Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W świecie, w którym rytuały stają się narzędziem władzy, a każdy krok może zaowocować zdradą, dwóch dżentelmenów szuka drogi w labiryncie intryg. Eztli de Garlande, wybitny inżynier o mieszanych korzeniach, balansuje pomiędzy światami, wbrew swej woli odkrywając mroczne oblicze Londynu. Tymczasem Toltecatl Tecciztecatl, młody kapłan rozdarty między lojalnością wobec świątyni a własnym sumieniem, wplątuje się w niebezpieczną grę, w której stawka jest wyższa, niż potrafi sobie wyobrazić.
Ich przyjaźń zostaje wystawiona na próbę, kiedy muszą zmierzyć się z własnymi demonami, by ocalić to, co najważniejsze. Czy lojalność wobec tradycji zwycięży nad osobistymi pragnieniami? A może cena za wolność będzie zbyt wysoka, by ją zapłacić?
Imperium Kolibra to wciągająca opowieść o władzy, wierze i zdradzie, osadzona w alternatywnej wersji historii, w której Aztekowie podbili Europę. W brutalnym świecie wypełnionym hukiem silników parowych, wonią wystrzelonego prochu i gryzącym dymem z fabrycznych kominów należy wystrzegać się trzech rzeczy: ludzi, zimy i bogów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Imperium Kolibra
Tom I
Wydanie I
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki. Szanuj prawa autorskie: kupując z legalnych źródeł, wspierasz twórców. Ściągając „za darmo”: sprawiasz, że przestają pisać.
Redaktor prowadzący: Angela Węcka
Redakcja fabularna: Tomasz Węcki
Redakcja językowa: Magdalena Świerczek-Gryboś
Korekta na składzie: Weronika Czerpak, Angela Węcka
Skład: Katarzyna Mróz-Jaskuła
Ilustracje w książce: Żaneta Siemsia-Pindur
Koncepcja i skład okładki: Spisek Pisarzy
Ilustracje na okładkę: Aleksandra Grzesiak
Wydawnictwo Spisek Pisarzy
Powieść w wersji papierowej kupisz na stronie wydawnictwa i w księgarniach internetowych.
www.spisekpisarzy.pl
E-book dostępny między innymi na Legimi oraz Empik Go.
Copyright © by Żaneta Siemsia-Pindur, 2024
All rights reserved
Irządze, 2024
ISBN: 978-83-68277-02-9
Gdy Eztli de Garlande po raz pierwszy stanął pod świątynią Huītzilōpōchtlego, boga słońca i wojny, próbował przede wszystkim zrozumieć, jak działa jej system wind. Miał wtedy sześć lat.
Louis, jego ojciec, zabrał go na tyły piramidy. Musieli wyjść z głównego placu i przez dłuższą chwilę kluczyć zaśnieżonymi uliczkami, aż w końcu udało im się dotrzeć do promenady nad Tamizą i nią dojść do zaplecza administracyjnego. Wtedy mężczyzna ściągnął cylinder i wziął chłopca na barana, żeby ten mógł dojrzeć cokolwiek ponad okalającym budynki murem.
Kiedy tłum na placu niecierpliwie wyczekiwał początku ceremonii, Eztli zaciskał palce na kręconych włosach ojca, z zachwytem wpatrując się w stalowego potwora wczepionego w tylną ścianę świątyni. Nagle silnik został uruchomiony i zawył jak wataha ahuizotli. Napięły się stalowe liny, tłoki zaczęły unosić i opadać miarowo, a przy kotle na wodę zaroiło się od ludzi z twarzami ciemnymi od pyłu, którzy na zmianę wrzucali szufle węgla do gardzieli pieca. Pierwsza z czterech wind ruszyła – rozpoczęła się podróż kapłanów na oszałamiającą wysokość sześćdziesięciu pięciu jardów. Chłopiec w pewnym momencie pomyślał, że wyglądają jak egzotyczne ptaki w klatce, tak zawieszeni w powietrzu, w barwnych płaszczach i pióropuszach. Wydawało mu się, że jeden spojrzał wprost na niego, ale z tak daleka nie miał pewności.
Ojciec poklepał go po nodze.
– Przypatrz się uważnie – powiedział z powagą. – Jeśli będziesz się dobrze uczył, któregoś dnia stworzysz coś równie niesamowitego.
Eztli miał zapamiętać ten moment na zawsze. Podobnie jak to, że nie poszli obejrzeć ceremonii.
Dwadzieścia lat później, gdy siedział w celi umiejscowionej zaledwie kilkanaście jardów od silnika, pomyślał, że to niesprawiedliwe, że on będzie musiał wejść na górę schodami.
Woźnica wyglądał, jakby nie skończył jeszcze szesnastu lat, co oznaczało, że najpewniej nie miał licencji, a o przepustce zezwalającej na wjazd do centralnego Londynu mógł tylko pomarzyć. Jego dorożka też nie budziła zaufania – odstraszała obdartymi burtami i wygiętą przednią osią, a numer namalowany na tyle był tak zdarty, że praktycznie nieczytelny. Miała jednak niewątpliwą zaletę. Znajdowała się w zasięgu wzroku.
Eztli ruszył energicznie wzdłuż rozkopu, szczelniej opatulając się szalem. Nie zwracał większej uwagi na błoto zmieszane ze śniegiem – po oględzinach w tunelu jego ubranie i tak było brudne, a buty wymagały porządnego wyczyszczenia i wypastowania. Myślami zresztą nadal błądził pod ziemią.
Kobyła zaprzężona do dorożki wydawała się spokojna, może nawet otępiała – nie uniosła łba, gdy Eztli załomotał w bok pojazdu, aby zwrócić uwagę dzieciaka.
– Wolne? – spytał go.
Woźnica podskoczył i złapał za lejce, które prawie ześlizgnęły mu się z kolan. Rzucił mężczyźnie spłoszone spojrzenie spod kaszkietu, ale szybko odwrócił wzrok, gdy rozpoznał charakterystyczny wzór płaszcza.
– T-ak, sir. – Odchrząknął, kuląc ramiona, jakby próbował zniknąć. W za dużej, połatanej kurtce wyglądał jak dziecko, które podkradło ubranie ojca. – Tylko worek z obrokiem zdejmę.
– Ruchy. Za stanie ci nie zapłacę – pogonił go Eztli i wsiadł, zanim chłopak zdążył zeskoczyć z kozła. Dorożka mogła pomieścić najwyżej dwie osoby i miała otwarty przód, więc przycisnął się plecami do tylnej ścianki, próbując jak najlepiej osłonić się od sypiącego śniegu.
W czasie gdy chłopiec zajmował się koniem, wyciągnął złoty zegarek z kieszeni, by się upewnić, że nie jest spóźniony. Wykuta na kształt węża wskazówka nieubłaganie zbliżała się do godziny czwartej. Eztli wpatrywał się w nią przez chwilę, jakby siłą woli mógł powstrzymać upływ czasu, a gdy nic to nie dało, zatrzasnął wieczko i bezmyślnie przesunął opuszkiem palca po geometrycznym zdobieniu, wsłuchując się w pokrzykiwania robotników i stukot kilofów dobiegający z placu budowy.
Woźnica obrócił się do niego, przywracając go do rzeczywistości.
– A sir to gdzie chce jechać?
– Pod wschodnią bramę – odpowiedział.
– A, aha. – Chłopak potarł zaczerwieniony od zimna nos. Pilnował się, aby nie patrzeć wprost na niego. – Ale tę przy świątyni czy normalną?
– A wpuściliby cię do Centrum? – spytał, unosząc znacząco brew.
– Um, nie, sir. Po to pytam…
– Pod zwykłą.
Machnął na niego ręką, żeby się pospieszył. Na dworze panował ziąb, a Eztli zdążył już przemarznąć wcześniej – chciał więc jak najszybciej znaleźć się pod dachem, najlepiej tuż obok buchającego ogniem kominka.
Woźnica tymczasem wdrapał się na kozioł z tyłu pojazdu i trzasnął wodzami. Ruszyli z szarpnięciem, zaskrzypiały koła. Dorożka potoczyła się po nierównym bruku z niezbyt imponującą prędkością. Eztli przez chwilę czekał, licząc na to, że chłopak sam popędzi konia, ale wreszcie irytacja wygrała.
Uderzył w tylną ściankę parę razy i krzyknął do dzieciaka:
– Co tak powoli?
– Um, śnieg l-leży, sir… – usłyszał stłumioną odpowiedź.
– I czekasz, aż stopnieje? – prychnął, zaciskając palce na mostku nosa. – Machnij tym swoim batem ze dwa razy, bo do nocy nie dojedziemy.
– Dobrze, sir.
Dzieciak trzasnął batem ponad łbem kobyły, na której nie zrobiło to większego wrażenia. Eztli stłumił ochotę, by przesiąść się na kozioł i samemu zgarnąć lejce. Westchnął jednak tylko i wrzucił zegarek do kieszeni, a następnie przez chwilę grzebał po nich, szukając fajki, tytoniu i metalowego pudełka na zapałki. Gdy dotknął listu ukrytego na piersi, cień niepokoju przemknął po jego twarzy. Zaraz jednak potrząsnął głową, jakby próbował wyrzucić z niej niechcianą myśl. List mógł poczekać z otworzeniem, aż wróci do domu.
Nabił fajkę, a następnie odpalił zapałkę od ściany dorożki. Płomień zgasł momentalnie, zdmuchnięty wiatrem, więc zaklął i sięgnął po następną. Tym razem udało mu się go osłonić – odczekał moment, pozwalając, by pierwszy kłąb dymu rozpłynął się w powietrzu jako dar dla bogów – po czym w końcu z niemałą przyjemnością sam się zaciągnął. Oparł się wygodniej, poprawił szal i wyjrzał przez boczne okienko.
