Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W PRL-u wszystko miało wymiar polityczny – od czerwonych krawatów po coca-colę i szynkę. Nic dziwnego, że władze Polski Ludowej do swej polityki i propagandy postanowiły wprząc również zwierzęta.
Stonka, żubroń i kryl – z pozoru dzieli je wszystko: wielkość, tryb życia, pochodzenie, środowisko naturalne, a nawet rola, jaką odgrywają w gospodarce i ludzkiej wyobraźni. Żerujący na kartofliskach żuk, krzyżówka krowy z żubrem i mały antarktyczny raczek zostały jednak sprytnie wykorzystane do zbudowania mitycznej opowieści o sile i dobrobycie – stonką straszono i mobilizowano społeczeństwo, żubroń i kryl miały być nadzieją na półki pełne taniej i zdrowej żywności. Apogeum popularności każdego przypadło na inną dekadę: stonka kojarzy się dziś ze stalinowskimi kronikami filmowymi, o eksperymentach nad żubroniem mówiło się entuzjastycznie już za czasów Gomułki, kryl to ukochane dziecko gierkowskiej propagandy sukcesu. Lata osiemdziesiąte zaś to stopniowy schyłek iluzji związanych z socjalistyczną „superżywnością”.
PRL coraz częściej staje się przestrzenią nowych interpretacji i kulturowych rozrachunków. Monika Milewska proponuje nowatorskie odczytanie historii powojennej Polski. I rak ryba to nie tylko fascynująca podróż przez kolejne polityczne ekosystemy: od pola kartofli przez Puszczę Białowieską aż po lody Antarktyki. To także opowieść o całej epoce – jej absurdach, paradoksach i niespełnionych obietnicach.
„Wydaje się, że żyjemy w czasach, gdy wszystko ma wymiar polityczny. Jednak autorka „I rak ryba” pokazuje, że w czasach słusznie minionych było tak samo. Komunistyczny obóz bohatersko walczył z wrażym amerykańskim najeźdźcą w „osobie” stonki ziemniaczanej, chciał pod czerwonym sztandarem karmić Polaków równie czerwonym befsztykiem z żubronia czy zaspokoić głód białka krylem. Ładny owad lubiący liście ziemniaka, żubr i krowa – rodzice żubronia, a nawet malutki morski skorupiak padli ofiarą politycznych rozgrywek. Ciekawe, dowcipne i zgodne z biegiem ówczesnych wydarzeń. Polecam, tym bardziej że żubroniowa historia wiąże się z moim ojcem Edwardem Sumińskim. Szkoda tylko, że za prawie każde ludzkie działanie zwierzęta płacą najwyższą cenę.” Dorota Sumińska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Jakub Zasada
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Wybór fotografii Monika Milewska
Copyright © by Monika Milewska, 2024
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Ewa Charitonow
Recenzja naukowa dr hab. Katarzyna Szalewska, prof. UG
Korekta Justyna Rochacewicz / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-029-6
Od czasu gdy w latach osiemdziesiątych po raz pierwszy przeczytałam Przesłanie Pana Cogito, wiem, że ostatecznie to kornik drukarz napisze mój uładzony życiorys. Kto jednak napisze życiorys kornika drukarza? Kto spisze dzieje jego rozległej kolonii?
Czy zwierzęta w ogóle mają swoją historię? Podobnie jak my tworzą przecież skomplikowane hierarchiczne społeczności: stada, roje, ławice. Dla swoich rodzin i populacji budują wieloizbowe nory, misterne gniazda i wielkie jak ludzkie metropolie kopce. Podobnie jak my bronią swoich terytoriów, zdobywają nowe, walczą o władzę i mordują pretendentów. Czyż to nie historia godna pióra Szekspira?
Zwierzęta mają też pamięć. Pamięć gatunkową, ale i jednostkową, która – przynajmniej niektórym z nich – pozwala czuć wdzięczność albo dozgonną niechęć do człowieka. Wprawdzie zwierzęta kierują się instynktem, ale czy nasze działania, wojny i wendety nie są często podyktowane atawistycznymi instynktami? Gdzie więc tkwi istotna różnica między historią ludzką a historią naturalną?
Zwierzęta nie wytwarzają cywilizacji, przynajmniej tak przyjęliśmy uważać. Zatem nie wytwarzają też źródeł, na podstawie których można by ich historię zrekonstruować. A jeśli już, to są to źródła o charakterze prehistorycznym: ich własne szkielety, utrwalona w wiecznej zmarzlinie zawartość ich żołądków, może od biedy jakiś kamień, którym mógł się posłużyć goryl albo kruk. Nie mają też potrzeby samodzielnego utrwalania swoich dziejów. Gęś z wdzięcznością odda pióro Szekspirowi.
Co jednak może zrobić z nim Szekspir? Jak napisać historię zwierząt, nie dysponując „odzwierzęcymi” źródłami? Wbrew różnym teoretycznym perspektywom roztaczanym przez coraz szersze grono badaczy osobiście sądzę, że najpewniej będzie to jednak historia antropocentryczna, w której zwierzęta zostaną uwikłane w nasze, ludzkie, dzieje. Historia naszych wojen, w których konie ścierać się będą ze sobą w imię naszych idei i naszej nienawiści, gołębie przenosić nasze wiadomości, a psy tropić naszych uciekinierów1. Będzie to historia eksploatacji i ochrony kolejnych gatunków, naszego okrucieństwa i naszej miłości do zwierząt. Może nawet uda się nam napisać biografię buhaja, przodownika z czasów stalinowskich opiewanego w „Przeglądzie Hodowlanym”2. Ale co z życiorysem kornika, którego znaków drukarskich nie jesteśmy w stanie odczytać?
Badania nad dziejami zwierząt stają się coraz bardziej modne. Jeśli jednak chodzi o nasze krajowe podwórko, dopiero ostatnio pojawiają się na nim pierwsze jaskółki związane z historią zwierząt w Polsce Ludowej. Tematyką tą zajął się kompleksowo wybitny znawca życia społecznego w PRL-u, profesor Dariusz Jarosz, który opublikował w ostatnich latach przejmujące artykuły na temat zwierząt rzeźnych i bezdomnych psów3. Szczurzym tropem po kanałach powojennej Polski prowadzi nas zajmująco młoda badaczka Gabriela Jarzębowska4. Małgorzata Praczyk przygląda się śmierci zwierząt opisanej przez osadników na „Ziemiach Odzyskanych”5. Dzięki takim studiom szczury, psy, buhaje, świnie nie tyle może odzyskują swój własny, niezależny głos, ile pozwalają nam zrozumieć naszą własną ludzką egzystencję w tym – jakże często – nieludzkim ustroju. Tak też została pomyślana moja książka, która na przykładzie historii trojga zwierząt stara się opowiedzieć tamtą, coraz bardziej odległą epokę. Głównymi przewodnikami po niej będą stonka, żubroń i kryl.
