w wio­sce kata­loń­skiej pewna osoba ocze­kuje na pana z taką jak pań­ski ojciec nie­cier­pli­wo­ścią, śliczna Mer­ce­des…

Dantès uśmiech­nął się.

– Ach, nie dzi­wię się teraz – rzekł pan Mor­rel – dla­czego tu przy­cho­dziła pytać ze trzy razy, czy nie ma wia­do­mo­ści o „Fara­onie”. Tam, do dia­bła! Powo­dzi się panu, drogi Edmun­dzie, piękną masz kochankę!

– To nie moja kochanka – odpo­wie­dział z powagą Dantès – ale narze­czona.

– Wszystko to jedno, kochanka, narze­czona – uśmiech­nął się wła­ści­ciel statku.

– Dla nas nie, panie Mor­rel.

– Dobrze, idź już, idź, kochany Edmun­dzie, nie zatrzy­muję cię dłu­żej. Dosyć się napil­no­wa­łeś moich inte­re­sów, zała­twiajże teraz swoje sprawy. Może ci trzeba pie­nię­dzy?

– Nie, dzię­kuję, oszczę­dzi­łem sobie dosyć w cza­sie podróży, mam całą trzy­mie­sięczną gażę.

– Jesteś porząd­nym chłop­cem, Edmun­dzie.

– Pan wie, że mój ojciec jest ubogi – odpo­wie­dział Dantès.

– O, wiem, wiem, żeś dobry syn jak rzadko, spie­szże więc do ojca. Ja także mam syna i nie był­bym bar­dzo zobo­wią­zany temu, kto by go chciał zatrzy­mać z dala ode mnie po trzy­mie­sięcz­nej podróży.

– Żegnam więc pana – odrzekł mło­dzie­niec, kła­nia­jąc się.

– Bywaj zdrów – jeśli mi nic wię­cej nie masz do powie­dze­nia.

– Nie.

– Kapi­tan Leclère nie poru­czył ci przed śmier­cią żad­nego listu do mnie?

– Nie był już w sta­nie nic pisać, ale… Ach, dobrze, że nie zapo­mnia­łem. Chcia­łem pro­sić pana o dwa tygo­dnie urlopu.

– Chcesz się zapewne żenić?

– Tak… a potem muszę wyje­chać do Paryża.

– Dobrze, dobrze! Jedź pan na tyle, na ile zechcesz! Wyła­do­wa­nie statku zabie­rze naj­mniej sześć tygo­dni, więc dopiero za trzy mie­siące będzie mógł wyjść w morze… Ale trzeba, żebyś pan był z powro­tem przed upły­wem tego czasu. „Faraon” – dodał, kła­dąc dłoń na ramie­niu mło­dego żegla­rza – nie może wypły­nąć bez kapi­tana.

– Bez kapi­tana! – zawo­łał Dantès i oczy zaiskrzyły mu się rado­ścią. – Na Boga, zważ pan dobrze na to, coś wyrzekł, bo zdaje mi się, że odga­du­jesz moje naj­skryt­sze marze­nia. Czyżby miał pan rze­czy­wi­ście zamiar mia­no­wać mnie kapi­ta­nem „Fara­ona”?

– Gdyby to ode mnie samego zale­żało, podał­bym ci rękę, mój drogi Edmun­dzie i powie­dział: „Jesteś kapi­ta­nem”. Ale mam wspól­nika, a znasz wło­skie przy­sło­wie: „Kto ma wspól­nika, ma naczel­nika”. Ale połowa drogi już za nami, albo­wiem z dwóch potrzeb­nych gło­sów jeden już masz. Spuść się zresztą na mnie, jeżeli cho­dzi o drugi, posta­ram się zro­bić wszystko, abyś go uzy­skał.

– O! Panie Mor­rel! – zawo­łał młody mary­narz, ze łzami w oczach ści­ska­jąc ręce arma­tora. – Dzię­kuję panu w imie­niu mojego ojca i Mer­ce­des.

– Spo­koj­nie, drogi Edmun­dzie! Dobry Bóg na nie­bie od tego jest, do dia­bła, aby trzy­mać w swej opiece zacnych ludzi! Bie­gnij już do ojca, do swo­jej Mer­ce­des, a potem zajdź i do mnie.

– Pozwoli pan, bym go odwiózł na ląd?

– Nie potrzeba, dzię­kuję; zostanę tutaj, żeby roz­li­czyć się z Dan­glar­sem. Czy byłeś pan z niego kon­tent w cza­sie podróży?

– Zależy, co pan przez to pyta­nie poj­muje. Jako towa­rzysz… hm… nie byłem zado­wo­lony, wiem, że mnie nie lubi, szcze­gól­nie od chwili, kiedy po jakiejś małej sprzeczce popeł­ni­łem wielką nie­do­rzecz­ność i zapro­po­no­wa­łem krótki postój na wyspie Monte Chri­sto, aby tam w ciągu dzie­się­ciu minut zakoń­czyć w spo­sób osta­teczny nasz spór. Głup­stwo zro­bi­łem, żem go wyzwał, on zaś postą­pił jak naj­słusz­niej, sprze­ci­wia­jąc się temu. Jeśli nato­miast pytasz pan, co sądzę o nim jako o buchal­te­rze, myślę, że będziesz pan kon­tent z jego pracy, pełni swoje obo­wiązki nad­zwy­czaj gor­li­wie.

– Ale powiedz mi – pytał dalej arma­tor – gdy­byś został kapi­ta­nem statku, zatrzy­mał­byś chęt­nie Dan­glarsa?

– Zarówno jako kapi­tan, jak i jego zastępca umiał­bym sza­no­wać każ­dego, kto posiada zaufa­nie moich prze­ło­żo­nych.

– Dosko­nale, Edmun­dzie, widzę, żeś pod każ­dym wzglę­dem prawy czło­wiek. Nie zatrzy­muję cię dłu­żej, idź, bo widzę, że sto­isz jak na roz­ża­rzo­nych węglach.

– Jak więc będzie z moim urlo­pem?

– Ależ jedź sobie, powta­rzam.

– Czy poży­czy mi pan łódkę?

– Bierz.

– Do widze­nia, panie Mor­rel, tysiąc­kroć dzię­kuję.

– Do widze­nia, drogi Edmun­dzie, wszyst­kiego dobrego!

Mary­narz wsko­czył do łodzi, siadł na rufie i roz­ka­zał pły­nąć do Cannebière. Dwaj majt­ko­wie rzu­cili się natych­miast do wio­seł i łódź pomknęła tak prędko, jak to tylko było moż­liwe w wąskiej uliczce, którą two­rzyły dwa sze­regi stat­ków, pro­wa­dzą­cej od wej­ścia do portu aż do nabrzeża orle­ań­skiego, a zapcha­nej gęsto nie­zli­czoną liczbą barek.

Mor­rel z uśmie­chem na ustach odpro­wa­dził Dantèsa oczyma aż do brzegu; widział go jesz­cze, jak przy­bił do brzegu, wysko­czył na kamienne płyty nabrzeża i znikł natych­miast w barw­nym tłu­mie. Od pią­tej rano do dzie­wią­tej wie­czór mrowi się na tej słyn­nej ulicy Cannebière, z któ­rej tak są dumni dzi­siejsi Focej­czycy, że powia­dają o niej z naj­zim­niej­szą krwią i owym spe­cy­ficz­nym akcen­tem, nada­ją­cym tak wyjąt­kowy cha­rak­ter ich mowie, że „gdyby Paryż miał swoją Cannebière, mógłby się zwać małą Mar­sy­lią”.

Odwró­ciw­szy się, arma­tor spo­strzegł sto­ją­cego obok Dan­glarsa, który z pozoru zda­wał się ocze­ki­wać na jego roz­kazy, a w rze­czy­wi­sto­ści sam śle­dził wzro­kiem mło­dego mary­na­rza.

Jakże wielka była róż­nica w wyra­zie oczu tych dwóch ludzi, spo­glą­da­ją­cych na tego samego czło­wieka.

2. Ojciec i syn

Nie­chaj Dan­glars wysila swój geniusz zawi­ści; nie będziemy słu­chać jego zło­śli­wych pod­szep­tów, któ­rych jedy­nym celem jest oczer­nić towa­rzy­sza przed arma­to­rem, i udajmy się za Dantèsem. Prze­biegł już całą Cannebière i skrę­ciw­szy w ulicę Noail­les, wpadł do nie­po­zor­nego domu po pra­wej stro­nie Alej Meil­hań­skich, prze­biegł szybko cztery pię­tra po ciem­nych scho­dach i trzy­ma­jąc się jedną ręką porę­czy, a drugą przy­ci­ska­jąc do piersi, aby stłu­mić ude­rze­nia serca, sta­nął przed drzwiami uchy­lo­nymi, tak że można było zaj­rzeć w głąb małej izdebki.

W tym poko­iku miesz­kał ojciec Dantèsa.

Wia­do­mość o przy­by­ciu „Fara­ona” nie doszła jesz­cze do starca, który sto­jąc na krze­śle, drżącą ręką pod­pie­rał wła­śnie patycz­kami pędy nastur­cji i powoju, wijące się pomię­dzy kra­tami.

Wtem uczuł, że ktoś go ujął wpół i z tyłu ozwał się zna­jomy głos:

– Ojcze, ojcze kochany!

Sta­rzec krzyk­nął i odwró­cił się nagle, a zoba­czyw­szy syna, osu­nął się w jego obję­cia drżący i blady.

– Co ci, ojcze? – zawo­łał mło­dzie­niec zatrwo­żony. – Czyś chory?

– Nie, nie, mój kochany Edmun­dzie, mój synu, moje dzie­cię, ale nie spo­dzie­wa­łem się cie­bie… To radość, wzru­sze­nie, żem cię zoba­czył tak nie­spo­dzie­wa­nie. Ach! Boże wielki, zdaje mi się, że umrę…

– Ale uspo­kój się, ojcze, przyjdź do sie­bie, to ja, naprawdę ja! Mówi się, że radość nikomu nie może zaszko­dzić, to dla­tego tu wsze­dłem bez uprze­dze­nia. No, ojcze kochany, uśmiech­nij się i nie patrz takim obłą­ka­nym wzro­kiem. Wró­ci­łem i od tej pory będziemy żyć razem szczę­śliwi.

