Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oto Europa niedalekiej przyszłości, targana falami terroryzmu i wykasłująca ze śliną kolejne mutacje wirusów. Europa, na rubieżach której nadal widać łuny i czarne dymy.
Również doktorem Derekiem Ruyterem, neurochirurgiem z lemburskiego Oostenlo, szarpią spazmy nieprzepracowanej żałoby po stracie najbliższej osoby, a torsje łagodzą pigułki oraz terapie. Ruyter jednak będzie musiał wziąć udział w grze, i bynajmniej nie chodzi o karty. W puli, jak się okaże, leży sporo żetonów o wysokich, bardzo wysokich nominałach. Pojawia się ktoś, kto wyjaśnia Derekowi zasady tej gry, ale czy wyjaśnienia nie są przypadkiem zaciemnieniami?
Impneurium. Sygnały z kosmosu to mozaikowa opowieść o miłości i nienawiści, ale też o prawie do zemsty i o rozpoczęciu nowego życia, nie tylko uczuciowego. Czy niesiemy na plecach krzyże, których deski pozbijali nasi przodkowie i czy ponosimy odpowiedzialność za ich czyny?
To również historia o zaświatach, których – tak przynajmniej wydawało się Ruyterowi, umysłowi ścisłemu – nie ma. A może jednak istnieją? Przecież religie mówią, że coś czeka nas „po drugiej stronie”… A właśnie – religie. Co mogło być ich początkiem?
To science fiction bliskiego zasięgu zmiksowane z technothrillerem. Wybuchy uczuć i eksplozje bomb. Przyziemne problemy i orbitalna eskapada, która – wyciągając na światło dzienne tajemnicę z przeszłości – nieoczekiwanie zatrzęsie Starym Kontynentem, jakby nie miał on dość problemów.
Jesteście gotowi sprawdzić, kto za tym wszystkim stoi?
---------
Andrzej Miszczak (1970) publikuje niewiele, choć czytelnicy fantastyki mogą go kojarzyć od 20 lat. Gościł na łamach czasopism (Nowa Fantastyka) i w kilku antologiach (m.in. „Science Fiction”, „Głos Lema”, „Mars”, „Epidemie”). Udział w jednej z nich („Nowe idzie”) zaowocował nominacją do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla. Ale to dawne dzieje, niemal prehistoria. Być może nadszedł czas na tzw. nowe otwarcie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Impneurium. Sygnały z kosmosu
Copyright
© 2024 by Andrzej Miszczak
© 2024 by Wydawnictwo IX
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja: Marta Sobiecka
Korekta: Krzysztof Biliński
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Projekt okładki: Krzysztof Biliński
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2024
Wydanie I.
ISBN 978-83-68257-00-7
— Nie mogę przyjść, Jeroen. Naprawdę, nie wyrwę się. Mam dużo pracy.
— Trudno. — Starał się nadać głosowi obojętną barwę. — Może kiedy indziej się uda — powiedział. I naprawdę w to wierzył. — Mam nadzieję, że będzie okazja. Cześć.
Rozłączając się, usłyszał, że ona coś jeszcze mówi, ale połączenie zostało przerwane. Może oddzwoni?, pomyślał z nadzieją. Ktoś go szturchnął. Zdawkowe „przepraszam” dotarło do jego uszu wraz z „to fantastyczny obraz” wypowiedzianym z drugiej strony. Złożył na pół milczący uparcie telefon i, rozglądając się, schował go do kieszeni. W „Przybytku Sztuki”, galerii Gastona Fulversa, był spory tłok. Podchodząc do kolejnego płótna, ponownie wcisnął słuchawki do uszu.
— Obraz Lucindy Rosso „Drzewo”. Tytułowe drzewo powstało z naklejanych na karton płatów skóry złuszczonych z ciała artystki podczas wielomiesięcznej choroby dermatologicznej. Lucinda specjalnie wybrała się na pogranicze Behomeju i Ugambii, aby zarazić się tą chorobą w jej epicentrum. Po wykonaniu „Drzewa” sponsor, hrabia Lucien de Torreaux, sfinansował drogą kurację, a ona przyniosła skutek w postaci całkowitego ustąpienia choroby. Dziś zostało po niej tylko wspomnienie. No i wspaniałe dzieło, będące alegorią…
Jeroen Frederix skrzywił się i wycofał, wpadając na młodą kobietę, która niezwłocznie zajęła jego miejsce tuż przed dermosztuką i z autentyczną fascynacją wpatrywała się w obraz. To była twórczość przez duże „T”, a nie generowane przez sztuczne inteligencje, niemal wszechobecne produkty markujące sztukę. Mimo faktu obcowania z prawdziwą sztuką miał dosyć. Jak nie wyklejki ze skóry, to pejzaże malowane spermą, moczem i kałem rozcieńczanym śliną. Odwrócił głowę. Ekskrepyment Valda Valdorffsa gromadził chyba najliczniejszą widownię. Aby podejść bliżej tego „dzieła”, trzeba było poczekać kilka minut. Następne w kolejce po Lucindzie Rosso było czarne płótno z białą kropką pośrodku. Jeroen nie miał siły słuchać interpretacji przygotowanej przez organizatorów wystawy „Młodzi malarze Lemburgii”, wyjął więc z uszu słuchawki, zastanawiając się jednocześnie nad procedurą weryfikacji obrazu takiego jak ten właśnie, czyli kropki pośrodku płótna, pod kątem ludzkiego, a nie maszynowego, autorstwa tegoż.
Biała kropka w centralnym punkcie nałożonej na płótno czerni uparcie przyciągała wzrok. Frederix miał nadzieję, że, zakładając człowiecze autorstwo, przynajmniej w tym przypadku użyto klasycznych farb. Jednak wolał się nie upewniać w tej materii. Powinien jeszcze odwiedzić dwie boczne sale, ale uznał, że w zasadzie nie musi tego robić. Zlecone mu zadanie nie wymagało podziwiania wszystkich malowideł wyprodukowanych przez nadzieje lemburskiego malarstwa. Miał się tylko rozejrzeć.
O Gastonie Fulversie wiedział prawie wszystko. Kiedy wstaje, gdzie i co jada, kogo posuwa, na co wydaje pieniądze. Teraz chciał zobaczyć go w tak zwanym środowisku naturalnym, aby, jak przystało na porządnego prywatnego detektywa, uzupełnić obraz przedmiotu śledztwa.
Przesunął się pod ścianę, zamierzając raz jeszcze ogarnąć wzrokiem główną salę galerii. Naliczył w niej dwadzieścia trzy osoby. Tych, którzy pomknęli do bocznych sal, napawać oczy kolejnymi wydzielinami rzuconymi na płótna, nie liczył, ale i tak frekwencja była niezła. I to stanowiło główny problem dla zleceniodawców Frederixa.
Jeroen zerknął do folderu, przelatując wzrokiem po nic mu nie mówiących nazwiskach twórców wystawianych w bocznych salach. Gdyby towarzyszyła mu Eleyn, pewnie zaciągnęłaby go tam, ale samemu nie znalazł w sobie tyle samozaparcia. Skierował się więc ku wyjściu, mijając po drodze właściciela galerii, który ze zmęczeniem w oczach obserwował gości, szukając być może wśród nich ewentualnych kupców wystawianych dzieł. Z każdą chwilą chyba tracił nadzieję na transakcje. Styl ubierania i wartość noszonych strojów raczej wykluczała obecność na sali potencjalnych nabywców. Chociaż w tej kwestii nigdy nie można było być pewnym.
Powiew świeżego powietrza był oczyszczający, Frederix nabrał w płuca tyle tlenu, ile tylko się dało. Chciał zapalić, ale stał w polu widzenia kilku kamer, a i pewnie jakiś dron Ministerstwa Zdrowia kręcił się w pobliżu. Rozłożył x-phone’a, którego wyłączył po rozmowie z Eleyn, zażenowany gniewnymi spojrzeniami. Ekran rozjaśnił się blado, kiedy wzór jego siatkówki został przez aparat zeskanowany. Żadnego przychodzącego połączenia nie było. Tym razem zrolował aparat i wsunął do przedniej kieszeni marynarki jak eleganckie pióro.
Spojrzał w dół ulicy. Janssenstraat jeszcze niedawno pulsowała energią. Upstrzona galeriami sztuki różnej wielkości, żyła do późnej nocy, kiedy to nasyceni pięknem widzowie udawali się przetrawić je w winiarniach Starego Miasta Oostenlo. Teraz… Widział może kilkanaście osób na chodnikach i nie było to spowodowane strachem przed wirusami ani obawą przed smogiem, który wisiał nad miastem często, wędrując tu ze wschodu, z dezatomizowanej energetycznie dekadę temu Ruhry, ale akurat nie w ostatnich dniach. To byli chyba zwykli spacerowicze, bo mimo tego, że właściciele kolekcji sztuki w kamienicach pod wyższymi numerami zatrudnili hostessy o różnych tożsamościach płciowych, które zachęcały do odwiedzenia ich galerii, rzadko kto z takiej propozycji korzystał. Drażniącym innych wyjątkiem był lokal Fulversa.
Telefon zadzwonił w wewnętrznej kieszeni marynarki. Frederixowi przebiegł po plecach pikosekundowy dreszcz ekscytacji. To jednak nie była Eleyn.
— Frederix, słucham. — Odebrał połączenie. — Tak. — Zerknął na zegarek. — Dwadzieścia minut. W którym lokalu? — Twarz wykrzywił mu grymas. — A nie można w jakiejś innej? Aha, rezerwacja przepadnie, rozumiem…
Ruchem ręki w kierunku kamery wezwał taksówkę.
* * *
„Il Esplosivo”. Że też nikogo to nie razi, pomyślał z niemal fizycznie odczuwalnym bólem. Nie było żadnego protestu, pikiety, demonstracji. Nowy właściciel, udający Włocha Portugalczyk, kupił to, co zostało z poprzedniego lokalu, załatwił stosowne koncesje i zmienił nazwę z „Moccafe” na „Il Esplosivo”. Wszystkie wydatki pewnie szybko się zwróciły, nawet wykupił licencję na palenie beznikotynowców przez klientów na terenie posesji, do modnego lokalu waliły bowiem tłumy. Czasem składały się z turystów niemających wiedzy o tym, co stało się w tym miejscu, a czasem z gości uważających lokal za jedną z większych atrakcji Oostenlo właśnie z racji tamtych wydarzeń. No i miejscowa młodzież, dla której ważne jest, aby się tutaj pojawić i wrzucić zdjęcia, filmy i Bóg wie co jeszcze, do Life-e.