Wybór, jakiego dokonałam, może wydać się Czytelnikowi nieoczywisty, nawet jeśli doskonale wie, z czym się je te trzy trochę zapomniane już zwierzęta. Co bowiem może łączyć owada, hybryda[1] żubra i krowy oraz skorupiaka? Z pozoru dzieli je wszystko: wielkość, biologiczna taksonomia, tryb życia, pochodzenie, środowisko naturalne, a nawet rola, jaką odgrywają w gospodarce i ludzkim imaginarium. Łączy je tylko system polityczny, który próbował wprząc je w tryby swojej propagandy. Każde z tych zwierząt wykorzystywane było przez aparat propagandowy i ówczesne środki przekazu do nieco innych celów: za pomocą stonki straszono i mobilizowano społeczeństwo, żubroń i kryl natomiast miały być nadzieją na pełne półki taniej i zdrowej żywności. Apogeum popularności każdego z tej trójki przypadło na inną dekadę: stonka kojarzy się dziś ze stalinowskimi kronikami filmowymi, o eksperymentach nad żubroniem mówiło się entuzjastycznie już za czasów Gomułki, kryl to ukochane dziecko gierkowskiej propagandy sukcesu. Lata osiemdziesiąte zaś to stopniowy schyłek iluzji związanych z socjalistyczną „superżywnością”.
Dzięki temu, że moi bohaterowie zasiedlają inne nisze w czasie, możliwa stała się opowieść o całej epoce PRL-u, z jej dramatycznymi zwrotami i niespełnionymi obietnicami.
W tych historycznych zwrotach akcji wielką rolę odgrywały zwierzęta, a właściwie ich mięso. Dostęp do mięsa był wyznacznikiem powojennego awansu społecznego mas i czynnikiem, który miał legitymizować nową komunistyczną władzę. Niszczenie indywidualnego rolnictwa i nieudolne próby tworzenia gospodarki kolektywnej, zła dystrybucja, marnotrawstwo i kradzieże – wszystko to prowadziło do ciągłych kryzysów i braków w zaopatrzeniu. Niedostatek białka był więc nieustającą bolączką niewydolnego systemu, a na podwyżkach cen najbardziej pożądanego źródła aminokwasów wywracały się kolejne ekipy rządzące6. To właśnie podwyżki cen mięsa przyczyniły się w tragicznym grudniu 1970 roku do upadku Władysława Gomułki, a w lipcu 1980 roku zachwiały władzą ekipy Edwarda Gierka. Dość powiedzieć, że kartki na mięso odeszły w przeszłość dopiero wraz z samym komunizmem, po wyborach 4 czerwca 1989 roku.
Walka o białko, która – obok walki klasowej – kształtowała dzieje naszej socjalistycznej ojczyzny, połączyła trójkę bohaterów tej książki: stonkę, żubronia i kryla. Po wojnie, gdy mięso było wciąż produktem luksusowym, głównym źródłem białka pozostawały ziemniaki. Atak stonki był więc realnym zagrożeniem dla narodowego bytu. W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych – dzięki podwyżkom płac i sprowadzanym na kredyt zachodnim paszom – mięso stało się towarem znacznie łatwiej dostępnym. Społeczeństwo szybko przywykło do smaku szynki i baleronu, więc rysujący się coraz wyraźniej w połowie dekady kryzys odczuło szczególnie boleśnie. W tej sytuacji czynniki partyjne uznały za konieczne znalezienie alternatywnych źródeł białka. W ślad za wolą polityczną szły niemałe pieniądze na eksperymenty naukowe, z których najważniejsze dotyczyły kryla i żubronia.
Pogrążony w permanentnym kryzysie żywnościowym PRL posiłkował się przede wszystkim dwoma chwytami: bezustannie szukał winnych kryzysu oraz dawał nadzieję na jego rychły koniec. Stonka była uosobieniem wroga – groźnego, nasłanego przez Amerykanów sabotażysty, którego żarłoczność zagrażała egzystencji młodego socjalistycznego państwa. Jej obecność miała jednoczyć i mobilizować do walki całe społeczeństwo: chłopów i szkolną dziatwę, junaków i znanych pisarzy. W komunistycznym świecie przedstawień stonka była, podobnie jak bumelant czy kułak, jednym ze szkodników odpowiedzialnych za zły stan gospodarki. Dwa pozostałe zwierzęta miały tę gospodarkę uratować.
Nadzieją dla polskiego rynku mięsnego był prowadzony przez kilka dekad i co jakiś czas nagłaśniany eksperyment, którego efektem miała być gigantyczna góra mięsa, czyli żubroń. Nad tą krzyżówką żubra i krowy od 1958 roku pracowała Polska Akademia Nauk, a dzięki znanemu z bliskowschodniej baśni fortelowi udało się w późniejszych latach wyhodować wielkie stado żubroni w jednym z wielkopolskich PGR-ów. Początki eksperymentu były bardzo obiecujące: zwierzęta w pierwszym pokoleniu zdecydowanie przewyższały wagowo oboje swoich rodziców. Ich mięso było smaczne i zdrowe, o czym mogli przekonać się bywalcy ekskluzywnej warszawskiej restauracji Bazyliszek. Żubronie nie potrzebowały obór i przez cały rok mogły paść się na nieużytkach lub w lesie. Niestety, hybrydy miały również wady, które przesądziły o ich losie: były dzikie i częściowo niepłodne. Ostatecznie jednak padły ofiarą reform, za pomocą których próbowano reanimować dogorywający system polityczny PRL-u.
W latach siedemdziesiątych wielką nadzieją na rewolucję na polskich stołach stał się kryl. Ten mały antarktyczny skorupiak pod swoim chitynowym pancerzem krył całe pokłady tak pożądanego przez władzę białka, które w dodatku można było zaserwować na tysiące różnych sposobów. Polskie ekspedycje w poszukiwaniu rdzawoczerwonych ławic na Oceanie Południowym były wielkimi wydarzeniami medialnymi czasów propagandy sukcesu. W nagłówkach gazet przedstawiano je jako wyprawy Argonautów po złote runo skorupiaka. W drodze na Antarktydę polscy argonauci wysyłali do pierwszego sekretarza Gierka i premiera Jaroszewicza tchnące optymizmem depesze, a dziennikarze snuli wizje zastąpienia tradycyjnego schaboszczaka i podwawelskiej mielonym z mrożonego kryla i kaszy gryczanej albo kiełbasą wypełnioną antarktycznymi frutti di mare.Obok margaryny kryl był najsławniejszym erzacem PRL-u. Był też jednocześnie produktem fantomowym. Bo czy rzeczywiście ktoś jadł kiedyś kiełbasę z kryla?
Troje przedstawicieli fauny, którym poświęcona została ta książka, idealnie wpisywało się w oczekiwania Polski Ludowej. Na ich losie odciskał się marksistowski prymat ekonomii i aktualny dyskurs propagandowy. Stonka, kryl i żubroń były władzy potrzebne: żuk z Kolorado jako doskonała, mobilizująca masy społeczne figura wroga, żubroń i kryl zaś jako obietnica lepszego jutra. Owo jutro – komunistyczny raj, w którym jest pod dostatkiem białka, a wrogów można miażdżyć jak robaki – nigdy, na szczęście, nie nadeszło.
