Hrabia Monte Christo, t. 2 - Dumas Aleksander - ebook

Hrabia Monte Christo, t. 2 ebook

Aleksander Dumas

4,8

Opis

Hrabia Monte Christo jest powieścią przygodową francuskiego pisarza Aleksandra Dumas, uważaną za arcydzieło światowej literatury dziecięcej i młodzieżowej. Opowiada o losach Edmunda Dantesa, przyszłego hrabiego Monte Christo, który w 1815 roku, jako dziewiętnastoletni młodzieniec stojący u progu wielkiej kariery w marynarce francuskiej i w przeddzień ślubu z ukochaną Mercedes, pada ofiarą straszliwej intrygi. Idealistyczny i pełen wiary w ludzi bohater zostaje podstępnie oskarżony o uczestnictwo w spisku politycznym i niesłusznie skazany na dożywotnie osadzenie w twierdzy d’If. Czekają go lata ciężkich prób, niezwykłych spotkań i dojrzewania do świadomości o panującej na świecie obłudzie i konieczności walki o sprawiedliwość. Dantes okaże się człowiekiem obdarzonym niezwykła siłą woli, zdolnym do rzeczy po ludzku niemożliwych. Pokona najczarniejsze przeciwności losu i zbuduje ziemską potęgę, by podjąć samotną walkę o naprawienie świata, wymierzając karę czyniącym zło i nagradzając ludzi prawych.

Pasjonująca i kontrowersyjna powieść Aleksandra Dumas stała się jednym z największych sukcesów wydawniczych i czytelniczych w dziejach. Doczekała się nadzwyczajnej ilości ekranizacji, zarówno w postaci filmów kinowych, jak i seriali telewizyjnych.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 740

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (31 ocen)
25
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melania1987

Nie oderwiesz się od lektury

ekstra
00
Zielka90

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała!
00

Popularność




Przekład

Tamara Michałowska

Ilustracje

Pierre Gustave Egène Stall

LEKTURA DLA SZKÓŁ ŚREDNICH

© Copyright by Siedmioróg

ISBN 978-83-66251-29-8

Wydawnictwo Siedmioróg

ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław

Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg

www.siedmiorog.pl

Wrocław 2018

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

TomII

Część VIIIWielkoświatowe rozrywki

Rozdział 54Major Cavalcanti

Po otrzymaniu powyższych rozkazów, Bertuccio udał się do Auteuil, biorąc ze sobą całą armię służących.

Pół godziny zaś po jego wyjeździe, przed bramą pałacu hrabiego w Paryżu, stanął skromny fiakr jednokonny, z którego wysiadł mężczyzna lat około pięćdziesięciu, dawniej zapewne w brązowym, a obecnie pozieleniałym surducie brandenburskim. Szerokie, granatowe pantalony, buty jeszcze całe, o grubej podeszwie, lecz połysku dość wątpliwym, jelonkowe rękawiczki, na koniec kapelusz, z kształtu nawet do żandarmskiego kaszkietu podobny — dopełniały stroju. Osobnik ten bojaźliwie uderzył w dzwonek, pytając się następnie, czy jest to pałac należący do hrabiego Monte Christo.

Otrzymawszy odpowiedź potwierdzającą, wszedł, zamknął sam drzwi za sobą i udał się dziedzińcem do pałacu.

Główka mała, na krótkiej szyi, włosy ubielone, wąs przypruszony gęstym szronem były wystarczającymi dla Baptysty wskazówkami, iż jest to oczekiwany przez hrabiego gość. Bez najmniejszych trudności przybyły został wprowadzony w głąb apartamentów, do gabinetu, w którym byli przyjmowani interesanci i dostawcy. Po chwili wszedł Monte Christo, uśmiechem witając niezwykłego gościa.

— Jakże się kochany pan miewa? — powiedział. — Właśnie oczekiwałem pana.

— Pan hrabia był tak łaskaw oczekiwać mnie? — zdziwił się luceńczyk.

— Ależ tak, czekałem. Zawiadomiono mnie przecież, że pan będzie dziś u mnie o godzinie siódmej.

Luceńczyk zdawał się być trochę niespokojnym.

— Wszak pan jesteś — rzekł Monte Christo — margrabią Bartłomiejem Cavalcantim?

— Tak jest, jestem Bartłomiejem Cavalcantim — przyznał luceńczyk wesoło.

— Major wojsk austriackich?

— Czyż ja miałbym być majorem? Tak, tak… jestem nim. I bardzo jestem z tego kontent.

— Przybywasz pan od mnie z polecenia?

— Księdza Bussoniego. A oto jego list.

— Niezmiernie jestem rad. Proszę mi go podać.

Monte Christo wziął list i przeczytał go uważnie.

Major tymczasem wielkimi z podziwu oczami rozglądał się po pokoju, najbardziej jednak przyglądał się właścicielowi pałacu.

— To samo, co już wiedziałem poprzednio. Zacny ksiądz pisze: „Major Cavalcanti, znakomity patryciusz Lukki, potomek Cavalcantich z Florencji, posiadający pół miliona rocznego dochodu…”.

Monte Christo przerwał czytanie i skłonił się gościowi.

— Pół miliona dochodu! Niech diabli wezmą! To nie żarty — zawołał.

— Więc ksiądz Bussoni napisał pół miliona? Niechże i tyle będzie! Choć ja, słowo honoru daję, nigdy nie przypuszczałem, żeby tego było aż tak dużo!

— Bo pan masz intendenta, który cię okrada! Ha! cóż robić, kochany panie Cavalcanti? Każdy z nas w tym samym jest położeniu.

— Czego to ja się dowiaduję! — odpowiedział luceńczyk. — Natychmiast wypędzę złodzieja!

Monte Christo wziął się znów do czytania listu: „Jednej tylko mu brakuje do szczęścia rzeczy…”.

— O tak! Jednej tylko! — powiedział z wesołem westchnieniem przybyły.

— „Chciałby odnaleźć swego syna najukochańszego, którego porwał mu przed laty jakiś nikczemnik!”.

— Syn mój miał wtedy pięć lat zaledwie — rzekł luceńczyk z ponownym westchnieniem, wznosząc oczy do nieba.

— Biedny, nieszczęśliwy ojcze! — powiedział Monte Christo, a nie otrzymując odpowiedzi, czytał dalej: „Otóż ja w jego zbolałe serce przelałem nadzieję, że ty, hrabio, będziesz umiał tego syna mu zwrócić…”.

Z wyrazem największego niepokoju spojrzał luceńczyk na Monte Christo.

— Tak jest, mogę — powiedział hrabia.

Twarz majora rozjaśniła się.

— Więc list ten w całości jest prawdziwy? — zapytał.

— Ależ tak! Z jakiej racji wątpić w to mogłeś?

— Bynajmniej nie wątpiłem o tym nigdy. Jakżeż bowiem człowiek tak poważny, jak ksiądz Bussoni, mógłby sobie pozwalać na żarty tego rodzaju? Tylko, szanowny panie hrabio, tam, zdaje się, jest jeszcze dopisek…

— A tak, prawda — przyznał Monte Christo — jest jeszcze i dopisek:

„Aby uchronić — czytał dalej Monte Christo — majora Cavalcantiego od kłopotu przenoszenia swych funduszy, przesyłam dla niego czek na sumę dwóch tysięcy franków, na koszty podróży, oraz rewers na czterdzieści osiem tysięcy franków, które mi jesteś, hrabio, winien”.

