Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Milewska jest eseistką, dramatopisarką, historykiem i antropologiem kultury. Jej książa "Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL" wpisuje się w rozpowszechniony i modny ostatnio nurt literatury popularnonaukowej na temat pozapolitycznej historii Polski Ludowej. Każdy rozdział dotyczy osobnego problemu, jest pewnym „leksykonem” dla osób zainteresowanych popularną wiedzą na temat żywności, jedzenia, kuchni i kwestii z nimi związanych w Polsce lat 1945-1989. Monografia Moniki Milewskiej będzie jedną z najlepszych w ogóle o historii PRL - to fascynująca, wciągająca, erudycyjna, roztropna historycznie, kunsztowna językowo, oddająca naturę całej epoki, całego systemu, zdecydowanie wychodząca poza tytułową problematykę. Czytelnik dostrzeże dychotomię państwa i społeczeństwa w historii codzienności; co innego komuniści mówią, co innego myślą, co innego robią (sprawa chociażby specjalnych sklepów przeznaczonych dla elit rządzących) – podobnie jak obywatele. Dzięki pracy Milewskiej, dużo lepiej rozumiemy ramy, sytuacje społeczne, okazje społeczne czy konteksty interakcji PRL.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 833
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Recenzenci
dr hab. Marcin Kruszyński
dr hab. Mariusz Mazur
Redaktor prowadzący
Michał Karpowicz
Redakcja
Joanna Gil-Siemińska
Korekta
Mirosława Kostrzyńska
Indeks
Hanna Wachnowska
Wybór ilustracji
Autorka i Ewa Mazur
Opracowanie graficzne i projekt okładki
Mimi Wasilewska
© Copyright by Monika Milewska, 2021
© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021
Wydanie pierwsze
Publikacja dofinansowana ze środków Wydziału Historycznego Uniwersytetu Gdańskiego
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-405-0
I
„Najkrótszy dowcip w PRL? – Smacznego!”1 – taki smutny żart zanotował w swoich Dziennikach Mieczysław Rakowski. Był to oczywiście dowcip polityczny, bo – jak pisał Andrzej Szczypiorski – „w systemie monopartyjnej dyktatury wszystko staje się polityką, nawet kupno mleka”2. Od pierwszych dni Polski Ludowej kwestie żywnościowe stały się sprawami wagi państwowej. Reforma rolna, dostawy obowiązkowe, kolektywizacja, walka ze stonką i kułakiem, zobowiązania produkcyjne, bitwa o handel, spekulacja, zbiorowe żywienie, racjonalne odżywianie – wszystkie te związane z jedzeniem terminy zmieniły się w zębatki rozpędzającej się z roku na rok machiny propagandowej. W Notatniku prelegenta3 z 1951 roku zamieszczony został krótki katalog zdrajców narodu. Należeli do nich kułacy, spekulanci, szabrownicy, szpiedzy i agenci wywiadu, przekupki i rzezimieszki4. Nietrudno zauważyć, że połowa z tych „profesji” związana jest z produkcją lub dystrybucją żywności. To dobrze pokazuje, jak newralgiczna była to sfera w gospodarce wiecznego niedoboru. Kto jak kto, ale komuniści na pewno wiedzieli, że pod hasłem „chleba!” można wzniecać rewolucje. Wiedzieli nawet więcej. Gdy w 1921 roku późniejszy ludowy komisarz spraw zagranicznych ZSRR Maksim Litwinow negocjował z Amerykanami możliwość działania ich misji pomocowej w Kraju Rad, na zapewnienia jankesów, że nie chcą walczyć z Rosją, ale ją wyżywić, wypowiedział po angielsku znamienne zdanie: „Yes, but food is a weapon”5. Żywność była doskonałą bronią w wojnie propagandowej, zarówno tej toczonej ze światowym imperializmem, jak i tej domowej.
Komunizm piórem i ustami swoich klasyków oferował stopniowy, ale pewny, bo naukowo zaprogramowany, wzrost poziomu życia. „Tylko w socjalizmie – przekonywano – można uzyskać stały wzrost dobrobytu, odczuwalny dla wszystkich pracujących. Jeśli bowiem – jak twierdził Marks – byt określa świadomość, to poprawa poziomu życia przesądzi o wyborze socjalizmu jako jedynej skutecznej drogi rozwoju”6. Na obietnicy materialnego raju zasadzała się cała atrakcyjność tego ustroju. Potwierdzają to słowa Stalina, który mówił, że socjalizm może być zbudowany jedynie „na podstawie obfitości produktów i towarów, na podstawie dobrobytu mas pracujących”7. Ideologia komunistyczna zawierała w sobie zatem stałą troskę o poprawę zaopatrzenia i warunków bytowych, a każda, nawet najmniejsza poprawa „zapisywana była formalnie na konto władzy, z jej mglistą wykładnią niedookreślonego, odległego, niezrozumiałego szerzej dalekiego socjalizmu”8.
Wszystkie poczynania komunistów w Polsce wiązały się z podobną obietnicą. Nawet ewidentnie nastawiony na rozwój przemysłu ciężkiego plan sześcioletni nazywany był „planem dobrobytu”, wskutek którego „o 50 do 60% podniesie się stopa życiowa mas pracujących”9. Lansowano hasło: „Stal dziś to chleb, mięso, odzież, domy mieszkalne jutro”10. Świetlane „jutro” oddalało się jednak jak linia horyzontu, a „dzisiaj” doskwierało coraz bardziej. Tuż po śmierci Stalina „Przekrój” pisał z sarkazmem:
Realizowanie słusznej i jedynej linii na uprzemysłowienie pociąga za sobą pewne konsekwencje, które odbijają się w życiu codziennym. Wtedy, gdy nie wolno dopuścić, aby zabrakło żelaza na traktory – może zabraknąć go czasem np. na maszynki do mięsa11.
Wzrastający stopniowo dobrobyt był jednym z podstawowych elementów legitymizacji komunistycznej władzy. Komunistyczne obietnice non stop weryfikowało jednak dalekie od ideału ciągłego wzrostu życie, stąd też tak często dochodziło w PRL-u do kryzysu zaufania i delegitymizacji kolejnych ekip. Nie zawsze bowiem udawało się władzy przykryć rondel buzujących nastrojów społecznych pokrywką strachu i bezczelnej propagandy, która nawet rujnującą polskie rodziny wymianę pieniędzy z 1950 roku potrafiła przedstawić jako krok ku dobrobytowi świata pracy12.
Ideologia w różnym stopniu panowała nad umysłami rządzących. Po czasach stalinowskich, gdy nawet mucha, która usiadła na portrecie wodza, nabierała politycznego wymiaru, nadeszły czasy Gomułki, w których tworzenie nowego człowieka stało się mniej istotne od codziennego trudu budowania realnego socjalizmu. Gomułka inaczej też ustawił ustrojowe priorytety, podkreślając, że socjalizm przede wszystkim „daje solidnie pracować”13. Dopiero w tej perspektywie ciężkiej pracy i narzucanych krajowi oszczędności można było myśleć o zwiększaniu dostatku. Natomiast Edward Gierek, którego sztandarowym hasłem stało się wezwanie: „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”, po swoim dojściu do władzy zapowiedział błyskawiczny skok cywilizacyjny na „wyższy etap budownictwa socjalistycznego”. Była to ideologiczna zasłona dla kredytów zagranicznych umożliwiających natychmiastową poprawę zaopatrzenia i postawienie na produkcję towarów konsumpcyjnych. Ta instrumentalizacja ideologii niosła w sobie jednak zarodek klęski: odtrąbione już zwycięstwo ustroju opartego na powszechnej pomyślności w momencie dramatycznego załamania się iluzji dziesiątej gospodarki świata doprowadziło do ostatecznego odrzucenia socjalizmu przez zmęczone obietnicami polskie społeczeństwo.
II
Wzrost dobrobytu miała zapewnić oparta na naukowych przesłankach gospodarka planowa, stąd też wszelkie decyzje dotyczące produkcji i dystrybucji podejmowano odgórnie. Władza decydowała nie tylko o tym, co obywatele będą jeść, ale też, jak należy to coś przyrządzić. Na wzór radziecki otwarto w Warszawie w 1950 roku Instytut Naukowo-Badawczy Handlu i Żywienia Zbiorowego. Opracowywał on jadłospisy i receptury dań obowiązujące we wszystkich lokalach gastronomicznych w Polsce. Receptury te miały nie tylko zapewnić „zdrowotność” potraw, ale przede wszystkim umożliwić pełną kontrolę nad wykorzystaniem surowców spożywczych. Socjalistyczna gospodarka planowa doprowadziła w ten sposób do ujednolicenia i uproszczenia restauracyjnych menu, a co za tym idzie, do ujednolicenia smaku kilku pokoleń Polaków, do zaniku polskich tradycji kulinarnych i kuchni regionalnych.
Wprowadzone w czasach stalinowskich obowiązkowe receptury nie zniknęły nawet w tak liberalnym, wydawałoby się, momencie, jak popaździernikowa odwilż14. 3 stycznia 1957 roku Ministerstwo Handlu Wewnętrznego wprowadziło zarządzenie, na mocy którego wszystkie zakłady gastronomiczne, zarówno państwowe, jak i prywatne, zobowiązano do wytwarzania potraw i napojów wyłącznie na podstawie zatwierdzonych przepisów kulinarnych15. Listy przepisów nie były dziełem szefów kuchni, ustalały je… prezydia wojewódzkich rad narodowych. Obowiązywały one we wszystkich bądź tylko w wybranych zakładach gastronomicznych położonych na terenie danego województwa. Jeśli jakiś lokal chciał zabłysnąć oryginalną potrawą, musiał ubiegać się o jej zatwierdzenie przez właściwą radę narodową. W przepisie musiała być podana zarówno waga surowców i gotowego wyrobu, jak i pozostałych po jego przyrządzeniu resztek, co miało zapewne zapobiegać kradzieżom cennego surowca. Komunistyczna władza starała się kontrolować wszystko, nawet kości i okrawki tłuszczu. Chwilowa odwilż sprawiła, że można było w piśmie branżowym obśmiać ten model zarządzania. „Przemysł Gastronomiczny” zdumiewa się zatem w styczniu 1957 roku:
Nawet dla gorących zwolenników centralnie ustalonych receptur absurdem są fakty konieczności zatwierdzania przez Ministra Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z Ministrem Zdrowia receptury np. na kawę po turecku czy też piwo grzane z przyprawami16.
Ingerencja w restauracyjne receptury miała też inny, ideologiczny cel. Pożądany przez władze typ patriotyzmu miał charakter propaństwowy i centralistyczny. Nie było w nim miejsca na patriotyzm lokalny, regionalizmy czy kultywowanie zwyczajów mniejszości etnicznych. Regionalizm był w PRL-u „kłopotliwym separatyzmem i przyciasną prowincjonalnością”17, przywodzącymi na myśl „mroczne” czasy rozbicia dzielnicowego. Nie dbano przy tym o kultywowanie bogatych tradycji kuchni staropolskiej. Jak pisze Tadeusz Czekalski, „apele na łamach prasy lat 60. o rozwój gastronomii były także połączone z ironiczną uwagą, że nikt nie troszczy się o podtrzymanie tradycji kuchni polskiej, a Polska jako jedyny kraj w Europie nie propaguje kuchni narodowej”18. Dopiero za czasów Gierka postanowiono naprawić ten błąd „i wkrótce, jak grzyby po deszczu, zaczęły powstawać gospody, zajazdy, karczmy, w których przebrane w stroje ludowe kelnerki serwowały namiastkę tradycji”19. Rozsiane po całej Polsce gospody posiadały zwykle podobny, najczęściej góralski wystrój, a dania w nich serwowane nie miały wiele wspólnego z kuchnią danego regionu. Zdarzało się na przykład, że w Siedlcach lub w Białymstoku otwierano „Karczmę Słupską”.