– Ach, cudow­nie, mój chłop­cze – odrzekł sta­rzec. – Ale jakoż to będziemy żyć w szczę­ściu? Nie opu­ścisz mnie już wię­cej? Powiedz, jakież to szczę­ście?

– Oby mi prze­ba­czył Bóg wszech­mocny, że cie­szę się szczę­ściem oku­pio­nym żałobą innej rodziny, ale ten sam Bóg mi świad­kiem, że nie pra­gną­łem tego. Ot, samo przy­szło i nie mogę go odtrą­cić. Umarł dzielny kapi­tan Leclère, ojcze, a ja, za wsta­wien­nic­twem pana Mor­rela obejmę naj­praw­do­po­dob­niej jego miej­sce… Ojcze, rozu­miesz? Być kapi­tanem w dwu­dzie­stym roku życia! Mieć sto ludwi­ków pen­sji i udział w docho­dach! Czyż mary­narz tak biedny jak ja mógł kie­dy­kol­wiek spo­dzie­wać się takiego losu?

– Prawda to, syneczku, prawda – rzekł sta­rzec. – To rze­czy­wi­ście wspa­niała odmiana.

– Chciał­bym za pierw­sze pie­nią­dze, które odbiorę, urzą­dzić ci mały domek z ogród­kiem, żebyś sobie sadził swoje powoje, nastur­cje i kapry­fo­lium… Ale cóż ci jest, mój ojcze? Wyglą­dasz, jakby ci słabo było?

– Bądź spo­kojny, to przej­dzie.

Star­cowi zabra­kło jed­nak sił i zachwiał się.

– Dali­bóg! – zawo­łał mło­dzie­niec. – Wypij szklankę wina, to cię pokrzepi. Gdzie cho­wasz wino?

– Dzię­kuję ci, nie szu­kaj, nie chcę – odrzekł sta­rzec, usi­łu­jąc powstrzy­mać syna.

– Ależ tak, pozwól mi, pokaż tylko, gdzie jest.

I jął otwie­rać szafy.

– Próżno szu­kasz – wyszep­tał sta­rzec – wina nie ma.

– Jak to? Nie masz wina? – zawo­łał Edmund, bled­nąc i wpa­tru­jąc się to w zapa­dłe i blade niczym wosk policzki ojca, to w puste szafy. – Jak to, nie ma ani kro­pli? Czy ci zabra­kło pie­nię­dzy?

– Nic, nic mi już nie bra­kuje, mam wszystko, bo mam cie­bie, mój synu.

– Prze­cież trzy mie­siące temu, przed wyjaz­dem, zosta­wi­łem ci dwie­ście fran­ków – wyją­kał mło­dzie­niec, ocie­ra­jąc pot z czoła.

– Tak, to prawda, Edmun­dzie. Zapo­mnia­łeś jed­nak, odjeż­dża­jąc, spła­cić małego długu sąsia­dowi Cade­ro­usse’owi. Upo­mniał się o niego, doda­jąc, że jeśli nie zapłacę, uda się do pana Mor­rela. Poj­mu­jesz więc, że z obawy, aby ci to nie zaszko­dziło, zapła­ci­łem, cóżem miał zro­bić?

– Ach, mój Boże, byłem mu winien sto czter­dzie­ści fran­ków! – zawo­łał Dantès – i mając wszyst­kiego dwie­ście fran­ków, które ci zosta­wi­łem, odda­łeś sto czter­dzie­ści?

Sta­rzec ski­nął głową.

– Tym spo­so­bem, mając tylko sześć­dzie­siąt fran­ków, żyłeś przez trzy mie­siące – wyszep­tał Dantès.

– Wszak wiesz, jak mało potrze­buję – odrzekł sta­rzec.

– Ach, Boże, Boże! Ojcze, daruj mi, prze­bacz! – rzu­ca­jąc się do nóg ojca, zawo­łał Dantès.

– Cóż ty wypra­wiasz?

– Ach! Roz­dar­łeś mi serce.

– Nic to, prze­cie jesteś tu, ze mną – rzekł sta­rzec, uśmie­cha­jąc się łagod­nie. – Teraz możemy o tym zapo­mnieć, bo wszystko dobrze się skoń­czyło.

– Tak, jestem przy tobie – rzekł mło­dzie­niec. – Jestem przy tobie i mam przed sobą piękną przy­szłość, i nawet tro­chę pie­nię­dzy. Patrz, ojcze, masz, weź je i poślij prędko kogoś po wszystko, czego ci trzeba.

To mówiąc, wysy­pał na stół z kie­szeni ze dwa­na­ście ludwi­ków, sześć zło­tych pię­cio­fran­kó­wek i tro­chę drob­nych monet.

Twarz starca roz­ja­śniła się.

– I czy­jeż to? – spy­tał.

– Ależ moje…! Twoje…! Nasze…! Weź, każ kupić żyw­no­ści, bądź szczę­śliwy, jutro znaj­dzie się ich wię­cej.

– Powoli, powoli – rzekł sta­rzec i łagodny uśmiech uka­zał mu się na twa­rzy. – Jeśli pozwo­lisz, będę się ostroż­nie obcho­dził z twoją kiesą. Gdyby zoba­czono, że tak wiele naraz rze­czy kupuję, powie­dziano by nie­za­wod­nie, że musia­łem cze­kać z kup­nem na twój powrót…

– Rób więc, jak chcesz, ojcze. Przede wszyst­kim jed­nak przyj­mij sobie słu­żącą, nie chcę dłu­żej, żebyś tu sam tak żył. Mam w skrzy­neczce na dnie statku tro­chę prze­my­co­nej kawy i wybor­nego tyto­niu – jutro ci przy­niosę. Ale pst! Ktoś nad­cho­dzi!

– To Cade­ro­usse, musiał się już dowie­dzieć, żeś przy­je­chał i przy­cho­dzi zapewne pogra­tu­lo­wać ci szczę­śli­wego powrotu.

– Dosko­nale! Znowu czło­wiek, który co innego ma na ustach, a co innego w sercu – szep­nął Edmund. – Ale mniej­sza o to, wszak to nasz sąsiad, który nam kie­dyś pomógł w potrze­bie, trzeba go dobrze przy­jąć.

Istot­nie, kiedy Edmund koń­czył z cicha mówić te słowa, w drzwiach wio­dą­cych na schody uka­zała się czar­niawa i bro­data twarz Cade­ro­usse’a. Był to czło­wiek mniej wię­cej dwu­dzie­sto­pię­cio­letni i trud­nił się kra­wiec­twem; trzy­mał wła­śnie w ręku kawał sukna, który zamie­rzał skroić na klapę sur­duta.

– Ejże, wró­ci­łeś więc, Edmun­dzie? – zawo­łał z czy­sto mar­syl­skim akcen­tem, uka­zu­jąc w sze­ro­kim uśmie­chu zęby białe niby kość sło­niowa.

– Jak widzisz, sąsie­dzie, i gotów jestem ci usłu­żyć, w czym roz­ka­żesz – rzekł Dantès, nie­zręcz­nie ukry­wa­jąc pod pozo­rami uprzej­mo­ści wyraźną nie­chęć.

– Dzię­kuję, dzię­kuję! Chwała Bogu, nic mi nie trzeba, a za to inni cza­sem potrze­bują cze­goś ode mnie.

Dantès drgnął, a Cade­ro­usse cią­gnął dalej.

– Nie odno­szę tego do cie­bie, mój kawa­le­rze; poży­czy­łem ci pie­nią­dze, tyś mi oddał; to się zda­rza mię­dzy dobrymi sąsia­dami, a my jeste­śmy kwita.

– Ni­gdy nie jeste­śmy skwi­to­wani wobec tych, któ­rzy nam wyświad­czają przy­sługę, bo jeśli nawet prze­sta­li­śmy być im dłużni pie­nią­dze, należy im się jesz­cze wdzięcz­ność.

– Po co tu o tym gadać? Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Ot, pomówmy lepiej o twej podróży. Wybra­łem się wła­śnie do portu, aby zaopa­trzyć się w brą­zowe sukno, wtem spo­ty­kam kocha­nego Dan­glarsa.

– A ty, co tu robisz w Mar­sy­lii? – spy­ta­łem go.

– Ano, jestem już – odpo­wie­dział mi.

– Myśla­łem, żeś w Smyr­nie?

– Dobrześ myślał, wła­śnie stam­tąd wra­cam.

– A gdzie nasz młody Edmund?

– Ależ z pew­no­ścią u ojca – odpo­wie­dział Dan­glars.

– Więc przy­sze­dłem natych­miast – kon­ty­nu­ował Cade­ro­usse – aby uści­skać rękę dobrego przy­ja­ciela.

– Poczciwy Cade­ro­usse! – rzekł sta­rzec. – Jakże jest do nas przy­wią­zany!

– Pew­nie, że jestem do was przy­wią­zany, a co wię­cej, wielce was sza­nuję, bo to teraz rzadko można spo­tkać uczci­wych ludzi… Hm! Widzę, żeś nam powró­cił bogaty, chłop­cze – paplał dalej kra­wiec, rzu­ca­jąc z ukosa spoj­rze­nie na złote i srebrne monety roz­rzu­cone przez Dantèsa na stół.

Mło­dzie­niec dostrzegł w czar­nych oczach sąsiada błysk chci­wo­ści.

– Ach, mój Boże – rzekł nie­dbale. – To nie moje pie­nią­dze. Mówi­łem wła­śnie ojcu, że bałem się, czy mu cze­goś nie bra­kło w cza­sie mojej nie­obec­no­ści, a on, aby mnie uspo­koić, wysy­pał zawar­tość swo­jej sakiewki na stół. Mój ojcze, scho­waj to do mieszka, chyba że nasz sąsiad Cade­ro­usse potrze­buje pie­nię­dzy, w takim przy­padku chęt­nie mu pomo­żemy.

– Ucho­waj Boże, chłop­cze – rzekł Cade­ro­usse – nie potrze­buję niczego; Bogu dzięki rze­mieśl­ni­cza pro­fe­sja potrafi wyży­wić czło­wieka. Scho­waj sobie pie­nią­dze, tego ni­gdy nie można mieć za wiele. A swoją drogą, bar­dzo ci dzię­kuję za pro­po­zy­cję, i czuję się tak zobo­wią­zany, jak­bym z niej sko­rzy­stał.

– To było ze szcze­rego serca – rzekł Dantès.