Z taksówki wysiadł już chwilę temu, ale spocone ręce i zdrewniałe nogi uniemożliwiały mu wejście do kawiarni. Popatrzył na kilku młodych mężczyzn palących beznikotynowce przed drzwiami. Dla Jeroena byli karykaturami facetów. Próbował ich sobie zwizualizować w wojskowych uniformach, jako broniących Lemburgii przed najeźdźcą żołnierzy, ale nie miał na tyle bogatej wyobraźni. Nie sądził, żeby mundury dało się zapiąć na otyłych cielskach.
Odruchowo zapalił papierosa. Wiedział, że już został sfotografowany przez drona poza lokalem, biometrię zanalizowano i w skrzynce mailowej za chwilę będzie miał mandat za palenie w miejscu publicznym. I to jeszcze nikotynowca, bo czujnik również przyjrzał się wydmuchiwanemu dymkowi. Trzy Siostry, przeplatane nową falą zamachów, przyspieszyły prace nad inteligentnym monitoringiem miejskim, a palacze jako jedni z pierwszych zetknęli się z jego karzącą ręką.
Wydarzenia sprzed kilku miesięcy stanęły mu w pamięci po raz milionowy. Gdyby informator nie pomylił nazw… „Moccafe”, „Maccato”. Byli przygotowani do przechwycenia zamachowców z Armii Nasrallaha w okolicach kafejki, bo ci opuścili kryjówkę, zanim wpadł do niej oddział AT. Niestety, zgodnie z informacją od ich człowieka, obstawili „Maccato”, lokal w przeciwległym rogu Starego Rynku… Minutę przed wydarzeniem, w jakimś impulsie objawienia, w mózgu Frederixa pojawiła się myśl, że może chodzi o „Moccafe”. Widział szyld tamtej kawiarni ze swojego miejsca obserwacyjnego na ławeczce pod pomnikiem. Wstał i spokojnie, aby się upewnić, że wszystko jest dobrze przygotowane, ruszył w kierunku „Moccafe”, przyspieszając z każdym krokiem. Szepnął do mikrofonu, że idzie coś sprawdzić, a już chwilę później widział młodych Arabów wchodzących do ogródka kafejki. Nerwowo rozglądali się wokół, czym przykuli uwagę Jeroena. Zaczął biec, krzycząc do nich, żeby nie robili niczego głupiego, do siedzących klientów, żeby wypierdalali, i do swoich ludzi, że dali dupy i obstawili nie ten lokal. Przez chwilę, biegnąc, skrzyżował spojrzenie z ładną kobietą sączącą napój. Nigdy nie zapomni błysku zrozumienia w jej oczach. Kątem oka dostrzegła zamachowców, jednocześnie słysząc to, co krzyczał Frederix. I już wiedziała, że to jej ostatnie sekundy na tym świecie. Że pogrobowcy Hezbollahu z nowego ugrupowania, o którym być może nawet nigdy nie słyszała, przyszli odebrać jej życie. Słodki Jezu, ta twarz nigdy nie zniknie mu sprzed oczu.
Ocucił go dogorywający papieros, parząc palce. Jeroen pstryknął nim na chodnik, nie myśląc o kolejnym mandacie za zaśmiecanie ulic. Wziął głęboki oddech i wszedł. Kelner wskazał mu drogę do stolika.
Hermans nie potrafił ukryć niesmaku, kiedy zobaczył, że jego gość jest ubrany w marynarkę narzuconą na T-shirt. On sam paradował w eleganckim garniturze, a pod przystrzyżoną brodą pyszniła się muszka. Podali sobie ręce. Podczas siadania z kieszeni marynarki detektywa wysunął się folder wystawowy z galerii Fulversa. Położył go na stoliku, a Hermans od razu go wziął.
— Niech pan patrzy, jakie gówno pretenduje teraz do miana sztuki. — Wylało mu się z ust obrzydzenie. Chciał chyba jeszcze bardziej spostponować współczesnych artystów, ale jednak zatrzymał się na tym jednym zdaniu nieskrępowanej konwenansami krytyki.
— Jakieś nowe informacje, panie Frederix? — Zerkał ukradkiem na bliznę szpecącą twarz byłego policjanta.
— Niestety, muszę zmartwić pana i pańskich kolegów. Nie mam niczego nowego…
— Kurwa. Jest pan tak samo beznadziejny jak pański poprzednik. Też nie mógł na Fulversa niczego znaleźć. — Przekleństwo w ustach tak dystyngowanego człowieka brzmiało jak zgrzytnięcie. Musiał być bardzo zdenerwowany.
— Bo niczego nie ma do znalezienia…
— Akurat — żachnął się Hermans. — Dlaczego u Fulversa jeszcze są zwiedzający, a u nas nie ma? Może mi to pan sensownie wytłumaczyć?
— Bilety do jego galerii są o cztery euro tańsze niż do innych na Janssenstraat. Nie zainwestował, co prawda, w hostessy, ale…
W Hermansie coś się zagotowało. Frederix tylko czekał, aż czerep jego czaszki odskoczy w bok i z wnętrza buchnie para.
— Nie o ceny, do cholery, chodzi! Podnieśliśmy je dopiero niedawno, aby zminimalizować straty. Ta galeria to jakaś pralnia moskowickiej mafii oligarchów! Lgną do Fulversa artyści, w każdym razie ci, którym jeszcze się chce coś robić, jeszcze wierzą, że sztuczna inteligencja w sztuce nie ma przyszłości… — Urwał, bo brakło mu oddechu. — Musi mieć pieniądze, żeby ich do siebie ściągać, żeby u niego wystawiali, żeby to on ich reprezentował, sprzedawał ich dzieła, a potem część kasy na pewno idzie do Moskowii. Albo, no nie wiem, do Chińczyków! — perorował Hermans. — Bez ukrytego wsparcia, przy tej zapaści na rynku, Fulvers nie pociągnąłby…
— Ale przecież on też od jakiegoś czasu praktycznie niczego nie sprzedaje — wtrącił Jeroen. Tamten tylko machnął ręką.
— Mydlenie oczu. Dotarło do mnie, że jest o krok od dużej transakcji. Słyszał pan, że Xaviers dał sobie spokój ze sztuką?
— Kto? — sapnął detektyw, zmęczony długim wywodem. Kelner postawił przed nim kawę, a po stronie Hermansa zaparował czajniczek z herbatą. Marszand wziął ze stołu folder, otworzył na drugiej stronie i przesunął w kierunku detektywa.
— Xaviers. Awangarda rijksburska.
Znów machnął ręką, widząc, że to Frederixa w ogóle nie zainteresowało. Zapadło krępujące milczenie, przerywane tylko brzdękiem filiżanek i łyżeczek.
— Aha, a jeśli chodzi… Rzecz jasna, rezygnujemy z pańskich usług, panie Frederix.
Jeroen chciał się tym przejąć, ale jakoś nie potrafił. Zlecenie od grupy marszandów i właścicieli kilku galerii właśnie stało się historią. Wiedział, że powinien coś powiedzieć, jakoś zareagować, ale nic mu nie przychodziło na myśl, mimo że w jego wgniecionej czaszce kotłowały się jakieś słowa. Kiwnął tylko głową, mając nadzieję, że ten gest nie wyglądał na oznakę załamania, bo i rzeczywiście takim nie był. Podrapał delikatnie bliznę przecinającą policzek. Przez chwilę wydawało mu się, że czuje pod opuszkami palców, jak aktywne kuleczki nanożelu regenerującego dostarczają do blizny, rozpakowują, a następnie umieszczają w odpowiednich miejscach leki pobudzające skórę do odbudowy. Bardzo chciał to poczuć.
— Rozumiem — mruknął w końcu. Dzwonek telefonu wybawił go z zakłopotania. Przeprosił Hermansa i odebrał połączenie. To był Bakke.
— Pamiętasz o Starym? — usłyszał.
— Jasne. Niedługo będę.
— Pamiętasz o prezencie?
— Pamiętam.
— Dobra, Ribery. Za godzinę zaczynamy.
Schował telefon. Mówili na niego Ribery, bo z trenerem piłkarskiej kadry łączyła go szrama przecinająca facjatę. Nie szkodzi, że ich blizny powstały w wyniku innego rodzaju zdarzeń i szpeciły inne fragmenty twarzy. Skojarzenie nasuwało się od razu, przynajmniej znajomym kibicom.
— Nowe zlecenie? — Sarkazm w słowach Hermansa znacznie przekraczał stężenie kofeiny w kawie, którą popijał Frederix. Detektywowi nie chciało się podejmować tej rękawicy.
— W kwestii zaliczki… — zmienił temat. Marszand machnął ręką.
— Jeszcze nas stać. Uznajmy sprawę za zakończoną i rozliczoną. Znajdziemy kogoś innego.
Jeroen zgarnął katalog ze stolika i uścisnął sflaczałą dłoń Hermansa.
— Do następnego razu.
— Jakoś nie wydaje mi się… Zresztą, czego mogłem spodziewać się po… — Hermans nie skończył, całą uwagę poświęcając filiżance.
Frederix tylko zacisnął bezwiednie dłonie w pięści. Opuszczając lokal, oddychał ciężko niczym bokser w narożniku. Bokser, którego właśnie liczono.
* * *
Dom van Goggerena znajdował się w Grenbergu, willowej dzielnicy Oostenlo, gdzie żaden imigrant z Afryki, Bliskiego Wschodu ani wschodu Europy nie miał szans zamieszkać. Ewentualnych intruzów, czasem się tutaj plączących szybko wyławiały obywatelskie patrole, oczywiście nieistniejące oficjalnie. Ot, choćby ten diler narkotyków – nadal dochodził do siebie w szpitalu, po pobiciu przez nieznanych sprawców, w ujęciu których nie pomógł nawet wysokiej jakości monitoring.