Partia wytyczała też nowe kierunki w handlu i gastronomii. Oto garść przykładów pokazujących, jak wielki był wpływ czynników politycznych na tę apolityczną, zdawałoby się, sferę życia codziennego Polaków. Na przykład w ramach realizacji uchwały VII Plenum KCPZPR w 1966 roku przemysł gastronomiczny został zobowiązany przez Ministerstwo Handlu Wewnętrznego do „wydatnej poprawy działalności przez rozszerzenie asortymentu potraw i zróżnicowanie usług” oraz do „podniesienia jakości potraw i naparów kawy”20. V Zjazd PZPR w listopadzie 1968 roku przyniósł tendencje modernizacyjne – w handlu zamkniętym zaczęto dyskutować na temat „skuteczniejszej i szerszej niż dotychczas reklamy” oraz troszczyć się o „dalszy rozwój nowoczesnych form sprzedaży”, takich jak preselekcja, samoobsługa i dostawy do domu21. Uchwały VI Zjazdu PZPR z 1971 roku zainspirowały krakowskie przedsiębiorstwo „Konsumy” do wytyczenia odpowiednich kierunków zmierzających do „humanizacji w handlu wewnętrznym i usługach”. Miało się to łączyć z rzetelnością i uczciwością w obsłudze klientów oraz doprowadzeniem „do estetycznych wyglądów sklepów, bufetów, kasyn i stołówek”22. Z kolei Biuro Polityczne KCPZPR rozważało możliwość dodawania do kiełbas soi, a na jednym z posiedzeń poleciło „zabezpieczyć terminowe wykonanie zadania zaopatrzenia klasy robotniczej w ziemniaki na zimę. Polecono utrzymać w dużych ośrodkach robotniczych ubiegłoroczne relacje dostaw ziemniaków I i II klasy”23. Władza chętnie mieszała w garnkach swoich obywateli, idąc za przykładem Związku Radzieckiego, gdzie książki kucharskie rozpoczynały się niekiedy przywołaniem programu zjazdu KPZR24.
O wyżywienie narodu troszczyli się też pierwsi sekretarze. Celował w tym zwłaszcza Władysław Gomułka. Tak charakteryzował go późniejszy wicepremier Józef Tejchma:
On się zajmował dosłownie wszystkim, najdrobniejszymi szczegółami. Potrafił godzinami rozpatrywać kwestię, dlaczego w tym roku zboże dało 20 kwintali z hektara, a rok wcześniej 25. Analizował, ile jest cukru w burakach cukrowych, pouczał na odbywających się w KC naradach, co robić z liśćmi buraków, żeby je dobrze zakisić, bo inaczej krowy nie będą miały co jeść. To go bardzo interesowało, potrafił o tym rozprawiać całymi godzinami25.
Towarzysz Wiesław denerwował się też nadmiernym pogłowiem koni, które zjadały zbyt dużo paszy i rozmiarami eksportu jaj, który uznawał za nieopłacalny. „Nie uratujecie naszej gospodarki w ten sposób, nawet jeśli wywieziecie za granicę swoje jaja” – wrzeszczał Gomułka do jednego z urzędników państwowych26.
Władza nadzorowała obyczaje swoich członków i całego narodu. W poufnym piśmie KCPZPR skierowanym w maju 1950 roku do własnego aparatu czytamy:
Kawiarniane politykierstwo sprzeczne z wszelkim pojęciem proletariackiej etyki jest narowem niegodnym aktywisty partyjnego, świadczącym o jego odrywaniu się od Partii, niechybnie osłabia odporność wobec wroga klasowego27.
Z życia kawiarnianego władza nie spuszczała oka, instalując przy stolikach żywe podsłuchy w postaci charakterystycznych smutnych panów w płaszczach, kapeluszach i z szeroko rozłożoną gazetą przed oczami. Ingerowała też bezpośrednio w upodobania i nawyki swoich obywateli, wprowadzając obowiązek zamawiania zakąski do każdego kieliszka alkoholu albo kufla piwa. „Jeśli milicjant widział przez szybę, że kelner niesie tacę z wódką bez kanapek czy koreczków, to mógł wejść do lokalu i wylegitymować” – mówi dawna kelnerka z Nowej Huty28. Obowiązek był przestrzegany zazwyczaj tylko połowicznie. Klienci zamawiali koreczki, jajeczka czy śledziki, ale nie zjadali ich, co prowadziło do powstania kategorii dań „przechodnich”, serwowanych kolejnym konsumentom, zazwyczaj świadomym, że są to niejadalne atrapy.
Ideologia rządziła też produkcją rolną. „Ponieważ bez rynku nie udawało się stworzyć systemu motywującego ludzi do solidnej, efektywnej pracy, próbowano ich do niej przekonać, zastępując mechanizmy rynkowe akcjami propagandowymi”29. Sprzężona z ideologią gospodarka funkcjonowała na zasadzie wielkich zrywów, akcji i czynów, wpisanych w komunistyczny rok obrzędowy. Na wsi regularnie podejmowano zobowiązania z okazji komunistycznych świąt, skorelowanych z następującymi po sobie akcjami: akcją siewną na 1 maja, akcją żniwno-omłotową na oficjalne dożynki oraz akcją jesienną, którą można się było włączyć w obchody rewolucji październikowej. Z okazji okrągłych rocznic narodzin Polski Ludowej wieś podejmowała się szczególnie imponujących „czynów produkcyjnych”. Podobnie było w mieście, gdzie przemysł spożywczy i handel mobilizowały wszystkie siły w okolicach świąt, w tym również – a może nawet przede wszystkim – katolickich.
Peerelowska prasa lubiła rozpisywać się o „dobrodziejstwach ustroju socjalistycznego”. Michał Głowiński notował w latach 70.:
W systemie, w którym wszystko reguluje państwo, najmniejsza rzecz jest dobrodziejstwem z jego strony (i – oczywiście – partii). Dobrodziejstwem są elementarne urządzenia socjalne, istniejące we wszystkich jako tako cywilizowanych krajach, choćby żłobki i przedszkola czy stołówki w zakładach pracy. Dobrodziejstwem może być np. sprowadzenie bananów w okresie świątecznym. Władza występuje w roli filantropa, społeczeństwo traktowane jest jako bierny podmiot wielkopańskiej łaskawości30.
Ta centralizacja niosła jednak ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Skoro w kompetencjach władzy komunistycznej pozostawały produkcja, eksport i import żywności, organizacja zaopatrzenia, ustalanie cen, a nawet receptur serwowanych potraw, nic dziwnego, że protesty przeciwko podwyżkom cen mięsa za każdym razem nabierały charakteru wystąpień politycznych. Ideologizacja i upolitycznianie tej sfery obracało się ostatecznie przeciw samej władzy.
III
Ślepa kuchnia wpisuje się w coraz bardziej popularny nurt badań określany jako food studies – nurt, który jednoczy wysiłki wielu różnych dyscyplin. Rozważania nad miejscem jedzenia w kulturze zapoczątkowali antropolodzy, trudno przecież wyobrazić sobie „badania antropologiczne nad rodziną, hierarchią społeczną czy religią, które pomijałyby komponent jedzenia”31. Jedną z pierwszych przedstawicielek tej nauki, która dostrzegła wielkie znaczenie praktyk kulinarnych dla rozumienia kultury, była Margaret Mead. Pracowała ona w powołanym przez Ministerstwo Obrony USA w 1941 roku Komitecie Zwyczajów Żywieniowych, dzięki czemu mogła swoje spostrzeżenia naukowe zastosować w praktyce. Kolejnym antropologiem kładącym podwaliny pod nowy kierunek badań był Claude Lévi-Strauss, którego klasyczna już teoria trójkąta kulinarnego ujrzała światło dzienne w 1965 roku32. Lévi-Strauss widział w kuchni drugą obok mowy powszechną formę ludzkiej działalności. Była ona dla niego rodzajem kodu, w którym zawiera się cała struktura danego społeczeństwa. Tym tropem podążała też Mary Douglas, traktująca „wybory żywieniowe jako system symboliczno-semantyczny, który można odkodować, ujawniając znaczenie rytuałów i konwencji przygotowywania jedzenia i dzielenia się nim”33. W przeciwieństwie do Lévi-Straussa nie doszukiwała się jednak wspólnych dla całej ludzkości zasad kulinarnych, a swoje badania zawężała do jednego kręgu kulturowego, np. w słynnej książce Czystość i zmaza starała się uporządkować i zrozumieć reguły dietetyczne dawnych Izraelitów34. O globalnych implikacjach wyborów żywieniowych w historii pisał inny amerykański antropolog Sidney Mintz w wydanym w połowie lat 80. klasycznym już dziele Sweetness and Power, poświęconym roli cukru w dziejach nowożytnych.
Wśród teorii socjologicznych próbujących wytłumaczyć miejsce jedzenia w kulturze niezwykle ważna była teoria habitusu przedstawiona przez Pierre’a Bourdieu w jego książce Dystynkcja, wydanej w Paryżu w 1979 roku35. Wedle tej teorii różne wzory jedzenia związane są z przynależnością klasową i zależą od habitusu, czyli wyuczonych i zinterioryzowanych w procesie socjalizacji norm i zwyczajów36. „Różne habitusy decydują o różnych stylach życia, o wyborach i zachowaniach typowych dla poszczególnych klas społecznych czy frakcji”37. Zwyczaje kulinarne, takie jak pory spożywania posiłków, sposoby ich serwowania, zachowanie przy stole czy sam wybór produktów i dań są częścią kapitału kulturowego i wyznaczają miejsce jednostki w społeczeństwie.
Początek badań nad historią jedzenia zawdzięczamy francuskiej szkole Annales, pierwotnie zajmującej się badaniami ilościowymi nad produktami spożywanymi przez określone grupy społeczne. Fernand Braudel, który stał na czele projektu badania racji żywnościowych, potrafił jednak wykroczyć daleko poza czystą statystykę. „Lider szkoły «Annales», wypowiadając się o trwałych połączeniach smakowych jako determinantach dziejów jedzenia, wskazywał na rolę estetyki kulinarnej i utrwalonych wzorców kulinarnych dla handlu przyprawami, powstawania globalnych powiązań handlowych i wiedzy o świecie”38. Dopiero jednak ostatnie dekady wieku XX przyniosły szersze zainteresowanie tak nieuchwytnymi, zdawałoby się tematami, jak historia smaku, którą na gruncie francuskim rozwijał m.in. Jean Louis Flandrin, twórca francuskiej szkoły kulturowej historii kuchni. Jarosław Dumanowski mówi nawet o zaistniałym wówczas „przełomie historiograficznym”, który doprowadził do rozwoju nowej subdyscypliny – historii kulinarnej. To widoczne w wielu dziedzinach nauk humanistycznych i społecznych wzmożone zainteresowanie jedzeniem sprawiło, że food studies można obecnie studiować na wielu uczelniach na całym świecie, rozwijają się zajmujące się tą tematyką centra, organizowane są międzynarodowe konferencje, mnożą się publikacje.