Pogoda przepędziła z ulicy większość ludzi – tylko dzieciaki jak zwykle skądś wypełzły, żeby ganiać za dorożką. Koń zaczął szarpać łbem, więc woźnica pogroził im batem. Wtedy czmychnęły, żeby obserwować pojazd z bezpiecznej odległości. Większość wyglądała na zbyt małych, aby uczęszczać do szkoły, ale paru starszych chłopców na pewno korzystało z pierwszego dnia wolnego miesiąca i faktu, że rodzicom nie udało się jeszcze zapędzić ich do roboty. Dla Eztlego wszystkie dzieci Europejczyków wydawały się identyczne – zawsze ubrane zbyt lekko, ubrudzone, jasnoskóre. Kojarzyły mu się ze szczurami. Podobnie jak one przepełniały każdą z dzielnic Londynu – poza Centrum – nie przynosiły żadnej korzyści i najpewniej roznosiły choroby.
W którymś momencie jednak dzieci zniknęły, tak niespodziewanie, jak się pojawiły – jakby wyczuły kłopoty. Zapanowała cisza, przerywana jedynie przez skrzypienie kół. Eztli zmarszczył brwi i wsunął dłoń pod połę płaszcza, by położyć ją na rewolwerze.
Nie lubił tego miejsca – ceglane domy stały tutaj zbyt blisko siebie, chyląc się w swoją stronę jak żebracy, którzy dojrzeli w rynsztoku zgubioną monetę. Światło słońca sięgało tylko górnych pięter, a w oknach na parterze rzadko paliły się lampy, więc cała okolica tonęła w półmroku. Za każdym razem, gdy musiał przejechać tą ulicą, aby dostać się na budowę, miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Czasami były to zdziczałe koty, czasami niewolnice siedzące w oknach burdelu nieumiejętnie przystrojonego drewnianymi kwiatami, niekiedy wracający z pracy robotnicy – choć ci mieli w zwyczaju odwracać spojrzenia, gdy tylko orientowali się, że ich dostrzegł. Tym razem jednak było inaczej. Zbyt cicho i pusto.
Mignęła mu grupka mężczyzn, przyczajona w bocznym zaułku – może czterech czy pięciu, przez śnieg nie mógł przyjrzeć się dobrze – i serce zabiło mu szybciej. W tej samej chwili jednak dorożkarz trzasnął lejcami i szkapa zdobyła się na ospały trucht. Wjechali na most przerzucony nad otwartym kanałem, a następnie skręcili w jedną z szerszych, ruchliwszych dróg. Dopiero wtedy, gdy znaleźli się wśród innych powozów i przechodniów, Eztli rozluźnił się i zdjął dłoń z broni. A później skrzywił, gdy uświadomił sobie, że śnieg zdążył mu zgasić fajkę, a on nawet tego nie zauważył. Wytrzepał z niej resztki zmokniętego tytoniu wprost na ulicę i westchnął.
Nie bał się Europejczyków – już dawno nauczył się, jak się z nimi obchodzić. A jednak… trudno było wyrzucić z głowy wszystkie historie, które niedawno słyszał…
Tymczasem dorożka zwolniła i w końcu się zatrzymała.
– Co się dzieje? – rzucił do woźnicy, samemu wytężając wzrok. Sytuacja sprzed chwili wytrąciła go z równowagi na tyle, że nawet nie zirytował się postojem.
– Nie wiem, sir. Wszyscy stoją. – Kozioł zajęczał, gdy chłopak stanął na nim. – Chyba widzę policję…
– Pewnie znowu zamknęli dzielnicę.
– T-to może zawrócimy, sir?
Eztli wychylił się, patrząc do tyłu. Droga zdążyła się zapełnić, jak dolina, w której nagle postawiono tamę. Tuż za nimi zatrzymał się wóz na węgiel z zamkniętą budą, tarasując niemal pół ulicy. Powożący nim woźnica, starszy mężczyzna o pobrużdżonej twarzy, ocenił jednym spojrzeniem zator, po czym zeskoczył z kozła i okrzykami zaczął zachęcać do kupna opału. Zanim Eztli zdążył znowu usiąść na swoim miejscu, do sprzedawcy już podeszły dwie kobiety, każda z pustym wiadrem w ręce i miną sugerującą, że zamierzają targować się, jakby zależało od tego ich życie.
– Nie dasz rady – stwierdził po prostu Eztli. – Siadaj i nie zwracaj na siebie uwagi.
– T-tak, sir.
Mężczyzna zabębnił palcami o ławkę, a później roztarł ręce. Miał wrażenie, że z każdą chwilą robi się coraz zimniej. Jeden z pasażerów, siedzący na dachu omnibusu, który utknął tuż przed nimi, wyklinał na czym świat stoi, więc Eztli uznał, że on już nie musi. Zresztą, dżentelmenowi nie wypadało.
W końcu pojazd ruszył, więc dorożkarz niepewnie zacmokał na konia. Eztli nie musiał nawet na niego patrzeć, by wiedzieć, że chłopak jest przerażony. Lejce drżały, jakby trzymał je epileptyk. Wreszcie ta nerwowość zaczęła udzielać się nawet kobyle, która szarpnęła łbem.
– Uspokój się – polecił Eztli chłopakowi, sprawdzając zegarek. – Nie mają czasu na takich chłystków jak ty.
– T-tak, sir.
Nie wyglądało jednak na to, żeby jego interwencja przyniosła jakikolwiek skutek. Mężczyzna westchnął i wyciągnął swoje dokumenty, zastanawiając się, czy nie lepiej wysiąść. Co prawda klacz wydawała się zbyt ospała, żeby ponieść, ale ryzyko zawsze istniało.
Tymczasem jednak dotarli do punktu kontrolnego. Gdy dwóch policjantów przeszukiwało omnibus, trzeci podszedł do nich. Eztli zmierzył go krótkim spojrzeniem i uznał, że mężczyzna nie chce tu być równie mocno jak oni.
– Papiery – burknął funkcjonariusz, jeszcze zanim zajrzał do środka. Pociągnął zakatarzonym nosem i dopiero po tym przyjrzał się Eztlemu. Momentalnie się zmieszał, uświadamiając sobie pomyłkę. – To znaczy, czy mógłbym zobaczyć wasze dokumenty, sir?
Eztli kiwnął głową, podając mu książeczkę.
– Jakaś obława? – spytał.
– Bo ja wiem, sir? – Policjant przez chwilę przyglądał się fotografii na pierwszej stronie, a później szybko rzucił okiem na twarz Eztlego. Kiedy jednak oddawał mu dokument, wzrok trzymał spuszczony. – Święta Policja kazała przekierować ruch. Nie mówili dlaczego.
– Można tędy w ogóle się dostać do Centrum?
– Będzie ciężko, sir. Musicie przejechać na drugą stronę Tamizy.
– Cudowne wieści.
– Przykro mi, sir. – Policjant znów pociągnął nosem i zrobił krok do tyłu, zadarł głowę. – Dokumenty – warknął do dorożkarza, momentalnie wracając do poprzedniego tonu.
Eztli zacisnął palce na mostku nosa. Że też musiał trafić się służbista.
– U-um, zapomniałem – wydukał chłopak.
– Może być licencja.
– Wszystko zapomniałem…
– To moja dorożka – rzucił Eztli, wychylając się z powozu. Wzdrygnął się, gdy uderzył w niego podmuch wiatru. Kiedy funkcjonariusz sceptycznie przyjrzał się odrapanej budzie, przybrał lodowaty ton: – Czy coś się nie zgadza?
– Nie, sir – mruknął policjant, robiąc krok do tyłu. Jego spojrzenie prześlizgnęło się po numerze namalowanym na tyle dorożki, ale nie skomentował tego. – Spokojnej drogi, sir.
– Udanej służby – rzucił obojętnie.
– Ach, sir…
– Coś jeszcze?
– Ma pan broń?
Eztli zmarszczył brwi, ale skinął głową. Wyglądało na to, że funkcjonariusz chce coś dodać, ale dwóch pozostałych skończyło przetrząsać omnibus i pozwolili mu jechać. Powtórzył więc tylko pożegnanie i machnął na dorożkarza, żeby ruszał.
Dorożka przetoczyła się obok grupki Europejczyków stojących na uboczu. Wyglądali na skołowanych i przestraszonych, choć według Eztlego nikt z nich nie wydawał się szczególnie podejrzany – zgadywał, że to ludzie, którzy zapomnieli swoich dokumentów identyfikacyjnych lub nigdy ich nie otrzymali. Krępa nastolatka w wiejskiej chuście próbowała wyjaśnić coś jednemu z funkcjonariuszy. Wyglądała, jakby zaraz miała się rozpłakać, tymczasem mężczyzna tylko potrząsał głową od czasu do czasu, wyraźnie poirytowany.
Przez chwilę de Garlande rozważał, czy poinformować policjantów o mężczyznach, których zobaczył wcześniej, ale zniechęciła go myśl, że mogliby zatrzymać go do momentu, aż sprawdzą tą informację. Nie miał na to czasu. Poza tym obawiał się, że jeśli każe dorożkarzowi stanąć, chłopak zemdleje z nerwów. Ściskane przez niego lejce ciągle dygotały.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Eztli kolejny raz sprawdził czas, a później ponownie nabił fajkę. Zaciągnął się. Palenie go uspokajało.
W końcu, gdy trafili na opustoszałą uliczkę, chłopak chrząknął.
– Dziękuję.
Mówił tak cicho, że Eztli ledwo go usłyszał. Przez moment mężczyzna zastanawiał się, czy nie udawać, że słowo zagłuszył wiatr. Doskonale wiedział, że jeśli podejmie teraz rozmowę, granica między nimi zacznie się zacierać jak horyzont w czasie śnieżycy, a to był błąd, na który żaden Aztek nie powinien sobie pozwalać.
Prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek jeszcze spotka tego chłopca, było jednak tak znikome, że chyba mógł zaryzykować. Ten jeden raz.
Wyciągnął z ust fajkę i westchnął.
– Kiedy twój ojciec umarł? – spytał wprost.
– Sir?
– Nikt nie dałby ci lejców do rąk z własnej woli. Albo nie żyje, albo jest tak chory, że pewnie i tak z tego nie wyjdzie.