Dom byłego – od dzisiaj – szefa jednostki AntiTerror Korpusu Policji Oostenlo ostentacyjnie ozdobiony był flagą Lemburgii. Teraz mogli mu już skoczyć. Kiedy powiesił flagę trzy miesiące temu, po zamachach, pismaki z lewicowego portalu „Hedveere” zrobiły aferę i nakazano Staremu flagę zdjąć. Niedopuszczalne jest bowiem, aby „wysoki rangą policjant w taki sposób prowokował mniejszości etniczne i narodowe żyjące w naszym kraju”. Nie przyjmowano tłumaczenia, że w tej dzielnicy nie ma imigrantów. Więcej, wielu innych mieszkańców również wywiesiło flagi na swoich posesjach. Tylko że fakt braku imigrantów w tym rejonie miasta również wzbudzał dziennikarski lament. Teraz jednak van Goggeren, jako osoba prywatna, mógł przystroić swój dom, w co chciał. Dopóki media mają inne kąski, Stary mógł słuchać łopotu lemburskiej flagi.
Inne kąski… Najbardziej znany mieszkaniec Grenbergu, Franck Ribery, tydzień temu zebrał ostre cięgi od oficjalnych mediów za to, że w kadrze na mecz z Belgią nie znalazł się żaden piłkarz płynny płciowo ani płciowo neutralny. Tylko bramkarz grał wcześniej w młodzieżowej kadrze kobiet, a to było za mało. Grzmiano, że „nasza piękna multikulturowa i zróżnicowana także w kwestiach seksualności Lemburgia nie może być reprezentowana jedynie przez piłkarzy cispłciowych, bo to w żaden sposób nie odzwierciedla struktury tożsamości płciowej kraju”. Argument, że byli to najlepiej dysponowani w danym momencie futboliści, nikogo nie przekonał. 4:0 na chwilę ich uspokoiło, ale temat zapewne powróci.
Frederix zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu Matilde, żona Starego. Uścisnęła go mocno. To były kolejne, niezwerbalizowane tym razem, przeprosiny za to, co się stało. Van Goggeren musiał znaleźć kozła ofiarnego po masakrze w synagodze i szahidach samobójcach w „Moccafe”. Padło na jego zastępcę. Pech chciał, że był nim akurat Jeroen Frederix. W szpitalu odwiedził go co prawda minister spraw wewnętrznych, ale Jeroen wiedział, że wkrótce zostanie wyrzucony. I tak się stało. Stary miał kilka miesięcy do emerytury i mimo ujadania prasy pozwolono mu dotrwać na posterunku do końca. Od jutra jego miejsce miał zająć jakiś mydłek przysłany ze stolicy. Oczywiście Frederix miał już dosyć tego przepraszania, nie czuł bowiem żalu. Służył dekadę z okładem i wiedział, że takie rozwiązania trudnych spraw są na porządku dziennym. Sam, znajdując się na miejscu van Goggerena, zrobiłby dokładnie to samo.
W salonie byli już wszyscy.
— O, jest Czacha, możemy zaczynać.
Druga ksywa, która funkcjonowała wśród jego kolegów z jednostki antyterrorystycznej, nie była lepsza niż pierwsza, ale dobrze oddawała stan rzeczy. Umieszczone wewnątrz jego czaszki mikroplatformy strzykały systematycznie substancjami mającymi od środka, bez ryzykownej interwencji chirurgicznej, zlikwidować wgniecenie w czaszce, powstałe po uderzeniu odłamkiem podczas eksplozji w kawiarni. Za kilkanaście tygodni, może pięć, sześć miesięcy, nie powinno być śladu po urazie. Fizycznego śladu.
Stary podszedł do nowo przybyłego i Frederix utonął w przepoconym uścisku.
— To dla ciebie — powiedział Jeroen, kiedy już się wyswobodził. Van Goggeren rozerwał ciemną folię. Po chwili przymierzał już koszulkę Achillesa Oostenlo z numerem 9. Nie była to zwykła koszulka. To była ta koszulka. Po salonie przemknął pomruk podziwu. Van Goggeren sprawdził rękaw. Był naderwany, tak jak miał być. Szarpnięty za niego Lymmons padł w polu karnym. Sędzia w obliczu niepodlegającego dyskusji dowodu, w postaci naderwanego rękawa właśnie, nie miał wątpliwości, nie posiłkował się nawet zapisem kamer VAR. Sam Lymmons zamienił karnego na bramkę i Achilles zdobył pierwszy raz mistrzostwo Lemburgii. Dwa miesiące po marcowych zamachach miasto zrzuciło żałobę.
— Ribery, jak ją zdobyłeś? — Bakke, niemal uśliniony, gapił się na Starego. Z trudem, bo z trudem, ale jednak obdarowany zmieścił się w koszulkę.
— Mam swoje sposoby.
Matilde podała mu piwo i Frederix wyszedł na taras, dołączając do Smildersa i Kukkena, którzy czmychnęli tam chwilę wcześniej. Rozmawiali o jakimś samobójstwie.
— …to się nie potwierdziło — kończył właśnie Smilders. — O, Jero. Jak leci?
Przywitali się serdecznie.
— Dzięki, jako tako. Właśnie zrezygnowano z moich usług detektywistycznych.
Pokiwali głowami. Empatia nigdy nie była mocną stroną chłopaków z AT.
— A u was? Co macie na tapecie? Jeśli można zapytać.
— Daj spokój, jasne. Samobójstwo jakiegoś malarzyny. — Kukken za wszelką cenę unikał gapienia się na bliznę.
— A co antyterroryści mają wspólnego ze światem sztuki?
— Xaviers parę lat temu miał epizod w lewackich bojówkach, w Czerwonej Gwardii, co prawda nie…
— Xaviers? — zainteresował się Frederix. To nazwisko obiło mu się o uszy. A tak, Hermans o nim wspomniał.
Wyjął z kieszeni folder galerii Fulversa i odnalazł reprodukcję wystawianego tam obrazu Xaviersa. Parę plam rozrzuconych bez sensu. Awangarda rijksburska, przypomniał sobie. Tamci spojrzeli mu przez ramię.
— Niezłe bohomazy, co? — odezwał się Kukken.
— Ale do niedawna żył z nich całkiem dobrze. Dopiero ostatnio przestało mu się powodzić, wiadomo, SI nie trzeba płacić, a gnioty namaluje może nawet i lepsze niż… — Smilders urwał, wkładając do ust gumę do żucia. — Pewnie dlatego palnął sobie w łeb. — Mlasnął.
— Kredyt sam się nie spłaci, wiadomo. Odpalał coś Rote Gaard? — zapytał Frederix.
Pokręcili głowami. Czerwona Gwardia ostatnio zamilkła, ale społeczeństwo, jak również policja, obawiały się, że to cisza zapowiadająca burzę. Przed zabójstwem przywódcy Aryjskiej Samoobrony również siedzieli cicho przez wiele tygodni.
— Raczej nie, nic na to nie wskazuje. Ale ponieważ mieliśmy go w kartotekach, Stary, a w zasadzie to Bakke, kazał przyjrzeć się sprawie.
— Samobójstwo, mówicie? Kiedy?
— Znaleziono go dzisiaj rano. Patolog pracuje…
— Niedawno ponoć ogłosił rozbrat ze sztuką. — Jeroen wykorzystał świeżo nabytą wiedzę.
— T-taak. — Kukken był zaskoczony. — Siedzisz w tym? — Z pogardą wskazał podbródkiem na katalog.
— Otarłem się. Ponoć jakiś kryzys na rynku bohomazów. Spada zainteresowanie, zamarł handel… I nie do końca chyba chodzi o malarstwo maszynowe.
— Kochani, toast. — Na tarasie na mgnienie oka pojawiła się Matilde. Smilders mruknął coś i wypluł gumę za balustradę.
W środku van Goggeren przez chwilę paradował w koszulce Achillesa, która trzeszczała w szwach. Żona wyperswadowała mu jednak narażanie cennego prezentu na uszkodzenia. Stary posłusznie wykonał jej polecenie ubrane w elegancki kostium sugestii.
Godzinę później Frederix podpierał ścianę, konwersując to z Matilde, to z przepraszającym go coraz wylewniej, w miarę wypitego alkoholu, van Goggerenem. Kiedy w końcu został sam, zerknął na zegarek i wyjął z nudów folder Fulversa. Beznamiętnie go przeglądając, odliczał równocześnie czas do dziesiątej, aby się zmyć.
— Też się zbieram o dziesiątej — usłyszał za plecami. Bakke podszedł cicho i wyjął Jeroenowi z rąk katalog. Obejrzał całość pobieżnie, ale zaraz wrócił do jednej ze stron.
— Juts Golve. — Pstryknął palcem w jedną z reprodukcji i oddał książeczkę Frederixowi.
— Co z nim? — zainteresował się detektyw, być może już były.
— Wpadł w orbitę moich zainteresowań.
— Jako… malarz?
— Błagam cię. — Bakke roześmiał się. I zamilkł.
— Nadal lubisz, kiedy się ciebie prosi o szczegóły, Gunder?
— Aha.
Frederix wzruszył ramionami. To był kiedyś najlepszy sposób na Bakkego.
— No więc… — Nadal działało, choć trzeba było odczekać minutę. — Gówniarz poparł w Life-e sprawę tej procesji Polaków. Znasz problem?
— Coś słyszałem — skłamał Jeroen. Bakke od razu wykrył fałsz w jego głosie.
— Chcą z jakimś świętym obrazkiem przejść ulicami miasta. Ratusz nie daje zgody, bo boi się, że muzułmanie zaraz wyskoczą z jakimś swoim żądaniem.
— A ten… Golve?
— Chuj wie, co mu strzeliło do łba. To jakiś marny malarzyna… No więc, gnojek chce zaistnieć inaczej niż swoimi, pożal się Boże, dziełami, i na swojej stronie internetowej gorąco poparł Polaków, w imię wolności i czegoś tam jeszcze. Parę serwisów to podchwyciło, jedni ganią propagowanie zabobonu, drudzy boją się roszczeń islamistów, trzeci pieją o prawie do manifestacji swoich przekonań… A Polacy są wniebowzięci, no rozpacz.
— Mówisz „gnojek”, znaczy młody?
— Osiemnaście.
Jeroen wskazał na reprodukcję Xaviersa.