Te trzy żywe organizmy spaja jeszcze jedno – pamięć autorki. Książka, którą otrzymuje Czytelnik, to w pewnym sensie mój powrót do dzieciństwa i szkolnej, najpierwszej młodości, którą spędzałam w peerelowskim zwierzyńcu. Stonka nie miała już wtedy, oczywiście, imperialistycznych konotacji, jednak wciąż było jej pełno. W latach osiemdziesiątych zamiast letników – potocznie stonką zwanych – tłoczyła się na mojej opustoszałej, brudnej jelitkowskiej plaży i tonęła w falach martwej Zatoki Gdańskiej, zatrutej wyziewami upadającego przemysłu i rozkładającego się komunizmu.
Nadzieją w tych beznadziejnych czasach miał być kryl, krewetkopodobny skorupiak, po którego nasze dzielne trawlery wyprawiały się na sam dół mojego szkolnego globusa. Słyszałam o nim w programach telewizyjnych, czytałam w dziecięcych pisemkach. Był bohaterem mojego pokolenia, choć może nie tak pożądanym jak Kaczor Donald z gumy balonowej. Nie pamiętam, czy czekałam na niego z nadzieją czy z odrazą. Miliony ton białka, które miał zapewnić stojącym w kolejce do mięsnego Polakom, pewnie nie przemawiały do wyobraźni rasowego niejadka. Jednak z pewnością urzekał mnie mit podbijanej przez nas wówczas tajemniczej Antarktydy, fascynował mnie jej chłodny typ urody. Pamiętam godziny spędzone na oglądaniu Klubu sześciu kontynentów w naszym wiecznie śnieżącym czarno-białym telewizorze, w którym Biały Kontynent wyglądał jeszcze bardziej tajemniczo.
Żubroń natomiast kojarzy mi się… z wczasami w Bułgarii, na które po raz pierwszy pojechałam jako pięcioletnie dziecko. Trzy doby nudy w pociągu zabijałam lekturami. Wydaje mi się, że to właśnie wtedy – choć pamięć płata małpie figle – zakochałam się w mojej pierwszej, a w istocie siódmej, księdze przygód Tytusa, Romka i A’Tomka, w której to po mazurskim lesie paraduje żubro-krowa. Kolejne, bardziej intensywne spotkania z hybrydami nastąpiły wiele lat później, we wrześniu 1996 roku. Najpierw napotkałam sam łeb żubronia. Przepełniony melancholią wisiał nad kominkiem modrzewiowego dworu na Wyspie Edwarda w Zaniemyślu, gdzie odbywały się warsztaty dla laureatów Konkursu na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży. W spotkaniach tych uczestniczyłam jeszcze kilkakrotnie, coraz bardziej zaprzyjaźniając się z naszą nieco niepokojącą „maskotką”. Tamtej jesieni pojechałam także na politologiczną szkołę letnią do ośrodka PAN-u w położonej nad jeziorem Śniardwy Wierzbie. Któregoś dnia organizatorzy zabrali nasze międzynarodowe towarzystwo do leżącego po sąsiedzku, a wzmiankowanego w komiksie Papcia Chmiela, Popielna. Tam żubronie prezentowały się już w całej okazałości, udało mi się więc uzupełnić ich znajomość o resztę, jakże imponującego, ciała.
Dalsze spotkania z tą przedziwną trójcą były już celowe. W 2016 roku pojechałam do Popielna i Białowieży, by porozmawiać z naukowcami, którzy w czasach PRL-u hodowali żubronie, w roku 2023 w rodzinnym Trójmieście spotykałam się z dawnymi łowcami kryla, przez cały czas też podpytywałam o wspomnienia zwykłych zbieraczy stonki. W poszukiwaniu wiadomości na temat każdego ze zwierząt przeczesywałam fachowe biblioteki i państwowe archiwa, łącznie z IPN-em, w którym zachowało się wiele materiałów obciążających „kolorowego dywersanta” – żuka z Kolorado. Poprosiłam też o pomoc moich studentów z gdańskiej etnologii, którzy w ciągu kilku lat przeprowadzili w ramach moich zajęć ponad sto dwadzieścia wywiadów z osobami urodzonymi w latach 1928–1970. W formularzu znalazły się pytania o żubronia, kryla i stonkę. Słowo „żubroń” brzmiało znajomo zaledwie dla dwudziestu siedmiu procent respondentów. O krylu słyszało dwa razy więcej, bo aż pięćdziesiąt trzy i pół procent indagowanych. Ci, co nie słyszeli o malutkim raczku, zazwyczaj nie słyszeli też o gigantycznym parzystokopytnym.
Niektórzy ankietowani starali się usprawiedliwić swoją niewiedzę: „Mieszkałam w małej wsi”, „U nas o takich rzeczach się nie mówiło”, „Zajmowałam się dziećmi, pracą, nie oglądałam telewizji”, „Ja jestem z północnej Polski, może to było na południu?”. Inni woleli atakować: „Kto wymyślił te pytania? W PRL-u nic takiego nie było, to są pomysły z kosmosu”. Bardzo nieliczni zasłaniali się starczą niepamięcią.
W walce o pamięć kryl zdecydowanie wygrywa z żubroniem. Świadczy to na pewno o znacznie większej skuteczności, ale i nachalności związanej z nim peerelowskiej propagandy i raczkującej wówczas reklamy. Słyszeć a wiedzieć to jednak nie to samo. W odpowiedziach pojawiają się niekiedy takie definicje antarktycznego raczka: „Kryl to chyba ryba?”, „Jakieś takie małe rybki czy skorupiaczki”, „Takie jakby robaczki łowione, trochę jak krewetki”, „Są to morskie stworzonka w postaci galarety takiej”, „To z łowionych ryb albo z glonów”, „Z krylem to flaczki były powiązane albo coś z rybą to było”, „Masa białkowa, nie wiem z czego”, „To chyba mieszka w wodzie?”, „To chyba jakieś z morza, rybne jakieś stworzenia były?”, „Takie były pogłoski, że gdzieś na północy istniał ten kryl”. Dwóch respondentów opisało żubronia jako mieszankę żubra z koniem. Czym jest stonka, wiedzieli bezbłędnie wszyscy.
Tak czy inaczej, czas tę wiedzę pogłębić. Kudłate i łaciate żubronie, pręgowane i skrzydlate stonki, skaczące na pokładach polskich trawlerów kryle zgodnie zapraszają.
Znany etnolog Antoni Kroh opowiadał kiedyś reporterce Lidii Ostałowskiej, jak to na początku lat pięćdziesiątych na głównej ulicy w Pradze umieszczono w gablocie butelkę z naftą. W butelce pływał groźny wróg, z którego wyglądem mieli zaznajomić się prażanie. Działacze partyjni natychmiast podnieśli alarm: obiekt jest słabo strzeżony, tylko jedna szyba, butelkę na pewno wykradną amerykańscy dywersanci! „Przez tydzień przed gablotą stało dwóch żołnierzy: bagnet na broń, ostra amunicja, rozkaz – w razie czego strzelać”1.