Chłopak milczał przez dłuższą chwilę. Lejce drżały.
– Tydzień temu, sir – powiedział w końcu. – Znaczy, pogrzeb był.
– I od tygodnia jeździsz dorożką?
– Nie, sir. Od dwóch dni. Ale znam Londyn – dodał szybko, jakby przestraszony, że Eztli się zdenerwuje. – Ojciec mnie uczył. Jakbym był starszy, to bym od ręki dostał licencję.
– Ale nie jesteś i jej nie dostaniesz – rzucił mężczyzna ostro. – I nie powinieneś wsiadać na kozioł.
– Kiedy ja potrafię…!
Klacz szarpnęła łbem nerwowo. Eztli znów westchnął.
– Słuchaj, chłopcze. Mogłeś mieć szczęście raz czy dwa, ale to się skończy – powiedział spokojniej. – Nawet jeśli jakimś cudem policja cię nie wylegitymuje ani nikt nie pobije i nie okradnie, nie zarobisz na to, by choćby opłacić owies dla tej kobyły. Za młodo wyglądasz, aby znaleźć klientów. – Dał chłopakowi chwilę na przetrawienie tych słów, zanim dodał: – Powinniście sprzedać konia i dorożkę, póki są jeszcze coś warte.
– Ale to ojca… – zaprotestował woźnica cicho.
– Który gnije teraz w ziemi. Chcesz pójść jego śladem? A może żeby twoje rodzeństwo też obok niego wylądowało? Ile osób musisz teraz utrzymać?
– P-pięć.
– Z tobą czy bez ciebie?
– To sześć.
Chłopak głośno pociągnął nosem. Eztli przez chwilę wpatrywał się w padający śnieg, ćmiąc fajkę.
– W fabryce zaraz znajdziesz pracę – powiedział w końcu. – Pod dachem. – Umilkł, próbując przypomnieć sobie, czy ktoś ze znajomych mu ludzi szuka robotników. – Możesz popytać w farbiarniach albo w którejś z fabryk Guatemoca, on wiecznie przyjmuje. Po co ci siedzieć na tym mrozie, chłopcze?
Przez pewien czas słyszał tylko szloch, który ledwo przebijał się wśród świstu wiatru. Klacz dreptała przed siebie, co chwilę otrząsając się ze śniegu, ale nie wyglądało na to, aby chłopak w jakikolwiek sposób nią kierował.
– A m-może mógłbym was wozić dorożką, sir? – spytał w końcu.
– Mam swojego dorożkarza.
– Dzisiaj nie m-miałeś, sir.
– Wyjątkowa sytuacja.
Znów jechali w milczeniu. Dzieciak płakał. Eztli podparł dłonią policzek. Zapatrzył się na kobietę, która odgarniała śnieg sprzed progu, aby dostać się do domu, ale myślami krążył gdzie indziej. Dotknął listu ukrytego na piersi.
– Zacznij myśleć o sobie, chłopcze – powiedział. – Nie o tym, czego chciał dla ciebie ojciec. Inaczej nie przeżyjesz.
– Sir, a…
Huk strzału przeszył powietrze. Jeden, później drugi. Kobyła szarpnęła się w uprzęży, zatańczyła na bruku. Chłopiec zeskoczył na ziemię i znalazł się przy niej w dwóch susach. Złapał za uzdę, aby nie pozwolić koniowi stanąć dęba. Eztli też wyskoczył z dorożki, wyciągając rewolwer i wzrokiem szukając potencjalnego zagrożenia. Uliczka była jednak głucha i szybko dotarło do niego, że strzały musiały dobiec z daleka.
Przez chwilę stał nieruchomo i uspokajał oddech. W końcu odwrócił się i zerknął na chłopaka, który gładził klacz łagodnie po szyi, szepcząc do niej jakieś bzdury. Na moment dzieciak uniósł wzrok i ich spojrzenia się spotkały. Gdy tylko dotarło do niego, co robi, prędko pochylił głowę.
– Przepraszam, sir.
Eztli przybrał obojętny wyraz twarzy.
– Jedziemy. Mówiłem, że za stanie ci nie zapłacę – stwierdził surowo.
Resztę drogi przebyli w milczeniu.
Budynek uniwersytetu zdążył opustoszeć, przez co wydawał się jeszcze bardziej surowy niż zwykle. Jego mury wzniesiono z kamiennych bloków, szarych, nieotynkowanych i niemal całkowicie pozbawionych ozdób. Tylko dwa kamienne węże strzegły głównego wejścia, swoim pustym spojrzeniem od lat niezawodnie przyprawiając nowych studentów o dreszcze.
Toltecatl opierał się o ogon jednego z nich, paląc papierosa, kiedy Eztlemu w końcu udało się przedostać przez londyńskie korki. Mężczyzna wyminął latarnika, który zapalał gazowe lampy wzdłuż głównej alei, wbiegł po schodach i uchylił kapelusza przyjacielowi.
– Wybacz spóźnienie – rzucił, szczękając zębami. – Uroki podróżowania nad ziemią.
Toltecatl pokiwał głową, obrzucając go uważnym spojrzeniem. Zgasił papierosa na śniegu i włożył niedopałek do papierośnicy.
– Nic ci nie jest? Słyszałem strzały.
– Aż tutaj?
– Pewnie poniosły się nad Tamizą.
Eztli odruchowo obrócił głowę w stronę brzegu – park uniwersytecki od głównego trotuaru dzielił tylko mur, zresztą niezbyt wysoki. W przeszłości nie raz i nie dwa przeskakiwał go, żeby zdążyć na zajęcia. Wizja bolesnej kary zdecydowanie wpływała na jego inwencję, jeśli chodziło o wynajdywanie skrótów, choć nigdy nie skłoniła go do wcześniejszego wstania z łóżka.
Toltecatl chyba pomyślał o tym samym, bo uśmiechnął się pod nosem.
– Szczerze mówiąc, prawie spodziewałem się, że skorzystasz ze starej ścieżki.
– Bez przesady, teraz jestem szanowanym obywatelem – odparł, przyjmując przesadnie napuszony ton. – Nie to, co ty, studencino.
Uśmiech Toltecatla poszerzył się nieco.
– Więc gdzie szanowny obywatel pragnie się udać?
– Teraz? Do biblioteki.
– Naprawdę? – Spojrzał na niego zaskoczony. – Myślałem, że będziesz próbował wyciągnąć mnie na miasto.
– To później. – Eztli znów się zatrząsł. – Teraz muszę odtajać.
Toltecatl momentalnie spoważniał i kiwnął głową. W jego wzroku pojawiła się troska.
– Chodź, przeszmugluję cię.
Kontrabanda odbyła się dosyć jawnie – na pierwszy ślad niezadowolenia u bibliotekarza Toltecatl rzucił chłodno, że Eztli jest z nim. Wystarczyło. Wpisali się do rejestru, a później bez cienia skrupułów wygonili jakichś pierwszorocznych z najlepszych miejsc przy kominku. Uniwersytet posiadał centralne ogrzewanie tylko w skrzydle przeznaczonym na studia kapłańskie.
De Garlande zdjął wilgotny płaszcz i przewiesił go przez oparcie krzesła, które przysunął bliżej ognia. Następnie odłożył cylinder i przejechał dłonią po włosach, próbując zapanować nad kręconymi kędziorami. Rozpiął kamizelkę. Z kieszeni na piersi wyłuskał złote kolczyki i bransoletę – niechcący wysuwając list, który niemal natychmiast wepchnął z powrotem. Przez chwilę stał tuż przy kominku, grzejąc dłonie i przy okazji ozdoby, aż w końcu uznał, że metal jest wystarczająco ciepły. Opadł z przyjemnością na fotel i doprowadził się od porządku. Ciężar złota na uszach od razu poprawił mu nastrój.
Kichnął.
– Jeśli teraz się rozchorujesz, to cię zamorduję – ostrzegł go Toltecatl, kładąc skórzaną teczkę obok drugiego fotela. Również usiadł.
– Jest aż tak źle?
Mężczyzna kiwnął nieznacznie głową do tyłu, na wydzieloną czytelnię. W sali przebywało kilkunastu mężczyzn – czy raczej chłopców, bo wyglądali na takich, co dopiero rozpoczęli naukę – którzy udawali, że pilnie ślęczą nad księgami. Co chwila jednak któryś z nich rzucał w stronę Toltecatla zaciekawione spojrzenie. Eztli mógł się założyć, że większość z nich, jeśli nie wszyscy, to kandydaci na kapłanów.
– Oho. Wionie od ciebie sławą. – Konspiracyjnie ściszył głos. – Podzieliłbyś się…
Nie zabrzmiało to tak swobodnie, jak planował. Toltecatl też spochmurniał.
– Mogę oddać całą.
– Nie będzie ci żal tych tęsknych spojrzeń dziewcząt? – Eztli mimo wszystko zmusił się do utrzymania uśmiechu. – Dam głowę, że już się za tobą kręcą…
– Na razie nie miały okazji. – Toltecatl podparł policzek dłonią, patrząc w ogień.
– Cały dzień przesiedziałeś na uczelni?
– Połowę. Pół w prosektorium.
Eztli się skrzywił.
– Mam nadzieję, że umyłeś ręce – mruknął. Znów kichnął.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, każdy pochłonięty swoimi myślami. Eztli wyciągnął nogi w stronę kominka i zapatrzył się na sufit, z nawyku szukając ulubionych gwiazd na namalowanej mapie nieba. W tle słyszał ciche skrobanie piór, szelest przekładanych stronic, niekiedy krótki zgrzyt metalu, gdy ktoś regulował płomień w lampce.
– Widziałem twoje zdjęcie w gazecie – przerwał w końcu ciszę, choć nadal nie odrywał wzroku od sufitu. – Wyglądałeś jak wypłosz.
– Dzięki…
– Zwłaszcza w porównaniu do reszty kapłanów.
– Wiem. – Toltecatl westchnął ciężko.