— Ten się ponoć zabił w nocy. Zdaje się, że folder jest bardzo na czasie.
Bakke obejrzał okładkę. Otwarcie wystawy nastąpiło dwa miesiące temu, kiedy Frederix miał jeszcze głowę owiniętą inteligentnymi bandażami.
— Taki znaleźli sposób na zaistnienie w mediach — zawyrokował Bakke. — Jeden się zabija, drugi pieprzy głupoty o zagrożonej wolności. Wzięliby się do porządnej roboty…
Jeroen przytaknął, odkładając jednocześnie szklankę na stolik.
— Nie masz szans na zastąpienie Starego?
— Zastąpiłem ciebie, jako zastępcę. Dwa awanse w kwartał? To nawet Achilles z Lymmonsem nie dałby rady.
Zarechotali. Bakke odchrząknął, jakby przygotowywał krtań i usta na niesmak.
— Ma przyjść jakiś pajac z Rijksburga.
— Do Achillesa? Na jaką pozycję?
Gunder poklepał Jeroena, śmiejąc się głośno.
— No, słyszałem. — Teraz Frederix odniósł się z należytą powagą do kwestii „pajaca z Rijksburga”. – Znowu przytyłeś — dodał, chcąc zmienić trudny dla byłego towarzysza w służbie temat.
— Odwal się. Cukiernia nadal przynosi ciastka, a ciebie już nie ma. Nikt mi nie pomaga w jedzeniu, a szkoda, żeby się marnowały.
— Rozumiem… Dobra, czas się zrywać. Trzymaj się, Gunder.
— Wpadnij kiedyś.
— Jasne.
W nocy bolała go głowa. Niepokoiły go te dolegliwości, bo myślał, że coś złego dzieje się z platformami w jego czaszce. Eleyn, po badaniach kontrolnych, uspokoiła go, że wszystko jest w porządku, ale zrobiła dodatkowe pomiary i badania, których wyniki nadal analizowano. Wierzył jej. Bóle mogły mieć przecież wiele innych przyczyn. Ale niepokój pozostał.
Kiedy okazało się, że tabletka nie pomogła, definitywnie wstał z łóżka, Świtało. Czerwcowe słońce wpadło do jego mieszkania tak samo jak dawniej on, na czele oddziału, wpadał do podejrzanych mieszkań – szybko i bez szans na opór. Gdy już się ogolił i zjadł śniadanie, dopadła go nuda. Marszandzi odebrali mu sprawę, którą żył przez kilkanaście ostatnich dni, pierwszą sprawę prywatnego detektywa Jeroena Frederixa. Trochę głupio było przyznać, że nową karierę zaczął od falstartu.
Sprawa galerii Fulversa wpadła mu dlatego, że właściciele innych domów sztuki na Janssenstraat mieli kontakty w policji i tam polecono im Frederixa, który właśnie uzyskał licencję po intensywnych, bo maksymalnie przyspieszonych szkoleniach z zakresu prawa. Zawiódł? Nie miał takiego poczucia, po prostu nie był w stanie potwierdzić głupich podejrzeń zleceniodawców. Pewnie nieraz mu się to w przyszłości przydarzy. Ale ostatnie słowa Hermansa cały czas brzmiały w uszach. Może warto by jednak powęszyć jeszcze przy tej sprawie? Dla własnej satysfakcji? I żeby jednak coś rzucić marszandom, coś, co jednoznacznie wyjaśniłoby sprawę. Do cholery! Przecież przez dwa lata był kretem wewnątrz gangu Kobiaszwilego, rozpracował ich. A z tym sobie nie poradzi?
No i wziął zaliczkę.
— Ściana, monitor, SI-earch — wydał sekwencję poleceń. Ściana salonu stała się ogromnym monitorem mediaxa, od razu przybierając funkcję wyszukiwarki. — Gaston Fulvers, Oostenlo, galeria.
Na stronie internetowej galerii Fulversa nie znalazł informacji, które przydałyby się mu w dochodzeniu, ale teraz Jeroen chciał jeszcze raz, na spokojnie, przeanalizować jej zawartość. Ostatnią notką w aktualnościach była informacja o wystawie w Niemczech jednego z podopiecznych Fulversa. Datowana na 6 czerwca, czyli sprzed dwóch tygodni. Wcześniej administrator strony, Fulvers osobiście albo ktoś, kto witrynę prowadził, regularnie umieszczał różne informacje. Najwięcej wiadomości, co Frederix zauważył już wcześniej, dotyczyło przygotowań do wystawy „Młodzi malarze Lemburgii”. Notka o jej otwarciu była najobszerniejsza, co potwierdzało wrażenie, że z tego przedsięwzięcia właściciel był najdumniejszy.
Detektyw kliknął na reportaż jednej z lokalnych telewizji, który, za jej zgodą, Fulvers umieścił na stronie. Jedenastominutowy materiał Frederix oglądał już kilkakrotnie pod kątem poszukiwania podejrzanych twarzy. Musiał sprawdzić hipotezę Hermansa et consortes o praniu mafijnych, moskowickich lub innych, pieniędzy, aczkolwiek od początku wydawała mu się durna. Po raz kolejny wydał mediaxowi polecenie znalezienia na filmie z wernisażu osób w jakikolwiek sposób powiązanych z półświatkiem czy moskowickimi oligarchami. Sam nie wiedział, na co liczył, może że aktualizacje domowej SI poprawią zdolności jej wyszukiwarki. SI-earch posiłkowała się sieciowymi bazami danych fotograficznych pochodzących z ogólnodostępnych źródeł, filmów, reportaży, spenetrowała w mgnieniu oka zawartość Life-e, ale znowu nie zauważyła nikogo w najmniejszym stopniu podejrzanego. Jeroen już wcześniej swoje, czy raczej wyszukiwarki, obserwacje skonsultował z ludźmi ze zwalczania przestępczości zorganizowanej i gospodarczej, którzy nie odmówili mu pomocy.
No i logicznie rzecz biorąc, uwikłani w brudne sprawki ludzie raczej nie pojawiliby się na imprezie uświetnionej obecnością już byłego co prawda, ale jednak ministra kultury. To nie Moskowia czy inne parapaństwa postrosyjskie, gdzie biznes, władza i zbrodnia to właściwie jeden worek. Tym bardziej że wernisaż był raczej kameralny, z udziałem jedynie około dwudziestu gości, artystów, kilku innych mecenasów, no i resortowych oficjeli. Nadal starano się przestrzegać ograniczeń frekwencyjnych, które, choć w tej chwili nieobowiązkowe, były wciąż dobrze widziane. Nowej zarazy spodziewano się jesienią. Szósta Dziwka czekała u progu.
Frederix obejrzał więc ponownie, jak Fulvers osobiście oprowadza ministra po wszystkich pomieszczeniach, żywo gestykulując i zaciągając szacownego gościa do każdego płótna, w każdym pomieszczeniu, uwzględniając nawet te boczne, zapewne mniej prestiżowe, które Jeroen, podczas swojej wizyty w galerii kompletnie olał. Minister z uwagą słuchał komentarzy gospodarza. W materiale krótko przedstawiono kilkoro z zaproszonych artystów, wśród nich, co dopiero teraz przykuło uwagę detektywa, Jaspera Xaviersa. Dwudziestolatka z szopą jasnoblond włosów określono mianem najwybitniejszego przedstawiciela awangardy rijksburskiej w Beneleluksie, nie wyjaśniając jednak, czym ów nurt w malarstwie się charakteryzował.
Kilka parosekundowych ujęć pokazywało artystę świadomego swojego znaczenia, a i pewnie wartości rynkowej. Wyniosłe spojrzenie, pewność w ruchach i gestach. Nic na tym filmie nie zapowiadało tego, że kilka tygodni po jego nakręceniu Xaviers skutecznie targnie się na swoje życie.
Jeroen zatrzymał obraz, kiedy usłyszał kolejne znajome mu nazwisko. Valdo Valdorffs, ten od Ekskrepymentu, z ciemnymi włosami spiętymi w kucyk, przechadzał się z kieliszkiem w dłoni, przystanął przy kilku pracach, a potem zniknął w bocznej sali. W następnym ujęciu stał już przy swoim dziele i rozmawiał z innymi gośćmi.
Pod koniec materiału kamera raz jeszcze wychwyciła Valdorffsa. Nadal stał przy swoim płótnie, tym razem samotny, sącząc alkohol, z twarzą wykrzywioną jakimś grymasem. Jeśli już Xaviersa znamionowała pewność siebie i swojej wartości, to ten drugi pod tym względem przebił blondyna stukrotnie.
W podpisie pod zdjęciem, do którego pozowali wszyscy znamienici goście, detektyw odnalazł nazwiska trzech właścicieli konkurencyjnych galerii. Tylko oni przyjęli zaproszenia od dumnego ze swojego osiągnięcia Fulversa. Timon Brassens, jak podała wyszukiwarka, już nie zajmuje się handlem dziełami sztuki ani mecenatem. Przekazał galerię córce i osiedlił się na Majorce, co nie dziwiło, skończył przecież siedemdziesiąt lat. Ramonas Maskulionas, Litwin od lat mieszkający pod Oostenlo, wrócił do ojczyzny i objął tam stanowisko ministra kultury w nowym rządzie. Interesy w Lemburgii przejął syn. Mark Reuswijk utonął tydzień temu, wypadłszy z jachtu w pobliżu Krety. Wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek, jak twierdziła grecka policja, co potwierdzały też filmiki z x-phone’ów uczestników ostrej pijatyki na jachcie. I tylko Gaston Fulvers trzymał się swojego zajęcia, ale też kiepsko prządł, zadając sobie pewnie cały czas pytanie, co się stało z handlem współczesnym malarstwem lemburskim. No właśnie, co się stało? Jeśli w ogóle coś się stało.
Frederix przejechał dłonią po świeżo ogolonej twarzy i sięgnął po papierosa. Rozwiązanie takiej sprawy mogłoby go zrehabilitować za marcowe zamachy. Pewnie podobnie myślano w Kopenhadze, szukając spisku, którego wykrycie poprawiłoby opinię o duńskich służbach specjalnych. W końcu dopuszczenie do poderżnięcia gardła królowi na oczach milionów widzów było po stokroć większą klęską wizerunkową niż zamachy w Oostenlo. Mózg szukał pocieszenia i Frederix przyjął jego starania ze zrozumieniem, ale bez satysfakcji.