Tym niezwykle groźnym wrogiem była stonka ziemniaczana.
Żarłoczny, niezwykle płodny, odporny na warunki klimatyczne i bytowe, niemający prawie naturalnych przeciwników owad szybko zawładnął światem i ludzką wyobraźnią. W ciągu jednego stulecia zdołał z anonimowego, nic nieznaczącego chrząszcza stać się gwiazdą medialną i jednym z najważniejszych tematów zimnowojennej geopolityki. „Bodaj nigdy w historii ochrony roślin (nie tylko w Polsce) żaden owad nie zyskał sobie tak szerokiej i wszechstronnej sławy”2 – pisał w latach sześćdziesiątych najsłynniejszy z polskich badaczy stonki Władysław Węgorek. Sława stonki była jednak zdecydowanie złą sławą.
Najpierw, w połowie lat siedemdziesiątych XIX wieku, insekt sterroryzował Stany Zjednoczone, pół wieku później rzucił postrach na Europę Zachodnią, by w końcu wywołać polityczną histerię za żelazną kurtyną, która nie stanowiła żadnej przeszkody w jego niekończących się podbojach. Wiele państw próbowało wykorzystać go jako broń biologiczną na tej lub innej wojnie. On jednak uparcie realizował własny plan, krok po kroku, przelot po przelocie zajmując najcenniejsze dla siebie terytoria – zwykłe kartofliska.
Sława stonki w naszym kraju jest pokłosiem milionów złotych wpompowanych przez komunistów w antystonkową propagandę. Jest też wynikiem ogromnego, przymusowego zaangażowania całego społeczeństwa – niemal każdy z dzisiejszych emerytów ma jakieś osobiste wspomnienia związane z tępieniem tego owada. Gdy moi studenci pytali swoich dziadków o pasiastego szkodnika, pierwszą reakcją był często śmiech. Niektórzy starsi ludzie mówili nawet, że zbieranie stonki było dla nich „najbardziej śmieszne z całego socjalizmu”. Czy rzeczywiście było się z czego śmiać?
Mali wrogowie potrafią zatrząść wielkimi imperiami. Wkrótce po wybuchu rewolucji październikowej najgroźniejszym z przeciwników nowego systemu okazała się wesz. Wszy wędrowały wraz z wojskami i uchodźcami po niespokojnej, miotanej wojną domową Rosji, roznosząc tyfus i doprowadzając do największej w dziejach epidemii tej choroby. Liczbę zmarłych w tym czasie szacowano na dwa do trzech milionów. W 1919 roku na VII Wszechrosyjskim Zjeździe Rad Lenin wygłosił znamienne słowa: „Albo socjalizm pokona wszy, albo wszy pokonają socjalizm”3.
Stonka także mogła podgryźć korzenie nowej władzy. Nie roznosiła co prawda śmiertelnej choroby, ogołacała za to pola z jednej z najważniejszych upraw w nowożytnej historii Europy. W połowie XIX stulecia zaraza ziemniaczana doprowadziła przecież do śmierci miliona Irlandczyków. Czy Polsce Ludowej również groził wielki głód?
„Spośród roślin rolniczych ziemniak jest gatunkiem zdolnym do wydania największej ilości kalorii i wartościowego białka z jednostki powierzchni w określonym czasie”4 – pisze Paweł Węgorek, syn Władysława. W 1950 roku przeciętny Polak spożywał dwieście siedemdziesiąt kilogramów kartofli rocznie (dla porównania – w 2015 roku zaledwie sto jeden kilogramów). Była to poniekąd spuścizna lat przedwojennych, gdy codzienne menu zamożnej rodziny chłopskiej na Kresach wyglądało następująco: „Na śniadanie ziemniaki z mlekiem, na obiad ziemniaki z kapustą. Na kolację ziemniaki z… piecyka, do którego się odstawia te, które zostały z obiadu, wreszcie chleb i masło”5. „Im bardziej ubogie są warstwy ludności, tym więcej kalorii czerpią z tego najtańszego źródła”6 – pisano w przedwojennych czasach.
W opowiadaniu Ireny Ruszkowskiej Stonka ziemniaczana. Kolorowy dywersant (1946) nauczyciel zadał klasie proste pytanie: „Czy wszyscy lubicie ziemniaki?”.
– Ojej! Pewnie! Wiadomo! Któż by nie lubił? – posypały się odpowiedzi. – Ja bym bez ziemniaków żyć nie mógł – zawołał gruby Wacek.
– Żeby nie ziemniaki, to byśmy w wojnę z głodu poumierały.
– Myśmy podczas wojny zamiast chleba ziemniaki jedli.
– A ja to i do szkoły nawet ziemniaki gotowane zabierałem na śniadanie – tak jeden przez drugiego wołali chłopcy, nie dając dojść do głosu dziewczynkom, z których tylko Ewka wygłosiła poważnie:
– Ziemniaki to nasz chleb powszedni, tak zawsze mówił mój tatuś7.
W Polsce Ludowej ziemniak był nie tylko najważniejszym warzywem jadalnym, stanowiącym po wojnie podstawę diety ludzi niezamożnych, czyli zdecydowanej większości ówczesnego społeczeństwa. Był również surowcem do produkcji potrzebnego w różnych gałęziach przemysłu i w gospodarstwie domowym krochmalu oraz niezbędnej do przetrwania tych trudnych czasów wódki. A także głównym składnikiem diety świń i dodatkowym pokarmem innych zwierząt hodowlanych: bydła, kóz, królików. Aż do lat siedemdziesiątych systematycznie wzrastał areał jego upraw, a wysokość zbiorów doszła w 1970 roku do pięćdziesięciu milionów ton, co plasowało Polskę na drugim miejscu pośród ziemniaczanych potęg. W rocznikach statystycznych wyraźny spadek plonów dał się zauważyć w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych, jednak trudno jednoznacznie orzec, czy winna temu była stonka, czy gorsza od stonki przymusowa kolektywizacja rolnictwa.
Jesienią 1969 roku Wilhelmina Skulska pisała z dumą w „Przekroju”: „Kulę ziemską zamieszkuje trzy i pół miliarda ludzi. Połowa z nich jada ziemniaki. Zajmujemy pierwsze na świecie miejsce pod względem udziału ziemniaka w całej produkcji rolniczej kraju. Drugie – w zbiorach. Trzecie – w powierzchni uprawy. Naszym ziemniakom zagraża 230 szkodników, w tym 20 wirusów, 25 grzybów, 130 owadów (wśród nich najbardziej znana jest stonka, ale umiemy właśnie z nią walczyć skutecznie)”8. Aby walczyć skutecznie, trzeba dobrze poznać wroga. Oto on.