Znów umilkli. Za ich plecami jeden ze studentów przetrząsał regały, mamrocząc co jakiś czas ciche przekleństwa. Eztli zerknął na niego kątem oka. Młodzieniec miał minę, jakby życzył sobie, by cały ten księgozbiór spłonął jak imperialne zbiory w stolicy. To też przywoływało wspomnienia. Kiedy Eztli studiował do egzaminów, niejeden raz świerzbiły go ręce, żeby sięgnąć po zapałki – tylko po to, by nie musieć kolejny raz spoglądać na opasłe tomy wypełnione w równym stopniu matematycznymi równaniami co kwiecistymi opisami. Na samo wspomnienie „eleganckiej potęgi stalowych tłoków roztańczonych w rytmie rytualnych bębnów” czy „polerowanej miedzi, zacnej mimo swego podobieństwa w kolorze do skóry Tezcatlipoca” przechodziły go dreszcze. Wolał nawet nie wyobrażać sobie, jak wyglądały podręczniki, które musiał studiować jego przyjaciel.
Toltecatl rzadko mu je pokazywał, zwykle unikał też w ich rozmowach zagłębiania się w szczegóły swoich studiów – ale tego dnia Eztli widział jak na dłoni, że coś go trapi. Mężczyzna co chwilę spoglądał za okno lub na swoją teczkę, pochmurniejąc z każdą mijającą minutą.
Eztli w końcu usiadł więc prosto i cicho spytał:
– Ale ty zawsze tak wyglądasz, więc skąd nagle ten grobowy nastrój?
Toltecatl westchnął. Upewnił się, że student, który wcześniej kręcił się w pobliżu, zdążył odejść w głąb biblioteki, a później przeniósł wzrok na szybę. Mówił ostrożnie, jakby wahał się, czy w ogóle powinien poruszać ten temat.
– Dzisiaj pierwszy dzień pānquetzaliztlego…
– Trudno nie zauważyć.
– I zapowiada się na śnieżycę.
Zapadła cisza. Po chwili Eztli podrapał się po policzku.
– A to zły znak?
Toltecatl skinął głową niemal niezauważalnie. Znów umilkli. Eztli też spojrzał za okno, kichnął.
Pomyślał o liście. O strzałach. O ludziach czających się w zaułku.
– Spójrz na dobre strony sytuacji – stwierdził podejrzanie lekko.
– Hm?
– Jeszcze dzień, dwa, a lód na Tamizie będzie na tyle gruby, by można było bezpiecznie jeździć na łyżwach. – Eztli zmusił się do szerokiego uśmiechu. – Rano widziałem, że jakieś chłystki już próbowały.
Toltecatl najpierw zmarszczył brwi, a później parsknął śmiechem i wyraźnie się rozluźnił.
– Szanowany obywatel, tak mówiłeś?
– Ekscentryczność jest teraz w modzie. – Eztli przechylił nieznacznie głowę. – Wpadnij jutro do nas na kolację – nagle zmienił temat.
– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – zauważył Toltecatl po chwili wahania.
Eztli spiął się, gdy milion myśli zakotłowało się w jego głowie. W życiu już niejedna osoba wystawiła go do wiatru, gdy znajomość z nim stała się dla niej zbyt niewygodna, ale Toltecatl nie był taki. A przynajmniej taką miał nadzieję.
Zabębnił palcami po podłokietniku fotela, obserwując przyjaciela uważnie.
– Zauważyłem, że Tlallia czuje się źle w moim towarzystwie – dodał Tecciztecatl po chwili.
De Garlande parsknął.
– I to jest powód? – spytał, choć więcej w jego głosie było ulgi niż zdziwienia. – Najwyżej zjemy sami.
Toltecatl zaczął bawić się bransoletą na nadgarstku – miejscami złoto zdążyło się wytrzeć i odsłonić miedź. Eztli skrzywił się lekko, gdy to zauważył.
– Więc? – ponaglił go.
– Nie chcę ci sprawiać kłopotu.
– Uwierz, to żaden. – Eztli przewrócił oczami. – Poza tym Cualli tylko przy tobie przestaje wyć. Nawet Tlallia to docenia.
Toltecatl zmarszczył brwi.
– A Yaotl już się uspokoił?
Eztli wzruszył ramionami.
– Dla tego już nie ma nadziei – zauważył obojętnie. – To jak? Wpadniesz oswoić moje potwory?
Toltecatl przez chwilę myślał, ale w końcu pokręcił głową, choć widać było, że z pewnym żalem.
– Powinienem skupić się na przygotowaniach.
– Cóż, trudno. Najwyżej uśpimy je mleczkiem makowym.
– Eztli…
– Albo odeślemy za granicę – kontynuował mężczyzna zadumanym tonem, szeroko gestykulując ręką. – Niech poszerzają horyzonty. Nauczą się dzięki temu samodzielności, a przy odrobinie szczęścia, może też raczkowania…
Urwał, gdy uświadomił sobie, że zacisnął dłoń w pięść. Odchrząknął. Znów przez chwilę milczeli.
– Tamten list był z do… z Regionu Francuskiego? – spytał w końcu Toltecatl.
Eztli skrzywił się nieznacznie – miał nadzieję, że go nie zauważył. Skinął jednak głową.
– Nie miałem czasu, żeby do niego zajrzeć – rzucił zaskakująco obronnym tonem.
– Masz teraz.
– Fakt, mam.
Zabębnił palcami po poręczy fotela. Nie sięgnął jednak do listu. W końcu odchrząknął.
– Zagrzałem się – stwierdził. – Chodźmy.
– Dla jasności, nie idziemy do pubu, prawda? – upewnił się Toltecatl po dłuższej chwili, gdy przedzierali się zaśnieżonym trotuarem. Eztli stwierdził, że szybciej dojdą na miejsce na piechotę, niż znajdą wolną dorożkę. Choć miesiąc dopiero się rozpoczynał, ludzie już zjeżdżali się do Londynu z powodu nadchodzącej ceremonii, wypełniając po brzegi i tak tłoczne miasto.
De Garlande właśnie skończył odpinać kolczyki, bo uszy zaczęły mu marznąć. Schował je starannie.
– Zobaczysz – rzucił.
– Nie wolno mi pić – przypomniał Toltecatl z cieniem irytacji w głosie. – Mógłbyś zapamiętać.
– Cóż, najwyżej popatrzysz, jak ja będę się bawić.
– Ech…
– Dobrze, przyznaję, nie idziemy do pubu. Ale i tak musimy dotrzeć na most.
Toltecatl skinął głową i mocniej otulił się wytartym płaszczem. Choć miasto było pocięte kanałami, a nad samą Tamizą przerzucono przynajmniej trzydzieści mostów, Eztli nie musiał precyzować, że chodziło mu o London Bridge. Tylko ten jeden obiekt w całym Centralnym Londynie nie został zrównany z ziemią, gdy po podboju Aztecy zdecydowali się na gruntowną przebudowę stolicy. Dlaczego podjęto taką decyzję, po latach już chyba nikt nie był pewny. Co jakiś czas pojawiały się głosy, że trzeba dokończyć pracę i rozebrać tę maszkarę cegła po cegle, ale jak dotąd były to raczej czcze pogróżki – most, relikt z XII wieku, pozostawał bezpieczny.
Minęli właśnie jeden z łuków Tamizy i Eztli uniósł głowę, aby na niego spojrzeć – naprawdę tu nie pasował, zabudowany tak ciasno ceglanymi domami, że wchodząc na niego, po prawdzie wkraczało się do tunelu. Większość Azteków uważała, że jest brzydki, ciasny i śmierdzący, bo budynków nie podpięto do ścieków, ale Eztlego fascynował. W starym, tajnym notesie miał pełno szkiców, zwłaszcza jego masywnych podpór – gdy wyjątkowo nudził się na wykładach, próbował zrozumieć, w jaki sposób go skonstruowano. Bądź co bądź już ponad siedemset lat utrzymywał ciężar nie tylko przechodniów, koni i powozów, ale jeszcze szeregu wielopiętrowych domów.
Obecnie większość z nich zmieniono na sklepy i warsztaty, choć na poddaszach i wyższych piętrach wciąż mieszkali ludzie – ci o odpowiednim pochodzeniu, za to bez pieniędzy na własną rezydencję. Eztli próbował wynająć tam mieszkanie, gdy przeniósł się do Londynu na studia, ale Święta Policja nie wydała na to zezwolenia.
Zbyt blisko świątyni, jak stwierdzili…
– Wspominasz czasami? – spytał nagle.
Toltecatl popatrzył na niego bez cienia zrozumienia.
– Czasy studiów – doprecyzował Eztli.
– Nadal na nich jestem.
– Chodzi mi o to, co robiliśmy. Te wojaże, ciągłe wpadanie w kłopoty.
– To ty wpadałeś w kłopoty…
– Tak czy siak, nie tęsknisz za tym?
– Po roku? – Toltecatl posłał przyjacielowi zamyślone spojrzenie. – Naprawdę jesteś dzisiaj nieswój.
– Ja? Skądże. – Zaśmiał się sztucznie, a później odwrócił, aby uchylić kapelusza parze, którą właśnie minęli. – Po prostu uświadomiłem sobie, jak dawno nie włóczyliśmy się razem po mieście. – Zakaszlał, tak dla odmiany. – Szlag, jednak powinniśmy zamówić dorożkę.
– Zawołaj po doktora, jak wrócisz do domu.
– Gorąca czekolada wystarczy. – Poprawił szalik, próbując zignorować fakt, że dziwnie drapie go w gardle. – Mam tylko nadzieję, że się wyrobili.
– Hm…?
– Zobaczysz.
Weszli na most, a później minęli pierwszą i drugą bramę. W końcu Eztli otworzył drzwi z szyldem krawieckim i wepchnął Toltecatla do środka, zanim ten zdążył zadać jakiekolwiek pytanie.
U krawca faktycznie panował zaduch, ale było za to ciepło i jasno. Lampy gazowe zalewały wnętrze łagodnym blaskiem, który doskonale podkreślał jakość materiałów użytych w pokazowych sukniach i garniturach.