Bzdura, zbeształ się w końcu w myślach. Nic go nie zrehabilituje. Ale dzięki rozwiązaniu takiej zagadki mógłby… Zresztą… Ten zrezygnował, tamten objął posadę rządową. Nieszczęśliwe wypadki się zdarzają, samobójstwa także. Co w tym dziwnego i zagadkowego? Wahał się, czy przyjrzeć się problemowi, czy go zignorować. Może rację miał Hermans? Ktoś, jakiś syndykat mafijny, jest zainteresowany zdestabilizowaniem sytuacji na rynku handlu dziełami sztuki w Europie i, powiedzmy, zaczyna właśnie od Lemburgii. Ze sprzedaży takich dzieł, wcześniej skupionych za bezcen, można sfinansować wiele kryminalnych przedsięwzięć. Co prawda, zwykle chodzi o antyki, ale być może teraz wahadło wychyliło się w kierunku sztuki nowoczesnej, współczesnego malarstwa? Ktoś być może przewiduje, że po okresie zachłyśnięcia się malarstwem maszynowym, wróci do łask malarstwo tworzone przez ludzi. Chyba można sobie coś takiego wyobrazić? Metodą zastraszania wyeliminować część marszandów, innych usunąć, fingując samobójstwa i nieszczęśliwe wypadki… Może coś w tej materii dzieje się też w innych krajach?
Jeroen zadał pytanie wyszukiwarce. Na ścianie pojawiły się wyniki. Gdy zatrzymał wzrok na którymś z nich, mediax łączył go z witryną. Spędził tak ze dwa kwadranse, ale żadnego punktu zaczepienia nie znalazł. Nic nie potwierdzało tezy, że handel dziełami współczesnego malarstwa przechodzi w Europie kryzys. Czyli jednak fałszywy trop? Rozważmy wszystkie opcje…
Padł jednak, zmęczony nieprzespaną dobrze nocą.
* * *
Dostrzegł ją po kwadransie oczekiwania. Do znudzenia odtwarzał wiadomość wideo, którą dostał od niej rano, ale krzesło zaczynało go już uwierać. Na szczęście tym razem nie wybiegła w fartuchu lekarskim, jak ostatnio. Ciemnobrązowy żakiet zdecydowanie bardziej pasował na wypad na kawę podczas przerwy w pracy.
— Cześć, Eleyn — przywitał się.
Nadstawiła policzek, sama ledwie muskając go ustami w brodę. Od razu pomyślał, że ona czuje obrzydzenie, widząc szramę na policzku i wiedząc, co się wyprawia pod jego włosami.
— Nie ma w twojej twarzy niczego odpychającego — powiedziała. — Mówiłam ci już. Po prostu u mnie nic nie dzieje się tak błyskawicznie.
Jeroen zaczerwienił się i szybko zamówił dla niej kawę.
— Przepraszam za wczoraj. Nie mogłam przyjść, bo… Po prostu nie mogłam.
— Wrócił?
Spojrzała na niego, mrużąc oczy.
— Kto?
— Twój szef.
— Derek? Nieee, nie będzie go w pracy jeszcze miesiąc. Właśnie dlatego czasem nie dotrzymuję obietnic. Zastępowanie Ruytera to ciężka robota.
Upiła łyk postawionej przed nią kawy. Jej wyjaśnienia Frederix przyjął z wewnętrzną erupcją radości.
— Co tam masz? — Wskazała na boczną kieszeń jego marynarki. Od wczoraj mieszkał tam folder z reprodukcjami. Jeroen kompletnie o nim zapomniał, a teraz położył katalog na stoliku. Zaciekawiona Eleyn od razu sięgnęła po broszurkę.
— Interesujesz się malarstwem, czy to… No, wiesz, zlecenie?
— Nooo… — Nie wiedział, co odpowiedzieć, czy przyznać się, że pierwsze zlecenie jest już historią. — Troszkę w tym siedzę…
Pokiwała głową, wertując folder. Będę musiał wbić sobie do głowy kilka nazwisk, poczytać więcej o tej awangardzie, pomyślał.
— Mmmm, Jasper Xaviers — zamruczała Eleyn.
— No, szkoda faceta.
— Jak to? — Wbiła w niego spojrzenie, a Jeroen przeklął w myślach swoją gadatliwość.
— Przeczytałem rano w sieci… — udał Greka.
— Nie pisano nic o Xaviersie w sieci. — Położyła rękę na jego dłoni i przeszedł go dreszcz. — Gadaj!
— Samobójstwo. Wczoraj. Tylko nie możesz o tym…
Przez chwilę wpatrywała się w reprodukcję, jakby żegnała się w myślach z twórcą.
— Wiem, wiem. Dochodzenie trwa, czy jak wy tam mówicie. Znaczy nie „wy”, bo ty już nie… — Zamotała się.
— No, tak, tak się mówi, jasne. — Przyszedł jej z pomocą. Milczała przez kilka kolejnych sekund.
— Jasper Xaviers… — odezwała się wreszcie ze smutkiem. Okruszki herbatnika spadły na żakiet. — Szkoda. Taki talent. Taki zdolny…
Przerwał jej brzęczyk telefonu, który położyła na stoliku. Zerknęła na boczny wyświetlacz, sprawdzając, kto dzwoni. Przez chwilę walczyła z chęcią zignorowania go, ale uległa.
— Tak? Dobrze. To zamieńmy kolejność zabiegów, jeśli jest już analiza z NVR… Tak, z doktorem Martensem. Będę za parę minut.
Nabrała powietrza, ale Frederix tylko uniósł rękę.
— Nie musisz nic mówić…
— Dziękuję za wyrozumiałość. — Zrolowała telefon w rurkę i wrzuciła do kieszeni. Tym razem mocno pocałowała go w policzek. Ten ze szramą. Jej jasne, długie i proste włosy posmyrały go w drugi. — Obiecuję, że niedługo pójdziemy do jakiejś galerii. Naprawdę.
— Czy coś już wiadomo z tymi moimi dodatkowymi badaniami? Długo trwa ta analiza, zaczynam się martwić.
— Odrobinę cierpliwości. To kwestia kilku dni, ale jestem pewna, że wszystko będzie dobrze. Trzymaj się.
Odprowadzał ją wzrokiem aż do momentu, kiedy zniknęła w drzwiach szpitala po drugiej stronie ulicy. Przez chwilę gapił się na wyświetlacz x-phone’a, który zaproponował mu wywiad z Jackiem W. Riterem. Pod tym imieniem i nazwiskiem kryła się, choć raczej nie ukrywała, SI jednego z koncernów hollywoodzkich. Riter, czy raczej „W. Riter”, bo taki zapis, według speców z Fabryki Marzeń, miał poświadczać stosowne umiejętności pisarskie tego konstruktu, po raz drugi z rzędu zgarnął kilka miesięcy temu Oscara za scenariusz. Avatar z ekranu odpowiadał na pytania reportera, zdradzając, że przygotowuje skrypt do dzieła, które „sfilmuje” inna SI. Tego duetu, jak mówił W. Riter, nic już nie zatrzyma na drodze do wiecznej sławy.
Frederix odprawił kelnerkę, która podeszła zapytać, czy życzy sobie jeszcze czegoś, a po chwili znów ją przywołał i poprosił o rachunek. Minutę później siedział już za kółkiem i jechał bez celu w dół Rensbrinkstraat.
Pomyślał, że mógłby pojeździć po muzeach, dokształcić się troszkę, no, nie tak troszkę, przecież dla Eleyn sztuka, a przynajmniej malarstwo, wydawały się ważne. Czyli powinien skręcić w Wilhelmstraat, żeby dojechać do Muzeum Sztuki Nowoczesnej. To się nie udało. Samochód miał policyjną blokadę na wjazd w tę ulicę, nałożoną zdalnie. Komputer wyświetlił komunikat o trwającej tam dzielnicowej LoveParade. Frederix zmełł w ustach przekleństwo i skierował się ku Hernyngallee, stamtąd miał możliwość dojechania do muzeum od drugiej strony. Kiedy mijał prostopadłą do Wilhelmstraat ulicę, kątem oka dostrzegł na niej ruch. Zwolnił, a potem tam skręcił.
Z drugiego krańca, powoli i wręcz majestatycznie posuwała się w jego kierunku policyjna armatka wodna. Przed nią czmychali demonstranci. Po chwili zorientował się w rozgrywce. Bojówkarze próbowali atakować paradę. Od dwóch–trzech lat to się w Oostenlo zdarzało. Skrajnie nastawiona polska młodzież przeniosła do Lemburgii zwyczaje z ojczyzny. W tym roku jeszcze bardziej niż zwykle wsparli ją młodzi muzułmanie pod sztandarami Jeźdźców Al-Buraka, Armii Nasrallaha czy Skrzydeł Dżibrila, z obowiązkowymi flagami dawnej Palestyny. Obecne oczywiście były też zamaskowane kibicowskie bojówki Achillesa, rozdarte zapewne emocjonalnie w tej ulicznej układance. Egzotyczny sojusz zaowocował zadymieniem, płonącymi pojemnikami na śmieci, racami i hukiem. W kierunku szpaleru policjantów, idących za armatką, leciały kamienie z pospiesznie rozmontowywanych chodników. Teraz jednak zadymiarze wycofywali się w pośpiechu. Rój dronów mruczał w powietrzu.
Białe, śniade, czarne twarze przelatywały mu przed oczami jak na przyspieszonym filmie. Obecnie byli zjednoczeni, ale za dwie, trzy godziny Polacy i bojówkarze zaczną okładać muzułmanów w parkach i na skwerach, a potem zajmą się sobą nawzajem. Ktoś napluł na przednią szybę jego samochodu. Frederix wybrał odpowiedni moment i szybkim ruchem otworzył drzwi, uderzając nimi jakiegoś wyrostka. Chłopak upadł i zalał się krwią z rozbitego nosa. Coś krzyknął po polsku, było to jedno z trzech polskich słów, jakie znał Jeroen, ale kumple krwawiącego już zniknęli za zakrętem. Detektyw podszedł do próbującego się podnieść Polaka.