Major rzucił na hrabiego wzrokiem pełnym niepokoju.

— Dobrze — powiedział spokojnie Monte Christo — z księdzem Bussonim mamy stale rachunki. Nie wiem, oczywiście, czy akurat czterdzieści osiem tysięcy franków zostałem mu winien, ale to nie zmienia stanu rzeczy. Sumę tę wypłacić panu mogę natychmiast. Czy tak bardzo ci jednak, majorze, na tym zależy?

— Prawdę powiedziawszy, tak bardzo na księdza Bussoniego liczyłem, że nie zaopatrzyłem się w inne kapitały. Toteż, gdybym sumy tej nie otrzymał, tobym się znalazł tutaj w mieście, którego zupełnie nie znam, w dość przykrym położeniu.

— Czyż taki bogacz, jak pan, może się znaleźć w kłopotach finansowych? — zapytał Monte Christo.

— Ależ u diabła, ja tutaj nie znam absolutnie nikogo! — zawołał, podnosząc głos, luceńczyk.

— Ale pana znają wszyscy. A z pewnością bankierzy.

— Tak, zapewne… Wolałbym wszelako, gdyby pan hrabia sumę tę zechciał mi wypłacić.

— Ależ z największą przyjemnością! — odpowiedział hrabia.

Major oniemiał i osłupiałym wzrokiem spojrzał na hrabiego.

— Ależ proszę, niech pan siada — zawołał hrabia. — Jakiż ja jestem nieuważny! Od kwadransa rozmawiamy, a ja nie poprosiłem, żeby pan spoczął!

— O, nic nie szkodzi! — powiedział major, lecz wziął natychmiast krzesło i usiadł.

— Może pan by się skusił na szklaneczkę porto albo alikante?

— Jeżeli łaska, to proszę o alikante, jest to moje ulubione wino.

— Mam wcale niezłe. Może z biszkoptem?

— Niech będzie i z biszkoptem, skoro pan proponuje.

Monte Christo zadzwonił. A gdy wszedł Baptysta, podszedł do niego i zapytał cicho:

— I cóż?

— Młodzieniec już przybył dawno i oczekuje w mniejszym salonie — odpowiedział równie cicho lokaj.

— Dobrze. Przynieś wina alikante i biszkoptów.

Baptysta wyszedł, lecz prawie natychmiast powrócił z żądanymi przedmiotami.

Hrabia nalał z omszałej butelki i major wziął się natychmiast do pełnego kieliszka i do biszkoptów.

— Otóż — odezwał się Monte Christo — jesteś od dawna mieszkańcem Lukki, jesteś bogaty, pochodzisz ze znakomitej rodziny, jesteś ogólnie szanowany… Słowem masz wszystko, co tylko człowieka jest zdolne uczynić szczęśliwym.

— Wszystko, panie hrabio — odpowiedział major, połykając biszkopt umoczony w winie — mam wszystko!

— Jednej tylko rzeczy brakuje ci do szczęścia?

— O, tak! Jednej tylko!

— Pragnąłbyś odnaleźć swego syna?

— A tak! — rzekł major, biorąc czwarty biszkopt i nalewając sobie, nie wiadomo który już raz wina.

Zacny luceńczyk wzniósł, mówiąc te słowa, oczy do nieba i chciał westchnąć, ale się tylko zachłysnął winem.

— Chciałbym jednak wiedzieć, drogi panie Cavalcanti, jak to było z tym synem? Mówiono mi bowiem, że jesteś kawalerem?

— Takie było ogólne mniemanie… Ja sam nawet…

Przy słowach tych luceńczvk wyprostował się, przybierając minę pełną godności, lecz spuszczając jednocześnie oczy z wyrazem zawstydzonej skromności.

— I chciałeś następnie naprawić popełniony błąd — mówił Monte Christo — przez wzgląd na matkę dziecięcia?

— A tak. Chciałem naprawić błąd przez wzgląd na nieszczęśliwą, a najzupełniej niewinną matkę!

— Pochodziła ona podobno z najlepszej rodziny?

— Tak, tak! To była patrycjuszka z Fiesole, panie hrabio, patrycjuszka!

— Jakże się nazywała? Czy nie Olivia Corsinari?

— Tak właśnie się nazywała — Olivia Corsinari.

— Margrabianka?

— Ależ tak, margrabianka.

— I w końcu ożenił się pan z nią, pomimo oporu ze strony rodziców?

— Rodzice moi ogromnie się sprzeciwiali.

— Oczywiście, ma pan papiery dotyczące tego związku, wszystkie w porządku?

— Jakie papiery? — z przestrachem zapytał luceńczvk, odpychając gwałtownie dopiero co napełniony kieliszek wina.

— Akt ślubny z Olivią Corsinari i metrykę urodzenia dziecka. Miał na imię Andrzej, jeżeli mnie pamięć nie myli.

— Tak mi się zdaje… — wyjąkał luceńczyk.

— Jak to: tak ci się zdaje? Czyżbyś nie był pewien tego, jakie ma imię twój najukochańszy syn?

— Ach! panie hrabio! Tyle lat już upłynęło od chwili, gdy mi go porwano… Czyż więc dziwić się można, że coś niecoś zapomniałem?

— Prawda, że bardzo wiele od tego czasu upłynęło wody w rzekach, wiele rzeczy w pamięci ludzkiej się zatarło! — w zamyśleniu powiedział Monte Christo. — Papiery jednak masz w porządku?

— Z żalem wyznać muszę panu hrabiemu, że nie zabrałem ich ze sobą, nie będąc pewnym, czy będą mi one potrzebne?

— Tam do diabła! — zawołał Monte Christo, trzaskając w palce. — Papiery te są nieodzowne!

Luceńczyk potarł potem zroszone czoło.

— Są konieczne — powiedział. — Co tu teraz zrobić? Cóż to za nieszczęście, że ja ich nie wziąłem!

— Na szczęście, ja je mam już u siebie; ksiądz Bussoni mi je nadesłał.

— Nieoceniony, zaprawdę, z tego księdza człowiek — zawołał wtedy uradowany luceńczyk, który przed chwilą już się pożegnał ze swymi czterdziestoma ośmioma tysiącami franków. — Prawdziwe to szczęście. Nie spodziewałem się tego po nim! Więc ksiądz Bussoni sam przysłał te papiery panu?

— Oto są! Zaślubiłeś pan, jak się z nich dowiadujemy, Olivię Corsisari w kościele św. Pawła z Monte Cattini.

— Prawda, zupełna prawda, na honor — zawołał major, z podziwem spoglądając na świadectwo.

— Zaś tutaj oto jest metryka Andrzeja Cavalcantiego, wydana przez proboszcza z Seravazzy.

— Zawsze trzymałem te papiery w najwyższym porządku. Zaprawdę, zacny ten ksiądz, że je zabrał i przesłał tutaj!

— Weź więc te papiery, majorze, są one twoją własnością przecież, a następnie oddaj je synowi, bo bez nich trudne miałby życie.

— A teraz — podjął Monte Christo — co się tyczy matki tego młodzieńca…

— Margrabianki Corsinari…

— To ta, o ile wiem, już umarła?

— Do dziś jej śmierć opłakuję! Ach, jak ja ją kochałem i do dziś kocham jeszcze!