Pomieszczenie podzielono z grubsza na dwie części, których granicę wyznaczała masywna lada. Najbliżej drzwi, tuż przy metalowej kozie, stały kanapa i stół, a nieco dalej wystawowe manekiny z drutu. Wszystkie wiszące na nich ubrania przygotowane były dla osób azteckiego pochodzenia – Europejczyka samo przymierzenie któregoś mogło kosztować grzywnę, jeśli nie chłostę. Podszywanie się było surowo karane.
Za ladą znajdowały się regały wypełnione nitkami, włóczkami, belami materiału i innymi przedmiotami, których przeznaczenie pozostawało dla Eztlego niejasne. Niosły ze sobą jednak mgliste skojarzenia z izbą tortur. Zwłaszcza te bardziej szpiczaste.
Dziewczyna pracująca w sklepie natychmiast podeszła do nich i dygnęła, ale nie spuściła wzroku.
– Dobry wieczór. Czym mogę służyć panom…?
– Czy zamówienie na nazwisko de Garlande jest już gotowe? – spytał Eztli.
– Pójdę zapytać. Mogą panowie usiąść i poczekać sekundę?
– Chętnie. – Mężczyzna otrzepał się ze śniegu i podszedł do kanapy.
Toltecatl stanął obok niego, choć wydawał się dosyć zagubiony. Widać było, że w tym miejscu czuje się niezręcznie – ustawił się tak, jakby obawiał się czegokolwiek dotknąć.
– Chciałeś, żebym ci pomógł w zakupach? – spytał, gdy pracownica zniknęła na zapleczu. – Wiesz, że nie mam czasu…
– Zobaczysz.
Druga, dużo młodsza dziewczyna pozostała za ladą. Wydawała się onieśmielona ich obecnością – przesuwała kolorowe motki z wełną tam i z powrotem po dębowym blacie, byle tylko zająć czymś ręce.
Eztli wyciągnął fajkę i zaczął ją nabijać. Toltecatl zmarszczył brwi.
Wreszcie z głębi domu wynurzył się krawiec, niosąc złożony na pół płaszcz.
– Pan de Garlande – powiedział jowialnym tonem, kłaniając się. – Ha, a już myślałem, że pana się nie doczekamy.
– Musiałem nadłożyć drogi. I wybacz za pośpiech. – Eztli odpowiedział uśmiechem, ale się nie podniósł. – Udało wam się zdążyć?
– Przyznam, że było to wyzwanie, ale czego się nie robi dla ulubionego klienta… I kapłan Tecciztecatl, jak rozumiem? – Tym razem obrócił się do Toltecatla, który niepewnie skinął mu głową na przywitanie. – Gratulacje, wielkie gratulacje. Widziałem dzisiaj w gazecie…
– Dziękuję – odpowiedział sztywno. – Ale do czasu rytuału nie powinien pan nazywać mnie kapłanem.
– Wybaczcie, to nieświadomość…
Eztli przewrócił oczami i zaklaskał, aby zwrócić ich uwagę.
– Nie przedłużajmy – powiedział i sięgnął po stojak na zapałki znajdujący się na stole. Odpalił jedną, przytknął do tytoniowych liści, odliczył w myślach do trzech. – Przymierz – dorzucił i wsunął fajkę między zęby.
Toltecatl zesztywniał.
– Słucham?
– Właśnie, właśnie. – Krawiec rozłożył płaszcz, by zaprezentować go w pełnej okazałości. Zalśniła złota nić. – Jeśli panowie mają czas, to od razu najlepiej będzie wykonać poprawki. Pan de Garlande napisał w zleceniu, że jesteście podobnej postury, ale najpewniej drobne zmiany będą wskazane…
Toltecatl wodził wzrokiem pomiędzy jednym a drugim.
– Kupiłeś mi płaszcz – podsumował w końcu.
– Mówiłem: na zdjęciu wyglądałeś jak wypłosz – stwierdził Eztli beztrosko. – Więc od razu rano napisałem do mojego krawca…
– Na szczęście mieliśmy jeden prawie dokończony, klient zrezygnował w ostatniej chwili – wtrącił wspomniany. Widać było, że jest dumny z efektu końcowego.
Miał zresztą z czego. Płaszcz wyglądał jak małe dzieło sztuki, z motywem piór kolibra – ujętym nieco abstrakcyjnie, geometrycznie – ciągnącym się na całej długości.
Toltecatl przez moment przyglądał się mu w absolutnej ciszy. Z jego twarzy nie dało się wyczytać niczego. A później odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Eztli dopadł go w połowie mostu.
– A ciebie co ugryzło? – warknął, ale ponieważ był zdyszany, zabrzmiało to niezbyt efektownie.
– Wracam do domu.
– Ej, Toltecatl. – Złapał go za ramię i odwrócił, zmuszając do zatrzymania się. – Przecież… Co jest? Nie podoba ci się?
Toltecatl skrzywił się, ale przystanął. Obrzucił przyjaciela ciężkim spojrzeniem.
– Nie potrzebuję, żebyś mnie ubierał.
– Ale… to tylko prezent…
– Bo wyglądam jak wypłosz?
– A nie? – spytał Eztli zirytowany. Zaczął wiązać szalik, który o mało nie zgubił, gdy biegł za przyjacielem. Cylinder zapomniał zabrać w ogóle. – Będziesz w tym miesiącu kręcił się wśród kapłanów, arystokracji. Musisz wyglądać jak jeden z nich, bo cię zadziobią.
– To nie ma znaczenia.
– Uwierz, będzie miało.
Nagle wyraz twarzy Toltecatla zmienił się, jego rysy stężały. Zrobił krok w kierunku Eztlego, który odruchowo się cofnął.
– Co ty…? – mruknął, a nuta lęku wkradła się do jego tonu. Bądź co bądź, w przypadku bójki nie miał z nim szans, a jego przyjaciel wyglądał, jakby zaraz miał rzucić mu się do gardła.
– Co się dzisiaj stało? – wycedził Toltecatl.
– Najwyraźniej oszalałeś?
– Eztli.
Przez chwilę stali w całkowitej ciszy, mierząc się spojrzeniem. W końcu Eztli nie wytrzymał i uciekł wzrokiem w bok.
– Możesz mi odpowiedzieć, czemu poprawiasz sobie humor moim kosztem? – spytał Toltecatl lodowato.
– …Myślałem, że się ucieszysz.
– Z tego, że potraktowałeś mnie jak jakiegoś biedaka?
– Bogaczem nie jesteś – prychnął Eztli, zanim pomyślał.
W następnej sekundzie Toltecatl złapał go za przód płaszcza i pchnął mocno na najbliższą ścianę. Krawędź wystającej z muru cegły wbiła się pod łopatkę Eztlego. Zabolało.
– Putain de merde! – warknął i odruchowo zacisnął dłonie w pięści, ale gdy uniósł wzrok na twarz Toltecatla, cała ochota na bójkę mu przeszła. Tecciztecatl patrzył na niego ze złością, ale znali się za dobrze, by Eztli potrafił dostrzec wstydu kryjącego się za tym gniewem. Poczuł się paskudnie. – Nie pomyślałem – szepnął więc tylko, opuszczając dłonie. – Powiem Chimalliemu, żeby nikomu o tym nie wspominał.
Wyglądało na to, że spokojny ton wystarczył, aby Toltecatl też ochłonął – potarł kark, wyraźnie zakłopotany swoją wcześniejszą reakcją.
– To powiesz mi, co się dzieje? – mruknął.
Eztli przez chwilę się wahał, próbując pozbierać rozbiegane myśli. Spojrzenie Toltecatla przewiercało go na wskroś, ale mężczyzna milczał, nie ponaglając go. W końcu de Garlande westchnął cicho, oparł się o ścianę, rozpiął płaszcz i wyciągnął list. Przesunął się lekko, by złapać światło latarni. Rozdarł kopertę. Czytał w milczeniu. Dłonie drżały mu lekko.
Uniósł wzrok na Toltecatla.
– Tak jak lekarze się spodziewali… – Odchrząknął. Zaschło mu w gardle. – Mój ojciec odszedł.
Nie wzięli dorożki. Eztli powiedział, że musi się przejść, więc tak zrobili. Najpierw wrócili do krawca, którego de Garlande przeprosił za zamieszanie. Poprosił też o dopisanie płaszcza do ogólnego rachunku za miesiąc i odesłanie rano stroju do jego rezydencji. I o dyskrecję, zwłaszcza o nią.
Toltecatl nie wszedł do środka. Stał przed progiem, ćmiąc papierosa, zamyślony.
Później przeszli przez most na drugą stronę i ruszyli bocznymi ulicami, starając się unikać innych ludzi. Centrum Londynu przypominało labirynt, gdzie pozornie bez końca można było iść, po obu stronach mając wysokie, ślepe mury.
Nagle wyszli na potężny, wybrukowany plac i przecięli go na skos, mijając plac budowy. Wielkie kamienne bloki piętrzyły się w pozornym bezładzie za tymczasowym ogrodzeniem, za nimi zaś panował mrok, bo światło latarni tam nie sięgało. Eztli zatrzymał się znienacka i wbił wzrok w ciemność.
– Nasza firma też złożyła ofertę, wiesz?
– Tak, pamiętam jak twój ojciec przyjechał do Regionu Angielskiego – przypomniał mu Toltecatl ostrożnie.
Wzrokiem szukał strażników, którzy w nocy powinni pilnować tego miejsca, ale nie dostrzegł żadnego – najpewniej grzali się przy jakimś ogniu po drugiej stronie fundamentów.
W spojrzeniu Eztlego pojawił się cień. Pokiwał głową.
– Uważał, że byliśmy najlepsi.
– Nie wątpię.
Eztli wzruszył ramionami. Zrobił krok w stronę ogrodzenia. Nagle z mroku wyskoczył pies, stanął na tylnych łapach, a przednimi oparł się o pręty. Jego łeb znalazł się na wysokości twarzy mężczyzny. Zaczął ujadać. Eztli odskoczył do tyłu.