Tamten jedną ręką próbował zatamować sobie krew, drugą podpierał się o chodnik. Frederix nadepnął z całej siły na podtrzymującą ciało rękę. Chłopak ryknął, ku dobrze ukrytej uciesze Jeroena. Chętnie kopnąłby go w twarz, ale na frontonach kamienicy znajdowały się kamery, nad nim buczał dron, nie chciał się podkładać. Nadepnięcie zamaskował wyciągniętą ku leżącemu dłonią, niby w geście pomocy. Polak odtrącił ją, a widząc zbliżającą się policyjną armatkę, zebrał się z kolan. Świszcząc jakieś nieznane Frederixowi przekleństwa w swoim języku, pobiegł dalej. Był suchy, a więc nie dostał strumieniem wody z nanocząsteczkami, które emitowały sygnały pozwalające wyłapać jeszcze kilka godzin później uczestników zamieszek. Temu gnojkowi zapewne wszystko ujdzie płazem.
Jeroen wsiadł do samochodu, zawrócił i pojechał w kierunku muzeum. Ale chęć na oglądanie obrazów stracił.
* * *
— Do komisarza Bakkego — powiedział policjantowi strzegącemu wraz z kilkoma kolegami wejścia do dowództwa Korpusu Policji w Oostenlo. Od ostatniego ostrzału, do którego przyznała się Ariyaan Zelvdefensiv, wzmocniono ochronę budynku.
Funkcjonariusz wybrał numer Gundera przez interkom, a następnie twarz Frederixa omiotła spojrzeniem kamera.
— Pokój 5.45, piąte piętro.
Jeroen w ostatniej chwili połknął gniewne „wiemprzecież”.
Barierka powędrowała w górę. Detektyw znów był w swoim niedawnym miejscu pracy. Na korytarzu spotkał Kukkena i wypytał go o sprawę Xaviersa.
— Bez żadnej wątpliwości to samobójstwo — zapewnił go tamten. Pożegnali się i Frederix ruszył ku końcowi korytarza, który przemierzał codziennie przez dobry kawał czasu.
Kiedy dotarł do drzwi, zatrzymał się i zanurzył dłoń w kieszeni marynarki. Zdrętwiał, porażony siłą nawyku. Ręka szukała w kieszeni karty magnetycznej do pokoju, tak jak automatycznie niemal czyniła to przez lata. Potarł policzek i zapukał. Nacisnął przycisk, gdy usłyszał gardłowe „wejść”. Bakke odsunął talerz z ciastkami, przykleił do gęby lukrowany uśmiech i uścisnął mu dłoń.
— Jechałem przez…, to znaczy chciałem jechać przez Wilhelmstraat — zaczął Frederix, kiedy Gunder wskazał mu miejsce naprzeciw swojego biurka.
— Tak, wiem… — Twarz policjanta pękła grymasem zniecierpliwienia.
— W bocznej uliczce widziałem…
— To też wiem, Jero. My naprawdę ciężko pracujemy. O tym, że Polacy, kibole i muzułmanie szykują akcję na LoveParade, wiedziałem od kilku tygodni. Monitorujemy Life-e, fora internetowe, komunikatory, mamy sprzęt i informatorów. Zresztą, komu ja to mówię… Uznano, że prewencyjne zatrzymania tylko zaognią sytuację. Wymyślono więc, żeby w dzielnicach polskich i muzułmańskich pracowali… — Przerwał i ciężko odetchnął. — Kurwa, ratusz wysłał tam, wyobraź sobie, wolontariuszy, pieprzonych streetworkerów z „Tolerans Union”, którzy mieli rozmawiać z tamtejszą młodzieżą. Dwóch dziewczyn policja szuka od kilku dni. Wiemy, że są przetrzymywane w jednym z budynków. Dron rozpoznał ich twarze odbite w szybie. Ale, wyobraź sobie, nie mamy pojęcia, jak je uwolnić. Na akcję sił specjalnych minister nie dał zgody w obawie przed eskalacją przemocy, a władze dzielnicy rżną głupa. Ktoś powiedział, że dziewczyny pewnie zakochały się i zamieszkały z… — Zacisnął wargi. — Nikt nie mówi w mediach prawdy, jak wygląda sytuacja w tamtych sektorach. A jak czegoś nie ma w mediach… — Szarpnął zębami pączka i żuł go przez chwilę. — Powtarza się sytuacja sprzed paru lat, a my znowu jesteśmy na kolanach. Zresztą, pismaki walą w nas, kiedy tylko zatrzymamy jakiegoś bandziora z Somalii, Polski, Ukrainy czy Erytrei. A już nie daj Bóg, sierotę po Palestynie. A użycie broni skutkuje śledztwami pismaków, a konstatacją jest zawsze biały suprematyzm i nasze rzekome poczucie bezkarności. Tak się nie da pracować. Za wszystko, co robimy, jesteśmy sekowani, a imigranci są wiecznie przedstawiani jako pokrzywdzone ofiary opresyjnego systemu. I potem się dziwić, że mamy takiego Jutsa Golvego, popierającego Polaków, i gardłującego za nimi. Albo innych wciskających kity o jakimś, kurwa, wykluczeniu społecznym… Powinno się ich wszystkich zaprowadzić do szpitala, w którym leżą policjanci z rozbitymi głowami, albo puścić zeznania porywanych i zbiorowo gwałconych kobiet. Ciekawe, czy jakby taki Golve dostał kawałkiem bruku w łeb albo jego dziewczynę spotkało coś złego, to dalej gadałby o poparciu dla tej pierdolonej procesji… — Oblizał palce z lepkiego lukru. — Ale to pewnie wpływ jego wuja, mięczaka, który przed śmiercią stał się religijnym neofitą, po doznaniu jakiegoś, kurwa, objawienia w polskim kościele.
— To ciekawe. — Detektyw wykorzystał zadyszkę Bakkego. Znał jego poglądy i wiedział, że aby otrzymać informacje, które będą przydatne, musi wysłuchać tej swoistej mantry na temat sytuacji w mieście. Tamten zgniótł pudełko, kryjące wcześniej słodką zawartość i wrzucił je do kosza w drugim końcu pokoju.
— Od kilkunastu dni bardziej zajmuję się Polakami — powiedział zadowolony z celnego rzutu do kosza Gunder. — Golve, przez to, co wygaduje, wskoczył w nasze pole widzenia.
Otworzył w laptopie jeden z plików i skierował monitor ku swojemu gościowi. Jeroen zerknął na pryszczatą twarz młodego człowieka.
— To on?
Policjant potwierdził.
— Powinien cię zainteresować. Matka malarka, bardzo znana, zapiła się paręnaście miesięcy temu. Jakiś kryzys twórczy, depresja, chuj wie. Ze szczytu na dno i do piachu, w zasadzie w kilka tygodni. Ojciec, przemysłowiec Hendrik Golve, bogaty kombinator i mętny kutas. Jego majątek poszybował w górę, kiedy lata temu handlował jeszcze z Rosją, mimo embarga. Są jakieś trudne do udowodnienia przekupstwa przy zleceniach rządowych. Na trzeciej pandemii też się nieźle wzbogacił, na pewno słyszałeś o jego konsorcjum. Człowiek jest nie do ruszenia. Jutsa edukował artystycznie ten wuj, Arne Grooybert, brat matki, bo ona była u szczytu kariery i nie miała czasu dla młodego. Tylko że i on strzelił sobie w łeb, pół roku przed śmiercią swojej siostry. Pewnie to ją zdołowało.
— Ale to na pewno samobójstwo? Ten Grooybert?
Bakke przewinął dokument.
— Kamerdyner rodziny, gość o nazwisku Yohayne, który w chwili śmiertelnego strzału Arnego przebywał w jego domu, zresztą wraz z Jutsem, zawiadomił policję i potem potwierdzał konsekwentnie wersję o samobójstwie.
Frederix wychylił się i spojrzał na fotografię przedstawiającą szpakowatego mężczyznę o oczach w kolorze rozgotowanego agrestu. Nie wiedział, czy to kamerdyner, czy Grooybert, ale w ostatniej chwili przeczytał podpis pod zdjęciem. „Yohayne, Frank”.
— A Juts? Nie podejrzewaliście go?
— Sprawa szybko została zakwalifikowana jako samobójstwo. Ani Yohayne, ani Juts nie byli podejrzani.
— Ile młody Golve miał wtedy lat? — Jeroen chłonął te informacje w nadziei, że kiedyś wykorzysta je, choćby w rozmowie z Eleyn. Na sztuce może się nie znał, ale zasypie ją policyjnymi anegdotami. Podziękował sobie w duchu za pomysł, aby pozwolić Gunderowi najpierw poopowiadać o jego sprawach.
— To było niecałe dwa lata temu. Miał szesnaście.
— Co teraz robi? Nadal maluje bohomazy?
Bakke energicznie pokręcił głową.
— Wujek, matka… Ribery, bawiłbyś się dalej tym gównem, które tak dotknęło krzywdą twoją rodzinę? Nieee… Jakiś czas nie robił nic, oprócz wizyt u psychiatrów i psychologów. Potem tatko pewnie cofnął kieszonkowe i od niedawna współpracuje z firmą zajmującą się renowacją obrazów. Wiesz, zanosisz do nich obraz pradziadka, na którym prawnuczek odcisnął swój ubrudzony czekoladą paluch. Takie rzeczy, ale na wódę czy dragi mu wystarcza.
— Rozumiem — powiedział Frederix, rozglądając się po gabinecie. — W zasadzie niczego tu nie zmieniłeś.
— Miałeś dobry gust, Jero. Nie musiałem niczego zmieniać.
Rozrechotali się, mimo że przez ułamek sekundy próbowali zachować powagę.
— Mam prośbę — odezwał się Frederix, kiedy już się uspokoili.
— Uhm… no tak. A przez krótką chwilę miałem nadzieję, że to tylko przyjacielska wizyta…
— Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, Gunder.
Bakke nie odzywał się przez moment.
— Kiedyś byliśmy. O co chodzi?
— Monitoring z Janssenstraat. Parę tygodni wstecz. W sumie, ile się da. Tyle, ile macie. Aha, jeszcze jedno…
Bakke patrzył na niego przez dłuższą chwilę.