Nie brak również polskich badaczy, którzy poświęcili swoje prace zagadnieniom związanym z jedzeniem. Wśród zajmujących się peerelowską kuchnią są zarówno historycy, jak i socjologowie, antropologowie i kulturoznawcy. Do najważniejszych opublikowanych przez nich książek należą: PRL na widelcu Błażeja Brzostka, Społeczeństwo kolejki. O doświadczeniach niedoboru 1945 – 1989 Małgorzaty Mazurek, Tylnymi drzwiami. Czarny rynek w Polsce 1944 – 1989 Jerzego Kochanowskiego, Bilety do sklepu. Handel reglamentowany w PRLAndrzeja Zawistowskiego, Historia pijaństwa w czasach PRLKrzysztofa Kosińskiego, Puste półki: problem zaopatrzenia ludności w artykuły powszechnego użytku w Polsce w latach 1949 – 1956 Mariusza Jastrząba, Afera mięsna: fakty i konteksty Dariusza Jarosza i Marii Pasztor. Już ten krótki i dalece niepełny przegląd tytułów wskazuje, że jedzenie w PRL-u od dawna nie jest historiograficzną białą plamą. Brak było jednak do tej pory książki w całościowy sposób zderzającej ideologiczne założenia komunizmu z kuchenną rzeczywistością Polski Ludowej39. Dlatego, wspierając się wiedzą na temat rozwiązań stosowanych w innych państwach totalitarnych, pokusiłam się o próbę przedstawienia, w jaki sposób ideologizowano w PRL-u sferę związaną z produkcją, dystrybucją i konsumpcją żywności.
IV
Praca w założeniu nie ma być jedynie syntezą. Staram się w niej wykraczać poza dotychczasowe ustalenia badaczy, szukam nowych tropów, stawiam nowe pytania. Mało na przykład obecnym w polskiej nauce tematem są, o dziwo, obchodzone z niezwykłą pompą, utrwalone na taśmach kronik i w zbiorowej pamięci peerelowskie dożynki. Nikt chyba też dotąd nie pokusił się o monografię poświęconą peerelowskim głodówkom politycznym ani ingerencjom cenzury w teksty (i obrazy) dotyczące jedzenia, nie ma też opracowań dotyczących kulinariów w Telewizji Polskiej czy tytułowej „ślepej kuchni”. Badając te i inne tematy, posiłkowałam się heterogenicznymi źródłami. Przede wszystkim były to archiwalia, których poszukiwałam w czterech instytucjach: Instytucie Pamięci Narodowej, Archiwum Akt Nowych w Warszawie, Archiwum Narodowym w Krakowie oraz Archiwum Państwowym w Gdańsku. Skupiłam się przy tym głównie na zbiorach dokumentów rzadko wykorzystywanych w badaniach nad jedzeniem, takich jak zespoły archiwaliów wytworzonych przez organizatorów i nadzorców peerelowskich świąt państwowych czy – świetnie pokazujące zderzenie ideologii z rzeczywistością dnia codziennego – protokoły posiedzeń podstawowej organizacji partyjnej (POP) PZPR Państwowego Przedsiębiorstwa Handlowego „Konsumy” w Krakowie. Korzystałam także z domowego archiwum zgromadzonego przez mojego ojca w czasie karnawału „Solidarności”, w którym aktywnie uczestniczył. Drugim niezwykle istotnym źródłem była prasa, w pewnej części też pochodząca z rodzinnych zasobów: wybrzeżowe dzienniki, ogólnopolskie tygodniki i miesięczniki, pisma kobiece i satyryczne z okresu PRL-u i późniejsze. Dodatkową pomocą służył mi zbiór wycinków prasowych Telewizji Polskiej, przechowywany obecnie w Archiwum Akt Nowych. Nie mogło też zabraknąć źródeł drukowanych: aktów prawnych, pamiętników, dzienników, zbiorów wspomnień i peerelowskich dowcipów. Osobną kategorię stanowiły kluczowe dla interesującego nas zagadnienia książki kucharskie i poradniki. Wiele z nich pochodziło z rodzinnej kolekcji prof. Agnieszki Pollo, której za wszechstronną pomoc i cenne rady bardzo dziękuję.
W mojej pracy posiłkowałam się również źródłami wywołanymi, przy których zatrzymam się na dłużej. Przez kilka lat zbierałam relacje dotyczące konkretnych zagadnień: pomocy żywnościowej dla kraju, wegetarianizmu, recepcji niektórych importowanych produktów itp. Niekiedy udawałam się w Polskę, by przeprowadzić wywiady z ekspertami i świadkami opisywanych przeze mnie historii. Pojechałam np. do stacji hodowlanych PAN-u w Popielnie i Białowieży czy do nowohuckich lokali, których właścicielki chętnie dzielą się wspomnieniami z czasów socjalistycznej gastronomii. Uzupełniającym świadectwem było dla mnie 116 obszernych, często kilkunastostronicowych, zawierających 21 pytań wywiadów kwestionariuszowych, które pod moim kierunkiem przeprowadzili studenci gdańskiej etnologii w latach 2016 – 2019. Respondentami byli najczęściej członkowie ich rodzin lub znajomi, dla których okres PRL-u stanowił część ich dorosłego życia. Pochodzili oni z różnych miejscowości: od małych wiosek na południu Polski po Łódź, Warszawę czy Gdynię40. Reprezentowali też bardzo zróżnicowane zawody i poziom wykształcenia. Co istotne, różny też mieli stosunek do peerelowskiej rzeczywistości. Niektórzy podchodzili do niej pragmatycznie lub obojętnie, inni kontestowali ją z młodzieńczą zapalczywością, jeszcze inni okazali się beneficjentami systemu. Dzięki temu można było prześledzić całe spektrum postaw i uzyskać nieoczywiste czasami wyniki.
Posiłkując się kategorią źródeł wywołanych, wchodzimy na wciąż niepewny grunt dziedziny zwanej „historią mówioną”. Oral history, uprawiana w krajach anglosaskich od połowy XX wieku, miała oddać głos „zwykłemu obywatelowi”, pokazując oddolną perspektywę dziejów. Jej drugi etap, datowany na późne lata 70. XX wieku i ściśle związany ze zwrotem lingwistycznym w humanistyce, charakteryzował się odejściem od traktowania wywiadów „jako źródła wiedzy o historycznych faktach na rzecz zainteresowania pamięcią i subiektywnością rozmówców”. Miało to ukazać „społeczne mechanizmy tworzenia pamięci, narracji, zbiorowych mitów i ideologii”41. W tym też kierunku idą współczesne definicje oral history, które kładą coraz większy nacisk na narratora i jego indywidualne doświadczanie przeszłości42.
Oral history stała się też niezwykle przydatnym narzędziem w coraz bardziej popularnych badaniach nad codziennością, pozwalając opisać nie tylko „wydarzenia niezwykłe, «historyczne» i wspomnienia ich uczestników lub świadków, ale też wydarzenia powtarzalne, rutynę dnia codziennego”43. Dzięki tej metodzie badacz historii najnowszej ma także szansę postawić pytania, które nigdy wcześniej nie zostały zadane, uzupełnić swoją wiedzę i poszerzyć perspektywę badawczą. Czyha jednak na niego wiele zasadzek. Przez cały czas musi zmagać się „z pamięcią swoich rozmówców, ukształtowaną przez późniejsze przeżycia i przeczytane książki, a także z emocjami i wypieraniem niektórych tematów”44. Z tego też powodu tradycyjna historiografia pozytywistyczna zarzuca oral history subiektywizm, chwiejność i zniekształcanie faktów. Jeden z prekursorów tej dziedziny, Alessandro Portelli, widzi w tym jednak jej siłę. Traktuje on wywiad jako „subiektywny akt pamięci, który może zawierać (i zwykle zawiera) błędy, faktograficzne nieścisłości, mylne, nieoparte na faktach interpretacje. Podkreśla jednak od razu, że błędy, przerysowania, mity mogą zaprowadzić nas ponad fakty – do znaczeń, jakie rozmówcy im przypisują, po to, by nabrały sensu w ich opowieściach”45. Jak pisze Tomasz Rakowski, „to, co ludzie «mówią i co gadają», ale i szerzej – to, co robią, co wspominają, czym się fascynują albo o czym milczą, ma również znaczenie dla rekonstruowania i rozumienia tego, «jak było»”46.
W moich badaniach nad propagandą i wyobrażeniami społecznymi otaczającymi sferę jedzenia w PRL-u często ważniejsze od faktów są opinie i plotki, których powtarzalność mogę zbadać dzięki dość dużej próbce zgromadzonych świadectw. Wiadomości zaczerpnięte z wywiadów staram się też każdorazowo konfrontować ze źródłami pisanymi, na własnym przykładzie wiedząc, jak kręte mogą być labirynty ludzkiej pamięci. Przechowałam w nich na przykład pierwsze, eksperymentalne jeszcze kartki na mięso wydrukowane na prostokątnym blankiecie podzielonym na trzy różnokolorowe odcinki. Pamiętam, jak w ciemnym korytarzu pokazywał mi je wyraźnie podekscytowany nimi tata. Być może były to wyemitowane specjalnie na święta bony towarowe z grudnia 1980 roku. Nigdzie jednak do tej pory nie natrafiłam na ich ślad, co wcale nie musi oznaczać, że nigdy nie istniały, lecz że – dokumentnie „wykupione” przez spragnionych świątecznej szynki Polaków – nie trafiły do żadnej ze znanych mi kolekcji kartek. Być może jednak cała ta scena i ten bardzo plastyczny obraz pierwszych, kolorowych kartek są tylko wizją z mojego dobrze zapamiętanego dziecięcego snu.
I tu dochodzę do ostatniej kategorii wykorzystanych przeze mnie źródeł. W mojej książce znajdą się dyskretne elementy autoetnograficzne, pisane z perspektywy „uczestnika życia społecznego”47. Ta książka jest więc również opowieścią nostalgiczną o świecie mojego dzieciństwa i kuchennych przygodach moich najbliższych. A napisał ją urodzony w okresie gierkowskiej prosperity niejadek, marzący o tym, aby wielkie kotlety i parujące talerze zupy zostały wreszcie zastąpione przez wieszczone w mediach „kosmiczne jedzenie” z tubek. Tęskniący do zachodnich zup w puszkach i kolorowych napojów w kartonikach z pszczółką Mają. I do koncentratu pomidorowego z albańskiej Tirany. A jednocześnie przez cały rok wyczekujący jedynych w swoim rodzaju pomidorów „z czubkiem” i zielonego groszku z ogródka dziadków. Te kilkanaście lat spędzonych w egzotycznym dla młodszych pokoleń świecie PRL-u było rodzajem obserwacji uczestniczącej, w której kuchnia bardzo często wchodziła w relacje z historią. Tak było podczas strajków sierpniowych, gdy do ustawionej przed Stocznią Gdańską skarbony wrzuciłam datek na jedzenie dla wykuwających również i moją przyszłość robotników. Tak było też rok później, gdy po raz pierwszy w życiu jadłam kanapkę z łososiem, którą tata przyniósł z I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność”. I tuż po stanie wojennym, gdy ojciec stracił pracę, a wraz z nią kartki dla całej rodziny.
Sama książka też weszła w niespodziewane relacje z historią. Gdy zaczynałam ją pisać w marcu 2020 roku, z okien mieszkania rodziców, podobnie jak w stanie wojennym, widziałam długie kolejki po chleb. Początki pandemii już na zawsze kojarzyć mi się będą z robieniem zapasów, a kolejnych kilka tygodni spędzonych w całkowitym zamknięciu – z brakami w domowej spiżarce, racjonowaniem resztek żywności i iście peerelowskimi przepisami. Wolny rynek i my, konsumenci, szybko otrząsnęliśmy się z szoku i poradziliśmy sobie z tym nowym dziejowym wyzwaniem. Przepojona ideologią gospodarka socjalistyczna nie radziła sobie nawet z klęską urodzaju. Dlatego słowo „smacznego” mogło brzmieć w tamtych czasach jak dowcip.