– Merde – warknął. Odwrócił się ze złością. – Niech zgadnę. To święte bydle?
Toltecatl westchnął.
– Chodź, zanim zlecą się ludzie.
Eztli znów wzruszył ramionami i spojrzał na psa z wściekłością. Zacisnął dłonie w pięści.
– Ale nie przyjechał, gdy urodził się mój syn – powiedział nagle.
– Synowie…
– Mniejsza z tym.
Toltecatl nie spuszczał z niego wzroku, ale w końcu uznał, że to nie jest dobry czas na drążenie tematu.
– Pewnie nie dostał pozwolenia – stwierdził neutralnie.
Pies nie przestawał szczekać. Ogrodzenie dygotało pod naporem jego cielska.
– Pewnie – stwierdził Eztli sucho, ucinając rozmowę w zalążku. Ruszył szybkim krokiem.
Od placu do rezydencji Toltecatla było już blisko, ale droga dłużyła się, a do sypiącego śniegu doszedł przenikliwy wiatr. Gdy więc Tecciztecatl otwierał kluczem bramę, ledwo mógł rozprostować zgrabiałe palce.
O ile zewnętrzny mur był w dobrym stanie, tak od razu po przekroczeniu jego linii dało się dostrzec, że coś jest nie tak. Wszystkie latarnie stojące przy głównej alei pozostawały zgaszone, a ta, do której sięgał blask ulicznych lamp, była niczym więcej niż zardzewiałym kikutem ze zbitym kloszem. Krzewy i drzewa w parku wydawały się zaniedbane, pozbawione opieki ogrodnika. Granitowe płyty, którymi wyłożono aleję, zdążyły popękać.
– Uważaj, jak będziesz szedł – powiedział Toltecatl, gdy udało mu się zamknąć bramę. – Rano wszystko było oblodzone.
– Mhm.
Po chwili Eztli dostrzegł chybotliwe światło w jednym z okien, a gdy podeszli bliżej, usłyszał stłumione dźwięki skrzypiec – powolna, melancholijna melodia wylewała się na zapuszczony ogród. De Garlande miał wrażenie, że rozpoznaje w niej tradycyjną kołysankę, którą czasem nuciła jego matka, ale nie potrafił stwierdzić tego na pewno. Minęło zbyt wiele lat od czasu, gdy ostatni raz słyszał jej śpiew.
– Odkupiłem je – odpowiedział Toltecatl na niezadane pytanie.
– Cóż, Nenetl ma talent…
– Przede wszystkim ma zajęcie – rzucił sucho.
Weszli na ganek, a następnie do holu. Drzwi wejściowe trzasnęły, gdy Eztli nieuważnie je zamknął – a muzyka natychmiast się urwała. Otrzepali się ze śniegu i zdjęli płaszcze, choć w domu było niemal tak zimno, jak na dworze. Ze stojącej pod ścianą komody Toltecatl zabrał dwuramienny świecznik i głową wskazał przyjacielowi, żeby przeszli do salonu obok. Pokój był ogołocony. Jedynie tuż przed kominkiem stała wysłużona sofa, której oparcie byle jak zacerowano.
– Rozpal ogień. Pójdę po rum – powiedział Toltecatl, stawiając świecznik na podłodze. Wyciągnął z niego drugą świecę i się odwrócił.
– Twoja matka nie będzie protestować? – spytał Eztli.
– Pewnie już śpi – mruknął.
Nie zdążył jednak wyjść z pokoju, bo w drzwiach stanęła jego młodsza siostra.
– Z kim rozmawiasz? – spytała od razu podejrzliwie, próbując zajrzeć mu przez ramię.
Eztli odchrząknął.
– To ja – rzucił, podchodząc trochę bliżej. – Dobry wieczór, Nenetl.
Twarz dziewczyny momentalnie stężała. Skrzyżowała ręce na piersiach.
– Witaj – stwierdziła. Następnie przeniosła spojrzenie na brata, ostentacyjnie ignorując gościa. – Ojciec jeszcze nie wrócił.
– Domyśliłem się – mruknął Toltecatl.
– Porozmawiasz z nim?
– Jak wróci.
Eztli zakaszlał. Potarł zmarznięte dłonie.
– Nenetl, pomożesz mi rozpalić w kominku? – spytał. – Nie mam wprawy…
– Nie – odpowiedziała, nawet na niego nie patrząc.
Toltecatl się skrzywił.
– Zachowuj się – stwierdził zimno. – Mamy gościa.
– To twój gość.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Nenetl musiała zadzierać głowę, ale w niczym jej to nie przeszkadzało.
– W takim razie idź przygotować Yolihuani do snu – powiedział w końcu Toltecatl.
– Jest wcześnie.
– Już! – huknął.
Dziewczyna posłała mu ponure spojrzenie, ale ostatecznie skapitulowała. Odeszła wyprostowana, z wysoko uniesioną głową, bez trudu odnajdując drogę bez żadnego światła. Toltecatl odczekał chwilę i wypuścił powietrze, nieznacznie się przygarbiając.
– Będzie lepiej, kiedy znajdziesz jej męża – Eztli spróbował go pocieszyć. – W Londynie jest pełno takich, którzy przymkną oko na brak posagu, byle tylko bogowie spojrzeli na nich przychylniej. Zwłaszcza gdybyście zgodzili się, żeby nie była główną żoną…
Toltecatl posłał mu ciężkie spojrzenie.
– Ma dopiero szesnaście lat…
– Znam urzędnika, który wpisze parę więcej w odpowiednią rubrykę bez mrugnięcia.
– Nie o to mi chodziło – stwierdził cicho. Potarł skroń i westchnął. – Zajmij się tym ogniem. Drewno jest obok.
Wyszedł z salonu, zanim Eztli zdążył cokolwiek dodać. Mężczyzna po chwili odwrócił się i podszedł do kominka. Przestawił świecznik na jego gzyms, o mało nie strącając pliku wizytówek oraz zaproszeń, i przez moment grzebał przy palenisku, rozgarniając stary popiół. Obok szczapek leżały gazety sprzed roku, uznał więc, że może użyć jednej na rozpałkę – jego wzrok prześlizgnął się po nagłówku ogłaszającym, że rząd Regionu po raz kolejny odrzucił ustawę zezwalającą na wykorzystywanie niewolników w fabrykach i kopalniach na wyspach. Na niewyraźnym zdjęciu poniżej Ocotlan Amaxal uśmiechał się z zadowoleniem, jakby właśnie wygrał batalię. Eztli zapatrzył się na twarz mężczyzny, zastanawiając się, jakim cudem nikt jeszcze nie spalił jego fabryczek. Sam częściowo rozumiał argumentację przedsiębiorcy – liczba Europejczyków, która straciłaby pracę, gdyby prawo weszło w życie, była przytłaczająca, a związana z tym klęska głodu trudna do wyobrażenia – ale należał do mniejszości. Na salonach Amaxal powoli stawał się publicznym wrogiem, którego skórę ratował chyba tylko zgromadzony przez lata majątek. De Garlande mógł tylko marzyć o tym, że osiągnie pozycję podobnego monopolisty w czymkolwiek.
Nie żeby nie próbował.
Z cichym westchnięciem zgniótł artykuł w papierową kulę i wrzucił do kominka, a na niej położył parę szczapek. Nie mógł znaleźć krzesiwa, więc użył własnych zapałek. Gdy ogień jako tako zaczął się palić, przesiadł się na sofę i wyciągnął w jego stronę nogi.
Przez moment wpatrywał się w płomienie, nagle jednak zaklął i wstał. Potrzebował zajęcia, czegokolwiek, by oderwać myśli od informacji o śmierci ojca. Z braku innych możliwości zgarnął zaproszenia i zaczął je segregować, na jeden stos rzucając te, które uznał za sensowne, na drugi śmieci.
Większość nazwisk widniejących na eleganckim papierze przynajmniej kojarzył: niektóre osoby poznał w szkole, z innymi prowadził interesy, wreszcie byli i ci, na których trafił w czasie przyjęć i bardziej kameralnych spotkań. Do wielu domów nigdy go nie zapraszano, ale w innych bywał częstym gościem – zwłaszcza dla przedsiębiorców, którzy sami zbudowali swoje majątki, jego pochodzenie wydawało się nie mieć najmniejszego znaczenia. Wrzucił zaproszenia od kilku z nich na stos tych wartych rozpatrzenia.
Nawet nie zauważył, że Toltecatl wszedł do pokoju, dopóki ten nie stanął tuż obok niego. Przyniósł butelkę whisky i jedną szklankę. Z troską spojrzał na przyjaciela.
– Kolekcja ci się powiększa – mruknął Eztli.
– Mam wrażenie, że rano było tego o połowę mniej.
– A jutro będzie trzy razy tyle. – De Garlande westchnął. Pomachał mu przed oczami jednym z zaproszeń na drogiej papeterii. – Zacznij od tego. Guatemoc to żararaka w ludzkiej skórze, ale zna wszystkich i jeśli mu się spodobasz, nauczy cię, jak pływać w tym bajorze. I możesz powołać się na znajomość ze mną.
– Nie planuję odwiedzać nikogo z nich – zauważył Toltecatl spokojnie.
Eztli prychnął i rzucił resztę wizytówek na gzyms.
– Więc po co ja to robię? – spytał, jakby to nie był jego własny pomysł. – Daj lepiej ten alkohol.
Toltecatl podał mu butelkę oraz szklankę i podłożył drewno do ognia. Razem usiedli na kanapie. Eztli wyciągnął nogi przed siebie.
– Nie pijesz? – upewnił się, nalewając sobie.
– Nie.
De Garlande wzruszył ramionami i wypił do dna. Gardło zabolało, jakby połknął rozżarzone węgle, ale to nie przeszkodziło mu, żeby sobie dolać. Nie uniósł jednak szklanki po raz drugi – po prostu trzymał ją w dłoniach, wzrok wbijając w palenisko.
– Matka napisała, że nie otworzą testamentu beze mnie – powiedział w końcu.
– Możesz wysłać przedstawiciela – zasugerował Toltecatl.