— Macie jakąś wiedzę na temat zainteresowania przestępczości zorganizowanej destabilizacją sytuacji na rynku handlu współczesnym malarstwem? Mógłbyś kogoś podpytać, Gunder?
Brwi policjanta powędrowały w górę.
— Co masz na myśli?
— Podejrzane transakcje, na przykład kupno dzieł po wielokrotnie niższej cenie niż faktyczna wartość, przekazywanie kolekcji lub galerii słupom, podstawionym na przykład przez mafię z Moskowii czy Sycylii. Zastraszanie. Dziwne zapisy testamentowe handlarzy sztuką. Nie wiem, poruszam się trochę po omacku…
— Ulica z galeriami. Folder z wystawy. Pytania o Golvego i handel sztuką. Zacząłeś interesować się malarstwem współczesnym? Mój pies, jak wdepnie w błoto, potrafi lepsze rzeczy łapami na podłodze…
— Gunder, tak czy nie?
Bakke wcisnął przycisk interkomu.
— Jest tam Bergvlue? Niech tu przyjdzie.
Znowu wbił wzrok w Jeroena.
— Od niego dostaniesz monitoring. Oczywiście, wiesz, że to nielegalne i jeśli komuś o tym chlapniesz, będę musiał cię zabić. W tej drugiej sprawie zapytam, dam ci znać. Rzecz jasna, liczę na wzajemność, gdybyś dowiedział się czegoś, co może mnie zainteresować.
— Jasne, Gunder.
— Ci cholerni Polacy jednak robią dobre pączki.
* * *
— …przed budynkiem sądu w Rijksburgu doszło do zamieszek. Tak zaczął się pierwszy dzień procesu Ibrahima Ibn Yussufa, oskarżonego o morderstwo siostry. Obrona wniosła o oddalenie oskarżenia z racji tego, że tak zwane zabójstwa honorowe są nieodłącznym elementem tradycji i tożsamości kulturowej muzułmanina.I na koniec dwie wiadomości ze świata kultury. Valdo Valdorffs ogłosił na swoim blogu, że bierze rozbrat ze sztuką i zamierza teraz poświęcić się, przynajmniej na jakiś czas, życiu rodzinnemu, które, cytuję, cierpiało w ostatnich miesiącach z powodu intensywnej pracy i aktywności promocyjnej artysty. Do malarstwa wróci, kiedy uzna, że nadszedł właściwy dla takiego powrotu czas.
Czy jego też ktoś zastraszył, a za chwilę kupi za bezcen wszystkie jego dzieła?, zastanowił się Jeroen.
— …z kolei na aukcji w Rijksburgu za sześć milionów euro sprzedano obraz Gaetana Hervilga. Dzieło obiecującego artysty, mieszkającego i pracującego od kilku lat w Londynie, zostało kupione przez anonimowego nabywcę…
Ta druga wiadomość nieco podkopywała koncepcję Frederixa. Ściszył radio, bo w aucie rozbrzmiał jazgotliwy hit dnia, i zaparkował przy Janssenstraat. Wysiadł, założył marynarkę i skierował się do galerii Gastona Fulversa.
W środku były tylko dwie osoby. Jedna oglądała obrazy, co rusz poprawiając zsuwające się okulary, natomiast młody mężczyzna, który siedział na krześle w rogu głównej sali galerii, na widok wchodzącego poderwał się, nie podszedł jednak do Frederixa, lecz zniknął za czarnymi drzwiami. Detektyw rozejrzał się.
Z bocznej salki wyszedł siwy, postawny gość, przypominający detektywowi jakąś postać z głośnego serialu sprzed lat, kiedy jeszcze czasem zerkał na ekran czy monitor, szukając innych podniet niż dane dotyczące złoczyńców i terrorystów oraz ich fizjonomie. Mężczyzna stanął przed Ekskrepymentem. Trudno było zorientować się, jakie wrażenie zrobiło na nim to dzieło. Mowa ciała tego nie zdradzała.
Po chwili w sali pojawił się właściciel. Z wyciągniętą dłonią kierował się szybkim krokiem ku Jeroenowi, taksując go jednocześnie od stóp do głów przenikliwym spojrzeniem. Także i jemu T-shirt pod marynarką nie wydał się najwłaściwszym strojem w takim przybytku. Ale dziennikarz, za którego zamierzał podać się detektyw, mógłby się chyba tak ubierać?
— Pan od monsieur Koldwitza? Witam, bardzo mi miło.
Zanim Frederix zdążył sprostować pomyłkę, Fulvers szarpał już jego ręką, a właściwie całym ramieniem. Mimo że Jeroen od kilkunastu dni obserwował tego człowieka, to teraz rozmawiali ze sobą po raz pierwszy, a i siła uścisku dłoni Fulversa była miłym zaskoczeniem po amebowatej ręce Hermansa. Okazało się, że nie wszyscy marszandzi podają na powitanie dłonie o konsystencji wody.
— Moja oferta jest cały czas aktualna, co więcej — pod wąsem Gastona zagościł smutny uśmiech — jestem skłonny jeszcze minimalnie obniżyć cenę. Galeria cieszy się wielką renomą, to idealny moment, aby monsieur Koldwitz wszedł na rynek sztuki w Beneleluksie…
— Nie przychodzę od monsieur Koldwitza — zdołał wtrącić Jeroen. Uśmiech, smutny, ale przecież uśmiech, zniknął z twarzy Fulversa.
— Ach. Więc musi pan być z policji. Nareszcie. Rozumiem, że odpowiednie służby w końcu zajmą się kryzysem na rynku handlu dziełami sztuki. Wielkie nieba, doczekałem się! To przecież musi być jakaś sprawa moskowickiej mafii oligarchów, która doprowadziła w naszym kraju do zapaści na tym polu, aby za chwilę, za bezcen, wszystko wykupić. I od nowa nakręcić spiralę zainteresowania młodymi artystami lemburskimi, skoro handel ropą i gazem nie przynosi już kokosów, bo obostrzenia w Europie na import wschodniego paliwa nadal obowiązują. Trzeba tylko złapać ich za rękę i… — gadał jak najęty. — Obiecuję pomóc, jak tylko będę mógł…
Jeroen roześmiał się w myślach. Hermans byłby zdziwiony, słysząc, że jego kolega z branży również za zapaść obwinia rosyjskich oligarchów, zubożałych nieco w ostatnich latach, ale nadal obrzydliwie bogatych, żyjących spokojnie jeśli nie na Zachodzie, to w kompleksach pałacowych Moskowii.
Detektyw wolno skinął głową. Fulvers perorował dalej, teraz o opieszałości policji, ale nie poprosił o okazanie legitymacji. Frederix gładko porzucił niewykorzystaną wylinkę dziennikarza i wszedł w rolę policjanta, choćby opieszałego i źle ubranego.
— Jaki kryzys? — Przejął na chwilę inicjatywę. — Jadąc tu, słyszałem o aukcji w Rijksburgu. Sześć milionów…
— Za Hervilga, wiem. Zignorował moje zaproszenie do projektu wystawy młodych. Cóż, trudno, życzę mu powodzenia. Na razie nie ujawniono, kto obraz kupił. Może nigdy się nie dowiemy? Wiem jednak, że wśród zainteresowanych prawie nie uświadczyłby pan marszandów i właścicieli galerii z Lemburgii, a już na pewno nie z Oostenlo, było nie było, kulturalnej stolicy kraju. Sami Rosjanie, Japończycy, Amerykanie. Może dwie osoby z Beneleluksu, ale nie nasi… Zresztą, nie jestem odosobniony w narzekaniach. — Wskazał ruchem brody na zewnątrz. — Cała Janssenstraat umiera.
— Pan też chce sprzedać interes? Czemu?
Gaston spojrzał na niego jak na idiotę.
— Jak pan myśli? — Znowu się nakręcił i zaczął mówić szybko. — Asystowanie przy eutanazji naszej branży mnie nie interesuje. Frekwencja spada, na szczęście u mnie nie jest jeszcze tak źle, chociaż… — Obrzucił smutnym spojrzeniem siwego gościa i okularnika, który znikał właśnie w jednej z bocznych sal. — Nie ma już takiego tłoku, jak zaraz po otwarciu wystawy. O sprzedaży nawet nie mówię… Niedawno miałem kupca napalonego na płótno Xaviersa. Duży gracz na rynku, Belg. Już w zasadzie finalizowaliśmy sprawę. Oprowadziłem go po całej ekspozycji, z nadzieją że coś jeszcze wpadnie mu w oko. Okazało się, że nic z tego. Więcej! „Xaviers przestał mnie interesować” — powiedział i opuścił galerię. Odchorowałem to zdarzenie mocno, zwątpiłem w swoje umiejętności. Tyle mnie kosztowało zorganizowanie tej wystawy… — Rozłożył szeroko ramiona. — Przekrojowa, ale i pokazująca perspektywy malarstwa lemburskiego. Przyjechali właściciele galerii i domów aukcyjnych z Rijksburga, Weestenlo, z Antwerpii czy Luksemburga. I co? I… — „Gówno” stanęło mu w gardle, nie pasowało do zapachu drogich perfum, gustownej apaszki i eleganckiego garnituru. — …nic. Programy telewizyjne dały wzmianki o wystawie, ale jakieś… chłodne, zdystansowane. Tylko w Kuunstkanaal był fajny program, przygotowany co prawda nie przez tego dziennikarza, który ze mną rozmawiał, ale i tak był to niezły materiał. Miałem wzrost frekwencji po jego emisji. Z kolei w internetowej edycji „Apolla” zamieszczono stek bredni udający recenzję. Dam głowę, że przyczynił się on do całej tej sytuacji… Może powstał na zlecenie moskowickiej mafii? — zastanawiał się całkiem poważnie Fulvers.