– Nie wąt­pię. I jak tam, jesteś podobno na dobrej sto­pie z panem Mor­re­lem, filu­cie?

– Pan Mor­rel był dla mnie zawsze szcze­gól­nie życz­liwy.

– W takim razie nie mia­łeś racji, nie przyj­mu­jąc zapro­sze­nia na obiad.

– Jak to? Odmó­wi­łeś zapro­sze­nia? – wtrą­cił stary Dantès. – Zapra­szał cię na obiad?

– Zapra­szał – odpo­wie­dział Edmund z uśmie­chem, uba­wiony, że ojca tak mocno zdu­miał zaszczyt, jaki go spo­tkał.

– Synu, i dla­czego odmó­wi­łeś? – zapy­tał sta­rzec.

– Bo pra­gną­łem jak naj­prę­dzej cię zoba­czyć, ojcze – odrzekł mło­dzie­niec. – Do cie­bie się spie­szy­łem.

– Mogło to spra­wić przy­krość panu Mor­re­lowi, on taki poczciwy – dorzu­cił Cade­ro­usse – a kiedy ktoś pra­gnie zostać kapi­ta­nem, czyni wiel­kie głup­stwo, jeśli się w czymś sprze­ci­wia arma­to­rowi.

– Wyja­śni­łem mu przy­czynę odmowy i zro­zu­miał to, jak sądzę.

– Ale jeśli masz zostać kapi­ta­nem, powi­nie­neś cza­sem pochle­biać swoim prze­ło­żo­nym.

– I bez tego spo­dzie­wam się nim zostać – odpo­wie­dział Dantès.

– Tym lepiej, tym lepiej, wszy­scy twoi sta­rzy przy­ja­ciele będą się z tego ser­decz­nie cie­szyć, a znam też kogoś, kto mieszka za cyta­delą Świę­tego Miko­łaja, kto pew­nie się tym bar­dzo nie zmar­twi.

– Mer­ce­des – pod­po­wie­dział sta­rzec.

– Tak, ojcze – odpo­wie­dział Dantès. – I za twoim pozwo­le­niem, kiedy cię już zoba­czy­łem i wiem, żeś zdrów i na niczym ci nie zbywa, chciał­bym ją odwie­dzić.

– Idź, moje dziecko, idź – rzekł stary Dantès – i niech twoja żona będzie dla cie­bie takim bło­go­sła­wień­stwem bożym, jak ty dla mnie!

– Żona! – rzekł Cade­ro­usse. – Ojczulku, ależ ci spieszno! Wydaje mi się prze­cie, że Mer­ce­des nie jest jesz­cze jego żoną!

– Nie, ale wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa – odrzekł Edmund – wkrótce nią będzie.

– Mniej­sza o to, w każ­dym razie dobrze robisz, że się spie­szysz, mój chłop­cze!

– A to czemu?

– Bo Mer­ce­des jest ładną dziew­czyną, a ład­nym dziew­czę­tom nie­trudno o aman­tów, szcze­gól­nie jej! Włó­czą się za nią tuzi­nami.

– Doprawdy? – zdzi­wił się Edmund i lekki nie­po­kój prze­bił się przez jego uśmiech.

– O, tak – odpo­wie­dział Cade­ro­usse. – I tra­fiały jej się nawet dosko­nałe par­tie; ale że ty wkrótce kapi­tan, nikt ci tak łatwo nie da kosza.

– Co zna­czy, że gdy­bym nie był kapi­ta­nem… – rzekł Dantès z uśmie­chem, który źle skry­wał jego nie­po­kój.

– No, no! – mruk­nął zna­cząco Cade­ro­usse.

– Ale co tam! – rzekł Edmund. – Dajmy temu spo­kój; mam lep­sze wyobra­że­nie o kobie­tach w ogóle, a o Mer­ce­des w szcze­gól­no­ści, i jestem prze­ko­nany, że czy był­bym kapi­ta­nem, czy nie, ona docho­wa­łaby mi słowa.

– Tym lepiej – przy­tak­nął Cade­ro­usse. – Zaufa­nie to ważna rzecz, zwłasz­cza gdy kto chce się żenić. Co mi zresztą do tego; ale posłu­chaj, chłop­cze, nie trać czasu, idź do niej natych­miast zawia­do­mić o swoim powro­cie i nadzie­jach.

– Już idę – rzekł Edmund.

Uści­snął ojca, kiw­nię­ciem głowy poże­gnał Cade­ro­usse’a i wyszedł.

Cade­ro­usse zatrzy­mał się jesz­cze przez chwilę, a poże­gnaw­szy się ze sta­rym Dantèsem, udał się na spo­tka­nie z Dan­glar­sem, który cze­kał nań na rogu ulicy Senac.

– I co? Widzia­łeś go? – zagad­nął Dan­glars.

– Wła­śnie się roz­sta­li­śmy – odrzekł Cade­ro­usse.

– Mówił ci coś o tym, że zamie­rza zostać kapi­ta­nem?

– Mówi o tym, jakby już było po wszyst­kim.

– Cier­pli­wo­ści, chłop­cze! – rzekł Dan­glars. – Myślę, że się tro­chę za szybko wyrywa.

– Dia­bli go wie­dzą, zdaje się, że mu to przy­rzekł pan Mor­rel.

– I pew­nie jest bar­dzo rado­sny?

– Powiedz raczej: bez­czelny. Wyobraź sobie, że mi ofia­ro­wał swoją pomoc, jakby był jakąś wielką figurą. I chciał mi pie­nię­dzy poży­czyć niczym bogaty ban­kier.

– Nie przy­ją­łeś, natu­ral­nie.

– Ma się rozu­mieć, cho­ciaż wła­ści­wie mogłem je przy­jąć, zwa­żyw­szy, że ja pierw­szy dałem mu kilka sztuk sre­bra, któ­rymi zaczął obra­cać. Ale teraz imć pan Dantès nie będzie już nikogo potrze­bo­wał, zosta­nie kapi­ta­nem.

– Ba! – obru­szył się Dan­glars. – Jesz­cze nim nie jest.

– Słowo daję, lepiej by było, żeby nie został – rzekł Cade­ro­usse – bo potem to nie da się do niego nawet przy­stą­pić.

– Jeśli tylko zechcemy – szep­nął Dan­glars – zosta­nie tym, czym jest dzi­siaj, a może nawet i to straci.

– Co ty opo­wia­dasz?

– Nic, ot, tak sam do sie­bie coś mówi­łem. A kocha się cią­gle w tej swo­jej Kata­lonce?

– Sza­le­nie! Wła­śnie do niej poszedł. Ale, jeśli się nie mylę, napyta sobie przez to biedy.

– Mów jaśniej.

– A po co?

– To waż­niej­sze, niż myślisz. Wszak nie lubisz Dantèsa, co?

– Nie cier­pię zaro­zu­mial­ców!

– Więc wła­śnie, powiedz mi, co wiesz o tej jego Kata­lonce.

– Nie znam żad­nych szcze­gó­łów, ale to, co widzia­łem, upo­waż­nia mnie do podej­rzeń, że naszego przy­szłego kapi­tana może spo­tkać jakaś przy­krość na dro­dze do Vie­il­les-Infir­me­ries.

– Cóżeś widział? Mów prędko.

– Widzia­łem na przy­kład, że ile razy Mer­ce­des wycho­dzi do mia­sta, towa­rzy­szy jej zawsze jakiś Kata­loń­czyk, chło­pi­sko jak byk, czar­no­oki, ogo­rzały od słońca, ciem­no­włosy i mocno w niej roz­ko­chany, a ona nazywa go kuzy­nem.

– Ach, doprawdy! I jak sądzisz, umi­zga się do niej ten kuzy­nek?

– Tak mi się zdaje. Bo cóż by robił dwu­dzie­sto­jed­no­letni chło­pak, łażąc za dziew­czyną sie­dem­na­sto­let­nią i do tego ładną?

– I powia­dasz, że Dantès poszedł do Kata­loń­czy­ków?

– Wyszedł z domu tuż przede mną.

– Pójdźmy w tamtą stronę, posie­dzimy sobie tro­chę w karcz­mie u Pam­fila, pocze­kamy przy szkla­neczce malagi i zoba­czymy, co się dalej sta­nie.

– A któż nam o tym powie?

– Dantès będzie tam­tędy wra­cał; zro­zu­miemy zaraz z jego miny, co się tam dzieje.

– Chodźmy więc – rzekł Cade­ro­usse – ale ty sta­wiasz?

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział Dan­glars.

I udali się szybko na miej­sce, o któ­rym wspo­mi­nali. Przy­szedł­szy do karczmy, kazali sobie podać butelkę wina i dwie szklanki. Ojczu­lek Pam­fil widział, jak nie­spełna dzie­sięć minut wcze­śniej prze­cho­dził tam­tędy Dantès. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że Dantès jest u Kata­loń­czy­ków; nasi boha­te­ro­wie zasie­dli zatem w alta­nie, pod dachem z roz­wi­ja­ją­cych się list­ków pla­ta­nów i syko­mor; wśród gałęzi drzew stado rado­snych pta­sząt śpie­wało hymn na cześć jed­nego z pierw­szych dni nad­cho­dzą­cej wio­sny.

3. Katalończycy

O sto kro­ków od miej­sca, gdzie dwaj przy­ja­ciele, popi­ja­jąc musu­jącą malagę, wytę­żali czuj­nie wzrok i słuch, scho­wana za nagim wzgó­rzem, sma­ga­nym przez słońce i podmu­chy mistrala, leżała kata­loń­ska wio­seczka.

W cza­sie, któ­rego tu nie możemy dokład­nie ozna­czyć, tajem­ni­cza jakaś kom­pa­nia wyru­szyła z Hisz­pa­nii, wylą­do­wała na tym wąskim pasemku ziemi i pozo­stała tu po dziś dzień. Nie wia­domo, skąd przy­by­wali ci ludzie ani jakim języ­kiem mówili. Jeden z ich naczel­ni­ków, zna­jący język pro­wan­sal­ski, upro­sił mar­syl­ską gminę, aby oddała im ten nagi, jałowy przy­lą­dek, na któ­rego brzeg niczym sta­ro­żytni żegla­rze wycią­gnęli swoje łodzie. Przy­chy­lono się do jego prośby i trzy mie­siące póź­niej wokół dwu­na­stu czy pięt­na­stu łodzi, które przy­wio­zły tu tych noma­dów mor­skich, powstała nie­wielka osada.