— Cóż robić? – zaczął pocieszać Monte Christo. — Wszyscy jesteśmy śmiertelni. Teraz powinieneś, panie Cavalcanti, wiedzieć, iż we Francji nic nikomu do tego, że pan od piętnastu lat był rozłączony z synem. Wszystkie te historie o porywaniu dzieci są we Francji bardzo źle postrzegane, możesz więc mówić, że nie widywałeś się z synem, ponieważ przebywał on w collegium, ty zaś po śmierci żony odsunąłeś się od towarzystwa i żyłeś w samotni, z dala od świata i ludzi.

Ale my tutaj rozprawiamy w najlepsze, a tam przecież, w salonie, czeka na ciebie twój syn, dziecię twoje jedyne, twój Andrzej.

— Doprawdy? — powiedział z angielską prawdziwie flegmą luceńczyk. — Ach, jak bardzo pragnę go zobaczyć!

— Drogi panie — powiedział Monte Christo — pojmuję twe wzruszenie, ucisz jednak na chwilę twe ojcowskie serce. Muszę przecież odpowiednio przygotować i młodzieńca, żeby zbyt silne wzruszenie czasem go nie zabiło. Zabawiaj się tymczasem butelką, która, jak widzę, nie została jeszcze opróżniona do dna, a za kwadrans zobaczysz swego syna.

— Przyprowadzisz go więc tutaj, panie hrabio?

— Bynajmniej. Nie chcę stawać pomiędzy ojcem a synem, będziesz z nim sam na sam, panie majorze. Gdyby miał cię zawieźć głos serca, co zresztą jest niemożliwe, to powiadam ci, iż syn twój wejdzie tymi oto drzwiami. Jest to słusznego wzrostu młodzieniec, o jasnych, trochę nazbyt złotawych może włosach, ujmujący i zgrabny. Zobaczysz!

— Wszystko to doskonałe — zagadnął major — pan hrabia przypomina sobie jednak, że ja na drogę miałem zaledwie dwa tysiące franków. Wydałem prawie wszystko.

— Potrzebujesz więc pieniędzy! Nic nadto naturalniejszego! Dla okrągłego rachunku weź teraz te osiem tysięcy franków.

Oczy luceńczyka rozbłysły jak diamenty.

— Jestem panu winien jeszcze czterdzieści tysięcy franków.

— Czy mam panu hrabiemu wydać kwit? — zapytał major, chowając starannie pieniądze.

— A to na co?

— Będzie to panu potrzebne niewątpliwie przy obrachunkach z księdzem Bussonim?

— To mi pan dasz później kwit ogólny na całą sumę, gdy ci wyliczę pozostałe czterdzieści tysięcy franków. Pomiędzy uczciwymi ludźmi podobne ostrożności są zbyteczne. Słówko jednak, majorze, już ostatnie.

— Bardzo proszę.

— Otóż nieźle by było, żebyś ten swój surdut brandenburski zmienił tutaj na strój bardziej paryski.

— Doprawdy? — zapytał major, spoglądając z pewnym upodobaniem na swój ubiór.

— Można to było nosić doskonale w Valeggio, lecz nigdy w Paryżu. Jeżeli przywiązujesz tak wielką wagę do tego ubioru, to będziesz mógł przyodziać się w niego ponownie w chwili wyjazdu z Paryża.

— Lecz cóż ja teraz na siebie włożę?

— No, przecież tam znajdziesz coś nie coś jeszcze w swych kufrach, które wraz z tobą przybyły do Paryża?

— W jakich kufrach? Mały tłumoczek!

— Jak to znać starego żołnierza. Oczywiście, że ze sobą masz tylko walizę podręczną. Ale przecież wczoraj jeszcze przyszedł do Paryża twój bagaż składający się z paru kufrów i został odesłany do hotelu „Royal” przy ulicy Richelieu. Przecież ksiądz Bussoni mi pisał, że tam właśnie zamówiłeś sobie mieszkanie.

— Więc w tych kufrach…

— Znajdziesz zapewne wszystko, co ci będzie potrzebne w Paryżu. Nie wątpię, iż przed wyjazdem kazałeś lokajowi zapakować: toalety na miasto, galowy mundur, wszystkie ordery, jakie otrzymałeś… Nie zapominaj nigdy o przypinaniu do munduru tych orderów. W Paryżu zazwyczaj śmieją się z krzyży, ale zawsze są one noszone!

— Teraz więc — zakończył Monte Christo — gdy serce pańskie jest już wzmocnione i przygotowane na wzruszenia, oczekuj na syna, w największym, jak tylko to jest możliwe, spokoju.

Rozdział 55Andrzej Cavalcanti

Po tej rozmowie, hrabia Monte Christo poszedł do salonu, który Baptysta miał zwyczaj nazywać błękitnym, a do którego przed jakąś pół godziną został wprowadzony młodzieniec o postaci zręcznej, ubrany elegancko.

Gdy hrabia wszedł do salonu, młodzieniec spoczywał na sofie, niedbale rozciągnięty i zabawiał się uderzaniem trzciną ze złotą gałką po obuwiu.

Spostrzegłszy hrabiego, podniósł się żywo.

— Czy pan jest hrabią de Monte Christo? — zapytał.

— Tak jest, panie. A czy ja mam zaszczyt powitać mym w domu pana wicehrabiego Andrzeja Cavalcantiego?

— We własnej osobie, Andrzej Calavanti, do usług — odpowiedział wytworny młodzieniec, składając wyszukany ukłon.

— Musi pan mieć zapewne jakiś list polecający?

— Nic o nim nie mówiłem, z racji podpisu, który wydaje mi się dosyć oryginalny.

— Czy nie Sindbad Żeglarz? O, jest to pseudonim pewnego Anglika, wielkiego oryginała, którego prawdziwe nazwisko jest mi znane doskonale. Jest to lord Wilmor.

— Teraz rozumiem już wszystko — odpowiedział Andrzej — już się wszystko wyjaśniło. Właśnie tego Anglika znałem bardzo dobrze… Tak… bardzo dobrze!

— W takim ranie — powiedział hrabia z uśmiechem dużego zadowolenia — może zechcesz mi opowiedzieć cokolwiek o sobie i o swojej rodzinie?

— Najchętniej, panie hrabio. Jestem, jak to już panu powiedziałem, hrabią Andrzejem Cavalcantim, synem majora, margrabiego Bartłomieja Cavalcantiego; przodkowie moi od wieków są do złotej księgi Florencji zapisani. Rodzina nasza, aczkolwiek dosyć dotychczas bogata, przeszła przez wiele nieszczęść w ostatnich czasach. Ja sam, w piątym czy szóstym roku życia zostałem porwany przez nikczemnego guwernera, tak iż od piętnastu lat nie widziałem ojca.

— W rzeczy samej, drogi panie, wszystko to, co mi pan opowiada, jest zgodne z tym, co mi Sindbad Żeglarz napisał — odpowiedział hrabia, wpatrując się z ponurym zadowoleniem w tę twarz swobodną, o pięknych rysach, a przypominającą twarz złego anioła — i dobrze pan uczynił, iż zastosowałeś się we wszystkim do wskazówek owego Sindbada, ojciec pański bowiem przybył tu w poszukiwaniu swego straconego syna.

Hrabia od wejścia do salonu nie spuszczał oczu z młodzieńca, podziwiając pewność jego głosu i wzroku. Na te kilka tak naturalnych wyrazów — ojciec pański bowiem przybył tu — Andrzej jednak podskoczył i krzyknął przerażony:

— Ojciec mój jest tutaj?!

— Ależ tak! Pan major Bartłomiej Cavalcanti.