Spójrzcie tylko – oto ona:
Jest pół żółta, pół czerwona
I ma dziesięć czarnych pasków,
Jak to widać na obrazku.
Pod pokrywą – skrzydła z błony,
Po trzy nogi z każdej strony,
Czarne plamki ma na czółku
Z czółka sterczy para czułków,
Na przedpleczu ma znamionka –
Oto jak wygląda stonka9.
Taki – bardzo wierny – opis owada znajdujemy w poezji Jana Brzechwy. Dojrzała postać chrząszcza z gatunku Leptinotarsa decemlineata Say, bo tak brzmi obecnie łacińska nazwa stonki10, ma długość około dziesięciu milimetrów, dziesięć czarnych prążków na żółtych pokrywach skrzydeł i znak litery V na czerwonopomarańczowym przedpleczu. Już sam jej wygląd zapowiada gotowość do walki. Walki nierównej dla człowieka, bo najsilniejszą bronią stonki jest jej niezwykła płodność. Stonki lubią jeść i kopulować. „Pęd do kopulacji tak u samców, jak i u samic jest bardzo duży”11 – potwierdzają znawcy. Imponujący jest też efekt tych codziennych niemal przyjemności. Potomków jednej samicy przy trzech pokoleniach w ciągu roku liczy się w miliardach. Wszystkie z jej pociech mają niepohamowany apetyt. Najbliższa rodzina jednej jedynej stonki potrafi zniszczyć przez rok „około 100 000 krzaków ziemniaczanych, czyli 2,5 hektara ziemniaków”12.
W polskich warunkach samica składa w sezonie do trzech tysięcy jaj (średnio od ośmiuset do tysiąca), które w liczących kilkadziesiąt sztuk złożach umieszcza na spodniej stronie liści ziemniaka. Po mniej więcej dziesięciu dniach z jaj wylęgają się żarłoczne larwy, które wdrapują się na wierzchołek rośliny i chyłkiem wygryzają w listkach coraz większe dziury. Gdy już się dostatecznie najedzą, wkopują się szczękami w glebę. Tam, w wymoszczonej przez siebie kolebce, zamieniają się w poczwarki, a po trzech tygodniach wychodzą z ziemi jako młode chrząszcze. Są wiecznie głodne ziemniaków i świata, dlatego tak chętnie wylatują w poszukiwaniu dalekich, nieznanych kartoflisk. Począwszy od połowy sierpnia, zaczyna morzyć je sen zimowy, na który znów schodzą do ziemi. Wszystkie pokolenia stonki budzą się na wiosnę, najczęściej w połowie maja, w porze kwitnienia mniszka lekarskiego, jak piszą jedni, albo bzu, jak podają inni. Pod koniec tego miesiąca następują masowe przeloty wygłodniałego po zimowym śnie owada w poszukiwaniu wschodzących wówczas dopiero ziemniaków. W takim to czasie – pod koniec maja 1950 roku – wypatrzyli go twórcy antyamerykańskiej propagandy.
Powiązania z amerykańskim imperializmem było stonce zdecydowanie łatwiej udowodnić niż oskarżanym wówczas o to samo żołnierzom polskiego podziemia. Pierwotnie zajmowała ona północne tereny Ameryki Południowej i obszar Ameryki Środkowej. Stamtąd wyruszyła powoli na północ, w ślad za swoją rośliną żywicielską, Solanum rostratum, czyli psianką dzióbkowatą, czepiającą się kolczastymi nasionami sierści zmierzających ku północy bizonów[2]. Podążając za psianką, stonka dotarła do Kolorado, Nebraski i Dakoty Południowej. W 1824 roku w dolinie górnej Missisipi natknął się na nią znany amerykański entomolog Thomas Say. Skatalogowany przez niego chrząszcz wydał mu się niczym więcej, jak faunistyczną ciekawostką. I pewnie by nią pozostał, gdyby jakiś niesztampowy przedstawiciel jego gatunku nie postanowił spróbować, jak smakuje liść innej rośliny psiankowatej – sprowadzonego tu właśnie przez kolonistów ziemniaka. Smakował znakomicie, był mniej kwaśny i znacznie delikatniejszy niż liście dzikich roślin. To epokowe, w dziejach stonki i ludzkości, wydarzenie nastąpiło w latach czterdziestych XIX wieku. „Danych ścisłych, w jakim mianowicie punkcie miało miejsce przejście chrząszcza na ziemniaki, nie ma, ale najprawdopodobniej było to miasteczko o 200 km na zachód od miasta Omaha (stan Nebraska), położone na »Wielkiej Drodze« Chicago–San Francisco”13. Stamtąd stonka wyruszyła na wschód.
„Tradycja głosi, że zaraz po deszczach w sierpniu owady przylatywały chmarami z prerii i tam, gdzie spadły – znikały uprawy ziemniaków; z tych miejsc na wiosnę wychodziły »legiony niszczycieli«”14. W 1874 roku pierwsze chrząszcze dotarły nad Ocean Atlantycki. W następnym gazety zapełniły się lamentami rolników. Stonka była dosłownie wszędzie. Chmary chrząszczy lądowały na ulicach wielkich miast i przeganiały plażowiczów opalających się na nowojorskiej Coney Island. Zaściełały kilometry torów kolejowych, unieruchamiając pociągi. Wdzierały się na statki. Na odłamkach drewna potrafiły przeprawiać się przez największe amerykańskie jeziora.
Z łatwością pokonały też ocean. Już w 1876 roku znaleziono stonkę w jednym z magazynów portowych w Bremie. Rok później pałaszowała młode liście na paru niemieckich polach ziemniaczanych. Łaziła też po statkach w Liverpoolu i Rotterdamie. We wrześniu 1878 roku zawitała ponoć na ziemie polskie, a konkretnie na pole ziemniaków w okolicy Suwałk. Pole zaorano, polano naftą i podpalono. Badacze jednak mają wątpliwości, czy rzeczywiście objawił się tam we własnej osobie „straszny chrząszcz kolorado”.
Dzięki powszechnej czujności, ostrej kwarantannie i zastosowaniu radykalnych środków zawleczone do Europy owady udawało się za każdym razem zwalczyć. Aż do 1922 roku, gdy po ustaniu wojennej zawieruchy znaleziono stonkę na rozległych obszarach upraw w okolicach Bordeaux. W czasie I wojny światowej do tego francuskiego portu przybijały liczne okręty sojusznika zza oceanu. Wkrótce rolnicy zauważyli na swoich plantacjach nieznanego chrząszcza. Przyglądali mu się z ciekawością, nie powiadamiając władz. Nie czytali ulotek, nie wiedzieli zatem, z jak groźnym gościem mają do czynienia. Nawet gdy otrzymali od państwa środki owadobójcze do zwalczania nowego szkodnika, woleli używać ich do ochrony swojego narodowego skarbu – winorośli. Wskutek tych kardynalnych zaniedbań gość z Ameryki zaczął zajmować kolejne departamenty kraju. W 1935 roku stonka przedostała się do Holandii i Niemiec, ale zatrzymała się na linii Renu. Po wybuchu II wojny światowej ruszyła dalej.