Ową wio­skę, zbu­do­waną w dzi­waczny i malow­ni­czy zara­zem spo­sób, w stylu pół hisz­pań­skim, pół mau­re­tań­skim, po dziś dzień zamiesz­kują potom­ko­wie tych pierw­szych osad­ni­ków i mówią języ­kiem swo­ich ojców. Od trzech czy czte­rech wie­ków wierni są temu małemu przy­ląd­kowi, gdzie uwili swe gniazda jak gro­mada mor­skich pta­ków, nie mie­sza­jąc się do spraw lud­no­ści mar­syl­skiej, żeniąc się mię­dzy sobą tylko i prze­cho­wu­jąc oby­czaje i ubiór naro­dowy tak samo, jak zacho­wali ojczy­sty język.

Zapro­wadźmy czy­tel­nika, idąc wzdłuż jedy­nej uliczki w wio­sce, do jed­nego z tych domów, bar­wio­nych pro­mie­niami słońca na ów piękny odcień uschłych liści, wła­ściwy dla budyn­ków w tych oko­li­cach, a wewnątrz bie­lo­nych wap­nem; poza owym bia­łym tyn­kiem nie masz innej ozdoby w hisz­pań­skich dwor­kach.

Wewnątrz wsparta o ścianę stała piękna młoda dziew­czyna, o czar­nych wło­sach i aksa­mit­nych oczach gazeli, i mięła w pal­cach wysmu­kłych jak u antycz­nego posągu drob­niuchną gałązkę wrzosu, zry­wa­jąc z niej kwia­tuszki, któ­rych szczątki sypały się na zie­mię; ręce jej obna­żone po łok­cie, opa­lone, lecz foremne jak u Wenus z Arles, drżały z nie­cier­pli­wo­ści. Wąską stopą o wyso­kim pod­bi­ciu tupała, tak że można było dzięki owemu ruchowi doj­rzeć wspa­niałą, strze­li­stą linię nogi, obcią­gnię­tej w baweł­nianą, czer­woną poń­czoszkę z sza­ro­błę­kit­nymi kli­nami.

O trzy kroki od niej sie­dział, koły­sząc się ryt­micz­nie na krze­śle, oparty łok­ciem o sta­ro­świecką spróch­niałą komodę, wysoki mło­dzie­niec lat dwu­dzie­stu lub dwu­dzie­stu dwóch, i patrzył na dziew­czynę wzro­kiem, który wyra­żał nie­po­kój i żałość. W oczach malo­wało mu się zapy­ta­nie, ale dziew­czyna pano­wała nad towa­rzy­szem, spo­glą­da­jąc nań żywo i sta­now­czo.

– Popatrz, Mer­ce­des – mówił mło­dzie­niec. – Nad­cho­dzi Wiel­ka­noc. Naj­lep­szy czas, aby wypra­wić wesele, odpo­wiedz mi, pro­szę!

– Sto razy już ci mówi­łam, Fer­nan­dzie, i doprawdy sam sobie chyba źle życzysz, kiedy mnie znów o to samo pytasz.

– I cóż z tego! Powtórz raz jesz­cze, bła­gam, powtórz, może uda mi się uwie­rzyć. Powtórz raz setny, że odrzu­casz moją miłość, którą matka twoja widziała dobrym okiem; spraw, abym prze­ko­nał się, że igrasz z moim szczę­ściem, że nie obcho­dzi cię ani moje życie, ani śmierć. Ach, Boże mój, Boże wielki! Marzyć dzie­sięć lat, że będę mężem twoim, Mer­ce­des, i stra­cić całą tę nadzieję, która była jedy­nym celem mojego życia.

– Czyż pod­sy­ca­łam w jaki­kol­wiek spo­sób twoją nadzieję, Fer­nan­dzie? – zapy­tała Mer­ce­des. – Nie możesz mi zarzu­cić, bym cię choć raz kokie­to­wała. Nie­ustan­nie powta­rza­łam ci: „Kocham cię jak brata, ale nic oprócz tej miło­ści sio­strza­nej nie żądaj ode mnie, bo moje serce należy do kogo innego”. Czyż nie powta­rza­łam ci tego, Fer­nan­dzie?

– Tak, Mer­ce­des, mówi­łaś – odpo­wie­dział mło­dzie­niec. – I za cnotę poczy­ta­łaś sobie trak­to­wa­nie mnie z okrutną szcze­ro­ścią. Czyż­byś jed­nak zapo­mniała, że według uświę­co­nego prawa Kata­lonka ma wycho­dzić za Kata­loń­czyka?

– Mylisz się, Fer­nan­dzie, to nie prawo, ale zwy­czaj tylko, nic wię­cej; i radzę ci – nie przy­zy­waj tego zwy­czaju na swoją korzyść. Fer­nan­dzie, zapadł na cie­bie wyrok w komi­sji pobo­ro­wej; jeśli dotąd posia­dasz tyle swo­body, to dzięki zwy­kłej pobłaż­li­wo­ści; nie dziś, to jutro możesz być powo­łany do woj­ska; zosta­niesz żoł­nie­rzem, i cóż się sta­nie ze mną, biedną dziew­czyną, sie­rotą, nie­szczę­śliwą, któ­rej całym mająt­kiem są mizerna chata waląca się w gruzy i kilka zuży­tych rybac­kich sieci: oto nędzne dzie­dzic­two zosta­wione matce w spadku po ojcu, a mnie po matce. Od jej śmierci minął już rok, a ja, pomyśl tylko, Fer­nan­dzie – utrzy­muję się nie­mal z żebra­nia! Twier­dzisz wpraw­dzie cza­sem, że ci jestem pomocna, jedy­nie dla­tego, abyś mógł ze mną dzie­lić połów. Nie odma­wiam ci, bo jesteś moim kuzy­nem, bośmy się razem wycho­wali, a przede wszyst­kim dla­tego, że wiem, jak by ci było przy­kro, gdy­bym odmó­wiła. Czuję prze­cież dobrze, że te ryby, które sprze­daję, i kono­pie, które kupuję za uzy­skane w ten spo­sób pie­nią­dze i przędę potem, czuję, powta­rzam ci, Fer­nan­dzie, że to tylko jał­mużna.

– Cóż to wszystko zna­czy, Mer­ce­des! Choć biedna i sie­rota, prze­no­szę cię nad córkę naj­znacz­niej­szego arma­tora czy naj­bo­gat­szego ban­kiera Mar­sy­lii! Bo cze­góż takim jak my potrzeba? Wier­nej żony i dobrej gospo­dyni. Gdzież znajdę dziew­czynę, która lepiej speł­nia­łaby te wyma­ga­nia?

– Fer­nan­dzie – rze­kła Mer­ce­des, potrzą­sa­jąc głową. – Kobieta łatwo może zostać kiep­ską gospo­dy­nią, kiedy nie kocha męża, ale innego męż­czy­znę, i trudno też zatem odpo­wia­dać za jej wier­ność. Poprze­stań na mojej przy­jaźni, bo tylko tyle mogę ci ofia­ro­wać, a przy­rze­kam tylko to, czego jestem pewna, że potra­fię dotrzy­mać.

– Ach, rozu­miem – powie­dział Fer­nand. – Cier­pli­wie zno­sisz wła­sną nędzę, ale lękasz się zno­sić biedę u mego boku. A więc, Mer­ce­des, gdy­bym posia­dał twoje serce, popró­bo­wał­bym szczę­ścia, ty byś mi je przy­nio­sła, zdo­był­bym for­tunę. Mógł­bym pra­co­wać jako komi­sant w jakiej fir­mie, sam mogę zostać kup­cem!

– Do niczego brać się nie możesz, Fer­nan­dzie, bo jesteś żoł­nie­rzem; jesteś teraz w domu dla­tego, że nie ma wojny; bądź, jak byłeś, ryba­kiem, nie przy­pusz­czaj do sie­bie marzeń, które uczy­nią ci rze­czy­wi­stość jesz­cze bar­dziej okrutną, poprze­stań na mojej przy­jaźni, bo nie jestem w sta­nie ofia­ro­wać ci nic innego.

– A więc dobrze, masz słusz­ność, Mer­ce­des, zostanę mary­na­rzem, zrzucę strój naszych ojców, bo ty nim gar­dzisz, a przy­wdzieję cera­tową czapkę, koszulę w paski i gra­na­tową bluzę z kotwicą na guzi­kach. Tak prze­cież trzeba się ubie­rać, aby ci się spodo­bać?

– Do czego zmie­rzasz? – zapy­tała Mer­ce­des, rzu­ca­jąc Fer­nan­dowi dumne spoj­rze­nie. – Cóż to ma zna­czyć, bo ja cię nie rozu­miem.

– To zna­czy, Mer­ce­des, że jesteś tak nie­ugięta i tak okrutna wobec mnie tylko dla­tego, że cze­kasz tu na kogoś, kto wła­śnie taki nosi strój. A może ten, na któ­rego cze­kasz, oka­zał się nie­sta­łym; a nawet jeśli byłoby ina­czej, to prze­cież morze jest kapry­śne wobec żegla­rzy.

– Fer­nan­dzie! – zawo­łała Mer­ce­des. – Myśla­łam, że jesteś dobrym czło­wie­kiem, ale myli­łam się! Masz złe serce, jeśli w zazdro­ści wzy­wasz gniewu boskiego! A więc dobrze, tak, to prawda, ja by­naj­mniej się z tym nie taję, cze­kam na tego, o któ­rym mówisz, i kocham go. A jeśli nie wróci, nie będę zło­rze­czyć kapry­śno­ści losu, którą ty wzy­wasz, powiem, że zgi­nął, kocha­jąc mnie.

Młody Kata­loń­czyk zadrżał z wście­kło­ści.