Wyraz przestrachu znikł z twarzy Andrzeja momentalnie.

— Ach, tak, prawda, major Cavalcanti — przemówił spokojnym już prawie głosem — więc mówisz, hrabio, że ten drogi ojciec się tutaj znajduje?

— Tak, panie. Winienem więc dodać, że jak tylko o się z nim rozstałem, a historia, jaką mi o swym zaginionym synu opowiadał, wzruszyła mnie do łez. Nie wiesz zapewne tego, że pewnego razu otrzymał on wiadomość, iż ci, którzy jego syna porwali, są gotowi zwrócić mu go, jednak za znaczny okup. Nie zraziło to zacnego ojca, żądaną sumę przesłał natychmiast na granicę Piemontu, wraz z paszportem zaawizowanym do Włoch. Wszak był pan w południowej Francji ostatnio, o ile mi wiadomo?

— Tak jest, panie — odpowiedział Andrzej z dość niepewną miną — właśnie w południowej Francji bawiłem.

— Powóz oczekiwać miał w Nicei?

— Informacje twoje są doskonałe, panie hrabio. Otóż z Nicei udałem się do Genui, z Genui do Turynu, z Turynu do Chambery, a stamtąd do Paryża.

— Ojciec pański spodziewał się spotkać pana w drodze, bo właśnie tym samym traktem jechał.

— Wątpię tylko, czy mój drogi ojciec potrafiłby mnie poznać. Od czasu bowiem, gdy mnie ostatni raz widział, musiałem się trochę zmienić!

— To jest rzecz bez znaczenia! Czyż sam głos krwi nie byłby wystarczająco silnym wskaźnikiem?

— Zapewne… Nie pomyślałem o tym.

— Jedna tylko rzecz niepokoi teraz margrabiego Cavalcanti — ciągnął dalej Monte Christo. — Co pan robił przez czas tej rozłąki? Przyjaciel mój, lord Wilmor, wspominał, że zastał cię w bardzo przykrym położeniu. Pod jakim względem — nie pytałem, bo nie jestem ciekawy. Mówił mi, że chce przywrócić panu stanowisko, jakie utracił pan w świecie, że poszukuje pańskiego ojca i że go znajdzie; szukał go i odnalazł, jak się okazuje. Wczoraj natomiast zawiadomił mnie o pańskiem przybyciu i udzielił mi nieco wiadomości dotyczących pańskigo majątku. A teraz — tylko niech to pana nie obraża, że pozwalam sobie zapytać go — czy nieszczęścia, których zaznałeś, nie narażą pana na cynizm względem świata?

— Panie hrabio — odpowiedział młodzieniec, który w miarę przemawiania hrabiego coraz większej nabierał pewności siebie — prześladowcy moi, którzy mnie porwali, zapewne w tym celu, żeby potem mnie odsprzedać, rozumieli dobrze, że aby wykonać swe zamierzenia muszą starać się o mą osobistą wartość. Dlatego otrzymałem dość staranne wychowanie. Łotry traktowali mnie, jak w Azji traktują niewolników, których ich panowie kształcą na muzyków, tancerzy, doktorów, filozofów, aby następnie tym drożej ich sprzedać na rzymskiem targowisku.

Monte Christo uśmiechnął się z zadowolenim. Nie spodziewał się aż tyle po panu Andrzeju Cavalcantim.

— Gdyby zresztą — dodał młodzieniec — w wychowaniu mym były pewne braki, sądzę, że przez wzgląd na nieszczęście, które stało się moim udziałem, powinienem znaleźć pewne pobłażanie…

— Czyń pan więc, mój hrabio, jak uważasz — odrzekł niedbale Monte Christo — jesteś panem siebie i swej woli, od ciebie więc zależy decyzja w tej sytuacji. Ja tylko mogę cię zapewnić, że nikomu nie wspomnę o tych wypadkach. Historia twego życia to czysty romans, świat jednak, który uwielbia romanse, o ile są one w kolorowe okładki przybrane, rzecz dziwna! — nie wierzy tym wszystkim, w których żywa krew płynie.

Andrzej stracił nad sobą wszelką moc i przytomność. Był rozbity.

— Ja jednak — ciągnął dalej Monte Christo — jestem gotów służyć panu we wszystkim.

— Przez wzgląd jednak na lorda Wilmora, który mnie polecił panu hrabiemu tak gorąco — zaryzykował Andrzej odważnie — racz mnie pan wspierać.

— Zapewne — odpowiedział Monte Christo — tylko że lord Wilmor nie poinformował mnie najzupełniej, że młodość twoja, drogi panie Andrzeju, do tego stopnia była burzliwa. Nie żądam jednak od pana spowiedzi. Zresztą, jest tutaj ojciec pański, który przybył aż z Lukki, żeby cię zobaczyć i w świat cię wprowadzić. Ujrzysz go za chwilę, może jest on cokolwiek szorstki i zaniedbany, jest to jednak rzecz bez znaczenia, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, iż człowiek ten przez dwadzieścia lat przebywał w austriackim wojsku. No, od Austriaków, jako od Niemców, trudno przecież wymagać grzeczności! Zresztą, jak na ojca, jest on dość znośny. W dodatku wielki majątek przysłania dobrze jego braki.

— Czy mój ojciec jest istotnie tak bardzo bogaty?

— Milioner! Ma pięćkroć sto tysięcy lirów rocznego dochodu. Panu wyznaczył pensję sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, dopóki będziesz przebywał w Paryżu.

— Ależ ja w takim razie nigdy z Paryża nie wyjadę!

— Kto wie, drogi panie. Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi!

Andrzej westchnął.

— Jeżeli jednak przez cały czas mego pobytu nie zdarzy się żaden wypadek, to ja mogę być pewny swej pensji?

— Najzupełniej.

— Od mego ojca? — zapytał Andrzej z niepokojem.

— Tak jest, jednak sumę tę zabezpiecza lord Wilmor, który, na prośbę pańskiego ojca, otworzył ci kredyt pięciu tysięcy franków miesięcznie, u pana Danglarsa, bardzo poważnego bankiera.

— Czy ojciec mój długo ma zamiar bawić w Paryżu? — zapytał Andrzej z tym samym, widocznym niepokojem.

— Zaledwie parę dni. Obowiązki służby nie pozwalają mu na dłuższy pobyt.

— Zacny, poczciwy ojciec — zawołał Andrzej, uradowany najwidoczniej tym, iż ojciec tak prędko wyjeżdża.

— Czy jest pan gotowy powitać swego zacnego ojca? — zapytał nie bez ironii w głosie Monte Christo.

— Pragnąłbym jak najprędzej go zobaczyć.

— A więc zechciej przejść do tego tam salonu, a zastaniesz w nim oczekującego na ciebie ojca.

Andrzej złożył wtedy hrabiemu ukłon pełen wytworności i udał się we wskazanym kierunku.

Hrabia odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, a gdy te się zamknęły, dotknął ukrytej za obrazem sprężyny; ukazał się wtedy mały otwór w ścianie, przez który można było widzieć i słyszeć wszystko, co się działo w salonie.

Andrzej, po zamknięciu drzwi, postąpił parę kroków w stronę siedzącego nad butelką majora, który w tej samej chwili zerwał się z siedzenia.

— Ojcze mój drogi — zawołał Andrzej tak, by go hrabia mógł usłyszeć przez drzwi — nareszcie ciebie widzę!