I
Jak cię najskładniej rozoraćz reform najpiękniejszą reformą,by zamiast wołu traktorawiązać – pod gruszą polną
– tak pisał w czasach stalinowskich poeta i działacz ruchu ludowego Józef Ozga-Michalski w wierszu Myślałem o tobie, ziemio1. Znękana wojną polska wieś rzeczywiście potrzebowała zmian własnościowych. Druga Rzeczpospolita, pomimo dwóch ustaw o reformie rolnej (z 1920 i 1925 roku) nie rozwiązała do końca kwestii agrarnej. W okresie międzywojennym zamożni ziemianie, stanowiący zaledwie 0,2% mieszkańców wsi, byli w posiadaniu 47,3% ziemi uprawnej i lasów2. Ogłoszony 6 września 1944 roku przez PKWN dekret o reformie rolnej był więc przez chłopów witany z nadzieją.
Zgodnie z artykułem 2 dekretu na cele reformy przekazano ziemię należącą do Niemców albo osób skazanych za zdradę lub dezercję, co stało się doskonałym wytrychem do wywłaszczania ziemian, którym po wojnie stawiano właśnie takie zarzuty. Parcelacji podlegały też majątki o rozmiarze przekraczającym łącznie 100 ha powierzchni ogólnej bądź 50 ha użytków rolnych, z wyjątkiem gruntów znajdujących się na tzw. Ziemiach Odzyskanych, gdzie postanowienia dekretu dotyczyły majątków powyżej 100 ha powierzchni, niezależnie od wielkości znajdujących się na niej użytków rolnych. Majątki te przechodziły na własność skarbu państwa bez odszkodowania. Jak jeszcze w latach 70. głosiła propaganda, „reforma rolna była wielkim wydarzeniem politycznym, gdyż po raz pierwszy w historii został zaspokojony odwieczny głód ziemi”3. Reforma rzeczywiście przekazała ziemię w ręce ponad miliona złaknionych jej chłopskich rodzin, nie zlikwidowała jednak dotkliwego już przed wojną problemu nadmiernego rozdrobnienia gruntów. W 1946 roku prawie 60% gospodarstw stanowiły gospodarstwa karłowate i małorolne (do 5 ha), które nie były w stanie niczego produkować na rynek. Głównym i słabo maskowanym celem politycznym reformy była natomiast likwidacja ziemiaństwa jako warstwy społecznej.
Nadania chłopom aktów własności ziemi przybierały niekiedy ostentacyjnie okazałą oprawę. W listopadzie 1944 roku w opuszczonym pośpiesznie przez hrabiego Alfreda Potockiego zamku w Łańcucie wydano z okazji zakończenia pierwszego etapu reformy rolnej ucztę, w której obok przedstawicieli PKWN-u, sekretarzy partii oraz dowódców I Frontu Ukraińskiego do przybranych kwietnymi girlandami pałacowych stołów zasiedli chłopi folwarczni z ordynacji Potockich – prawdziwi bohaterowie tego dnia. Pełnomocnik do spraw reformy w powiecie przeworskim od razu poczuł się na swoim miejscu. „Ot, siedzę sobie na tym pańskim fotelu i widzę, że to całkiem nieźle na nim siedzieć. Umieli panowie za naszą krwawicę urządzać sobie wygodne życie, a teraz to nam się przyda”4 – mówił, nie zdając sobie sprawy z tego, że karnawałowy pomysł z odwróceniem ról przy stole był tylko propagandowym chwytem nowej władzy, która daleka była od idei uczynienia z chłopa króla.
II
W okresie planu sześcioletniego (1950 – 1955) starano się zrealizować w polskiej gospodarce tezę Marksa o prymacie produkcji nad konsumpcją. Wcielano ją w życie w jej najbardziej zwulgaryzowanej wersji, opracowanej i głoszonej przez Józefa Stalina. Zakładała ona prymat wytwarzania środków produkcji nad produkcją „środków spożycia”5. Państwo skupiało się na rozwoju przemysłu, zwłaszcza ciężkiego, co prowadziło do niedoinwestowania rolnictwa oraz ciągłego drenowania rolniczej siły roboczej poprzez odpływ młodych mieszkańców wsi na wielkie budowy socjalizmu. Niepewność przyszłości, nadmierne opodatkowanie i brak kredytów, brak możliwości zakupu materiałów budowlanych, nawozów sztucznych, ziarna siewnego i maszyn rolniczych, celowe niszczenie przez państwo większych chłopskich gospodarstw rolnych, a także odgórna likwidacja struktur tradycyjnej spółdzielczości wiejskiej (w tym kas kredytowych), budowanych z mozołem od końca XIX wieku – wszystko to razem doprowadziło do głębokiego kryzysu rolnictwa indywidualnego, który pociągnął za sobą kryzys zaopatrzenia w żywność. Dość powiedzieć, że dopiero w 1955 roku udało się uzyskać średni dochód gospodarstwa rolnego porównywalny z tym z roku 1949.
Ogromny wpływ na takie, a nie inne wyniki miała też próba skolektywizowania polskiej wsi na wzór radziecki, zgodnie z Leninowską wykładnią o kapitalistycznym charakterze gospodarstw indywidualnych, skazanych wyrokiem Historii na niechybną likwidację. Idea ta nie była z początku szczególnie bliska polskiemu obozowi władzy, zwłaszcza środowisku związanemu z Władysławem Gomułką. Gdy w czasie wizyty polskiej delegacji w Moskwie w marcu 1945 roku towarzysz Wiesław spytał Stalina o przyszłość kolektywizacji w naszym kraju, przywódca ZSRR miał odpowiedzieć: „Trzeba wypowiedzieć się jasno przeciw kolektywizacji, należy wykluczyć kolektywizację. U nas kolektywizacja stała się możliwa i aktualna dopiero po dwunastu latach władzy radzieckiej. Kolektywizacja gospodarstw chłopskich u was to jest zupełna fantazja”6. Część polskich komunistów wzięła te słowa za dobrą monetę, Stalin jednak, mimo własnych złych doświadczeń, nie wyrzekł się nigdy kolektywizacji jako jednego z filarów systemu komunistycznego i – gdy tylko mógł przestać liczyć się z opinią międzynarodową – przystąpił do wprowadzania tego modelu w krajach satelickich7. Sygnałem do rozpoczęcia akcji była przyjęta 20 czerwca 1948 roku rezolucja Kominformu (Biura Informacyjnego Partii Komunistycznych i Robotniczych) o rozpoczęciu kolektywizacji we wszystkich państwach obozu.
Kolektywizacja po polsku polegała przede wszystkim na zrzeszaniu indywidualnych gospodarstw w spółdzielnie produkcyjne, zwane potocznie, z pewną dozą odrazy, „kołchozami”. Oficjalnie polityka uspołecznienia miała doprowadzić do likwidacji wyzysku ekonomicznego na wsi, za który odpowiedzialnością obciążano kułaków, czyli bogaczy wiejskich eksploatujących biedniejszych od siebie chłopów. W rzeczywistości chodziło o kontrolę nad produkcją i handlem płodami rolnymi, łatwiejsze egzekwowanie dostaw obowiązkowych oraz podporządkowanie sobie przez komunistyczne państwo całej klasy chłopskiej. Jak pisze badacz tego zagadnienia Grzegorz Miernik, „uważano, że socjalizmu nie można zbudować, gdy w rolnictwie nie ograniczy się, a następnie nie zlikwiduje własności prywatnej. Zakładano, że tylko spółdzielnie produkcyjne i państwowe gospodarstwa rolne, wyposażone w maszyny oraz wsparte kadrami agrotechników i zootechników, staną się wysokowydajnymi gospodarstwami i będą w stanie sprostać wzrastającemu zapotrzebowaniu miast na żywność”8. Mechanizacja rolnictwa uspołecznionego miała też ułatwić migrację ludności wiejskiej do miast, zwalniając od pługa i kosy tak potrzebne do budowy przemysłu ręce. Przemysł z kolei miał zapewnić, wedle słów ministra Hilarego Minca, „osiągnięcie, przewidziane planem, szybkiego, niedostępnego w kapitalistycznych warunkach tempa wszechstronnego rozwoju rolnictwa”9.
Nowo powstające spółdzielnie otoczone były ze strony państwa szczególna troską: umarzano im część kredytów inwestycyjnych, udzielano pomocy budowlanej i agronomicznej. Przeznaczane dla nich przydziały nawozów sztucznych sięgały ponad 200% puli przypadającej na rolnictwo indywidualne. Podobnie było w wypadku towarów reglamentowanych i pasz. Zdecydowanie korzystniejsze były też warunki, na jakich spółdzielnie wykonywały obowiązkowe dostawy produktów rolnych. Pomimo licznych, oferowanych przez spółdzielnie zachęt materialnych (członkowie spółdzielni przestawali chociażby podlegać restrykcyjnemu systemowi podatkowemu), „dobrowolny” zaciąg spotykał się ze zdecydowanym oporem ze strony chłopów, broniących własnej, często przyznanej im niedawno w ramach reformy rolnej, ziemi. „O skali obaw przed kolektywizacją świadczy fakt, że samo pojawienie się samochodu na wsi, którym przyjechali miejscy agitatorzy, zwykle powodowało panikę. Chłopi chowali się w piwnicach, stodołach, na strychach lub uciekali do pobliskiego lasu”10. Słychać było głosy, że kołchoz jest gorszy od pożaru, „bo po pożarze można się odbudować, a tu już nic nie pomoże”11. Polska wieś popadła w apatię: ograniczono prace rolne, zakupy narzędzi, nawozów rolnych. Rosło pijaństwo – w myśl zasady, że lepiej przepić niż oddać władzy.
Władza zaś próbowała przekonać chłopów do kolektywizacji za pomocą rozbudowanej machiny propagandowej, której nieodzownym trybikiem była poezja socrealistyczna. Małorolny chłop w wierszu Wiktora Woroszylskiego obiecywał przyszłym członkom spółdzielni nie tylko świetlaną przyszłość, ale i natychmiastową obfitość dóbr wszelakich, jak po wypowiedzeniu zaklęcia: „Stoliczku, nakryj się”:
Przypatrzcie się tera,Jak się kołacz na frędzlastymRęczniku rozpiera.Jak kiełbasy, mięsa sunąNiby tanecznicy,Jak o misy brzeg uderzaMorze jajecznicy.Myśleliście, głupi Matys,Myśleliście, bieda.Powiem prawdę – i spółdzielniaDarmozjadom nie da.Ale gdy ktoś robić umie,A że umiem – wiecie,Temu lepiej się w spółdzielniNiż samemu wiedzie12.
Wiersz ten miał być zapewne antidotum na powszechne wyobrażenia społeczne łączące kołchozy z nędzą, głodem, wspólnymi żonami i wspólnymi kotłami jako formą zbiorowego żywienia. Były to niewątpliwie reminiscencje okupacji sowieckiej i doświadczeń łagrowych wielu wywiezionych na Wschód Polaków. Wyobrażenia te były tak silnie zakodowane w społeczności wiejskiej, że gdy w okolicach Sulejowa do powstającego tam ośrodka wypoczynkowego przywieziono trzy wielkie kotły kuchenne, zaczęli zjeżdżać się chłopi pragnący obejrzeć „kotły kołchozowe”13. W takich kotłach nie mogło warzyć się nic dobrego: jeden z chłopów straszył na zebraniu, że w nowo założonych spółdzielniach, czy – jak mówił – „spólnotach”, będzie jeszcze gorsza bieda niż teraz, a barszcz „będziecie jedli widelcami”14. Politykę kolektywizacyjną kojarzono nie bez racji z wielkim głodem na Ukrainie z początku lat 30. Jeden z chłopskich pamiętnikarzy wspomina, iż na wieść o początkach kolektywizacji w Polsce zaczęły rozchodzić się wieści, że „w Związku Radzieckim w kołchozach z głodu umierali, że matki dzieci rzucały, a nawet pojadały z głodu”15.