– Rozu­miem cię, Fer­nan­dzie: będziesz z nim szu­kał zaj­ścia, dla­tego że ja cię nie kocham, skrzy­żu­jesz swój kata­loń­ski nóż z jego szty­le­tem! I cóż ci to da? Jeśli prze­grasz, stra­cisz moją przy­jaźń; jeśli zwy­cię­żysz, zoba­czysz, jak moja przy­jaźń w nie­na­wiść się obraca. Uwierz, to zły spo­sób, jeśli ktoś, chcąc przy­po­do­bać się kobie­cie, szuka zaczepki z czło­wie­kiem, któ­rego ona kocha. O, Fer­nan­dzie, nie chcesz się pod­dać tak złym myślom. Nie możesz mnie poślu­bić, ale możesz mieć we mnie przy­ja­ciółkę i sio­strę. Zresztą – dodała, a w jej oczach poja­wiło się prze­ra­że­nie i po policz­kach spły­nęły łzy – cze­kaj jesz­cze, Fer­nan­dzie, cze­kaj; mówi­łeś przed chwilą, że morze jest zdra­dliwe, już cztery mie­siące upły­nęły, a on nie wraca; przez cztery mie­siące ileż burz nali­czy­łam!

Fer­nand nie oka­zał wzru­sze­nia, nie sta­rał się nawet otrzeć łez, pły­ną­cych po twa­rzy Mer­ce­des, a prze­cież za każdą jej łzę uto­czyłby sobie chęt­nie szklankę krwi; ale te łzy pły­nęły prze­cież za innym. Pod­niósł się, prze­szedł tam i z powro­tem po cha­cie z ponurą twa­rzą i zaci­śnię­tymi pię­ściami.

– Posłu­chaj, Mer­ce­des – rzekł. – Ostatni raz odpo­wiedz, czy nie zmie­nisz posta­no­wie­nia?

– Kocham Edmunda Dantèsa – odpo­wie­działa chłodno dziew­czyna – i nikt prócz Edmunda nie zosta­nie moim mężem!

– I będziesz go kochała zawsze?

– Póki życia.

Fer­nand spu­ścił głowę, odwaga zdaje się odstą­piła go zupeł­nie, wes­tchnął ciężko i jęk wydo­był mu się z piersi, potem, pod­no­sząc nagle czoło, zaci­ska­jąc zęby i roz­dy­ma­jąc noz­drza, ode­zwał się:

– A jeśli on nie żyje?

– Jeśli nie żyje, ja też umrę.

– Jeśli zapo­mniał o tobie?

– Mer­ce­des! – z pola dał się sły­szeć rado­sny głos – Mer­ce­des!

– Ach! – krzyk­nęła dziew­czyna, pro­mie­nie­jąc z rado­ści. – Widzisz, że o mnie nie zapo­mniał, jeśli wró­cił… – Pod­sko­czyła ku drzwiom, otwo­rzyła je i krzyk­nęła: – Chodź, tutaj jestem, Edmun­dzie!

Fer­nand blady i drżący cof­nął się nagle, jakby węża spo­strzegł i natra­fiw­szy na krze­sło, upadł na nie bez sił.

Edmund i Mer­ce­des stali, tuląc się w ramio­nach. Palące słońce Mar­sy­lii, któ­rego pro­mie­nie wpa­dły przez otwarte drzwi, oto­czyło ich falą świa­tła. Nie widzieli z początku nic, co się wokół nich działo; ogrom szczę­ścia wyrwał ich ze świata, i wymie­niali tylko ury­wane słowa, które są wyra­zem takiej rado­ści, że można by je wziąć za objaw bole­ści.

Wtem Edmund spo­strzegł pochmurną twarz Fer­nanda, która wyła­niała się z cie­nia blada i groźna. Młody Kata­loń­czyk wycią­gnął rękę – a był to ruch, z któ­rego sam nie zda­wał sobie sprawy – do noża wetknię­tego za pas.

– Ach! Pro­szę daro­wać – rzekł Dantès, marsz­cząc brwi. – Nie zauwa­ży­łem, że jest nas tu troje.

Po czym zwró­cił się do Mer­ce­des:

– Kim jest ten pan?

– Ten pan będzie twoim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, Edmun­dzie, bo jest moim przy­ja­cie­lem; to kuzyn mój, mój brat, Fer­nand, to czło­wiek, któ­rego po tobie naj­bar­dziej kocham na świe­cie, nie pozna­jesz go?

– Rze­czy­wi­ście – odrzekł Edmund i tuląc w jed­nej dłoni rękę Mer­ce­des; drugą wycią­gnął ser­decz­nie do Kata­loń­czyka.

Fer­nand jed­nak stał mil­czący i nie­ru­chomy jak posąg, nie zamie­rza­jąc odpo­wie­dzieć na ten przy­ja­ciel­ski gest. Wów­czas Edmund spoj­rzał badaw­czym wzro­kiem na Mer­ce­des wzru­szoną i drżącą, i na Fer­nanda – zasę­pio­nego i groź­nego.

Zro­zu­miał wszystko w mgnie­niu oka.

Zmarsz­czył w gnie­wie czoło.

– Nie wie­dzia­łem, Mer­ce­des, spie­sząc się tak do cie­bie, że zastanę tu wroga.

– Wroga! – krzyk­nęła Mer­ce­des, rzu­ca­jąc pełne gniewu spoj­rze­nie na kuzyna. – Wróg w moim domu, mówisz, Edmun­dzie! Gdy­bym tak myślała, wzię­ła­bym cię za rękę i poje­chała z tobą do Mar­sy­lii, opusz­cza­jąc na zawsze mój dom.

Dziki pło­mień bły­snął w oczach Fer­nanda.

– A gdyby cię spo­tkało nie­szczę­ście, Edmun­dzie – dodała dziew­czyna z tym samym spo­ko­jem, który prze­ko­nał Fer­nanda, jak głę­boko zaj­rzała w jego naj­taj­niej­sze myśli – gdyby cię spo­tkało nie­szczę­ście, wyszła­bym na sam cypel Mor­gion i stam­tąd rzu­ci­ła­bym się głową w dół, na skały.

Fer­nand pobladł okrop­nie.

– Ale mylisz się, Edmun­dzie – cią­gnęła. – Nie masz tu nie­przy­ja­ciół; prze­cież to Fer­nand, mój brat, który uści­śnie ci rękę jak naj­bliż­szemu przy­ja­cie­lowi.

Mówiąc to, dziew­czyna zatrzy­mała naka­zu­jący wzrok na Fer­nan­dzie, który znie­wo­lony tym spoj­rze­niem pod­szedł powoli do Edmunda i podał mu rękę.

Nie­na­wiść jego, podobna bez­sil­nej, cho­ciaż wście­kłej fali, roz­biła się o cudowny wpływ, jaki nań wywie­rała ta kobieta. Ale zale­d­wie dotknął ręki Edmunda, poczuł, że na nic wię­cej zdo­być się nie zdoła – i wypadł jak strzała z chaty.

– Och! – wołał, bie­gnąc jak sza­le­niec i tar­ga­jąc się za włosy. – Och! Któż mnie uwolni od tego czło­wieka! O ja nie­szczę­śliwy!

– Hej, Kata­loń­czyku! Ej, Fer­nan­dzie! Gdzie pędzisz? – zawo­łał Cade­ro­usse.

Młody czło­wiek sta­nął jak wryty, rozej­rzał się wokół, aż spo­strzegł wresz­cie Cade­ro­usse’a i Dan­glarsa, sie­dzą­cych przy stole, w alta­nie osło­nię­tej liśćmi.

– Ejże, chodź do nas! – rzekł Cade­ro­usse. – Tak ci pilno, że nie możesz przy­wi­tać się z przy­ja­ciółmi?

– Zwłasz­cza kiedy przed nimi stoi pełna jesz­cze butelka wina? – dodał Dan­glars.

Fer­nand spoj­rzał na nich wzro­kiem osłu­pia­łym i nie odpo­wie­dział ani słowa.

– Zdaje się, że zupeł­nie zgłu­piał – rzekł Dan­glars, trą­ca­jąc kola­nem towa­rzy­sza. – Jak to! Czyż­by­śmy się zawie­dli? I wbrew naszym prze­czu­ciom Dantès trium­fuje?

– Do licha, zoba­czymy – rzekł Cade­ro­usse i zwró­cił się do mło­dzieńca. – No i cóż, Kata­loń­czyku? Namy­śli­łeś się wresz­cie?

Fer­nand otarł pot z czoła i wszedł do altany, któ­rej cień zda­wał się nieco go uspo­ka­jać, a świeży chłód wzmac­niać siły jego wyczer­pa­nego ciała.

– Jak się macie – rzekł. – Woła­li­ście, prawda?

I zamiast usiąść, osu­nął się bez­wład­nie na ławkę.

– Woła­łem cię – rzekł, śmie­jąc się, Cade­ro­usse – boś leciał jak opę­tany, bałem się, żebyś się nie rzu­cił w morze. Do licha! Jak się ma przy­ja­ciół, to nie tylko po to, aby im sta­wiać szkla­neczkę, ale też po to, żeby im prze­szko­dzić, kiedy któ­remu przyj­dzie do głowy wychłep­tać kilka kwart wody.

Fer­nand wydał jęk podobny do łka­nia i głowa opa­dła mu na ręce skrzy­żo­wane na stole.

– Chcesz, żebym ci powie­dział, jaką masz minę? – rzekł Cade­ro­usse, zaga­ja­jąc z wła­ści­wym dla ludzi z gminu gru­biań­stwem, któ­rzy wszelką deli­kat­ność poświę­cają dla cie­ka­wo­ści. – Jak odpra­wiony z kwit­kiem kon­ku­rent!

Przy tym żar­cie wybuch­nął śmie­chem z całego gar­dła.

– No, no! – odrzekł Dan­glars. – Taki gracki chło­pak musi mieć szczę­ście w miło­ści! Kpisz sobie, Cade­ro­usse!

– Wcale nie – rzekł tam­ten – zauważ tylko, jak on wzdy­cha. No, no, głowa do góry, Fer­nan­dzie i odpo­wiedz. Prze­cież to nie przy­stoi nie odzy­wać się do przy­ja­ciół, któ­rzy pytają cię, jak się mie­wasz.

– Zdrów jestem – odrzekł Fer­nand, zaci­ska­jąc pię­ści, ale nie pod­no­sząc głowy.

– Ot, widzisz – powie­dział więc Cade­ro­usse, rzu­ca­jąc zna­czące spoj­rze­nie Dan­glar­sowi. – Rze­czy mają się tak: Fer­nand, któ­rego masz tu przed sobą, zacny i dzielny Kata­loń­czyk, naj­lep­szy rybak w Mar­sy­lii, zako­chał się w ład­nej dziew­czy­nie imie­niem Mer­ce­des; ale nie­stety to ładne dziew­czę kocha się nie w nim, ale podobno w zastępcy „Fara­ona”, a ponie­waż sta­tek ten przy­był wła­śnie dziś do portu, poj­mu­jesz więc…

– Wła­śnie, że nie poj­muję – rzekł Dan­glars.