— Jak się masz, synu? — poważnie odpowiedział luceńczyk.

— Po tylu latach rozłąki! — wołał Andrzej, wciąż spoglądając na drzwi. — Cóż to za szczęście, że się znów widzimy! Czyż się nie uściskamy?

I rzucili się sobie w ramiona według metody aktorów teatru francuskiego, to znaczy kładąc głowy na ramionach.

— Tak, jesteśmy znów razem — przemówił po uściskach pierwszy major. — Spodziewam się, mój synu, że odtąd uważać będziesz Francję, za swą drugą ojczyznę!

— Nie mógłbym bez rozpaczy opuścić Paryża.

— Ja znów nie mógłbym żyć gdzie indziej, jak we Włoszech. Toteż tam powracam.

— Jednak, kochany ojcze, oddasz mi papiery, bez których byłby niemożliwy mój pobyt w Paryżu.

— Ależ naturalnie. Właśnie po to przybyłem do Paryża. Masz je, bierz.

Andrzej skwapliwie porwał akt ślubny ojca, następnie metrykę swego chrztu. Z ciekawością przebiegł wprawnym okiem po dokumentach.

Wyraz radości błysnął mu na czole, potem spojrzał na majora i z uśmiechem urodzonego kryminalisty odezwał się do niego w najczystszym dialekcie toskańskim:

— Cóż to? Czy we Włoszech nie ma już galer?

Major cofnął się.

— A to co za pytanie?

— No, bo podobne akty tak bezkarnie fabrykują. Za połowę podobnej roboty, mój stary, posłano by cię we Francji na pięć lat na świeże powieterko do Tulonu.

— Co to wszystko ma znaczyć? — obruszył się luceńczyk.

— Kochany panie Cavalcanti, ile ci też ofiarowano za to, abyś został moim ojcem?

Major, przybierając minę pełną godności, nie dał żadnej odpowiedzi.

— Czekaj — rzekł Andrzej, zniżając głos — ja pierwszy dam ci dowód zaufania. Mnie ofiarowano sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, abym został twoim synem.

Major z wyrazem niepokoju rozejrzał się dookoła.

— Bądź spokojny, jesteśmy sami. Mówimy zresztą narzeczem, którego tutaj nikt z pewnością nie rozumie.

— Mnie — rzekł z westchnieniem luceńczyk — dadzą pięćdziesiąt tysięcy zaledwie i to jednorazowo!

— Panie Cavalcanti — zagadnął Andrzej — czy pan wierzył kiedykolwiek w arabskie opowieści?

— Dotychczas nie, ale teraz kto wie… czy nie zacznę w nie wierzyć. Mam dane ku temu!

I major wyjął z kieszeni garść złota.

— Więc pan sądzi, że można wierzyć tym wszystkim obietnicom? — zapytał Andrzej.

— Zdaje mi się, że tak. Trzeba tylko, byśmy dobrze odgrywali swe role, ja — ojca, zaś ty — syna.

— I któż u diabła chcieć może tego wszystkiego? Jaki może mieć w tym interes? Odebrałeś zapewne pewien list. Od kogo on był, pragnąłbym wiedzieć?

— Od księdza Bussoniego, którego co najdziwniejsze, nigdy w życiu nie widziałem i nigdy nic o nim nie słyszałem.

— Cóż ten list zawierał?

— Masz go, możesz przeczytać.

Andrzej zaczął czytać.

„Jesteś ubogi. Smutna oczekuje cię starość. Dam ci sposobność zdobycia nieco grosza. Jedź natychmiast do Paryża, a gdy tam już będziesz, udaj się do hrabiego Monte Christo zamieszkałego na Polach Elizejskich i zażądaj od niego zwrotu syna, którego miałeś z margrabianką Corsinari, a którego ci porwano w piątym roku życia. Syn ten ma na imię Andrzej. Abyś nie miał wątpliwości co do dobrych chęci niżej podpisanego, załączam: a) przekaz na dwa tysiące czterysta lirów toskańskich na dom pana Gorri we Florencji; b) list polecający dla hrabiego Monte Christo, który wręczy ci w moim imieniu czterdzieści osiem tysięcy lirów.

Bądź u hrabiego dnia 26 maja, o godzinie siódmej wieczorem. Ksiądz Bussoni”.

— Otóż to właśnie — zawołał Andrzej — podobny list i ja otrzymałem, tylko że mój był podpisany przez lorda Wilmora, używającego pseudonimu Sindbada Żeglarza.

— Którego prawdopodobnie pan nie zna, tak samo jak ja księdza Bussoniego?

— Widziałem go jeden raz. Oto jego list i Andrzej podał luceńczykowi list tej treści:

„Jesteś ubogi. Przyszłość twa zdaje się być beznadziejna. Jeżeli chcesz mieć imię, być wolnym i bogatym — siadaj do powozu, który czekać na ciebie będzie na drodze pomiędzy Niceą a Villefranche i jedź przez Turyn, Chambery i Pont-de-Beauvoisin do Paryża; tam zamelduj się hrabiemu Monte Christo, w domu numer 30, przy Polach Elizejskich, dnia 26 maja, o godzinie siódmej wieczorem i zapytaj się go o swego ojca. Jesteś synem Bartłomieja, margrabiego Cavalcantiego, i margrabianki Olivii Corsinari, jak o tym będziesz miał możność przekonania się z papierów, które ci doręczy margrabia, twój ojciec. Żyć będziesz w świecie paryskim, mając zapewniony dochód sześćdziesięciu tysięcy lirów rocznie. Na koszty podróży załączam przekaz na pięć tysięcy lirów na dom bankowy „Ferrea” w Nicei, prócz tego przesyłam list polecający do hrabiego Monte Christo.

Sindbad Żeglarz”.

— Wszystko to jest bardzo piękne — powiedział luceńczyk po przeczytaniu listu. — Jednej rzeczy pojąć nie mogę! Kto tutaj jest oszukiwany?

— W każdym razie żaden z nas — cynicznie wyjaśnił kwestię Andrzej — lecz w takim razie musimy razem i zgodnie odgrywać nasze role.

— Doskonale! Przekonasz się, że godnym jestem wspólnikiem! A więc…

— Drogi ojcze, jakżeż ja za tobą tęskniłem!

— Synu, chodź jeszcze raz w moje objęcia!

W tej chwili do salonu wszedł hrabia i zastał ich w uścisku.

— Cóż, panie margrabio? — zagadnął na ten widok Monte Christo. — Zdaje się, iż syn przypadł ci do serca?

— O, panie hrabio! Omdlewam ze szczęścia.

— Nie dowierzam wprost myśli, że odnalazłem mego drogiego ojca.

— Szczęśliwy ojcze! Szczęśliwy synu! — zawołał hrabia.

— Jedna tylko rzecz mnie zasmuca — rzekł luceńczyk — ta mianowicie, że tak prędko będę musiał opuścić Paryż!

— Ach, drogi panie Cavalcanti! — odpowiedział Monte Christo. — Zanim odjedziesz, pozwolisz, bym ci przedstawił paru moich przyjaciół?

— Jestem na rozkazy pana hrabiego.

— Ale jeszcze inną mam do ciebie sprawę. Syn twój zwierzył mi się, że jego budżet w nie najlepszym jest stanie.

— A cóż ja na to mu poradzę?

— Powinieneś dać mu, jak możesz najwięcej.

— Ja?

— Tak, Pan! — powiedział Monte Christo, stając pomiędzy luceńczykiem a Andrzejem.