Amerykańska plaga dotarła do Polski pod koniec wojny razem z frontem i transportami ziemniaków dla wojska. Pierwszym zaatakowanym miejscem była wieś Goleniawy w powiecie kieleckim. W początkach czerwca 1946 roku stonkę odkryła na swym polu mieszkanka wioski Rozalia Wolaszek. Zamiast kartofli z jej ziemi zebrano dwa wiadra larw i chrząszczy. Na jednej roślinie żerowało ich nawet pięćdziesiąt. Winnego znaleziono szybko – w 1944 roku we wsi Goleniawy przez dłuższy czas stacjonowały wojska hitlerowskie. Jak pisał wówczas z przejęciem radziecki badacz stonki: „W związku z wykryciem stonki pod Kielcami wzmożono lustrację upraw ziemniaczanych oraz propagandę o konieczności walki ze stonką. Nawet duchowieństwo zostało wciągnięte do tej akcji: zwrócono się do księży, aby ogłosili w kościołach o zjawieniu się groźnego szkodnika ziemniaka i o sposobach zwalczania go”15. Jeżeli radziecki uczony liczył na pomoc polskiego Kościoła, to sprawa musiała być rzeczywiście poważna.
W kraju ogłoszono najwyższy alert. 17 września 1946 roku wiceminister rolnictwa i reform rolnych Bolesław Podedworny podpisał – w zastępstwie ministra Stanisława Mikołajczyka – rozporządzenie ustanawiające obowiązek walki ze stonką. Każdy, kto na swoim polu zauważył żarłocznego owada, musiał w ciągu dwudziestu czterech godzin zgłosić ten fakt. „Jednocześnie ze zgłoszeniem osoby do tego obowiązane powinny dostarczyć bezpłatnie zarządowi gminy (zarządowi miejskiemu) okazów owadów, larw, poczwarek i jaj stonki, w każdym wypadku uśmierconych naftą, benzyną, spirytusem lub wrzątkiem”16. Wiosną kolejnego roku do wielu mieszkańców wsi i miasteczek dotarło pismo urzędowe następującej treści: „W związku z Zarządzeniem Ministra Administracji Publicznej […] w sprawie zwalczania stonki ziemniaczanej – szkodnika, którego rozmnożenie się groziłoby nieobliczalnymi stratami dla produkcji rolnej – powołuję Obywatela na członka Brygady Lustracyjnej […]. Podkreślam, iż ten honorowy urząd jest jednym z konstytucyjnych obowiązków obywatelskich i do przyjęcia go obowiązany jest każdy obywatel tutejszego obwodu”17. Już wtedy akcję przeciwstonkową traktowano jako „jedno z najważniejszych zagadnień gospodarczych i administracyjnych”18 i odpowiedź na poważne zagrożenie dla życia gospodarczego w Polsce.
Ogólnonarodowa mobilizacja z początku przynosiła dobre rezultaty. Nieliczne jeszcze wówczas ogniska stonki dawało się sprawnie ugasić. Do czasu, gdy na polach ziemniaczanych NRD, nowego polskiego sąsiada wyrosłego na gruzach Trzeciej Rzeszy, mocno pod koniec wojny podgryzanej przez insekta, plaga stonki przybrała katastrofalne rozmiary. Trzeba było tę klęskę jakoś wytłumaczyć. „W nocy z 24 na 25 maja 1950 r. amerykańskie samoloty, naruszywszy granicę Niemieckiej Republiki Demokratycznej, wtargnęły w jej obręb i zrzuciły dziesiątki tysięcy stonki ziemniaczanej w kilku rejonach Saksonii”19 – tak brzmiał oficjalny przekaz. Zza Odry napływały kolejne szczegóły, nagłaśniane w polskich gazetach, radiu i kronikach filmowych. Oto pewien enerdowski dróżnik zauważyć miał lecący bardzo nisko samolot, a na nim – amerykańskie znaki rozpoznawcze. „Zaczęto szukać szkodnika i w miejscach, gdzie ich nigdy dawniej nie było, zebrano 9297 stonek ziemniaczanych lub ich larw, z których część była nawet w kopertach”20. Szkodniki znajdowano nie tylko na polach, ale i w dużych miastach, na przedmieściach i na plażach Bałtyku.
Wkrótce amerykański dywersant przekroczył granice Polski Ludowej. 1 czerwca 1950 roku „Trybuna Ludu” alarmowała, że odkrycie ognisk na terenie Polski zbiegło się w czasie z amerykańskimi nalotami na pola NRD. Dwa dni później donosiła: „W woj. szczecińskim nadlatująca zza Odry olbrzymia ilość stonki ziemniaczanej porwana została przez wiatry w kierunku otwartego morza i wpadła do wody. Jednak większa część owadów pozostała przy życiu i rozpoczęła naloty na pobliskie pola upraw ziemniaczanych”21. Taki był początek kartoflanej apokalipsy.
Publikacje na temat groźnego insekta mnożyły się po wojnie prawie tak szybko jak sama stonka
Archiwum autorki
W 1950 roku codziennie wychodziły biuletyny z nazwami miejscowości, w których pojawiła się stonka. Wróg zajmował kolejne terytoria. A także przestrzeń publiczną, coraz gęściej zapełnioną planszami, plakatami i afiszami wzywającymi do walki. Stonka była dosłownie wszędzie: straszyła na ulotkach i etykietach zapałczanych, wyłaziła z broszurek, kołchoźników i ekranów kin. Na propagandę antystonkową wydawano rokrocznie miliony. „Tylko w 1952 r. dla »chłopów i organizacji masowych« przeprowadzono 37 117 pogadanek o stonce. Wydrukowano 30 mln kolorowych nalepek ze stonką na pudełka zapałek, 180 tys. kolorowych plakatów, 1,17 mln sztuk ulotek, obwieszczeń i instrukcji, 505,5 tys. haseł nawołujących chłopów do walki ze stonką, 50 tys. broszur dla dorosłych i 450 tys. dla dzieci. Radio i radiowęzły nadały 2489 pogadanek i komunikatów, a kina (w większości objazdowe) odnotowały 11 145 seansów filmów o stonce. Służbie ochrony roślin rząd przydzielił 927 dodatkowych etatów i tyle samo rowerów. Ale efekty były marne i na kolegium ministerstwa we wrześniu 1953 r. minister rolnictwa Jan Dąb-Kocioł (ZSL) zastanawiał się nad sensem drukowania milionów ulotek, instrukcji i haseł: »Dojdą na gminę i ktoś tam nimi pali w piecu«”22.
Same materiały, zamiast informować, często wprowadzały w błąd: przeskalowane na plakatach wizerunki stonki sprawiały, że miastowi wybierali się na walkę ze szkodnikiem nie z butelką, ale z wielkimi widłami. Czy tak samo wierzyli w obraz umieszczony na okładce jednej z propagandowych książek? Widać na niej mały wojskowy samolot pilotowany przez strupieszałego Jankesa. Z samolotu skacze na spadochronie stonka.