– Biedny Fer­nand posma­ko­wał czar­nej polewki.

– I cóż z tego – rzekł Fer­nand, pod­no­sząc głowę i spo­glą­da­jąc na Cade­ro­usse’a tak, jakby szu­kał kogoś, na kim mógłby gniew swój wywrzeć. – Mer­ce­des nie musi się przed nikim uspra­wie­dli­wiać, jest wolna, prawda? Może kochać każ­dego, który jej się podoba.

– Ha, jeśli w ten spo­sób to sobie tłu­ma­czysz – rzekł Cade­ro­usse – to co innego; myśla­łem, żeś ty praw­dziwy Kata­loń­czyk; a sły­sza­łem, że Kata­loń­czycy ni­gdy nie dadzą się podejść rywa­lom, i mówiono mi też, że Fer­nand potrafi mścić się jak nikt inny.

Fer­nand uśmiech­nął się z poli­to­wa­niem.

– Czło­wiek zako­chany nie potrafi być okrutny – rzekł.

– Bie­dak! – ode­zwał się Dan­glars, uda­jąc, że współ­czuje mło­dzień­cowi z głębi serca. – Cóż chcesz? Czyż Fer­nand spo­dzie­wał się, że Dantès tak prędko powróci? Myślał może, że już nie żyje albo że się sprze­nie­wie­rzył uko­cha­nej, kto wie? Takie rze­czy odczu­wamy tym moc­niej, jeśli doty­kają nas nie­spo­dzie­wa­nie.

– Hm, słowo daję – ozwał się Cade­ro­usse, który popi­jał bez prze­rwy, i zda­wało się, że musu­jąca malaga coraz bar­dziej na niego dzia­łała. – W każ­dym razie nie­je­den tylko Fer­nand ucier­piał na szczę­śli­wym powro­cie Dantèsa, nie­praw­daż, Dan­glars?

– Ow­szem, i ośmie­lił­bym się rzec, że może mu to przy­nieść nie­szczę­ście.

– Baga­telka – rzekł Cade­ro­usse, nale­wa­jąc Fer­nan­dowi szklankę wina; napeł­nił jed­no­cze­śnie swoją po raz ósmy lub dzie­wiąty nawet, pod­czas gdy Dan­glars led­wie napo­czął kie­li­szek. – Cóż z tego? On tym­cza­sem ożeni się z Mer­ce­des, piękną Mer­ce­des, prze­cież po to powró­cił.

Tym­cza­sem Dan­glars spo­glą­dał prze­ni­kli­wie na mło­dzieńca, któ­rego słowa Cade­ro­usse’a paliły jak roz­to­piony ołów.

– I kie­dyż ślub? – zapy­tał.

– O, do ślubu jesz­cze daleko – mruk­nął Fer­nand.

– Daleko albo i nie, tak samo jak do mia­no­wa­nia Dantèsa kapi­ta­nem, prawda, Dan­glars?

Dan­glars zadrżał na ten nie­spo­dziany przy­tyk i spoj­rzał na Cade­ro­usse’a badaw­czym wzro­kiem, chcąc zba­dać, czy cios został zadany z pre­me­dy­ta­cją; ale na twa­rzy Cade­ro­usse’a, otę­pia­łej już od alko­holu, malo­wała się tylko głę­boka zawiść.

– Więc dobrze! – ode­zwał się, napeł­nia­jąc szklanki. – Wypijmy zdro­wie kapi­tana Edmunda Dantèsa, męża pięk­nej Kata­lonki.

Cade­ro­usse ocię­żałą już ręką pod­niósł szklankę i wychy­lił dusz­kiem. Fer­nand chwy­cił swoją i roz­trza­skał o zie­mię.

– O! O! Co ja widzę! – zawo­łał Cade­ro­usse. – Patrz­cie no, na wierz­cho­łek tego wzgó­rza, tam, gdzie wio­ska kata­loń­ska. Spoj­rzyj, Fer­nan­dzie, masz lep­sze oczy ode mnie; bo mnie zdaje się, że coś nie­wy­raź­nie widzę, wiesz, że wino jest zdra­dliwe… To chyba dwoje kochan­ków, idą obok sie­bie i trzy­mają się za rączki. Panie odpuść, toż oni myślą, że ich nikt nie widzi i pro­szę, jak się całują!

Dan­glars pil­nie baczył na cier­pie­nie malu­jące się na twa­rzy Fer­nanda.

– Panie Fer­nan­dzie, znasz ich?

– Znam – odpo­wie­dział gło­sem przy­tłu­mio­nym. – To pan Edmund i panna Mer­ce­des.

– Patrzaj­cież! – rzekł Cade­ro­usse. – A ja ich nie pozna­łem. Hej, Dantès, słu­chaj no! Ślicz­notko, chodź­cież tu, powiedz­cie, kiedy wesele? Bo pan Fer­nand taki uparty, że nam nic nie chce powie­dzieć.

– Bądźże cicho! – rzekł Dan­glars, uda­jąc, że chce powstrzy­mać Cade­ro­usse’a, który wychy­lał się z pijac­kim upo­rem z altany. – Na nogach się nie trzy­masz, siedź i nie prze­szka­dzaj kochan­kom w piesz­czo­tach. Popatrz na pana Fer­nanda i bierz z niego przy­kład, spójrz, jak się roz­sąd­nie zacho­wuje.

Fer­nand, przy­wie­dziony pra­wie do osta­tecz­no­ści przez Dan­glarsa, który draż­nił go jak ban­de­ril­lero kłu­jący byka, już miał się rzu­cić na rywala – wstał bowiem i jakby zbie­rał się w sobie do skoku – gdy wtem Mer­ce­des, roze­śmiana, wypro­sto­wana jak trzcina, pod­nio­sła piękną główkę i ogar­nęła ich pro­mie­nie­ją­cym wzro­kiem. Fer­nand przy­po­mniał sobie jej groźbę: że się zabije, jeśliby Edmund zgi­nął – i opadł bez­silny na ławkę.

Dan­glars objął wzro­kiem tych dwóch ludzi, z któ­rych jeden był otu­ma­niony przez tru­nek, a dru­giego para­li­żo­wała miłość.

Nic tu nie pora­dzę z tymi głup­cami – szep­nął do sie­bie. – Aż mi wstyd sie­dzieć tu w towa­rzy­stwie pijaka i tchó­rza. Zawist­nik upija się winem zamiast wła­sną żół­cią; a ten nie­do­łęga, któ­remu zabie­rają sprzed nosa kochankę, pła­cze i żali się jak dziecko. A prze­cież w jego oczach bły­ska pło­mień jak u Hisz­pa­nów, Sycy­lij­czy­ków, Kala­bryj­czy­ków, co się tak dobrze mścić umieją; a pię­ści ma takie, że zdru­zgo­tałby głowę wołu z taką łatwo­ścią jak pałka rzeź­nika! Zde­cy­do­wa­nie, Edmund jest górą. Ożeni się z piękną dziew­czyną, zosta­nie kapi­ta­nem, a nas będzie miał w pogar­dzie. Chyba że… – i na ustach Dan­glarsa poja­wił się blady uśmiech – ja się do tego wmie­szam.

– Hola! – wołał znowu Cade­ro­usse, pod­no­sząc się i opie­ra­jąc o stół. – Hola, Edmun­dzie, nie widzisz przy­ja­ciół, czyś już taki pyszny, że z nami gadać nie chcesz?

– Nie, by­naj­mniej, kochany Cade­ro­usse – odpo­wie­dział Dantès. – Nie jestem pyszny, ale za to szczę­śliwy, a szczę­ście bar­dziej zaśle­pia niż duma.

– I masz, wytłu­ma­czył się – rzekł Cade­ro­usse. – A jak się miewa pani Dantès?

Mer­ce­des skło­niła się poważ­nie.

– Nie jest to jesz­cze moje nazwi­sko – rze­kła – a w naszym kraju mówią, że kiedy dziew­czynę wołają nazwi­skiem narze­czo­nego, może jej to przy­nieść nie­szczę­ście. Pro­szę, nazy­waj­cie mnie na­dal Mer­ce­des.

– Daruj Cade­ro­usse’owi, bo to dobry sąsiad – rzekł Dantès – a i nie o wiele się pomy­lił.

– A więc, panie Dantès, wkrótce już będziemy mieli wesele – rzekł Dan­glars, skło­niw­szy się mło­dej parze.

– Jak można naj­prę­dzej. Dziś wszystko uło­żymy u mojego ojca, a jutro lub poju­trze zrę­ko­winy, tutaj, w karcz­mie. Mam nadzieję, że przy­ja­ciele nie odmó­wią nam obec­no­ści na obie­dzie, to zna­czy pan, panie Dan­glars, i ma się rozu­mieć, ty, drogi Cade­ro­usse.

– A Fer­nand – zapy­tał Cade­ro­usse, śmie­jąc się chry­pli­wie – też jest zapro­szony?

– Brat mojej żony jest moim bra­tem – rzekł Edmund – i byłoby nam bar­dzo przy­kro, gdyby go z nami nie było w takiej chwili.

Fer­nand otwo­rzył usta, aby coś powie­dzieć, ale głos mu zamarł i nie mógł wyar­ty­ku­ło­wać ni słowa.

– Dziś przy­go­to­wa­nia, jutro lub poju­trze zrę­ko­winy, niech dia­bli biorą, nie tra­cisz czasu, kapi­ta­nie.

– Panie Dan­glars – odrzekł Edmund z uśmie­chem. – Powiem ci to, co przed chwilą Mer­ce­des Cade­ro­usse’owi – nie nada­waj mi tytułu, do któ­rego nie mam jesz­cze prawa, bo może to spro­wa­dzić nie­szczę­ście.

– Ach, prze­pra­szam – odparł Dan­glars. – Chcia­łem jedy­nie rzec, że bar­dzo ci pilno, a prze­cież, u dia­bła, mamy jesz­cze sporo czasu. „Faraon” wyj­dzie w morze nie prę­dzej jak za trzy mie­siące.

– Ech, każ­demu pilno do szczę­ścia, jeśli nawet trudno uwie­rzyć w szczę­ście, bo się wiele cier­piało. Ale nie popy­cha mnie do tego sam ego­izm, muszę natych­miast jechać do Paryża.