— Weź to — rzekł następnie do Andrzeja, podając temu ostatniemu całą pakę biletów bankowych — oto jest odpowiedź twego ojca, na twoją prośbę o pieniądze.

— Czy to na rachunek mych dochodów? — zapytał skrupulatny Andrzej.

— Nie. Na koszty pobytu jedynie.

— O najdroższy ojcze!

— Bądźże pan cicho! — stłumił wybuch nie w porę Monte Christo. — Widzisz przecież, że ojciec twój nie życzy sobie, byś mu składał podziękowania.

— Pojmuję jego delikatność i umiem ją docenić — rzekł Andrzej, chowając asygnaty do pugilaresu.

— No, a teraz — powiedział Monte Christo, zmieniając nieco ton — możecie już odejść.

— Kiedy będzie mi dana sposobność ujrzenia znów pana hrabiego? — układnie zapytał Andrzej.

— W sobotę. Tak, w sobotę proszę panów do siebie. Będę miał w tym dniu w pałacu przy ulicy Fontaine numer 28 w Auteuil parę osób na obiedzie, między innymi i pańskiego bankiera, barona Danglarsa.

— Jak mam się ubrać? — zapytał pokornie luceńczyk.

— Strój galowy: mundur, pantalony białe, krótkie, wszystkie ordery i krzyże na piersi.

— A ja? — zapytał z kolei Andrzej.

— Ubiór jak najskromniejszy. Spodnie czarne, lakierowane pantofle, kamizelka biała, frak czarny lub też ciemno granatowy. Chustka na szyi śnieżno biała, z długimi końcami. Im mniej pan okażesz pretensji w ubiorze, tym korzystniejsze sprawisz wrażenie. Jeżeli będzisz kupował konie, poradź się jakiegoś Anglika, jeżeli faeton, zasięgnij rady mego Baptysty.

— O której godzinie mamy się stawić?

— O wpół do siódmej.

— Dobrze, będziemy służyli — odrzekł luceńczyk, sięgając ręką po kapelusz.

Obaj panowie Cavalcanti pożegnali hrabiego i wyszli.

Hrabia zbliżył się do okna i widział, jak szli przez ulicę, prowadząc się pod rękę.

— O! nędznicy! Jaka szkoda, że istotnie nie jest to ojciec z synem…

A po krótkiej chwili ponurego zamyślenia powiedział sam do siebie:

— Pójdę do Morrelów w ożywczym zdroju ich pogodnego życia obmyć się z tej ohydy!

Rozdział 56Plac przy ogrodzie

Zechcą mi czytelnicy darować, że ich powiodę raz jeszcze na plac przylegający do ogrodów pałacu pana de Villeforta, gdzie spotkamy się ponownie z osobami już dawniej poznanymi.

W dniu tym Maksymilian pierwszy stawił się na umówionym miejscu.

Poprzez żelazne kraty wpatrywał się w głąb ogrodu, w oczekiwaniu, czy nie usłyszy szelestu jedwabnej sukni, czy nie ujrzy ukochanej?

Pożądany i oczekiwany szmer dał się słyszeć, lecz zamiast Walentyny, ujrzał dwie osoby wyłaniające się z cienia.

Odwiedziny pani Danglars i Eugenii były przyczyną tego opóźnienia. Młoda dziewczyna zatem, by nie zrobić zawodu ukochanemu, zaprosiła pannę Danglars do ogrodu, chcąc tym sposobem dać znać Maksymilianowi, że spóźnienie zdarzyło się nie z jej winy.

Młodzieniec to zrozumiał i doznał ulgi w sercu.

Walentyna przechadzała się nieprzerwanie na odległość głosu, tak iż Maksymilian mógł ją nie tylko słyszeć, ale i widzieć, zaś za każdym razem, gdy mijała kratę, rzucała spojrzenie, którego jej towarzyszka nie mogła dostrzec, mające mówić młodzieńcowi: „Przyjacielu, bądź cierpliwy, widzisz przecież, że nie moja w tym wina!”.

Maksymilian uspokoił się też zupełnie i z zachwytem przyglądał się Walentynie, dopatrując się różnic pomiędzy blondynką o melancholijnym spojrzeniu i postaci smukłej jak topola a brunetką o oku dumnym i postaci wyniosłej Junony.

Po półgodzinnej przechadzce, panienki oddaliły się. Maksymilian domyślił się, iż jest to zapowiedź końca wizyty pani Danglars. W rzeczy samej, Walentyna wkrótce przyszła sama.

Postępowała powoli z obawy, aby jakieś ciekawe spojrzenie nie zechciało śledzić jej powtórnego wyjścia do ogrodu. Zamiast zbliżyć się do kraty, usiadła na ławce i bez przesady, smutnymi oczami zaczęła spoglądać na drzewa, klomby i kwiaty.

Dopiero po dłuższej chwili podbiegła do kraty.

— Witam cię, Walentyno! — odezwał się głos tęskny zza kraty.

— I ja cię witam, Maksymilianie, pozwoliłam na siebie czekać, zrozumiałeś jednak przyczynę.

— Tak, poznałem pannę Danglars. Nie sądziłem, że jesteś w tak bliskich stosunkach z tą młodą osobą?

— A któż ci powiedział, że jestem z panną Danglars w bliskich stosunkach?

— Nikt. Tak mi się jednak zdawało. Wyglądałyście jak dwie rozmiłowane w sobie przyjaciółki, opowiadające sobie swe pensjonarskie tajemnice.

— Zgadłeś. Bo istotnie były to zwierzenia. Panna Danglars użalała się, iż rodzice zmuszają ją do wyjścia za mąż za pana de Morcefa. Ja znów mówiłam jej, iż związek z panem d’Epinay’em uważam za nieszczęście.

— Droga Walentyno!

— Otóż widzisz, mój przyjacielu, gdy mówiłam o człowieku, którego kochać nie mogę, myślałam o tym, którego miłuję!

— Jesteś nieskończenie dobrą. Masz przy tym w sobie to, czego panna Danglars nigdy mieć nie będzie, to jest niewypowiedziany wdzięk niewieści, który jest tym dla kobiety, czym jest woń dla kwiatu, a słodycz dla owocu.

— Maksymilianie! Patrzysz na mnie okiem miłości.

— O, nie! Przysięgam ci, Walentyno. Porównywałem was przed chwilą! I, na honor, oddając całą sprawiedliwość piękności panny Danglars, czułem jednocześnie, iż jest niemożliwe, aby się znalazł mężczyzna, który by ją pokochał.

— A wiesz dlaczego, Maksymilianie, tak ci się wydało? Bo ja wraz z nią byłam i moja obecność uczyniła cię niesprawiedliwym.

— Powiedz mi jedno, Walentyno. Czy panna Danglars dlatego ma wstręt do małżeństwa z wicehrabią de Morcefem, że kocha innego?

— Nikogo nie kocha. Zwierzyła mi się, że w ogóle ma nieprzezwyciężony wstręt do małżeństwa, że pragnęłaby zdobyć dla siebie byt niezależny. Marzy o tym jedynie, żeby zostać artystką, jak jej przyjaciółka panna Luiza d’Armilly.

— Widzisz, Walentyno, nie dla ciebie to przyjaciółka! Ale dlaczego się oglądasz? Czy chcesz się już oddalić?