„Niesłychana zbrodnia amerykańskich imperialistów!” – grzmiała na widok stonki zmasowana propaganda, przytaczając kolejne dowody na celowe bombardowanie nią socjalistycznych ziemniaków.
„Macherzy z Wall Street dokonali zrzutów stonki na tereny Narodowej Republiki Niemieckiej, Czechosłowacji i inne, chcąc nie tylko zrujnować gospodarkę tych państw i skazać na głód szerokie rzesze ludności, ale licząc też na to, że zwiększą swe zyski ze sprzedaży artykułów chemicznych i rolniczych”23. Jak twierdziła enerdowska propaganda, kapitaliści chcieli zarobić na środkach owadobójczych produkowanych przez przedsiębiorstwo IG Farben, które jeszcze nie tak dawno wytwarzało cyklon B.
„Wszystkie te ogniska […] mają charakter nalotowy, co dowodzi, że stonka dostała się na Dolny Śląsk w wyniku dywersyjnej roboty imperialistów anglosaskich”24 – przekonywała prasa. Agrotechniczny termin „ognisko o charakterze nalotowym”, oznaczający, że stonka przyleciała na pole ziemniaków z innego obszaru, wykorzystywano jako dowód na amerykańską dywersję, łącząc pojęcie związane ze swobodnym lotem owadów ze zgrozą nalotów lotniczych wroga, tak żywą jeszcze w straumatyzowanej powojennej pamięci.
Przypomniano też sobie o wcześniejszych podstępach Jankesów. Podczas wojny do atakowanego przez niemieckie lotnictwo Murmańska na okrętach przybywała pomoc sojusznika zza oceanu. Pewna komsomołka, pracownica kwarantanny w murmańskim porcie, wpadła na trop perfidnego sabotażu. Oto każdy z transportów amerykańskich nasion siewnych zanieczyszczony był niebezpiecznymi, a niewystępującymi w ZSRR chwastami, zaś w jednym z worków z fasolą buszował szczególnie groźny szkodnik – „ziarnojad fasolowy”[3]. Amerykanie podsyłali też walczącemu z faszyzmem narodowi radzieckiemu fistaszki pokryte groźnym dla upraw grzybem i tysiące ton kukurydzy zarażonej nieznaną w Kraju Rad chorobą. Nawet wśród kolorowych paczuszek z nasionami sałaty, marchewki oraz groszku nie znalazła się ani jedna wolna od szkodliwych chwastów. „Timeo Danaos et dona ferentes” – boję się Greków, nawet gdy przynoszą dary – zakrzyknąć mogliby czujni komsomolcy, gdyby znali Eneidę. Najwyraźniej wysyłając kolorowe paczuszki z napisem: „Dla dzielnego narodu ZSRR”, „władze amerykańskie liczyły na to, że w gorączce wojennej, po cichu, wyrządzą ciężką stratę radzieckiemu rolnictwu”25. Tym bardziej były zdolne do takich czynów po zwycięstwie nad faszyzmem i rozpętaniu zimnej wojny. Wtedy nawet nie musiały uciekać się do wyrafinowanych podstępów, w których wydrążone przez szkodniki ziarna fasoli odgrywały rolę konia trojańskiego. Stonkę Jankesi zrzucali w sposób nieomal ostentacyjny, z nadzieją, że osłabi ona „sytuację ekonomiczną tych krajów, na które została zrzucona, i ułatwi im [Amerykanom] »dyplomatyczną« robotę”26.
Kartoflana burżuazja. Ilustracja Jana Marcina Szancera do książki Stonka i Bronka Jana Brzechwy
Oficyna Wydawnicza G&P
Istniały też dowody pośrednie, symboliczne. Dzięki swoim paskom na chitynowym pancerzu, przypominającym stripesna fladze USA, stonka wydawała się ucieleśnieniem wszystkiego, co amerykańskie. Na okładce pisma satyrycznego „Mucha” z czerwca 1950 roku zastępy amerykańskich żołnierzy-stonek wprowadzają siłą amerykańską kulturę, ciągnąc ze sobą transporty coca-coli (zwanej notabene „stonką w płynie”). Na ilustracjach Jana Szancera do książki Stonka i Bronka Jana Brzechwy owady przypominają nobliwych dziewiętnastowiecznych amerykańskich mieszczuchów w cylindrach, melonikach i fikuśnych damskich kapelutkach. Mają godne prawdziwego burżuja brzuchy, a w odnóżach trzymają laseczki, parasolki i cygara. W książce Zofii Kowalskiej stonka nazywana jest wprost „Amerykaninem” – agresywnym Jankesem o wrogiej i zaborczej naturze. „Stonka przeistoczyła się zatem natychmiast w symbol, w zwierzę – emblemat Zachodu. Jej właściwości zdawały się wyrażać zasadnicze cechy imperialistów”27 – pisał Vladimir Macura. Jednak antropomorfizacja stonki była tylko z pozoru jej nobilitacją. W rzeczywistości przypisywano jej bowiem najgorsze z ludzkich cech.
Ale czy zawsze stonka miała obmierzłą gębę bankiera z Wall Street? W nazistowskim Elementarzu wiedzy o stonce ziemniaczanej jeden z obrazków przedstawia „chrząszcze w czarno-żółte paski przelatujące nad polem w małych śmigłowcach, z których pokładów strzelają do uciekających ziemniaków. Ich przywódca nosi charakterystyczny dwuróg, zwany również »kapeluszem Napoleona«, z niebieskim, białym i czerwonym piórem”28. Podczas I wojny światowej Niemcy nazywali stonkę „francuskim chrząszczem”, gdyż podejrzewali swoich sąsiadów, że ci rozmnażają ją celowo, by zniszczyć niemieckie uprawy kartofli. Z kolei w czasie II wojny światowej Francuzi nazywali stonką Niemców, ponieważ ci kradli francuskie ziemniaki. „Hasło »Walcz ze stonką ziemniaczaną« przekształciło się w tajny kod ruchu oporu, odnoszący się do aktów sabotażu przeciwko niemieckim okupantom”29.
Także w powojennej Polsce stonka wcale nie musiała stać się Amerykaninem. W 1947 roku inżynier Zdzisław Dąbrowski zdawał się sugerować, że… stonka jest Prusakiem: „główne siły owada rozmieszczone są w mniejszym lub większym oddaleniu od naszej granicy zachodniej”, „główny atak może nastąpić jedynie od zachodu”30, „posuwał się on od wielu lat ciągle na wschód dla zdobycia nowych dla siebie przestrzeni życiowych”31. Drang nach Osten i Lebensraum – te dwa terminy jednoznacznie umiejscawiały szkodnika w dziejach tego zakątka Europy. I budziły dodatkową grozę.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Wstęp
1 O I wojnie światowej z perspektywy biorących w niej udział zwierząt patrz: Éric Baratay, Zwierzęta w okopach. Zapomniane historie, Gdańsk: Wydawnictwo w Podwórku, 2016. Baratay, francuski historyk i eseista, jest także autorem dwóch innych wydanych po polsku książek: Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii (2014) oraz Kocie sprawy. Koty tworzą swoją historię (2022).