— Koledzy… czy raczej konkurenci z ulicy, też…
— Szanowny panie. Dokładnie tak, a może nawet u nich jest jeszcze gorzej. Nie weszli ze mną w to przedsięwzięcie, żaden z aktualnych właścicieli sąsiednich galerii wystawy nie odwiedził, wyobraża pan sobie?! Teraz mają za swoje, cierpią nawet bardziej. Ja przynajmniej na początku miałem tłumy. A o kryzysie świadczą decyzje Valdorffsa czy samobójstwo Xaviersa. Mieli dosyć. W kilkanaście tygodni zainteresowanie ich pracami na naszym rynku spadło. Wyraźnie! Nawet jeśli nie były to nazwiska, które coś znaczą w Londynie czy Nowym Jorku. Jeszcze nie… Teraz nie będą znaczyły już nigdy. No, może śmierć Xaviersa przełoży się na sprzedaż jego obrazów, chociaż jak dotąd żadnych ruchów w tej materii nie widać. Foorman, Strijnberger, Holhout… Ich dzieła już nikogo nie interesują.
— Golve? — wypalił Frederix. Brwi Fulversa powędrowały w górę.
— O! Policja delegowała kogoś, kto chociaż wykuł na pamięć parę nazwisk. Ale Golve? To beztalencie. Wciśnięto mi jego obraz, bo środowisko artystyczne miało wyrzuty sumienia z powodu Ann.
— Jego matki?
Gaston spojrzał na niego niemal z uznaniem.
— Tak. Nikt jej nie pomógł i marnie skończyła. Była gwiazdą, a mogła być nową.
— Nową kim?
— Słucham?
— Powiedział pan, że mogła być nową. Tak się mówi, aby porównać kogoś z kimś. Na przykład Lymmons to nowy van Basten…
— Kto?
— Ale który? Lymmons czy van Basten?
— Co to za jedni? Rzeźbiarze?
— Piłkarze. No, ale kim nowym miała być Ann Golve?
— Nową. Taki typ gwiazdy. Była gwiazdą, a mogła rozbłysnąć niczym…
— Ach, rozumiem.
— Poza tym nie podpisywała się nazwiskiem Golve.
— No tak, przepraszam.
Uznanie Fulversa dla wiedzy Frederixa legło w gruzach. Zapadła cisza.
Jeroen przez chwilę obserwował postawnego starszego mężczyznę, który wyszedł z bocznej sali i kręcił się koło obrazu Holhouta, a potem zatrzymał przy Nagelfarze Terhoygena, wyklejance zrobionej z obcinanych przez kilka lat paznokci artysty. Facet kiwał się na palcach stóp, jakby szukając odpowiedniej perspektywy potrzebnej do zrozumienia dzieła.
— Chciałbym zabrać zapisy z kamer wewnętrznych — zaszarżował detektyw.
— Oczywiście. Z tym że kamera jest tylko w sali głównej. Zamierzałem zainwestować w wysokiej klasy monitoring, zdemontowałem stare kamery w bocznych salach, ale teraz… — Machnął ręką. — Jeremi! — Energicznym gestem przywołał siedzącego na krześle chłopaka. — On zastępuje monitoring w salach B i C. Kiedyś miałem tych chłopaków trzech, ale przy takiej frekwencji to nie ma sensu.
Kiedy Jeremi podszedł, Fulvers wydał mu szeptem polecenie. Tamten zniknął na zapleczu.
Gaston skinął Jeroenowi głową i również się oddalił, nie prosząc nawet o pokwitowanie za udostępnione nagrania monitoringu. Był w tym skinięciu olbrzymi pokład rezygnacji i zniechęcenia. Frederix uznał, że miał nieprzeciętnego fuksa. Czekając na nośnik, przez chwilę przyglądał się siwemu. Potem przeniósł spojrzenie na okularnika, ale ten był pochłonięty oglądaniem Ekskrepymentu.
Szum zamykających się za siwym drzwi wybił detektywa z delikatnego stuporu, w jaki wpadł, przetrawiając raz jeszcze to, co powiedział Fulvers, i zestawiając to z teorią Hermansa i jego towarzyszy. Chwilę później Jeremi pojawił się z firmową kopertą z nadrukiem logo galerii Fulversa. Próbował ją wręczyć rozkojarzonemu Frederixowi, ale ten nerwowo tarł nieogolony podbródek, nie zważając na chłopaka. Jeremi jednak wcisnął mu do ręki kopertę.
— A tak, dzięki.
Trzymając ją, Jeroen wyszedł, niemal wybiegł, z budynku.
* * *
Były kamerdyner rodziny Golve, Frank Yohayne, skręcił w van Gelderallee. Zaparkował przy tarasowcu sąsiadującym z parkiem. Ale nie mieszkał w tym budynku. Przeszedł przez ulicę i kluczem otworzył drzwi w starej kamienicy przy Elmanderstraat. Chwilę później Jeroen zobaczył jego siwą głowę, kiedy tamten otwierał okno w mieszkaniu na pierwszym piętrze. Bogatszy w tę wiedzę Frederix wrócił do domu.
Zjadł pizzę, wziął prysznic i usiadł przy biurku. Najpierw zapłacił mandaty, a potem przez godzinę pobieżnie przeglądał na ściennym monitorze zawartość dysków, które wpiął do mediaxa. Ten od Fulversa zawierał zapis wewnętrznych kamer z głównej sali galerii z ostatnich dziesięciu dni. Ten od Bakkego – monitoring ulicy Janssenstraat z ostatnich siedmiu dni.
Potem wszedł na popularną witrynę z informacjami i plotkami. O ataku polsko-muzułmańskim na Paradę Miłości pisano sporo. Na temat tego dziwnego, wydawało się, aliansu wypowiadał się socjolog religii. Jego artykuł Czwórca. Polska schizma – historia, perspektywy, do którego odsyłano na końcu wypowiedzi naukowca, odstraszyła Jeroena tabelkami i wykresami, ale też uświadomiła, że detektyw niewiele wie o Polakach i o Polsce. Zainteresowało go to i wsiąkł w temat.
Kilka minut później wiedział już o schizmie części polskiego Kościoła, za którą podążyła niemała grupa wiernych. Do rozłamu doszło ponad dziesięć lat temu, kiedy to papież zaczął łagodzić kurs wobec fundamentalnych spraw, jak choćby celibat kleru czy kapłaństwo kobiet. Mętne lawirowanie Stolicy Apostolskiej w kwestii wojen ukraińskich i brak potępienia Rosji nie pomogły w zatrzymaniu spadku szacunku dla Watykanu wśród Polaków. Stale wracała też kwestia imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki; w sprawie ich przyjmowania część polskiego Kościoła miała zdanie odrębne od papieskiego. Próby narzucenia Europie Środkowej drogą negocjacji, nacisków, gróźb, przekupstw, corocznych kontyngentów uchodźców sytuację zaogniało. Wielu Polaków uznawało Watykan za propagatora ideologii multikulturalizmu, a w ich oczach było to jeszcze gorsze niż „ostrożność” w kwestii krytykowania Rosji.
Ale czarę goryczy przelała desakralizacja osoby polskiego papieża z przełomu wieków. W obliczu ujawnionych materiałów wydawało się, że głowa Kościoła spokojnie radziła sobie z wiedzą o seksualnych nadużyciach kleru, szczególnie wobec małoletnich, nie robiąc niczego, aby położyć tym praktykom kres. Co prawda w ojczyźnie zdesakralizowanego wytknięto błędy i nadużycia w argumentacji i tendencyjny dobór dokumentów potwierdzający te tezy, ale nie przebiły się te kontrargumenty do opinii publicznej w Europie. W pewnym momencie grupa polskich biskupów zbojkotowała obrady rodzimego Episkopatu, zbierając się w Toruniu na konkurencyjnej sesji. „Polski Awinion” stał się faktem. Kościół w kraju nad Wisłą rozpękł się, ale bogatsi hierarchowie zostali przy Watykanie. Niepokorni teologowie szybko przygotowali ideowe podstawy dla nowego ruchu. Oto do Trójcy Świętej – o istnieniu której Jeroen mgliście sobie przypominał, ale ku jego zdziwieniu w jej składzie nie było Maryi, a Duch Święty – schizmatycy dołączyli nadal dla nich świętego polskiego papieża, z nauczania którego na ich potrzeby wycięto pewne kwestie (redaktor z „Hedveere” wskazał jako przykład zmian nieobecne w nowej edycji dzieł sprawy ekumenizmu oraz pokazał, jak kompletnie zignorowano kwestię wiedzy papieża na temat pedofilii w Kościele). Dziwny termin, „Czwórca”, który pojawił się w tytule naukowego tekstu z „Journal of Sociology of Religion”, przestał być dla Frederixa tajemnicą.
Po lekturze tego tekstu Jeroen mógł tylko podrapać się po głowie. Był religijnie obojętny, tak go wychowano, chociaż teraz już musiałby opisać swoje poglądy w tej materii jako skrajnie antyreligijne. Imigranci, przede wszystkim muzułmanie, ale przecież nie tylko, wpłynęli na zmianę podejścia do tych spraw wielu Lemburczyków. A teraz okazało się, że do tej układanki należało dołączyć Polaków, bo według redaktora z tabloidu mnóstwo polskich imigrantów mieszkających w Lemburgii to członkowie lub sympatycy rozłamowego Kościoła.
LoveParade solidarnie z mułłami krytykowali polscy księża i działacze polskiej mniejszości. Ci drudzy zestawiali zgodę władz miasta na paradę z piętrzeniem trudności przed polskimi katolikami, chcącymi zorganizować procesję w jedno ze swoich świąt. Tym razem, ramię w ramię z muzułmanami, wystąpili przeciw mniejszościom seksualnym. Następnym razem, zapewne w jednym szeregu z ksenofobiczną i antyislamską Partią Wolnych Lemburczyków, staną przeciw muzułmanom.
Zadzwonił telefon. To był zachrypnięty Bakke.
— Popytałem w twojej sprawie, Czacha. Nie ma się czego chwycić. Zawsze są jakieś sprzedaże galerii, obrazów, zapisy testamentowe, ale żadne dochodzenie w tego typu sprawie się nie toczy. Ostatnio w Antwerpii niejaki Lijve przekazał miastu swoje zbiory. Miasto zrobiło kustoszem jakiegoś urzędniczynę z departamentu kultury, który czy to nie mając stosownej wiedzy, czy też w grę wchodziła korupcja, chciał wyprzedawać obrazy niemal za bezcen. Magistrat zablokował wszystkie transakcje w ostatniej chwili. Po tym skandalu miasto przekazało zbiory do muzeum, bo Lijve nie był już nimi zainteresowany. To jedyny przypadek dla ciebie, o którym wiem.