— Tak jest, niestety, Maksymilianie — odpowiedziała smutnie panienka. — Muszę uciekać, jestem w tym domu jak w więzieniu. W dodatku macocha moja powiadomiła mnie, że chce udzielić mi pewnej informacji i prosiła, bym jak najprędzej przyszła do niej. Mówiła, że od wieści tej zależeć ma część mego majątku. Boże mój! Niech by zabrali cały, bo dzięki spadkowi po matce i bez tego jestem dość bogata, byleby tylko zechcieli zostawić mnie w spokoju. Wszakże ty, Morrelu, kochać mnie będziesz, choćbym była prawie ubogą.

— Walentyno! A co mnie może obchodzić, czy jesteś bogata, czy biedna? Chcę tylko byś była moją! Byśmy razem mogli przejść przez życie! Cóż to jednak może być za wiadomość? Czy będzie dotyczyć ona twego planowanego małżeństwa?

— Nie przypuszczam.

— Posłuchaj mnie, Walentyno, i pamiętaj, że dopóki żyję, stać będę zawsze przy tobie. Zaś małżeństwo twe przyszło mi na myśl, ponieważ pan Morcef powiadomił mnie, że wkrótce spodziewany jest powrót do kraju pana Franciszka d’Epinay’a.

Walentyna zbladła.

— Boże broń, by pani de Villefort tę właśnie wiadomość zakomunikować mi miała! Nie sadzę jednak. Macocha bowiem, aczkolwiek otwarcie nie sprzeciwia się temu związkowi, nie widzi go chętnie.

— Walentyno, gdyby tak być miało, zdaje mi się, iż byłbym zdolny panią Villefort pokochać!

— Nie bądź tak łatwym w swych sympatiach, Maksymilianie — ze smutkiem powiedziała Walentyna.

— Jeżeli jednak jest przeciwną projektowanemu związkowi, to może łatwiej zgodziłaby się na inny?

— Nie łudź się tym, Maksymilianie. Pani de Villefort nie ma nic przeciwko panu d’Epinay’owi, po prostu jest przeciwniczką małżeństwa.

— Jak to jest przeciwna małżeństwu. Jeżeli tak by było, dlaczegóż sama wyszła za mąż?

— Gdy przed rokiem powiadomiłam ją o mej chęci wstąpienia do klasztoru, projekt ten przyjęła z radością. Dla ojca mego wszystko, co mnie dotyczy, jest zawsze obojętne. Jeden dziadek powstrzymał mnie od wykonania tego zamiaru.

Gdybyś widział, jakim on okiem spojrzał na mnie, gdy go powiadomiłam o swym zamiarze! Ile w tym wzroku było wyrzutu, ile rozpaczy w tych łzach, które po twarzy płynąć zaczęły! Widok ten targał boleśnie mym sercem. Z krzykiem rzuciłam mu się do nóg, wołając: „przebacz, przebacz mi, dziadku! Niech się stanie, co chce ze mną, lecz ja ciebie nigdy nie opuszczę!”.

Na mój głos, starzec wzniół oczy ku niebu, widocznie Bogu dziękując. Maksymilianie, ja bardzo wiele jestem gotowa znieść, bo ten wzrok ukochanego dziadka zapłacił mi z góry za wszystko, co w przyszłości spotkać mnie może.

— Droga Walentyno, jesteś aniołem żyjącym na ziemi! Powiedz mi jednak, co pani de Villefort mogłaby mieć w tym, byś ty w ogóle za mąż nie poszła?

— Czyż nie słyszałeś, Maksymilianie, co przed chwilą mówiłam, że po matce jestem bardzo bogata, gdyż odziedziczyłam po niej pięćdziesiat tysięcy liwrów rocznego dochodu. Dziadek mój i babka, margrabiostwo de Saint-Méran, pozostawią mi drugie tyle, a i dziadek mój, Noirtier, ma ochotę uczynienia mnie swą spadkobierczynią. Wszystko to sprawia, że Edwardek, aczkolwiek jest moim bratem, będzie ubogim w przyszłości, ponieważ pani de Villefort żadnego osobistego majątku nigdy nie posiadała. Zaś pani de Villefort do szaleństwa ubóstwia to swoje jedyne dziecię. Otóż gdybym ja wstąpiła do klasztoru, cały mój majątek spadłby z konieczności na jej syna.

— Jakież to szkaradne! Cóż to za chciwość okropna!

— Weź jednak, Maksymilianie, to pod uwagę, że jej chciwość jest bezinteresowna, że majątku tego pragnie nie dla siebie, lecz dla syna. To, co ty za grzech uważasz, jest raczej przejawem krańcowej miłości macierzyńskiej — nieomal cnotą.

— Czy ty, Walentyno, nie mogłabyś w takim razie ofiarować bratu części swego majątku?

— Nie wiem, czy prawnie jest to możliwe? Nie jestem przecież jeszcze pełnoletnia. Nie wiem też, jakby to przyjęła pani de Villefort, która wiecznie swą bezinteresowność ma na ustach…

— Walentyno, miłość ma dla ciebie jest mą świętością, ukrywam ją zazdrośnie przed całym światem na dnie mego serca. Nikt na świecie, nawet siostra moja, nie domyśla się, jak wielkie uczucie gości w moim sercu. Jesteśmy jednak niezaradni, życia nieświadomi… Czybyś nie pozwoliła, abym ja, rady poszukując, zwierzył się ze wszystkim jednemu z przyjaciół moich?

Walentyna zadrżała.

— Mówić komuś o naszej miłości? O Maksymilianie, co ty powiedziałeś?! I któż jest tym przyjacielem?

— Człowiek niezwykły! Człowiek, który zdaje się mieć w ręku przyszłość! Człowiek, który swe olbrzymie bogactwa zdaje się mieć na to jedynie, by siać dobro.

— Maksymilianie, w takim razie niech ja poznam tego człowieka, by mi powiedział, czy za wszystkie me cierpienia będę kiedyś nagrodzoną trwałą i wielką miłością, czy stanie się ona moim udziałem?

— Droga przyjaciółko, człowiek ten jest ci już znany. Ten sam, który ocalił życie twojej macosze i jej synowi.

— Hrabia de Monte Christo?

— Tak jest.

— W takim razie nie może być on nigdy moim przyjacielem! Za bardzo jest on na to uprzejmy dla mej macochy.

— Co mówisz, Walentyno? Hrabia miałby być przyjacielem twej macochy? Moje serce aż tak bardzo omylić by się miało? Jestem przekonany, Walentyno, żeś w błędzie!

— Ach, Maksymilianie! Nie wiesz chyba, że w domu naszym rządzi teraz już nie Edwardek, ale hrabia. Pani de Villefort jest całkowicie pod jego urokiem, zachwyca się nim, podziwia go, uwielbia w nim zbiór wszystkich wiadomości ludzkich. A i ojciec mój go podziwia, mówiąc, że jeszcze nigdy w życiu nie widział, aby jeden człowiek łączył w sobie obok najwznioślejszych myśli tyle daru wymowy. Nawet Edward, który ze wszystkich szydzi i wyśmiewa wszystkich, przepada za nim, aczkolwiek się go boi.

— Jeżeli tak jest, droga Walentyno, jak mówisz, to wkrótce odczujesz skutki jego obecności. We Włoszech spotkał Alberta de Morcefa, jakby tylko po to, aby go wkrótce wyzwolić z rąk bandytów. Poznał panią Danglars i natychmiast ofiarował jej królewski podarunek. Macocha twoja i twój brat przejeżdżają koło jego pałacu, no i jego niewolnik wyrywa ich z rąk nieuniknionej śmierci!