2 Por. Gabriela Jarzębowska, Historia jednego buhaja. Przyczynek do analizy zwierzęcych biografii, „Czas Kultury” 2023, nr 2, s. 34–43. Głównym tematem tego artykułu jest analiza ludzkiego – bądź co bądź – dyskursu na temat zwierzęcia.
3 Por. teksty Dariusza Jarosza: Obrazy okrucieństwa. Wstęp do badań nad traktowaniem bydła i trzody chlewnej w Polsce Ludowej na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX w., „Roczniki Dziejów Społecznych i Gospodarczych” 2019, s. 369–384; Wielka masakra psów w Polsce gomułkowskiej, „Polska 1944/45–1989. Studia i materiały” 2019, nr 17, s. 103–133; Zwierzęta jako przedmiot opresji w Polsce w latach 1945–1970. W poszukiwaniu głównych pól badawczych, „Polska 1944/45–1989. Studia i materiały” 2021, nr 19, s. 33–56; Tam, gdzie zwierzę stawało się mięsem. Sposób traktowania zwierząt, warunki produkcji i nadużycia w zakładach mięsnych w Polsce w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku, „Kwartalnik Historyczny” 2022, nr 3, s. 631–657.
4 Gabriela Jarzębowska, Czystka gatunkowa. Tępienie szczurów jako praktyka kulturowa w Polsce powojennej, Warszawa: Instytut Badań Literackich PAN, 2021.
5 Małgorzata Praczyk, Śmierć zwierząt w narracjach autobiograficznych osadników na „Ziemiach Odzyskanych”. Uwagi o obecności, „Autobiografia. Literatura, kultura, media” 2019, nr 1, s. 41–55.
6 Szerzej piszę o tym w książce Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021.
I Imperialiści z kartofliska
1 Lidia Ostałowska, Plaga nadeszła nocą, „Gazeta Wyborcza”, 6.01.1996.
2 Władysław [Józef] Węgorek, Nauka o szkodnikach roślin. Podręcznik dla studentów wyższych szkół rolniczych, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne, 1968, s. 358.
3 Za: Simon Ings, Stalin i naukowcy. Historia geniuszu i szaleństwa, 1905–1953, przeł. Krzysztof Kurek, Warszawa: Wydawnictwo Agora, 2017, s. 64.
4 Paweł Węgorek, Historia odporności owadów na insektycydy na przykładzie stonki ziemniaczanej (Leptinotarsa decemlineata Say), Poznań: Instytut Ochrony Roślin, 2007, s. 5.
5 Za: Błażej Brzostek, PRL na widelcu, Warszawa: Baobab, 2010, s. 159.
6 Za: tamże.
7 Irena Ruszkowska, Stonka ziemniaczana. Kolorowy dywersant, Warszawa: Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, 1946, s. 3–4.
8 Wilhelmina Skulska, Koszalińska jesień, „Przekrój”, 16.11.1969.
9 Jan Brzechwa, Bronka i stonka, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne, 1953, s. nlb.
10 Meandrom łacińskiego nazewnictwa owada i kolejnym znaczeniom słowa „stonka”, które z początku oznaczało… biedronkę („ta, co stoi”, czyli – podobnie jak stonka – nie jest płochliwa), poświęcony jest artykuł Jadwigi Waniakowej: Co ma wspólnego stonka z biedronką, czyli próba ustalenia pochodzenia wyrazu stonka, „Język Polski” 2022, nr 4, s. 81–92.
11 Władysław Józef Węgorek, Jak specjalista od stonki ziemniaczanej został obrońcą historii i tradycji, Poznań: Uniwersytet im. Adama Mickiewicza, 2012, s. 110.
12 Tenże, Nauka…, dz. cyt., s. 358.
13 Nikołaj Bogdanow-Katkow, Stonka ziemniaczana, przeł. Jadwiga Strawińska i Konstanty Strawiński, Warszawa: Państwowy Instytut Wydawnictw Rolniczych, 1950, s. 24.
14 Władysław [Józef] Węgorek, Nauka…, dz. cyt., s. 359.
15 Nikołaj Bogdanow-Katkow, Stonka…, dz. cyt., s. 49. Archiwalia potwierdzają aktywny udział Kościoła w propagowaniu akcji przeciwstonkowej z ambon. Artykuły zagrzewające do walki ze stonką pojawiały się też w prasie katolickiej, np. w „Gościu Niedzielnym”.
16 Archiwum Narodowe w Krakowie, UW II 3083, rozporządzenie Ministra Rolnictwa i Reform Rolnych z dnia 17 września 1946 r. o zwalczaniu stonki ziemniaczanej, s. 1.
17 Archiwum Narodowe w Krakowie, 29/699/2911, zawiadomienie z dn. 2 lipca 1947.
18 Archiwum Narodowe w Krakowie, 29/699/2911, okólnik z dn. 4 czerwca 1947.
19 Zofia Kowalska, Stonka ziemniaczana, Warszawa: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, 1951, s. 29.
20 Tamże, s. 31.
21Dalsze naloty stonki ziemniaczanej na tereny województw zachodnich, „Trybuna Ludu”, 3.06.1950.
22 Marek Henzler, Imperialistyczna stonka, czyli jak ziemniaczany szkodnik zjadł PRL, „Polityka”, 26.07.2016.
23 Zofia Kowalska, Stonka…, dz. cyt., s. 26–27.
24 Za: Błażej Brzostek, PRL na widelcu, dz. cyt., s. 160.
25 Zofia Kowalska, Stonka…, dz. cyt., s. 44.
26 Tamże, s. 48.
27 Vladimir Macura, Topika realnego socjalizmu, przeł. Marta Burkówna, „Teksty Drugie” 1994, nr 1, s. 113.
28 Jan Mohnhaupt, Zwierzęta Trzeciej Rzeszy, Poznań: Wydawnictwo Poznańskie, 2022, s. 92.
29 Tamże, s. 93.
30 Zdzisław Dąbrowski, Stonka ziemniaczana, Katowice: Ministerstwo Rolnictwa i Reform Rolnych, 1947, s. 6.
31 Tamże, s. 2.
[1] W odniesieniu do mieszańca dwóch różnych gatunków zwierząt lub roślin w fachowej literaturze biologicznej najczęściej używa się właśnie rzeczownika w rodzaju męskim – ten hybryd. Laika ta forma może nieco razić, ale jest ona (w przeciwieństwie do stosowanej niekiedy do dziś w piśmiennictwie naukowym nieodmiennej formy „kryl”) całkowicie akceptowana przez dawne i współczesne słowniki języka polskiego.
[2] Roślina ta zwana jest po angielsku Buffalo bur, czyli bizoni rzep.
[3] Chodzi o strąkowca fasolowego lub ziarnojada brazylijskiego.
Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I