– To ryzykowne.
– Hm?
Toltecatl spojrzał na niego. Eztli zacisnął zęby.
– Nie wiem, co w nim jest – stwierdził.
– To oczywiste. Nawet jeśli zdecydował się podzielić firmę, dostaniesz angielską filię. – Mężczyzna westchnął nieznacznie. – Przecież ją prowadzisz, Eztli.
De Garlande znów się napił, milczał. Ręka zaczęła mu drżeć.
– A jeśli to skrzypce? – spytał nagle.
– Eztli…
– Zajęcie. – Prychnął. – Może po prostu chciał mnie trzymać daleko od domu.
– Szczerze wątpię…
– Nie było cię wtedy. – Eztli zacisnął mocno palce na szkle. Cały czas uparcie wpatrywał się w ogień. – Przy naszej ostatniej rozmowie.
– Jeśli chcesz, możesz mi powtórzyć…
– Nie.
Znów zapanowała cisza. Po dłuższej chwili Toltecatl pochylił się i rozgarnął pogrzebaczem drewno. W powietrzu zawirowały iskry. Eztli poczuł, że twarz spływa mu potem – nie był pewien, czy od ciepła, czy alkoholu. Nie chciało mu się szukać chusteczki, więc wytarł się rękawem. Zakaszlał. Gardło nie przestawało boleć.
– Załatwię pozwolenie na wyjazd na przyszły miesiąc – powiedział, jakby przekonując samego siebie. – Myślę… Cóż, chociaż matka się ucieszy. A moi bracia mogą va te faire foutre.
Toltecatl skinął powoli głową.
– Gdybyś chciał wcześniej… – zaczął, ale Eztli ponownie mu przerwał:
– Szybciej papierów i tak nie zdobędę. I muszę być na twoim rytuale.
Toltecatl się zmieszał.
– Nie jest mój.
Znów zapadła cisza. Eztli wypił kolejny haust.
– Zaszkodzi ci – rzucił do niego przyjaciel.
– Niech szkodzi – mruknął.
Miał wrażenie, że alkohol w ogóle do niego nie dociera, choć wyczekiwał tego otępienia, które zwykle przynosił. Kiedy jednak próbował sobie dolać, ręce trzęsły mu się tak bardzo, że więcej rozlał na rękawy i podłogę, niż wlał do szklanki.
Toltecatl odebrał mu butelkę i odstawił na podłogę.
– Może lepiej będzie, jak przenocujesz. Poślę kogoś z wiadomością do twojego domu.
– Toltecatl. – Eztli znienacka złapał go za rękę i boleśnie zacisnął na niej palce. Spojrzał na przyjaciela mglistym spojrzeniem. – Co ty robisz?
– Obecnie? Wspieram cię w żałobie.
– Nie, nie z tym. Z tym drugim… większym… – Przez chwilę nie mógł znaleźć słowa. – Rytuałem. Co ty robisz?
– Wyznaczono mnie.
– Merde!
Toltecatl spoważniał i rozgiął jego palce.
– Wyznaczono mnie – powtórzył twardo. – I się zgodziłem.
– Daj mi tę butelkę – burknął Eztli, próbując ją dosięgnąć. Zachwiał się, ale przynajmniej mu się udało. Pociągnął z gwinta, nie kłopocząc się szklanką. Znów spojrzał na Toltecatla. – Przecież wiesz… Musisz wiedzieć, o co w tym chodzi. Nie jesteś aż tak głupi.
– Zdaję sobie sprawę z sytuacji.
Eztli jakby go nie usłyszał. Machnął butelką, alkohol znów chlusnął mu na rękaw.
– Nawet jeszcze nie skończyłeś studiów, a twoja rodzina to jedno wielkie pośmiewisko. Wystawili cię jak kaczkę na odstrzał.
– Eztli… – W głosie Toltecatla pojawiły się groźne tony.
– A co? Nie widzisz tego? – Zamrugał, próbując skoncentrować wzrok. – Ci wszyscy spasieni kapłani boją się podciągnąć gacie w wychodku bez Świętej Policji…
– Nie bluźnij.
– …a to bieg przez pół, putain, Londynu! Wystarczy jedna strzelba. – Eztli znów machnął butelką.
– Zdaję sobie z tego sprawę – odpowiedział Toltecatl z zaskakującym spokojem.
– I?
– Ceremonia musi się odbyć, a Huītzilōpōchtli musi napoić się krwią wybranych. – Urwał. Choć twarz miał obojętną, jego dłoń powędrowała do bransolety. Zaczął się nią bawić. W końcu, po trzecim obrocie, dokończył: – Nawet jeśli kupię tylko trochę czasu, to wystarczy…
Eztli cisnął butelkę w kominek. Szkło rozprysło się na kawałki, a ogień, podsycony resztką whisky, buchnął gwałtownie. Żaden z mężczyzn nawet nie spojrzał w jego kierunku. Nie odwracali od siebie wzroku.
– Nie pozwolę ci umrzeć – wycedził Eztli.
Toltecatl nie odpowiedział.
W prosektorium panował ziąb, ale Toltecatl go nie odczuwał. Co więcej, od fali gorąca, rozchodzącej się po jego ciele, pocił się jak mysz, która zwęszyła kota. Stał obok Chipahuiego, kapłana wyznaczonego na jego nauczyciela, czytając mu przez ramię artykuł z pierwszej strony gazety, a zdyszany asystent wpatrywał się w nich oczami wielkimi jak pięciofuntówki.
– Ciało dygnitarza poćwiartowano, a członki rozesłano zawinięte w papier jak pakunki z rzeźni do domów kapłanów wytyczonych do… – Kapłan przeczytał zdanie na głos, ale urwał i spojrzał na Toltecatla. – Dostaliście jedną?
– Nie wiem, wyszedłem z domu przed świtem. Moja siostra… – Mężczyzna aż się zachwiał, gdy uświadomił sobie, że Nenetl mogła odebrać przesyłkę.
– To te dupki od wyzwoleńców? – spytał asystent, gdy udało mu się w końcu złapać oddech. – Nie wierzę…
– Nie mieszaj w to wiary – wycedził kapłan. Prześlizgnął się wzrokiem po reszcie artykułu. – Święta Policja podjęła śledztwo w tej sprawie. Wprowadzane są dodatkowe środki ostrożności oraz obostrzenia dla osób pośledniego pochodzenia.
– Muszę iść do domu – mruknął Toltecatl, robiąc krok do tyłu. – Sprawdzić…
– Nigdzie nie pójdziesz. – Kapłan momentalnie opuścił gazetę i przygwoździł go spojrzeniem.
Asystent aż wstrzymał oddech.
– Chcę sprawdzić, czy moja rodzina jest bezpieczna – odpowiedział Toltecatl, unosząc wyżej głowę. – Wrócę w ciągu godziny.
– A jeśli faktycznie odebrali przesyłkę?
– To… – Mężczyzna się zawahał. – Przekażę wiadomość, że będę później.
Chipahua skrzywił się i rzucił gazetę na stalowy stół, tuż obok zwłok.
– Do ceremonii pozostały dwa tygodnie. Nie możesz pozwolić sobie na odstępstwa.
Nie pierwszy raz Toltecatl pomyślał, że dwudziestodniowe miesiące są stanowczo zbyt krótkie. Mimo tego nawet nie mrugnął, gdy odpowiadał:
– Aż dwa tygodnie. A ja jestem gotowy.
– Nie ty o tym decydujesz.
Tecciztecatl niemal warknął przez zaciśnięte zęby, a następnie podszedł bliżej. Gdy wziął z wózka nóż do ćwiczeń i przeszedł z nim tuż obok kapłana, ten ani drgnął. Obszedł stół, a następnie pochylił się nad zwłokami kobiety, która wyglądała, jakby część jej kości zgniła i zapadła się w ciele – najpewniej była to pracownica fabryki z zapałkami. W czasie praktyk często widział tę przypadłość.
Tym razem jednak nie poświęcił zmarłej nawet jednej myśli – sprawnym ruchem wbił się w klatkę piersiową i ciął głęboko. Następnie odłożył ostrze i sięgnął do wnętrza, łamiąc żebra. Wymacał serce i je wyszarpnął. Rzucił na tacę. Przez cały czas wzrok miał utkwiony w twarzy kapłana.
– Zadowolony?
Chipahua spojrzał na asystenta.
– Przyszykuj następne ciało.
– Po prostu pozwól mi zajrzeć do domu! – wybuchnął Toltecatl.
Kapłan odczekał w milczeniu, aż asystent przejdzie do drugiej sali, a później podszedł do Tecciztecatla. Złapał go za przód kamizelki i pociągnął do przodu. Choć był niższy od ucznia, w tym momencie wydawał się górować.
– Zapamiętaj to raz na zawsze – wycedził. – Służysz bogom. Nie ma i nie będzie nic istotniejszego od tego. Rozumiesz?
Toltecatl zmrużył oczy.
– Oczywiście – warknął, odruchowo zaciskając dłonie w pięści.
– Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie powiem ci, że możesz. – Chipahua ściszył głos, ale i tak zdawało się, że krzyczy. – A jeśli w czasie rytuału na ołtarzu zobaczysz swoją matkę, siostrę czy kochankę, ręka nawet ci nie drgnie.
Toltecatl zastygł. Jego ramiona opadły lekko. Kapłan kontynuował:
– Huītzilōpōchtli musi zostać nasycony. Słońce musi wzejść.
– Ja tylko chciałem…
Wzdrygnął się, gdy znienacka Chipahua go uderzył. Policzek był mocny, czuł, jakby połowa twarzy mu płonęła. Opuścił wzrok.
– Jesteś młody i niedoświadczony. – Kapłan przyjął łagodniejszy ton, niemal ojcowski. W końcu puścił Toltecatla i nawet przygładził przód jego kamizelki. – Ale nie możesz zapomnieć… Każda ofiara, której Huītzilōpōchtli zażąda, musi zostać złożona.
– Wiem.
– W takim razie umyj ręce. Wracamy do ćwiczeń.