Jeden z byłych działaczy ZMP organizujących spółdzielnie w terenie wspomina:
Brakowało nam rzeczowych argumentów i przede wszystkim dobrych przykładów, bo akurat wszystkie okoliczne spółdzielnie nie mogły wykazać się żadnymi osiągnięciami, a przeciwnie – były przykładem wyjątkowego marnotrawstwa. Toteż wielu z nas, widząc „efekty” pracy istniejących spółdzielni produkcyjnych, niechętnie szło agitować, tym bardziej że nikomu z nas nie udało się przekonać nawet własnych rodziców16.
Jeśli kogoś nie przekonywała poezja sącząca się z ust przemierzających wsie agitatorów, władza stosowała inne metody. Częste były próby zastraszania chłopów – grożono im wyrzuceniem ich dzieci ze szkół i uczelni, podnoszono podatek gruntowy i wymiar dostaw obowiązkowych, nakładano bezzasadne kary administracyjne, wzywano na milicję, bito, aresztowano, rekwirowano dobytek, terroryzowano całe wsie.
Spółdzielnie nie spełniły pokładanych w nich nadziei na nowoczesne i efektywne gospodarowanie. Nie to było jednak głównym celem ich powstania. Tak mówi o tym Jakub Berman w rozmowie z Teresą Torańską:
To prawda, że do spółdzielni się dopłacało, ale czy postęp nie kosztuje? Czy udowodnienie przewagi sektora uspołecznionego nad prywatnym nie powinno kosztować? Musi kosztować! […] Chłop też potrafi wziąć nas za gardło, jeśli nie będziemy mieć żadnych instrumentów oparcia na wsi. Nie wolno być całkowicie zdanym na ich prywatne gospodarstwa17.
Inną modelową formą gospodarowania na wsi były Państwowe Gospodarstwa Rolne, tworzone na znacjonalizowanych nieruchomościach ziemskich od lutego 1949 roku. PGR-y wzorowane były na radzieckich sowchozach i podobnie jak one miały przyczynić się do budowy nowego, bezklasowego społeczeństwa, łącząc i zbliżając do siebie klasę robotniczą i chłopską. Funkcjonujący w nich system brygadowy „wprowadzał nowoczesną terminologię, kojarzącą się przede wszystkim z organizacją pracy fabrycznej, a nie – jak dotychczasowa – z porządkiem folwarcznym”18. W zamyśle partii Państwowe Gospodarstwa Rolne miały być nowoczesnymi przedsiębiorstwami, w których ziemia, środki produkcji oraz jej wytwory należały bezpośrednio do państwa19, rentownymi „fabrykami zboża, mięsa i mleka”20, zapewniającymi stały dopływ produktów na rynek. W rzeczywistości źle zarządzane i nieefektywne PGR-y pochłaniały ponad połowę środków inwestycyjnych przeznaczonych na całe polskie rolnictwo, przynosząc głównie straty.
III
Niewydolność polskiego rolnictwa w prosty sposób wyjaśniał poeta Andrzej Mandalian:
Jeśli traktor nie może orać, jeśli siew nie osiągnie skutku, jeśli łamie się w ręku norma,a od majstra zalatuje wódką.Jeśli zamarł warsztatu ruch,spalił serce motor –to fakt,że działa klasowy wróg21.
W swoim słynnym eseju Osiemnasty brumaire’a Ludwika Bonaparte Karol Marks wyrażał przekonanie, że chłopi nie stanowią odrębnej klasy, nie są w stanie sami bronić swoich interesów klasowych i muszą być w związku z tym reprezentowani przez innych22. Myśl tę kontynuował Lenin, który co prawda dostrzegał w chłopach rewolucyjny potencjał, ale sądził, że przewodzić im powinna bardziej od nich postępowa klasa robotnicza. Lenin podejrzewał też, że wielu gospodarujących na własnej ziemi rolników przejmuje niebezpieczny, kapitalistyczny sposób myślenia23. To właśnie z tej Leninowskiej konstatacji zrodzi się wkrótce wizja groźnego dla zdobyczy rewolucji kułaka. W Polsce główną wytyczną polityki wobec wsi była Stalinowska teza o zaostrzaniu się walki klasowej wraz z Leninowską tzw. formułą trójjedyną, która zakładała oparcie się na biedniaku, utrzymywanie sojuszu ze średniakiem i bezlitosną walkę z kułakiem.
Ideologia górowała tu zdecydowanie nad interesem państwa, zważywszy iż „kułacy” w końcu lat 40. dostarczali czwartą część produkcji rolnej kraju. Jednak zdaniem kierownictwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, to właśnie kułacy i inne wrogie elementy rokrocznie starały się zdezorganizować i utrudnić przeprowadzenie siewu24. Wróg klasowy inspirował ucieczki robotników z PGR-ów, próby załamania akcji żniwnej, niewykonywanie nowych norm. Dopuszczał się dywersji, podpaleń i sabotaży25. Podejrzewano też, że „wrogie elementy, grając na tendencjach kułackich, sobkowstwie nieuświadomionych, usiłują rozpętać spekulację i wygłodzić ludność pracującą”26.
W ramach wypowiedzianej kułakom wojny ich gospodarstwa obciążano wysokimi podatkami gruntowymi, dodatkowymi składkami i wyśrubowanymi kontyngentami. Przede wszystkim jednak rozpętano przeciw nim kampanię propagandową. Kułakami straszyło radio, straszyła też nimi polska kinematografia: w Jasnych łanach Eugeniusza Cękalskiego z 1947 roku kułacy demolowali świetlicę, w Gromadzie Jerzego Kawalerowicza z 1952 roku kułak zaorał drogę do spółdzielczego młyna. W literaturze socrealistycznej przedstawiano ich jako brzuchatych skąpców i zdeklarowanych przeciwników postępu technicznego. W wierszach dla dzieci warczały na nich psy, a sufit sam pękał, by ujawnić ukrywane przez nich na strychu zboże27.
Główną zbrodnią, jaką zarzucano kułakom, było bojkotowanie przez nich dostaw obowiązkowych. Jeszcze w sierpniu 1944 roku PKWN wprowadził wojenne świadczenia rzeczowe w miejsce kontyngentów nakładanych przez niemieckiego okupanta i – jak głosił Manifest Lipcowy – zabierających chłopu „całą jego krwawicę”28. Nowe przepisy zobowiązywały rolników do dostarczania państwu określonej ilości zbóż, ziemniaków, mięsa, mleka, jaj i innych produktów rolnych. Wymiar świadczeń zależał od wielkości gospodarstwa, jakości gleby i rejonu kraju. W zamian za dostarczone produkty rolnicy otrzymywali tzw. premie, które uprawniały ich do zakupu towarów przemysłowych po relatywnie niskich cenach urzędowych. „Kontyngenty”, jak o nich potocznie mówiono, zostały zniesione w lecie 1946, by zachęcić chłopów do udziału w referendum, jednak załamanie się rynku żywnościowego sprawiło, że już od lipca 1951 zaczęto wprowadzać nowy system dostaw obowiązkowych: najpierw zbóż, potem ziemniaków, a na końcu – mleka oraz żywca. Rząd z góry ustalał ilość zboża, jaka miała zostać skupiona przez aparat Ministerstwa Handlu Wewnętrznego. Za dostarczone produkty płacono mniej niż wynosiły koszty ich wytworzenia, a zatem de facto chłopi zmuszani byli do dotowania państwa.
W prasie publikowano informacje o wioskach, które w terminie wywiązały się z obowiązkowych kontyngentów; przypominano, że „wykonanie dostaw obowiązkowych to patriotyczny obowiązek każdego chłopa, stanowiący wkład w dzieło budownictwa socjalistycznego”29. Na zebraniach partyjnych przemawiano do chłopskich sumień: „Wieś musi zaopatrzyć miasto w żywność, gdyż nie można dopuścić, ażeby budowniczowie Polski Ludowej pozostali głodni”30. Funkcjonowały też bardziej wyrafinowane środki perswazji. Do mieszkańców wsi, którzy nie wywiązali się z dostaw, listy z upomnieniem wysyłali mali członkowie wzorowanej na radzieckich pionierach Organizacji Harcerskiej ZMP. „Poddani takiemu naciskowi adresaci korespondencji regulowali należność wobec państwa, informując o tym dzieci”31.
Agitowali też, jak zwykle, poeci. Wiktor Woroszylski w wierszu Specyfika terenu odmalowywał taki oto obrazek:
Widziałem średniaka, bezpartyjnego,nie zwykłego mównic, scenicznych lamp –łzy, jak rosę, miał w oczach, tłumacząc, dlaczegozboża zdał ponad plan:„Skąpo było ziemi. No bo skąd?Nie dał Bóg, sąsiedzi nie dali.Ale dał mi ziemię ludowy rząd,dał mi ziemię Stalin”.
Widziałem dziewczynę, co ojcu do stóppadała: „Nie róbcie nam wstydu na wsi!Oddajcie, tatulu, należne na skup!I w mieście też są nasi!”32
Wedle oficjalnych przekazów do skupu jechało się jak na wesele. Oto opis takiego radosnego korowodu zawarty w jednej z broszur propagandowych z 1952 roku:
Długi wąż wozów udekorowanych zielenią i transparentami wyruszył w kierunku punktu skupu w Widawie. Na wietrze powiewały czerwone transparenty z wypisanymi na nich hasłami: „Wieziemy Ojczyźnie chleb”, „Niech żyje i krzepnie sojusz robotniczo-chłopski – fundament władzy ludowej, źródło siły naszej Ojczyzny”. Z radosnymi okrzykami na cześć sojuszu robotniczo-chłopskiego podjeżdżali chłopi z Brzykowa do punktu skupu, gdzie szybko i sprawnie zładowali zboże, pobierając za nie należność. Sołtys Klimczak i wszyscy chłopi z Brzykowa mieli szczęśliwe i radosne twarze. Z honorem wykonali swój obywatelski obowiązek33.
A jak wyglądało to w świetle źródeł archiwalnych? Dariusz Jarosz pisze, że podczas planowego skupu zboża w 1951 roku w teren wyjechało kilkuset aktywistów PZPR szczebla centralnego i słuchaczy szkół partyjnych oraz ponad tysiąc członków partii niższego szczebla34. Wraz z przedstawicielami władz lokalnych tworzyli oni sztaby akcji skupu. Ich obecność na wsi przyczyniła się do „niebywałej mobilizacji” chłopów. Dyrektywy, jakie wydawano w tym czasie, były bezlitosne. Opornym, którzy nie chcieli sprzedać zboża, nakazywano „zabrać wszystko”. Padały też polecenia dotyczące rolników z zaległościami finansowymi wobec państwa: „Jeśli ktoś posiada dwie krowy, dwie świnie lub dwie owce, to zabrać jedną sztukę, lepszą a nie gorszą”35.
