Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Katarzyna Misiołek
Inwazja 2025
Wszystko już było, oprócz nas…
Jakub Żulczyk, Radio Armageddon
NATALIA
A gdyby właśnie kończył się świat, to o czym pomyślałbyś w pierwszej kolejności?
Mnie zamarzył się mocny drink, ciepłe skarpety i seks z byłym facetem – dokładnie w tej, nieco żenującej, kolejności. Przez myśl przemknęło mi też wspomnienie wygrzewającej się w słońcu Kitagawy San – mojej trzyletniej kotki – roześmiana twarz mamy i ukochane bieszczadzkie szlaki.
Później, kiedy początkowe niedowierzanie zaczęło ustępować miejsca rodzącej się w moich trzewiach panice, pomyślałam też o wszystkich niespełnionych marzeniach i smutnym fakcie, że nie skończyłam jeszcze nawet dwudziestu sześciu lat.
Trochę wczesna pora na śmierć…
Wcześnie na wszystko, co złe…
Jeszcze nie teraz, proszę…
Był ósmy maja, cholernie chłodny dzień, zupełnie jakby wyśpiewała go Kora – „zimny kraj, zimny maj…”. Przenikliwie zimno, deszcz i wilgoć, a nam powiedziano, że ta data przejdzie do historii. O ile znajdą się tacy, którzy kiedyś, w dalekiej przyszłości, zdołają tę historię odczytać…
Ale od początku.
Takie kompletnie pochrzanione rzeczy zdecydowanie powinno się opowiadać od początku.
Mam na imię Natalia.
Nazwisko nie jest w tym momencie szczególnie istotne, ale okej, mogę je podać – Lelek, po ojcu, który lata temu wyszedł po papierosy i przepadł w ostrym cieniu mgły. Mam dwadzieścia pięć lat i, plus minus, dziesięć miesięcy, metr pięćdziesiąt osiem wzrostu i cholernie zadziorny charakter. Jestem dziennikarką. Chociaż, zważywszy na szmatławy program, który prowadzę, może nie powinnam nadużywać tego tytułu?
Zadaj pytanie celebrycie – lecące na żywo wieczorne show w lokalnej stacji telewizyjnej, które od roku prowadzę, to ściek dla ubogich duchem, oglądany głównie przez nastolatków upojonych zawartością barku rodziców, znudzone kury domowe i brzuchatych kolesi mających nadzieję zobaczyć na ekranie jakąś gorącą laskę.
„Gwiazdy”, które nas odwiedzają, to influencerzy, instagramerzy i tiktokerzy słynący głównie z wykupionych zasięgów i z tego, że są. Oczywiście zdarzają się wśród nich i ci, którzy sympatycznie zaskakują mnie elokwencją i charyzmą, ale – umówmy się – większość ma IQ wgniecionej puszki po red bullu.
Dziś moim gościem jest Max Miller, prowadzący na Instagramie śledzone przez ponad półtora miliona osób konto @Maxyfikator – synalek bogatego tatusia znany z tego, że całe dnie spędza na siłowni lub waląc w perkusję. Moczy się też w jacuzzi, eksponując w sieci całkiem zgrabne pośladki, jeździ sportowymi furami i otacza się sobie podobnymi utracjuszami płci przeciwnej. Słowem – celebryta gładko sunący przez życie bez celu i zapewne krzty ambicji.
Poznajemy się, jak zawsze, w pokoju dla VIP-ów, gdzie pół godziny przed programem witam moich gości.
Miller zjawia się spóźniony, z nadgryzionym jabłkiem w ręku i mieniącymi się od brokatu włosami, które ostatnio podgala po bokach, a formuje w usztywniony lakierem czub na środku i z tyłu. Z tego, co widziałam na starych zdjęciach, koleś jest brunetem, ale obecnie farbuje czub na popielaty blond. Z domieszką brokatu…
– Zawsze używasz kosmetyków dla Barbie? – witam go sarkastycznie.
Czasem lubię mocne wejścia, podkręcają atmosferę.
– Jasne, mamy wspólną łazienkę – odpowiada, po czym gryzie kolejny kęs jabłka i rozwala się na krwistoczerwonej sofie w kształcie ust. – Mógłbym prosić o wodę? Evian, ale jeśli nie ma, wypiję wszystko – zwraca się do laski z obsługi technicznej, która odkąd wszedł, wpatrywała się w niego cielęcym wzrokiem.