Eztli niemal żałował, że kazał swojemu strangretowi się zatrzymać, ale gdy usłyszał pokrzykiwanie chłopca sprzedającego gazety, że „Kurier Londyński” wypuścił wydanie specjalne, zareagował odruchowo. Zwykle dziennik wychodził rano i wieczorem. Nowy dodruk około południa zwiastował kłopoty.
Nie przewidział, że będą to problemy tego typu. Przeczytał artykuł dwukrotnie, jakby miał nadzieję, że za drugim razem jego treść się zmieni. Wypatrzył jednak tylko kolejny makabryczny szczegół, który umknął mu na początku.
Zaklął, równocześnie postanawiając, że w drodze powrotnej zajrzy do domu Toltecatla. Zwykle nie liczyłby, że zastanie go u siebie o tej porze, ale sytuacja daleko odbiegała od normalności. A chciał… musiał… z nim porozmawiać.
Zrolował gazetę i odłożył na teczkę z dokumentami, która leżała obok niego. Potarł twarz nerwowym gestem, rzucając szybkie spojrzenie za okno powozu. Byli już blisko placu budowy, rozpoznawał te budynki.
Nagle do Eztlego dotarło, że znalazł się daleko poza bezpiecznym murem Centrum, sam, bez ochrony. Nawet jego stangret był Europejczykiem.
Pod wpływem impulsu wyciągnął rewolwer z kabury i upewnił się, że jest załadowany. Naboje znajdowały się w bębenku, ale niezbyt go to uspokoiło. Dygnitarz na pewno był doskonale chroniony, a i tak…
Zaczął rozważać, czy nie powinien zawrócić i wziąć paru uzbrojonych ludzi ze sobą. Zazwyczaj tego unikał, uznając to za oznakę strachu – a więc i słabości – ale nigdy wcześniej wyzwoleńcy nie posunęli się tak daleko. Bo że to oni stali za tym incydentem, nie miał cienia wątpliwości. Chińczycy by tak nie ryzykowali.
Mógł też po prostu udawać, że poczuł się gorzej w czasie jazdy – jego lekarz na pewno by się ucieszył, gdyby spędził w łóżku parę dni więcej, zamiast zrywać się z niego, gdy tylko minęła najgorsza fala gorączki. Wyszedłby wtedy z całej tej sytuacji nie tylko bezpiecznie, ale i z twarzą.
Zanim jednak podjął decyzję, powóz się zatrzymał i ktoś zapukał w drzwiczki. De Garlande wzdrygnął się nerwowo. Dopiero po sekundzie dotarło do niego, że dojechali na miejsce. Schował broń do kabury i odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. Nie mógł pozwolić, aby jego ludzie zobaczyli, że jest przerażony.
Po chwili udało mu się przybrać neutralny wyraz twarzy, a ręce przestały mu drżeć. Gdy wysiadł z dorożki, wyglądał tak, jak zwykle.
– Poszanowanie, sir – przywitał go Hughes, starszy inżynier, który nadzorował prace budowlane.
De Garlande przyjrzał się mu uważnie – jego wzrok prześlizgnął się po czapce nasuniętej na posiwiałe włosy, szerokich barkach rozpychających się pod skórzaną kurtką i brudnych, pokrytych odciskami dłoniach – ale nie zauważył niczego podejrzanego. Z drugiej strony nie wiedział, czy znał go na tyle dobrze, żeby zauważyć oznaki…
Właśnie, oznaki czego?
Eztli z trudem powstrzymał kolejne wzdrygnięcie.
– Dzień dobry – powiedział i się rozkaszlał.
Hughes czekał cierpliwie. Na jego twarzy odbiła się troska.
Eztli w końcu zapanował nad atakiem kaszlu. Otarł usta chustką i się rozejrzał. Pracownicy stali na powierzchni, część z nich siedziała na stosie nieużytych jeszcze drewnianych stempli. Niektórzy korzystali z okazji, aby zjeść lunch: grubą pajdę chleba, pieczone ziemniaki lub gotowaną fasolę, której ostry zapach unosił się znad żelaznych menażek. Eztli czuł na sobie ich spojrzenia.
– Zatrzymałeś całą pracę, Hughes? – upewnił się.
– Ehe. Trzeba zdecydować, co z tym gównem mamy robić.
Jeszcze godzinę temu de Garlande po prostu ruszyłby do zejścia do tunelu, ale teraz stał nieruchomo, nie potrafiąc zmusić się do zrobienia pierwszego kroku. Niewykończone wejście na stację przypominało mu rozwarte szeroko szczęki krokodyla.
– Może sam podejmiesz decyzję? – mruknął. – Mam dzisiaj urwanie głowy.
– To po co pan aż tutaj jechał? – zdziwił się inżynier uprzejmie.
Eztli przełknął ślinę, ale nagle wyprostował się i uniósł wyżej głowę. Zatrudniał tych ludzi od trzech lat, a niektórych, jak Hughesa, znał od dziecka. Płacił im.
Miał tylko nadzieję, że wystarczająco.
– Fakt, parę minut mnie nie zbawi. Prowadź.
Hughes pokiwał głową i razem podeszli do wejścia do tunelu. Inżynier wziął lampę gazową i ją zapalił. Eztli znów zakaszlał, tym razem krótko, i mocniej otulił się szalikiem. Nadal nie czuł się zupełnie zdrowy, ale wiadomość od inżyniera postawiła go na nogi lepiej niż dowolne lekarstwo.
W milczeniu, ostrożnie szli po szerokich, ceglanych schodach.
Powoli cichły odgłosy z powierzchni, aż wreszcie szum miasta został zastąpiony przez echo ich kroków. Co jakiś czas klatka schodowa zakręcała, prowadząc ich coraz głębiej, głęboko poniżej poziomu piwnic i kanałów wodnych. Co parę minut Eztli czuł zimny podmuch na karku, gdy mijali kolejne otwory wentylacyjne, przez większość czasu jednak powietrze było nieruchome i stęchłe.
De Garlande nigdy nie chciał schodzić tak nisko z budową – dużo prostsze i bardziej opłacalne byłoby wykopanie wielkiego rowu i zabudowanie go od góry, przywracając po fakcie linię ulicy, tak jak zrobiono to choćby w Liverpoolu. Jednak z niejasnych dla niego powodów miasto nie chciało wydać na to pozwolenia. Ostatecznie poszli więc na kompromis, który aż do teraz wprowadzał Eztlego w podły nastrój.
– Zabawne słowo. – Hughes przerwał niespodziewanie ciszę, gdy mijali właśnie wejście do pustego szybu, w którym później zamontowana miała zostać winda.
De Garlande spojrzał na niego bez zrozumienia. Inżynier wydawał się nieobecny, pogrążony we własnych myślach.
– Hm? – mruknął Eztli.
– Zbawi. Pamiętam, jak moja prababka go używała. – Mężczyzna poprawił kaszkiet. – Dawno go nie słyszałem.
– Czasami pojawia się w starych książkach – stwierdził de Garlande, czujnie rozglądając się na boki. Bardziej wyczuł niż zobaczył, że przeszli z korytarza do większej komory, nie mógł jednak dostrzec niczego poza obrębem światła bijącego z lampy inżyniera. – Czemu wszystkie latarnie są zgaszone?
– A po co mają się palić, jak robotnicy są na górze, sir?
– Um…
– To była miła kobieta – kontynuował Hughes.
Eztli zerknął na niego rozkojarzony, próbując zrozumieć, dlaczego inżynier w ogóle się do niego odzywa.
– Twoja babka? – spytał jednak uprzejmie.
– Prababka. Bardzo miła. Jedyna z rodziny cieszyła się, że chciałem się uczyć. – Mężczyzna przystanął na chwilę, aby splunąć. – Pan uważa, uskok jest.
– Mhm. – Eztli ostrożnie zeskoczył na ziemię obok torów. Wnętrze tunelu wydawało się puste i ciche, nadal jednak nie czuł się bezpieczny. Kolejny raz zakaszlał i podrapał się po gardle.
– Teraz to pewnie znowu pozamykają nasze uczelnie – stwierdził Hughes. – Zawsze się od tego zaczyna.
De Garlande w końcu przestał rozglądać się na boki i skupił uwagę na mężczyźnie.
– Czytałeś gazetę?
Nie musiał dodawać którą. Hughes pokiwał głową. Znów odwrócił głowę i splunął na tory. Trzymana przez niego lampa zakołysała się nieco mocniej.
Przez chwilę milczał.
– Ludzie się zastanawiają, czy będzie pan szukał teraz kogoś lepszego do roboty. Znaczy, do tej lepszej.
Eztli prychnął, nagle zirytowany. Wyzwoleńcy mogli postawić świat na głowie, ale nie zamierzał im pozwolić na przeorganizowanie jego firmy.
– Dowiedziałem się parę minut temu – zauważył. – Ale o ile nikt z was nie był zamieszany w ten godny pożałowania incydent, nie widzę powodów, żeby się kłopotać zatrudnianiem kogoś nowego.
Hughes pokiwał głową, lecz z jakiegoś powodu nie wydawał się uspokojony. Jego wzrok skakał, jakby próbował przyszpilić cienie rzucane przez chybotliwe światło lampy.
– Tak im mówiłem, sir.
Przez chwilę szli razem w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Tunel wydawał się ciągnąć bez końca.
– Trzeba nadgonić z umacnianiem ścian – wymamrotał wreszcie Eztli, byle tylko przerwać ciszę. Dzwoniła mu w uszach. – Zawali nam się to od drgań.
– Potrzeba ludzi, sir.
– Wystarczy, że dokręcisz śrubę tym, którzy już są.
– Już dokręcałem – zauważył Hughes. – Dalej się nie da.
– Zawsze się da.
– Ehe. Jak się chce, żeby wszystkie zawory strzeliły naraz.
Eztli drgnął. Odruchowo położył dłoń na rewolwerze. Po plecach przeszedł mu lodowaty dreszcz. Inżynier nie zauważył tego jednak, bo akurat dotarli do końca tunelu.