W 1950 roku w powiecie gryfickim w województwie szczecińskim w poszukiwanie zboża włączono tzw. brygadę lekkiej kawalerii ZMP, której miejscowy I sekretarz zalecał podczas rewizji w kułackich domach przeszukiwać „wszystkie zakamarki, gdzie jest możliwe ukrycie zboża, jak podwójne ściany, pod podłogą, piece, strychy itp.” oraz „zapraszać kułaków do wspólnych posiłków”36. Zetempowska młodzież wykonała te polecenia co do joty, o czym świadczą ustalenia prokuratury:
W stodołach i na strychach rozbijano ściany, zrywano pułapy. W mieszkaniach wyrzucano ubrania i bieliznę z szaf na ziemię, często uszkadzając szafy, z łóżek zwalano pościel, zrywano ze ściany obrazy, zrywano tapety i rozbijano piece, uszkadzano meble, przewracano i tłuczono szklane naczynia z sokiem i inną zawartością wylewając na podłogę, zjadano znalezione artykuły żywnościowe, jak jajka, słoninę, kiełbasę37.
Jedna z kobiet skarżyła się, że w czasie rewizji zabrano jej m.in. 22 kg miodu, 8 kg kiełbas i pudełko pieprzu. Pozbawiono ją też 400 kg zboża, nie pozostawiając jej nic na karmę dla zwierząt ani na wiosenny zasiew. Opornych czekały dodatkowe szykany. „Na środku wsi sadzano faceta okrakiem na beczce, spędzano wszystkich chłopów i oni mieli patrzeć, jak ich sąsiad siedzi tak przez kilka godzin”38.
Wydarzenia gryfickie odbiły się w kraju szerokim echem. Biuro Polityczne KCPZPR potępiło je jako przykład „łamania linii partyjnej” i „jaskrawego pogwałcenia praworządności”. Rozwiązano Komitet Powiatowy PZPR w Gryficach, część winnych trafiła nawet do więzienia. Takie zakończenie „sprawy gryfickiej” miało ściągnąć cugle polskim hunwejbinom i ukrócić najbardziej rażące przypadki nadużywania przemocy w ściąganiu państwowych danin, co wydawało się szczególnie istotne na tzw. Ziemiach Odzyskanych, które już od pewnego czasu opuszczało wielu rozczarowanych polityką rolną państwa osadników.
Skup zboża to kwestia, która powinna leżeć w kompetencjach ministra rolnictwa, jednak w Polsce Ludowej za pomyślne wykonanie tej akcji odpowiedzialne były również inne resorty. Minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz nakazywał funkcjonariuszom szczegółowe zapoznanie się z zasadami skupu i jego planem we własnym terenie39. W datowanym na 9 stycznia 1952 roku piśmie skierowanym do szefów wojewódzkich i powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego czytamy:
Roczny plan skupu zboża w skali ogólnokrajowej wykonany został dotychczas w około 90%. W dalszym ciągu zgodnie z wytycznymi Rządu i Partii toczy się obecnie wzmożona walka o pełną realizację planu. […] Finalizacja akcji wymaga ściślejszego niż dotychczas współdziałania aparatu partyjnego, administracyjnego, prokuratur i organów bezpieczeństwa. Rola i zadania organów bezpieczeństwa w tym ostatnim okresie akcji stają się tym większe, że akcja skupu obejmie element najbardziej oporny, środowiska, gdzie wróg klasowy wykazuje największą aktywność40.
Za niezadowalające wyniki skupu zboża, ziemniaków czy mięsa winiono „wzmożony opór kułacko-spekulanckich elementów na wsi”41. W związku z tym generalny prokurator zalecał swoim podwładnym „koncentrowanie akcji represyjnej” na terenach, na których plan skupu zbóż został najsłabiej wykonany. Liczba ukaranych kułaków nie powinna jednak przekraczać 15 na powiat42. Przy typowaniu wzywanych do prokuratury uwzględnić należało postawę polityczną chłopa. Szczególnie opornym, tzn. takim, którzy mimo wniesienia aktu oskarżenia nadal nie chcieli zdać zboża, groziła kara od 6 miesięcy do 2 lat aresztu43.
Obok tych pragmatycznych rozwiązań w dokumentach pojawiają się równolegle próby demonizowania czającego się na polskiej wsi wroga. Celował w tym zwłaszcza wiceminister bezpieczeństwa publicznego, osławiony Roman Romkowski, który pisał o „aktywizacji wrogich elementów na wsi”, „wrogiej akcji skierowanej na załamanie obowiązujących dostaw artykułów rolniczych dla Państwa”44, „rozzuchwaleniu się elementów kułackich, które wyraźnie sabotują realizację dostaw żywca”45 lub „prowadzą jawną agitację za odmową dostaw mleka”46. Wróg czaił się wszędzie: w zakładach mleczarskich, zlewniach, rzeźniach. Jego akcja była „zorganizowana i inspirowana” (można się łatwo domyślić, przez kogo) i miała na celu storpedowanie uchwał sejmowych i działań rządu na wsi47 oraz wprowadzenie utrudnień w „zaopatrzeniu mas pracujących w podstawowe artykuły żywnościowe”48.
Wśród różnorodnych form sabotażu Romkowski wymieniał przyjmowanie zboża do magazynów dotkniętych plagą szkodników zbożowych, obniżanie zawartości tłuszczu w mleku oraz wlewanie mleka do brudnych baniek, co prowadziło do jego zakwaszania49. Trudno oprzeć się wrażeniu, że przywoływane przez wiceministra bezpieczeństwa publicznego przykłady sabotażu są nieco tylko zmodernizowaną wersją oskarżeń o psucie mleka przez czarownice. Tym bardziej że, jak dowiadujemy się z innych jego oficjalnych pism, sabotażyści mogli również sprowadzać choroby, epidemie i zatrucia. Dlatego też
wszystkie sygnały o organizowaniu masowych zatruć, o inspirowaniu rozmyślnego łamania przepisów sanitarno-higienicznych, o przygotowywaniu dywersji w tej dziedzinie należy z całą energią i stanowczością rozpracowywać w kierunku szybkiego ujawnienia winnych i likwidacji tej zbrodniczej działalności w zarodku. Zaostrzyć czujność […] na wszelkie otrzymywane sygnały odnośnie nieprzestrzegania zasad i przepisów sanitarno-higienicznych przez zakłady produkcyjne lub przetwarzające środki żywnościowe, zakłady przetwórstwa mięsnego, mleczarskie, piekarnie, fabryki konserw itp.50
Funkcjonariusze MBP mieli stać na straży czystości – i to zarówno tej dosłownej, jak i ideologicznej, które w umysłach ówcześnie rządzących zdawały się być nierozdzielne.
IV
„Sprawa żniw to sprawa wszystkich ludzi pracujących w Polsce” – oznajmia w 1950 roku tygodnik „Przyjaciółka”51, a poetka Helena Kołaczkowska maluje sielskie obrazy:
Rozśpiewało się po polach,rozdźwięczało żniwiarkami,zaroiły się zagonydziewczętami, chłopakami.Płynie pieśń, słońce lśniZMP pomaga wsi52.
Wsi pomagały też miejskie dzieci. W ramach letniego wypoczynku mali koloniści pracowali przy żniwach, sianokosach, pieleniu chwastów i zwalczaniu stonki. Dzieci pełły len, zbierały grzyby, zioła, zrywały owoce, okopywały ziemniaki i buraki, a nawet zajmowały się hodowlą jedwabników. W zamieszczonym w „Płomyczku” wierszu Kolonijna szkoła jej uczestnicy deklarowali z entuzjazmem:
W planie lekcji mamy co dzieńważny przedmiot: pomoc wsi53.
Z miast spieszyły też do pomocy robotnicze brygady w ramach ruchu łączności fabryk ze wsią54. Robotnicy nie tylko pomagali przy żniwach, ale i naprawiali maszyny rolnicze w Państwowych Ośrodkach Maszynowych55. Chłopi odwdzięczali się miastu, zwiększając dostawy płodów rolnych do skupu. Tak miał wyglądać modelowy sojusz robotniczo-chłopski, w socrealistycznej ikonografii – na wzór radziecki – symbolizowany przez parę: żniwiarkę ze snopem i robotnika z młotem, kroczących „wspólną drogą do szczęścia i rozkwitu Ojczyzny”56. W rzeczywistości wyglądało to często tak, że robotnicy wykonywali za spółdzielców prace żniwne czy omłotowe „bez ich udziału i bezpłatnie”57, co Wydział Propagandy KCPZPR potępił w 1956 roku jako działanie demoralizujące dla rolników i budzące rozgoryczenie wśród wykorzystywanych w ten sposób pracowników fabryk.
Wsi pomagała również partia. Istotną częścią zebrań partyjnych w latach 50. były referaty i dyskusje na temat wiejskiej spółdzielczości, obowiązkowych dostaw mleka i akcji skupu zboża. Na spotkaniach podstawowej organizacji partyjnej PZPR przy Państwowym Przedsiębiorstwie Handlowym „Konsumy” w Krakowie podkreślano zadania członków partii „na polu uświadamiania, pouczenia chłopów o znaczeniu skupu”58. Aby być dobrym agitatorem, każdy z towarzyszy musiał najpierw sam dobrze zgłębić zagadnienie, stąd obowiązek przygotowywania na kolejne zebranie referatów jako żywo przypominających szkolne wypracowania. Często powoływano się w nich na przykład Związku Radzieckiego, który dzięki wprowadzeniu gospodarki kolektywnej rozwiązał problem zbożowy (a jednak w Kraju Rad był ze zbożem jakiś problem!). Chwalono także wycieczki do radzieckich kołchozów, które ostatecznie przekonały polskich chłopów do zakładania spółdzielni, i radzieckie filmy propagandowe mówiące o życiu spółdzielczym, takie jak Światła w Koordi czy W stepie59. Podstawowa organizacja partyjna przy PPH „Konsumy” zakupywała też dla swoich członków książki, aby mogli przygotować się do dyskusji organizowanych z okazji dni przyjaźni polsko-radzieckiej przez Sekcję Kulturalno-Oświatową Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Nie były to dzieła żadnego z Tołstojów, a publikacje zatytułowane Kolektywizacja rolnictwa w ZSRRoraz Żniwa60.
W latach 50. organizowane były wycieczki polskich rolników do Związku Radzieckiego (niekiedy na czele takich „wycieczek” stał wiceminister resortu), podczas których uczestnicy zapoznawali się z organizacją rolnictwa Kraju Rad: funkcjonowaniem kołchozów i sowchozów, mechanizacją zbioru plonów, życiem radzieckich chłopów, osiągnięciami naukowców genetyków61. Nie chodziło tu o zwykłą międzynarodową wymianę doświadczeń. Rolnictwo w ZSRR miało wartość wzorcotwórczą, było modelem, który należało pilnie studiować, a następnie wiernie (by nie powiedzieć – wiernopoddańczo) naśladować. Chodziło też o zmianę wizerunku radzieckich kołchozów, które polskim chłopom kojarzyły się jednoznacznie z nędzą, głodem i ubezwłasnowolnieniem. Uczestnicy wycieczek opowiadali więc po powrocie do kraju o wysokim poziomie życia pracowników rolnych w ZSRR, którzy w wolnym czasie mogli oddawać się swoim pasjom i rozrywkom kulturalnym. „Kołchoźnicy radzieccy znali ponoć poezję polską, śpiewali arie z polskich oper, a po pracy udawali się na wycieczki krajoznawcze własnymi samochodami”62. Przybywali też niekiedy w delegacji do Polski, by opowiedzieć o sukcesach kolektywnego rolnictwa i dobrobycie, jaki panuje w ich kraju. W polskiej prasie starano się przy tym tuszować kwestie związane z indywidualną własnością ziemi w Kraju Rad: „W ZSRR nie ma ani jednego bezrolnego chłopa, każdy chłop kołchoźnik jest jak gdyby współwłaścicielem wspólnej ziemi, oddanej kołchozowi w wieczystą dzierżawę”63.