– O, aż do Paryża? Pierw­szy raz tam pan będziesz?

– Pierw­szy.

– W jakichś inte­re­sach?

– Nie w moich. Muszę wypeł­nić ostat­nie zle­ce­nie naszego bied­nego kapi­tana Leclère'a, poj­mu­jesz pan, że to mój święty obo­wią­zek. Ale bez obawy, zaj­mie mi to tylko czas potrzebny na drogę tam i z powro­tem.

– A, rozu­miem oczy­wi­ście – rzekł gło­śno Dan­glars. I szep­nął do sie­bie: Aha, do Paryża jedzie! Z pew­no­ścią po to, aby wrę­czyć list, który otrzy­mał od mar­szałka pod wska­zany adres. Do czorta, ten list nasuwa mi jedną myśl, wspa­niały pomysł! O, drogi panie Dantès, jesz­cze nie zapi­sano cię w reje­strze »Fara­ona« pod nume­rem pierw­szym.

I zwró­cił się w stronę Edmunda, który już odcho­dził:

– Szczę­śli­wej podróży! – zawo­łał.

– Dzięki – odpo­wie­dział Edmund, odwra­ca­jąc się i pod­no­sząc w ser­decz­nym geście rękę. I kochan­ko­wie ruszyli w dal­szą drogę, spo­kojni i szczę­śliwi jak wybrańcy wstę­pu­jący do nieba.

4. Zmowa

Dan­glars odpro­wa­dził wzro­kiem Edmunda i Mer­ce­des aż do bramy Świę­tego Miko­łaja, a gdy odwró­cił się, zoba­czył, jak Fer­nand blady i drżący opadł na ławkę. Cade­ro­usse tym­cza­sem beł­ko­tał jakąś pijacką pio­senkę.

– Cóż, kochany panie Fer­nan­dzie – rzekł Dan­glars – to mał­żeń­stwo chyba nie wszyst­kim pój­dzie w smak.

– Mnie do roz­pa­czy dopro­wa­dza – jęk­nął Fer­nand.

– Pan kocha­łeś Mer­ce­des?

– Uwiel­bia­łem!

– Od jak dawna?

– Od kiedy się znamy.

– I zamiast szu­kać jakie­goś spo­sobu, żeby temu zapo­biec, wyry­wasz pan sobie tylko włosy z głowy? Do wszyst­kich dia­błów! Ina­czej sobie wyobra­ża­łem cha­rak­ter waszego narodu.

– Ale cóż ja mam zro­bić? – zapy­tał Fer­nand.

– Czyż ja wiem? Czy to do mnie należy? Prze­cież ja się nie kocham w pan­nie Mer­ce­des, tylko pan. „Szu­kaj­cie, a znaj­dzie­cie”, mówi Ewan­ge­lia.

– Zda­wało mi się, żem zna­lazł spo­sób.

– Jaki?

– Chcia­łem go zaszty­le­to­wać; ale ona mi zapo­wie­działa, że jeśli jej narze­czo­nego spo­tka nie­szczę­ście, to się zabije.

– Ej, to tylko gada­nie.

– Nie znasz, mój panie, tej dziew­czyny, zro­bi­łaby tak, jak grozi.

– Głu­piec! – rzekł z cicha Dan­glars. – Niech się zabije; wszystko mi jedno, byle Dantès nie został kapi­ta­nem.

– A nim Mer­ce­des umrze – cią­gnął Fer­nand z nie­wzru­szo­nym posta­no­wie­niem – pier­wej ja umrę.

– Oj, to dopiero miłość! – wtrą­cił Cade­ro­usse coraz bar­dziej nie­wy­raź­nym gło­sem. – Albo już w ogóle się na tym nie znam.

– No, no – rzekł Dan­glars. – Zda­jesz mi się dobrym chłop­cem, niech mnie dia­bli biorą, warto by cię wydo­być z nie­szczę­ścia, ale…

– Tak, warto – rzekł Cade­ro­usse.

– Mój kochany – odpo­wie­dział Dan­glars. – Jesteś już pijany w trzech czwar­tych, dokoń­czysz butelkę, a dogo­dzisz sobie do reszty. Pij więc i nie prze­szka­dzaj. Do naszych zamia­rów potrzeba trzeź­wej głowy.

– Ja, pijany? Też coś! Wypił­bym jesz­cze ze cztery takie bute­leczki, co wyglą­dają jak fla­ko­niki od koloń­skiej wody. Mości Pam­filu, wina!

I aby dowieść prawdy tego, co wyrzekł, stuk­nął co siły szklanką o stół.

– Mówi­łeś więc, panie Dan­glars – prze­rwał Fer­nand, ocze­ku­jąc chci­wie dal­szego ciągu prze­rwa­nej frazy.

– Co mówi­łem?… Już nie pamię­tam. Ten pija­czyna Cade­ro­usse prze­rwał mi i poplą­tał wątek.

– Pija­czyna? Jak tam sobie chcesz, tym gorzej dla tych, co się boją wina, bo widać, że mają w sercu jakieś złe myśli i lękają się, aby wino ich nie wyspo­wia­dało.

I Cade­ro­usse zaczął sobie nucić ostat­nie dwa wier­sze pio­senki bar­dzo naon­czas mod­nej:

Grzesz­nik naj­więk­szy, co wodę pije,

A czego dowód mamy w poto­pie.

– Mówi­łeś pan – rzekł Fer­nand – że chciał­byś bar­dzo wydo­być mnie z biedy, a na końcu rze­kłeś „ale”…

– A, prawda… aby wycią­gnąć cię z nie­szczę­ścia, wystar­czy tylko, żeby Dantès nie oże­nił się z tą, którą kochasz, a prze­cież mał­żeń­stwo to może nie dojść do skutku nie tylko z powodu śmierci Dantèsa.

– Tylko śmierć ich roz­dzieli – rzekł Fer­nand.

– Rozu­mu­jesz jak głu­piec, mój przy­ja­cielu – rzekł Cade­ro­usse – a Dan­glars, ten spry­ciarz, ten frant, ten filut zaraz ci dowie­dzie, że ple­ciesz bzdury. Prze­ko­naj go, Dan­glars, nie roz­cza­ruj mnie; powiedz mu, że Dantès nie­ko­niecz­nie musi zgi­nąć, a zresztą szkoda by go było, gdyby umarł, to miły chło­pak, ja go lubię. Za twoje zdro­wie, Dantès.

Fer­nand wstał znie­cier­pli­wiony.

– Daj mu spo­kój – rzekł Dan­glars, wstrzy­mu­jąc mło­dzieńca – a choć pijany jak gąbka, wcale się tak bar­dzo nie myli. Nie­obec­ność rów­nie dobrze roz­dziela, jak i śmierć, a przy­puść na chwilę, że Edmunda i Mer­ce­des dzielą mury wię­zienne, byliby tak dobrze roz­łą­czeni, jakby to był gro­bowy kamień.

– Tak, ale z wię­zie­nia się wycho­dzi – rzekł Cade­ro­usse, który cze­piał się roz­mowy resztką przy­tom­no­ści. – A jak ktoś już wyj­dzie z wię­zie­nia, a jesz­cze nazywa się Dantès, to potrafi się zemścić.

– Cóż z tego – mruk­nął Fer­nand.

– Zresztą – rzekł Cade­ro­usse – za co mie­liby Dantèsa wsa­dzić do kozy? Nikogo nie okradł, nie zabił, nie zamor­do­wał.

– Cicho bądź – rzekł Dan­glars.

– Nie będę cicho – rzekł Cade­ro­usse. – Muszę wie­dzieć, za co Dantèsa mają wsa­dzić do kozy. Ja kocham ser­decz­nie Dantèsa, zdro­wie twoje, Dantèsie. – I wlał w sie­bie jesz­cze jedną szklankę wina.

Dan­glars spoj­rzał na krawca, a widząc w jego męt­nych oczach postę­pu­jące coraz bar­dziej objawy zamro­cze­nia, odwró­cił się do Fer­nanda i mówił dalej:

– Rozu­miesz więc, że wcale nie trzeba go zabi­jać.

– A, tak! Jeśli, jak mówisz, uda­łoby się zapro­wa­dzić Dantèsa natych­miast za kraty. Ale w jakiż to spo­sób? Masz pan pomysł?

– Dobrze poszu­kaw­szy – rzekł Dan­glars – można by coś zna­leźć. Ale, ale, po co też mie­szam się do tego, co mnie nie doty­czy?

– Nie wiem, czy to pana doty­czy – odpo­wie­dział Fer­nand, chwy­ta­jąc go za rękę – ale wiem, że masz jakiś oso­bi­sty powód do nie­na­wi­ści wobec Dantèsa. Kto sam nie­na­wi­dzi, prze­czuwa nie­na­wiść w innych.

– Ja nie­na­wi­dzę Dantèsa? Słowo daję, nie mam naj­mniej­szego powodu! Widzę, żeś nie­szczę­śliwy i twoje nie­szczę­ście prze­jęło mnie współ­czu­ciem, ot i wszystko. Ale, mój panie, skoro myślisz, że dzia­łam z wła­snych pobu­dek, bądź zdrów i radź sobie sam jak chcesz.

To mówiąc – Dan­glars udał, że wstaje i chce odejść.

– Nie, nie odchodź – rzekł Fer­nand, powstrzy­mu­jąc go. – Nie obcho­dzi mnie wcale, czy masz coś do Dantèsa czy nie, wszystko mi jedno, ja mam i wyznaję to gło­śno! Znajdź spo­sób, a ja to wyko­nam, byleby nie szło o zabi­cie go, bo Mer­ce­des powie­działa, że zabije się, gdyby ktoś zamor­do­wał Dantèsa.

Cade­ro­usse, któ­remu głowa dawno opa­dła na stół, pod­niósł twarz i spo­glą­da­jąc błęd­nym wzro­kiem na Fer­nanda i Dan­glarsa, zawo­łał:

– Zabić Dantèsa? Kto tu mówi o zabi­ciu Dantèsa? Ja na to nie pozwolę, to mój przy­ja­ciel; on dziś rano chciał się podzie­lić ze mną pie­niędzmi, jak ja się z nim podzie­li­łem. Nie chcę, żeby go zabi­jano…!