Człowiek ten najwidoczniej posiada nad wypadkami władzę, jest zdolny kierować nimi.

Jego uśmiech — czaruje. Zobaczysz, Walentyno… Jeżeli kiedykolwiek uśmiechnie się on do ciebie.

— Ja, mój Maksymilianie, nie zwróciłam na siebie nawet jego uwagi. Więcej powiem nawet: gdy mnie ujrzy — odwraca oczy. Nie ma więc on tego jasnowidzącego wzroku, jaki mu przypisujesz. Gdyby go bowiem miał, gdyby był przy tym tak niewypowiedzianie, jak go przedstawiasz, szlachetnym, poznałby, jak jestem nieszczęśliwą, a wtedy może by wsparł mnie swym wpływem.

Mówisz, Maksymilianie, że on cię kocha? Skądże wiesz o tym? Mężczyźni wdzięcznie zazwyczaj do oficerów się uśmiechają, pomiatają zazwyczaj kobietami, które płaczą.

Kto przeto może wiedzieć, czy — zauważywszy, iż stara się on widocznie o względy pani de Villefort, a zapewne i mego ojca — nie zechce mnie prześladować?

— Przebacz mi jednak — zakończyła przemowę Walentyna, widząc jak wielkie wrażenie sprawiły jej słowa na Morrelu — że wyrażam się źle o człowieku, którego ty poważasz.

— Nie mówmy o tym więcej — odpowiedział Morrel z westchnieniem.

— Niestety, mój przyjacielu, widzę, iż wyrządziłam ci wielką przykrość. Bardzo bym pragnęła, ażeby zdanie me o twym przyjacielu okazało się mylne. Powiedz mi jednak, co ten hrabia Monte Christo uczynił dla ciebie?

— Przyznam ci się, Walentyno, że pytanie to w kłopot mnie wprowadza. Uczucie moje dla niego jest bezwiedne i nieświadome, instynktowne. Cóż dla mnie uczyniło słońce? Nic! Ogrzewa mnie. Czy róża uczyniła co dla mnie? Nic! A jednak napawam się jej wonią.

Przyjaźń dla hrabiego jest niezrozumiała, na niczym nieoparta. Jak również jego przyjaźń dla mnie. Śmiać się będziesz ze mnie, Walentyno, ale od czasu, jak poznałem tego człowieka, zdaje mi się, i wierzę w to głęboko, że wszystko dobre, które mnie teraz spotyka, w nim ma swoje źródło. Posłuchaj, w sobotę na przykład zaprosił mnie do siebie na obiad. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, biorąc pod uwagę stosunki, jakie nas łączą, wkrótce jednak dowiaduję się, że twój ojciec wraz z macochą są również zaproszeni. Dzięki hrabiemu Monte Christo poznam ich. Jest to tylko przypadkowy zbieg okoliczności, powiesz może… Ja jednak widzę w tym coś jakby nadprzyrodzonego, co wielką we mnie budzi ufność i zdaje mi się, że hrabia ułożył to spotkanie z całą świadomością, iż mieć to może dla mnie następstwa korzystne. Czasami wydaje mi się, iż odgadł moją miłość, i że się nią cieszy.

— Mój najlepszy przyjacielu — odpowiedziała Walentyna — wierz mi, iż zaproszenia te, to prosty przypadek jedynie. Mój ojciec, zresztą, który nigdzie nie bywa, już postanowił nie przyjąć zaproszenia, lecz decyzję tę zmieniła pani de Villefort, która wprost pała chęcią bliższego zapoznania się z tym nababem. Toteż po raz pierwszy, jak się znamy, głos twój nie znalazł w moim sercu echa, zdanie twoje — nie jest moim zdaniem. I jeżeli nie masz żadnych innych argumentów na poparcie twierdzenia twego…

— Mam jeszcze jeden — odezwał się Maksymilian po chwili wahania. — Lecz przyznać muszę i z góry cię uprzedzić, że wydać ci się on może bardzo nieuzasadnionym, bardzo niedorzecznym.

— Tym gorzej — rzekła z uśmiechem Walentyna — lecz wyjaw mi na koniec ten swój argument.

— Spójrz pomiędzy te zarośla. Czy widzisz tego rumaka, na którym przyjechałem?

— Wspaniałe zwierzę!

— Jest to koń, wierz mi, bardzo wielkiej wartości, a co za tym idzie i jego cena jest odpowiednio wielka. Mój zaś majątek jest bardzo skromny, przy tym ja sam mam być dosyć rozsądnym, jak powiadają, człowiekiem, nie mógłbym więc nigdy pozwolić sobie na podobny zbytek, jak posiadanie takiej wartości konia. A jednak on jest mój. Zaś jakim się to stało sposobem? — zaraz ci opowiem. Otóż pewnego dnia, w Tattersalu ujrzałem raz przepysznego konia, tego właśnie. Nazywał się Medeah. Pytam o cenę, odpowiadają mi, że czterdzieści pięć tysięcy franków. Domyślasz się, że suma ta w oczach mych wszystkie zalety tego konia przyćmiła w zupełności.

Odszedłem z rozżalonym sercem, zwłaszcza że koń tak na mnie spoglądał, takie stroił karesy, tak harcował, że mi ciężko przyszło się z nim rozstać.

Tego samego wieczoru przyszło do mnie paru przyjaciół moich z Chateau Renaud i Debray’em na czele. Po chwili rozmowy, zasiedli do pokera. Ja sam nie grywam nigdy, bo nie jestem na tyle bogaty, ażebym mógł tracić, ani też do tego stopnia ubogi, bym pragnął wygrywać. Że jednak działo się to w moim domu i ja musiałem zasiąść do gry.

Gdy zabawa w całej już była pełni, jak wicher wpada do mego domu hrabia Monte Christo, najzupełniej niespodziewanie i również zasiada do stołu. I co powiesz? Ja, który o grze nie mam pojęcia, około północy byłem w posiadaniu piećdziesięciu tysięcy franków. Przegranym okazał się hrabia. W tym stanie rzeczy goście moi opuścili mnie. Nie mogłem w domu usiedzieć, nająłem fiakra i kazałem zawieźć się do Tattersalu, który na szczęście okazał się jeszcze otwarty ze względu na jakiś konny karuzel. Wpadam do stajni i z drżeniem serca widzę, że mój Medeah stoi w swym boksie. Porywam siodło, zarzucam na szyję rumaka uzdę, rzucam na stół piećdziesiąt tysięcy franków, nie żądając reszty, i ku ogólnemu zdumieniu opuszczam galopem stajnię! Całą resztę nocy spędziłem na ścieżkach Pól Elizejskich.

I co powiesz? W oknach pokoju hrabiego przez całą noc widziałem światło, a nawet miałem wrażenie, że jego cień widziałem za firankami.

Gotów jestem przysiąc, iż hrabia dowiedział się, jak bardzo pragnąłbym posiadać tego konia, i umyślnie przegrał do mnie taką olbrzymią masę pieniędzy.

— Mój drogi Maksymilianie, ty nie będziesz zdolny trwale mnie kochać, bo zbyt wielkim jesteś na to fantastą. Człowiek, który tak wszystko poetyzuje, nie będzie mógł poprzestać na jednostajnym jak moje uczuciu. Ach Boże! Słyszysz? — wołają mnie.

I Walentyna uciekła, jak spłoszony ptak.