Rolnictwu w ZSRR wiele uwagi poświęcała Polska Kronika Filmowa. W 1952 roku pozwalała śledzić zarówno prace siewne, jak i następujące po nich żniwa w „przodującym rolnictwie radzieckim”64. Oba reportaże były poematami na cześć mechanizacji rolnictwa i sztucznego nawożenia, a w czołówce pierwszego z obrazów pojawiło się szeroko stosowane przez komunistyczną propagandę hasło: „Siew Pokoju”. Wiejskie biblioteki pełne były dziełek radzieckich propagandzistów gloryfikujących socjalistyczny model rolnictwa Kraju Rad. Można się było z nich dowiedzieć, że „kołchozowa forma gospodarki, która zwyciężyła w ZSRR, jest najbardziej trwałą i jedyną słuszną formą gospodarowania dla milionowych mas chłopstwa pracującego w każdym kraju świata”65 albo poznać dokonania wielkiego radzieckiego uczonego Iwana Miczurina66. W wiejskich szkołach powstawały kółka miczurinowskie, w których propagowano wśród dzieci nie tylko modę na radzieckie ogrodnictwo, lecz także ateizm. „Płomyczek” z zachwytem pisał o osiągnięciach słynnego sadownika:
Widzieliście kiedy drzewo podobne do czeremchy, na którym dojrzewają całe pęki pięknych wiśni? To wynik prac Miczurina. Jabłek Miczurina nikt nie mógłby objąć dwoma rękami, jego maliny zaś były cztery razy większe od naszych67.
Miczurin był także patronem eksperymentów, o których zimą 1950 roku donosiła „Trybuna Ludu”68. Otóż w niektórych PGR-ach podejmowano wówczas próby uprawy roślin południowych, takich jak ananasy czy cytryny. Teoria Miczurina zakładająca, że rośliny te da się hodować również w chłodniejszym klimacie, chyba jednak nie sprawdziła się w polskich warunkach, bo w następnych sezonach o pegeerowskich ananasach prasa uparcie milczała.
Trzeba jednak przyznać, że polscy komuniści potrafili czasami mieć własne zdanie na temat pochodzących ze wschodu rolniczych innowacji. Ekipa Bieruta oparła się na przykład naleganiom domorosłego agronoma Chruszczowa, który postulował obsianie 2 milionów ha polskiej ziemi obsesyjnie lansowaną przez niego kukurydzą. Aby nie drażnić zanadto pierwszego sekretarza KCKPZR, do planu wpisano 500 tysięcy ha, w rzeczywistości jednak obsiano zaledwie 100 tysięcy ha, jak twierdzono później – dla świętego spokoju69.
W czasach stalinowskich o zagadnieniach związanych ze wsią pisano mocno zmilitaryzowanym językiem. Kobiety na traktorach wzywały z plakatów: „Młodzieży – naprzód do walki o szczęśliwą, socjalistyczną wieś polską”70. Nawet w skierowanym do gospodyń wiejskich piśmie „Przyjaciółka” mówiono o „bitwie żniwnej”, o „właściwym przeprowadzeniu tej bojowej akcji przez PGR-y”, czy o stawaniu członków spółdzielni „na swoich posterunkach”71. Tuż po wojnie powstawały specjalne punkty werbunkowe prowadzone przez Komitet Mobilizacyjny Akcji Żniwnej, który drukował ulotki jako żywo wzorowane na plakatach wzywających do wstępowania w szeregi armii:
I Twoim obowiązkiem jest pomóc chłopu podczas żniw. Żniwa muszą być na czas ukończone! Ani jedno ziarno nie może ulec zniszczeniu. Milionowe rzesze pracujących czekają na mąkę i chleb. Hańba tym, którzy uchylają się od obowiązku pracy w kampanii żniwnej!72.
Ogłaszanie „bitwy klasowej” na wsi tłumaczyło radykalną rozprawę z wrogami nowego systemu, a pisanie o kampanii żniwnej lub buraczanej czy o froncie prac żniwnych ułatwiało mobilizację wszystkich sił i wydawanie rozkazów produkcyjnych.
Swoistą odmianą socjalistycznego agonu73 było współzawodnictwo pracy. Uczestniczyły w nim zarówno całe gromady74 lub spółdzielnie, jak i pojedynczy traktorzyści wykonujący 200 i więcej procent normy. Albo dojarki, które codziennie białą kredą wypisywały na czarnych tablicach swoje wyniki udoju mleka. W świetle propagandy adresowanej do najmłodszych między sobą rywalizowały nie tylko dojarki, ale i krowy. Zamieszczony w „Świerszczyku” poemat Sto pięćdziesiąt krów jest w Dudach sławił mlekodajne przodownice:
Wczoraj górą była Łysa,udój litrów coś czterdzieści,aż się w konwie nie pomieścił.Dziś Krasula bije rekord,o litr więcej, lepsze mleko,a pojutrze, kto wie, kto wie,co przypadnie której krowie.Każda myśli – mi się udapobić rekord obór w Dudach75.
Szczególnie intensywną formę przybrała walka ze stonką76, pierwotnie identyfikowaną z germańskim najeźdźcą, a następnie – pod wpływem Związku Radzieckiego – uznaną za forpocztę amerykańskiego imperializmu. W akcję tę na masową skalę zostały zaangażowane dzieci, a do walki zagrzewał ich swymi rymami sam Jan Brzechwa w wydanej w półmilionowym nakładzie książeczce pt. Stonka i Bronka77.
V
W jednej ze swoich prac Dariusz Jarosz pisze o „grach aprowizacyjnych”, które chłopstwo prowadziło ze stalinowskim aparatem represji78. Polscy rolnicy nie chcieli oddawać swoich plonów Stalinowi (jak mówiono w rodzinie jednej z moich respondentek79), ale kolejne etapy procedur represyjnych skłaniały ich do wypełnienia zaległych dostaw. Odwilż sprawiła, że już w drugiej połowie 1955 roku chłopi otwarcie zaczęli sabotować znienawidzone „kontyngenty”. We wrześniu przymusowe dostawy spadły do poziomu niespełna 50%. „Sankcje karne wskórały niewiele, gdyż do akcji włączyło się dwóch z czterech największych wrogów socjalizmu: najpierw dostawy uniemożliwiał mróz, a następnie wiosenne roztopy”80. Odwilż, mróz i roztopy – wszystko to zaowocowało kolejnym dołkiem na rynku mięsnym i w rezultacie – poznańskim czerwcem.
W październiku 1956 roku na VIII Plenum KCPZPR odrzucono tezę o walce klasowej na wsi i zrezygnowano z idei kolektywizacji, a Gomułka skrytykował metody jej przeprowadzenia. Podjęta na plenum uchwała zalecała likwidację „wypaczeń w polityce wobec zamożniejszej części średniorolnego chłopstwa oraz wobec gospodarstw kułackich […], które prowadziły niejednokrotnie nie do ograniczenia wyzysku, lecz do ograniczania produkcji rolnej w tych gospodarstwach”81. Dopuszczała też możliwość rozwiązania tych spółdzielni, które „nie miały warunków dalszego rozwoju i kompromitowały ich ideę”82. Rolnikom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać – w ciągu pół roku od plenum większość spółdzielni uległa samorozwiązaniu. Spośród założonych dotąd 10 203 zlikwidowano wtedy aż 8391 gospodarstw kolektywnych, a szeregi pozostałych opuściła część ich dotychczasowych członków83.
Zmiany nie zawsze przebiegały w pokojowej atmosferze. We wsi Złota, gdzie próbowano kontynuować prace nad powołaniem nowej spółdzielni, sześćdziesięciu chłopów kijami przepędziło mierniczych z pola. Wiele było też przypadków pobicia spółdzielczych agitatorów i przejmowania siłą ziemi należącej do spółdzielni84. 1 stycznia 1957 roku władze zniosły obowiązkowe dostawy mleka i obniżyły wysokość pozostałych świadczeń, stosując szczególne ulgi dla gospodarstw karłowatych. Na wsi puściły tamy strachu. Pewien rolnik z Kiełpina wspominał później:
Za Bieruta nieoddanie kontyngentu powodowało, że chłop lądował na więziennej pryczy. Mogło być nawet gorzej. Kiedyś, gdy ojciec nie oddał kontyngentu, usłyszał: „Za takie coś władza ludowa topi w Bałtyku”. Za Gomułki wystarczyło napisać protokół tłumaczący, dlaczego nie oddał kontyngentu85.
Po żywiołowym rozpadzie spółdzielni produkcyjnych wzrósł w rolnictwie udział gospodarstw indywidualnych, które mimo niekorzystnej struktury i bardzo słabego zmechanizowania były zdecydowanie wydajniejsze od państwowych molochów. Franciszek Komasa, rolnik z żuławskiej wsi Stogi, w czasach stalinowskich sklasyfikowany jako kułak i wróg ludu, tak mówił o popaździernikowej zmianie statusu rolników indywidualnych:
Jak z początku byłem prześladowany, że nie chciałem do spółdzielni iść, że byłem wrogiem postępu, tak później, po październiku, stałem się wzorowym rolnikiem […] i odznaczali mnie86.
Początek rządów Gomułki przyniósł wzrost produkcji i poprawę zaopatrzenia w żywność, ale tendencja ta nie była trwała. Wieś, z której już wcześniej odpłynęli do przemysłu młodzi ludzie, wyludniła się i wyraźnie postarzała. Kurczył się areał upraw, a gospodarstwa – na skutek podziału między dzieci – karłowaciały. Utrzymywane dwadzieścia lat po wojnie dostawy obowiązkowe wydawały się coraz większym anachronizmem.
Idea kolektywizacji nie zniknęła jednak całkowicie z agendy władz. Już w 1958 roku Gomułka podkreślał to w swoim dożynkowym przemówieniu: „Prędzej czy później sami chłopi uznają wyższość gospodarki kolektywnej nad indywidualną”87. Lęk przed uspółdzielczeniem wsi prowadził do braku poczucia stabilizacji i niechęci do inwestowania we własne gospodarstwa. Krokiem w stronę ponownej, choć tym razem ukrytej kolektywizacji było wspieranie przez władze kółek rolniczych, które stały się dysponentami sprzętu zmechanizowanego na wsi88. Do zasobów państwowych trafiały nie tylko gospodarstwa pozbawione spadkobierców, lecz także grunty zajęte za zaległe należności (w tym niedostarczone dostawy obowiązkowe) lub z powodu „złego gospodarowania”. Opuszczoną przez rolników ziemię przejmowały PGR-y. Pod wpływem żądań Moskwy kierownictwo PZPR podjęło nawet tajną uchwałę o ukończeniu procesu kolektywizacji do roku 1980, postępy w tej dziedzinie były jednak tak mizerne, że przy utrzymaniu ówczesnego tempa „całkowite uspołecznienie rolnictwa nastąpiłoby po upływie blisko sześciuset lat”89.
W końcu lat 60. wciąż podkreślano prymat państwowej i spółdzielczej formy gospodarowania, ubolewając nad mnogością interesów występujących w sektorze prywatnym. Teoretycy ekonomii pocieszali się jednak, że udało się stworzyć cały system pozwalający na wciągnięcie sektora indywidualnego „w orbitę funkcjonowania gospodarki socjalistycznej”90. W rolnictwie system ten opierać się miał na nabywaniu przez państwo 80% produktów rolnych oraz kontraktacji, decydującej o kierunku i rozmiarze produkcji. Dzięki takim rozwiązaniom „miliony indywidualnych wytwórców faktycznie realizują plany państwowe”91.