– A któż to mówi, dur­niu, o zabi­ciu Dantèsa? – odrzekł Dan­glars. – Żar­tu­jemy sobie i nic wię­cej. Wypij jego zdro­wie – dodał, dole­wa­jąc Cade­ro­usse’owi do szklanki – i daj nam spo­kój.

– Tak, tak, zdro­wie Dantèsa – wystę­kał Cade­ro­usse, wychy­la­jąc szklankę do dna. – Zdro­wie Dantèsa! Zdro­wie przy­ja­ciela!

– Ale w jaki spo­sób? W jaki spo­sób, na Boga! – rzekł Fer­nand.

– I jesz­cze go pan nie wymy­śli­łeś?

– Nie, prze­cież to pan miał go zna­leźć.

– Prawda – rzekł Dan­glars. – Fran­cuzi mają tę wyż­szość nad Hisz­pa­nami, że potra­fią coś wymy­ślić, a Hisz­pa­nie umieją tylko roz­my­ślać.

– Wynajdź więc pan coś – rzekł nie­cier­pli­wie Fer­nand.

– Garçon! Pro­szę przy­nieść pióro, kała­marz i papier! – zawo­łał Dan­glars.

– Pióro, kała­marz i papier! – szep­nął Fer­nand.

Chło­pak wziął mate­riały do pisa­nia i poło­żył je na stole w alta­nie.

– Jak się dobrze zasta­no­wić – rzekł Cade­ro­usse, spusz­cza­jąc rękę na papier – to tym spo­so­bem łatwiej można zabić czło­wieka, niż zacza­iw­szy się w jakim ciem­nym lesie. Zawsze bałem się bar­dziej pióra, kała­ma­rza i kartki papieru niż szpady czy pisto­letu.

– A to urwis, nie jest tak pijany, jak by się zda­wało, nalej no mu, Fer­nan­dzie, jesz­cze jedną szklankę.

Fer­nand napeł­nił szklankę Cade­ro­us­sea, a ten, jak praw­dziwy opój, któ­rym zresztą był, ode­rwał rękę od papieru i chwy­cił za szklankę.

– A więc! – ode­zwał się Kata­loń­czyk, spo­strze­gł­szy, że po tej szklance resztki przy­tom­no­ści odstą­piły Cade­ro­usse’a.

– A więc – rzekł Dan­glars – gdyby ktoś doniósł pro­ku­ra­to­rowi kró­lew­skiemu, że Dantès, który w swo­jej podróży zaha­czył o Neapol i Elbę, jest agen­tem bona­par­ty­stów…

– Ja go mogę oskar­żyć! – zawo­łał żywo mło­dzie­niec.

– Dobrze, ale tam każą ci zaraz pod­pi­sać zezna­nia i skon­fron­tują cię z tym, kogoś zade­nun­cjo­wał. Ow­szem, ja bym ci dostar­czył dowo­dów oskar­że­nia, ale cóż stąd? Dantès nie zosta­nie prze­cież wiecz­nie w wię­zie­niu; uwol­nią go pew­nego dnia, a wów­czas biada temu, co go tam wtrą­cił!

– Jed­nej rze­czy tylko pra­gnę – rzekł Fer­nand. – Jed­nej – aby to on zaczął ze mną zwadę.

– Dobrze, a Mer­ce­des? Mer­ce­des, która by cię znie­na­wi­dziła, gdy­byś tylko zadra­snął jej uko­cha­nego Edmunda?

– Tak, masz słusz­ność.

– Otóż widzisz, nie tak się robi; jeże­liby ktoś się ważył na coś podob­nego, lepiej byłoby wziąć po pro­stu, tak jak ja oto biorę, pióro, zanu­rzyć je w atra­men­cie i napi­sać lewą ręką, aby nikt nie roz­po­znał cha­rak­teru, kró­ciu­teńką denun­cja­cję.

Jak powie­dział, tak i zro­bił: napi­sał lewą ręką pochy­lo­nymi lite­rami kilka lini­jek, cha­rak­te­rem zupeł­nie odmien­nym od zwy­czaj­nego i podał kartkę Fer­nan­dowi, który pół­gło­sem ją odczy­tał.

Wierny pod­dany tronu i reli­gii zawia­da­mia panu pro­ku­ra­to­rowi kró­lew­skiemu, że nie­jaki Edmund Dantès, ofi­cer ze statku „Faraon”, przy­były w dniu dzi­siej­szym ze Smyrny, zawi­taw­szy po dro­dze do Neapolu i Por­to­fer­raio, otrzy­mał list od Murata do uzur­pa­tora i od uzur­pa­tora do stron­nic­twa bona­par­ty­stow­skiego w Paryżu.

Można prze­ko­nać się o Dantèsa występku po aresz­to­wa­niu go, jako że list ów znaj­duje się albo przy nim, albo u jego ojca, albo w jego poko­iku na statku „Faraon”.

– Ot i wszystko – ode­zwał się Dan­glars. – Tym spo­so­bem w two­jej zemście będzie jakiś sens, nikt nie będzie w sta­nie domy­ślić się, że to ty, a tym­cza­sem sprawa sama się poto­czy; teraz nie pozo­staje nic wię­cej, jak zło­żyć tę kartkę, tak jak ja to robię, i zaadre­so­wać: „Do pana pro­ku­ra­tora kró­lew­skiego”, a wszystko byłoby zała­twione. – I niby w żar­tach Dan­glars napi­sał adres na kartce.

– Tak, byłoby zała­twione – ozwał się Cade­ro­usse, który w ostat­nim wysiłku swego umy­słu przy­słu­chi­wał się, jak czy­tano i samym instynk­tem pojął, jakie nie­szczę­ście mogłoby ścią­gnąć podobne donie­sie­nie. – Tak, wszystko byłoby zała­twione, ale to pod­łość! – i się­gnął po list.

– Natu­ral­nie, że pod­łość – rzekł Dan­glars, odsu­wa­jąc od niego list – toteż jest żar­tem wszystko, co tu mówię i robię, mnie pierw­szemu byłoby przy­kro, gdyby coś miało spo­tkać Dantèsa, naszego poczci­wego Dantèsa! Więc popatrz…

Wziął list, zmiął go i rzu­cił w kąt altany.

– Dosko­nale – wes­tchnął Cade­ro­usse. – Dantès jest moim przy­ja­cie­lem i nie chcę, żeby mu się stała jaka krzywda.

– Kto tu, u dia­bła, zamie­rza wyrzą­dzać mu krzywdę! Nie ja prze­cież ani Fer­nand – rzekł Dan­glars i pod­niósł się, bacząc na Fer­nanda, który spo­glą­dał z ukosa na papier z denun­cja­cją rzu­cony w kąt.

– Kiedy tak – rzekł Cade­ro­usse – to daj­cie wina, wypiję zdro­wie Edmunda i pięk­nej Mer­ce­des!

– Piłeś już dosyć, opoju jeden – powie­dział Dan­glars. – Jeśli jesz­cze pocią­gniesz, będziesz tu chyba noco­wał, bo nie utrzy­masz się na nogach.

– Co, ja nie utrzy­mam się na nogach? Załóżmy się, że wyjdę sam na dzwon­nicę, i to bez żad­nej pomocy, i nawet się nie zachwieję!

– Dobrze, dobrze, nikt w to nie wątpi – rzekł Dan­glars. – Założę się, ale jutro, na dziś już dosyć, no, weź mnie pod rękę i chodźmy.

– Chodźmy – rzekł Cade­ro­usse – ale obejdę się bez two­jej ręki. Chodź z nami, Fer­nan­dzie. Wra­casz do Mar­sy­lii?

– Nie – odrzekł Fer­nand. – Wra­cam do swo­ich.

– Głu­piś! Chodź z nami do Mar­sy­lii, no chodźże.

– Nie mam po co, a zresztą wcale tam nie chcę iść.

– Jak powie­dzia­łeś? Nie chcesz, poczciw­cze? No to jak tam sobie wolisz, jestem za tym, żeby każdy robił, co mu się podoba, chodźmy, Dan­glars, a jego­mość niech sobie idzie do swo­jej osady, kiedy tak sobie życzy.

Dan­glars, korzy­sta­jąc z ustę­pli­wego chwi­lowo nastroju Cade­ro­usse’a, pocią­gnął go za sobą w stronę Mar­sy­lii; tylko, aby zosta­wić krót­szą drogę Fer­nan­dowi, zamiast iść bul­wa­rem Rive-Neuve, podą­żył do bramy Świę­tego Wik­tora. Cade­ro­usse, wsparty o jego ramię, szedł także, zata­cza­jąc się. Uszedł­szy ze dwa­dzie­ścia kro­ków, Dan­glars odwró­cił się i doj­rzał, jak Fer­nand rzu­cił się szybko na papier i scho­wał go do kie­szeni, po czym wybiegł z altany i puścił się jak strzała w stronę Pil­lon.

– A co to? Patrz no, gdzie on idzie – zdzi­wił się Cade­ro­usse. – Skła­mał nam, powie­dział, że pój­dzie do Kata­loń­czy­ków, a prze­cież idzie do mia­sta! Hej! Cze­kaj, Fer­nan­dzie, zbłą­dzi­łeś, nie tędy!

– To tobie się coś myli – rzekł Dan­glars. – Idzie pro­sto drogą Vie­il­les-Infir­me­ries.

– Prawda; a przy­siągł­bym, że poszedł na prawo. O! Wino to wielki zdrajca.

– No, no – szep­nął Dan­glars. – Zdaje się, że nie­źle pokie­ro­wa­łem sprawą, teraz wystar­czy ją zosta­wić, a poto­czy się sama.

5. Przyjęcie zaręczynowe

Naza­jutrz dzień był piękny. Słońce wznio­sło swoją czy­stą, błysz­czącą tar­czę, a pierw­sze pro­mie­nie pur­pu­ro­wej barwy roz­rzu­ciły rubi­nowe bla­ski po spie­nio­nych grzbie­tach fal.

Przy­ję­cie przy­go­to­wane było na pierw­szym pię­trze karczmy, z którą czy­tel­nik zawarł już zna­jo­mość. Była to wielka, piękna sala o pię­ciu czy sze­ściu oknach, nad każ­dym (kto zdoła, niech wytłu­ma­czy to zja­wi­sko!) wyryta była nazwa jed­nego z wiel­kich miast Fran­cji. Na zewnątrz bie­gła wzdłuż okien drew­niana gale­ryjka, opa­su­jąc cały dom.