Na skutek lansowanej przez Gomułkę autarkicznej wizji polskiej gospodarki w latach 1967 – 1969 wyraźnie spadło pogłowie trzody chlewnej. „Był to rezultat ówczesnej polityki rolnej, która stawiała przed rolnictwem jako jeden z celów podstawowych likwidację importu zbóż. Sytuacja ta doprowadziła do poważnych zakłóceń na wewnętrznym rynku żywnościowym, a szczególnie rynku mięsnym” – pisano otwarcie w pierwszych latach rządów Gierka, który dobrobyt Polski budował na imporcie dóbr i technologii92. Gomułka zdecydował się na podwyżkę cen mięsa w grudniu 1970 roku, co skończyło się jego upadkiem.
VI
Ekipa Gierka zmieniła politykę wobec wsi. Zniesiono obowiązkowe dostawy, objęto rolników powszechnym ubezpieczeniem zdrowotnym, wprowadzono ułatwienia w obrocie ziemią, uregulowano kwestie własności i dziedziczenia gospodarstw rolnych. Rozwijało się budownictwo wiejskie, które na terenach pegeerowskich zaczynało przypominać małe blokowiska. Można śmiało powiedzieć, że Gierek zastał wieś drewnianą, a dzięki wysokim kredytom na budownictwo – zostawił murowaną. W ramach modernizacji wsi postawiono na specjalistyczne gospodarstwa towarowe, w tym zwłaszcza na pegeerowskie tuczarnie, produkujące mięso na skalę przemysłową. Gierkowska gigantomania sprawiła, że na wzór radzieckich sowchozów zaczęto tworzyć kombinaty rolnicze o powierzchni powyżej 600 ha. Podniesiono też ceny skupu trzody chlewnej i bydła; hodowla znów stała się opłacalna. Nie opłacała się za to produkcja pasz, które masowo importowano na kredyt. Na dłuższą metę prowadziło to do wzrostu kosztów produkcji żywca. Cen na mięso z powodów politycznych nie można było jednak w żadnym wypadku podnieść, władza zbyt dobrze pamiętała lekcję Grudnia.
Na wsi zachodziły też inne niekorzystne zmiany. Postępował proces rozdrabniania gospodarstw indywidualnych, przy braku jakiejkolwiek możliwości ich scalania. Miniaturowe gospodarstwa nie były nawet samowystarczalne, dlatego wielu gospodarzy, zmuszonych do podjęcia dodatkowej pracy, wiodło żywot chłoporobotników. Podstępną formą kolektywizacji było wprowadzenie możliwości oddawania państwu ziemi za emeryturę. Na przekazanie własnego gospodarstwa rodzinnego dzieciom potrzebna była zgoda naczelnika gminy. Naczelnik mógł też pozbawić rolnika ziemi pod pretekstem złego gospodarowania. Powracały także w nowej formie oficjalnie zniesione dostawy obowiązkowe. O niezwykle intensywnym skupie zboża jesienią 1975 roku pisał pięć lat później w „Kulturze” Leon Bójko:
Rolnik nie mógł załatwić w urzędzie gminnym i jakimkolwiek innym żadnej sprawy, jeśli przedtem nie odstawił zboża i nie wylegitymował się odpowiednim na to dokumentem. Niektóre urzędy wprowadzały nawet swoiste „taksy” załatwianych spraw: za udzielenie ślubu w urzędzie stanu cywilnego żądano po kwintalu zboża, dzieci w szkołach wiejskich musiały przynosić po kilka kilogramów ziarna zamiast makulatury, pozwolenie naczelnika gminy na zorganizowanie zabawy młodzieżowej „kosztowało” tonę zboża93.
Pozbawieni dostępu do pasz rolnicy indywidualni pozbywali się swoich stad. Jednocześnie, nie oglądając się na zbożochłonność i inne koszty, władze rozwijały chów w Państwowych Gospodarstwach Rolnych i powstających po 1974 roku Spółdzielniach Kółek Rolniczych. SKR-om przekazywano grunty z Państwowego Funduszu Ziemi, którego zasoby powiększały się kosztem oddawanych za emeryturę gospodarstw indywidualnych. Powstawały na nich olbrzymie fermy, w których hodowla oparta była na importowanych paszach, a nieefektywna uprawa zbóż przynosiła same straty. Spychane na margines rolnictwo indywidualne też radziło sobie coraz gorzej, produkcja tego sektora spadała z roku na rok. „Te rezultaty dały potem powód do wysuwania przez ekspertów, również z tytułami profesorskimi, twierdzeń o niższości gospodarki indywidualnej, o jej wielkiej podatności na niepomyślną pogodę i inne przeciwności losu, w odróżnieniu od stabilnej i pewnej gospodarki uspołecznionej” – pisał Bójko, dodając od siebie: „Rolnictwo indywidualne bardziej jest czułe na politykę niż na pogodę”94.
W latach 70. postępowała mechanizacja rolnictwa, na polach pracowało pół miliona traktorów, a chlubą polskiego przemysłu stał się kombajn Bizon. Mimo to rolnicy indywidualni nadal mieli bardzo ograniczone możliwości nabywania niezbędnych środków produkcji. W sierpniu 1980 roku chłopi ze wsi radomskich skarżyli się w liście skierowanym do strajkujących stoczniowców, że często nie mogą zdobyć nawet najprostszych narzędzi – kosy, motyki czy pługa: „Postęp techniczny w rolnictwie przeznaczony jest nie dla nas. Pracujemy więc na roli jak za pradziadów”95. Tak opiewane w poezji socrealistycznej traktory trafiały do gospodarstw uspołecznionych, Państwowych Ośrodków Maszynowych i kółek rolniczych. Stamtąd wędrowały po jakimś czasie na złom, gdyż wedle obowiązujących wówczas przepisów znacznie łatwiej było maszynę zezłomować, niż odsprzedać spragnionym sprzętu rolnikom.
Problem nie był nowy. Tak swoje perypetie związane z zakupem ciągnika pod koniec lat 60. opisuje prowadzący gospodarstwo rodzinne Stanisław Kurzański:
W roku 1968 powstała możliwość kupna starego ciągnika, wyeksploatowanego przez kółko rolnicze. Było to odstępstwo od dotychczasowych metod działania, gdyż dotąd takie ciągniki obligatoryjnie oddawano do kasacji i na złom; do kasacji oddawano nawet stary, ale niekoniecznie wyeksploatowany ciągnik w przypadku, gdy kółko dostawało przydział nowego. Rolnikom indywidualnym nowych nie sprzedawano. Podanie do komisji przy Radzie Powiatowej złożyliśmy bez wielkich nadziei, gdyż były cztery ciągniki, a podań około dwustu. Czekaliśmy jednak cierpliwie i okazało się, że jesteśmy szczęśliwcami. Przyznano nam prawo nabycia ciągnika, postawiono jednak warunek, że suma 30 tysięcy zł zostanie przeliczona na zboże, które w ciągu dwóch tygodni mamy dostarczyć do punktu skupu w miejscu zamieszkania. Po przeliczeniu stanowiło to około 10 ton pszenicy96.
Szkopuł w tym, że rodzina Kurzańskich nie produkowała zboża. Postanowili więc zakupić je na okolicznych targach i w spółdzielni produkcyjnej. Sprawą zainteresowała się jednak milicja (osoby fizyczne nie miały prawa kupować znacznych ilości zboża) i zabrała pszenicę do depozytu. Dopiero po wielogodzinnych przesłuchaniach i naradach urzędników sprawę udało się zakończyć pozytywnie i wymarzony ciągnik stanął na podwórku państwa Kurzańskich. Sytuacja w skali kraju nie poprawiła się jednak ani na jotę w kolejnych dekadach. W połowie lat 80. mówiło się o stu tysiącach rolników indywidualnych oczekujących na przydział traktorów. Liczba ta byłaby znacznie większa, gdyby nie fakt, że w pewnym momencie urzędy zaprzestały przyjmowania podań97. Cenzurowano też wszelkie materiały prasowe opisujące popyt na ciągniki98.
Enklawą prywatnej inicjatywy w PRL-u była produkcja warzyw. Zajmowali się nią tzw. badylarze, którzy dorabiali się na tym interesie stosunkowo dużych jak na zgrzebne socjalistyczne realia fortun. „Szklarni nie da się […] skutecznie obsługiwać, zachowując ośmiogodzinny dzień pracy i sztywny podział kompetencji, konieczna jest dyspozycyjność, której socjalistyczny zakład pracy nie mógł gwarantować”99. Władza szykanowała więc badylarzy, nakładając na nich publiczną anatemę i piętnując ich jako dorobkiewiczów i wyzyskiwaczy, a jednocześnie tolerowała ich konieczną do funkcjonowania rynku działalność. Z czasem zaczęła brać ich nawet w obronę przed długofalowymi skutkami własnej, padającej na żyzny grunt społecznej zawiści, propagandy i w latach 80. mówiła już o badylarzach jako o ludziach ciężkiej pracy100.
VII
Czas karnawału „Solidarności” to czas chocholego tańca wokół rejestracji rolniczych związków zawodowych. Trwał on przez wiele trudnych miesięcy wypełnionych protestami, strajkami chłopskimi, głodówkami i napięciami, których zwieńczeniem w marcu 1981 roku był kryzys bydgoski101. Miesiąc wcześniej, 14 lutego, po strajkach w Ustrzykach Dolnych i Rzeszowie podpisane zostały porozumienia, w których władza obiecywała zrównanie w prawach gospodarstw indywidualnych z państwowymi i spółdzielczymi oraz gwarantowała indywidualną własność ziemi102. 12 maja w Warszawie doszło w końcu do rejestracji NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”, która – jak głosiły ówczesne transparenty – miała być „gwarantem wyżywienia narodu i jego pokoleń”103.
W latach 80. władze ostatecznie pogodziły się z dominacją gospodarstw indywidualnych w strukturze polskiego rolnictwa, wprowadzając nawet do konstytucji zapis o trwałości rodzinnych gospodarstw chłopskich. Nie oznacza to, że przestały wspierać rolnictwo uspołecznione. Opiekunka Muzeum PGR-u w Bolegorzynie w Zachodniopomorskiem, Bożena Kulicz, wylicza spodziewane korzyści, które przyciągały małorolnych chłopów do gospodarstw państwowych:
Każdy dostał mieszkanie, miał zapewnioną pensję, deputaty… Pracownicy PGR-ówo nic nie musieli się martwić […]. Dostawali pensję, a na dodatek za niewiele rzeczy musieli płacić. Mieszkania były praktycznie za darmo, każdy pracownik dostawał 1,5 litra mleka dziennie, jego żona i dzieci po pół litra mleka na głowę, były przydziałowe ziemniaki, a za trzynastkę można było nieraz kupić sobie samochód104.
Potwierdza to relacja jednej z moich respondentek, która wychowywała się w podolsztyńskim pegeerze. Ona i dziewięcioro jej rodzeństwa wspominają dzieciństwo i młodość spędzone tam w latach 70. i 80. jako okres dostatku i finansowej beztroski105. A trzeba pamiętać, że w tym czasie rodziny wielodzietne żyły zazwyczaj poniżej progu ubóstwa. Niestety, przywileje robotników rolnych nie przekładały się automatycznie na osiągnięcia produkcyjne. Jeszcze w latach 80. zdarzało się, że spółdzielnie rolnicze, aby uratować wydajność, od której zależały premie, skupowały zboże od rolników indywidualnych, a PGR