–Wszystko? Z kranu też? – łapię go za słowo, wyzywająco patrząc mu w oczy.
– Tylko jeśli to ty napełnisz szklankę, słoneczko. –Uśmiecha się szeroko, szelmowsko.
– Mówisz masz. – Przechodzę do jednej z pobliskich łazienek dla personelu, nalewam wody do niskiej kryształowej szklanki i wracam z nią do VIP roomu. – Proszę bardzo – wręczam ją Millerowi, który bez słowa sprzeciwu pije niemal połowę jej zawartości.
– Jak widzisz, zawsze dotrzymuję obietnic. –Mruga do mnie, zanim odstawia szklankę na niski stolik z przeszklonym blatem.
– Dobrze wiedzieć. – Uśmiecham się krzywo.
– Słyszałem, że jesteś złośliwa. – Max pochyla się w moją stronę, opierając łokcie na kolanach i posyła mi uśmiech. – Ale bez obaw, zawsze lubiłem złośliwe laski – dodaje.
– To się jeszcze okaże, jak bardzo mnie lubisz.
– Zamierzasz mnie dziś zmiażdżyć? – Szczerzy się.
Sam się zmiażdżysz, jak tylko otworzysz usta – myślę, ale mam na tyle taktu, żeby nie powiedzieć tego na głos.
Jednak, ku mojemu niemałemu zaskoczeniu, nasza rozmowa przed kamerami przebiega całkiem interesująco – Miller dzieli się z widzami wrażeniami ze swojej niedawnej podróży na Madagaskar, opowiada o planach na wydanie płyty, rzuca kilka nie najgorszych żartów i zdecydowanie ze mną flirtuje, co zawsze zbywam sarkazmem – mizdrzenie się do gości przed kamerami to zdecydowanie nie mój styl. Dopiero pod sam koniec programu Miller zaczyna nieco błaznować, ale kończy się nam czas, więc, jak przypuszczam, nie zdążył pokazać, na co go stać.
– Dzięki za zaproszenie. –Wyciąga do mnie rękę, kiedy schodzimy z wizji.
– Nie mnie je zawdzięczasz. – Posyłam mu niewinny uśmieszek, a on wzrusza obojętnie ramionami.
– Tak czy inaczej, było w miarę miło – rzuca lekko kąśliwym tonem, puszcza oczko do jednej ze stażystek i wychodzi ze studia, nie pożegnawszy się ze mną nawet słowem.
– Dupek – syczę pod nosem.
Sama nie wiem, czemu jestem na niego aż tak cięta. Być może chodzi o kasę. Z tego, co wyczytałam na jego temat, ojciec podarował mu na dwudzieste pierwsze urodziny okrągłe dziesięć milionów złotych, a ja… Cóż… Mnie ledwo stać na wynajem kawalerki i saszety dla Kitagawy San, która jest chyba najbardziej żarłoczną kotką świata. Tak, zdecydowanie chodzi o kasę. Nie lubię dupków, którzy wszystko dostają na złotej tacy, krzywię się. Ale może zbyt pochopnie go oceniam? To w końcu nie jego wina, że jego tatulo jest krezusem.
*
Kilka minut później w pośpiechu opuszczam budynek stacji. Na zewnątrz wieje i leje, aura przypomina pełnię sezonu nad Bałtykiem, brakuje tylko fok i parawanów.
Szarpiąc się z parasolką, ruszam wzdłuż ulicy. Jestem wściekle głodna, jest mi zimno i chce mi się płakać na myśl o powrocie do brzydko urządzonego mieszkania, w którym czeka na mnie wyłącznie kotka.
Przy wejściu do pobliskich delikatesów strząsam krople deszczu z rękawa trencza, jakimś cudem składam parasolkę, z której na wszystkie strony sterczą druty, i pożądliwie zerkam na umieszczone w witrynie szwajcarskie czekoladki, których zdecydowanie nie powinnam kupować. Po pierwsze, zbyt marnie zarabiam, żeby jadać takie delicje, po drugie, moja dupa jest jak drożdżowe ciasto – rośnie momentalnie.
Jestem przy wędlinach, kiedy dzwoni moja mama.
– Mamuś, oddzwonię – obiecuję, ale nie pozwala mi dokończyć.
– Natalko, idź prosto do domu! Nie wiem, co się dzieje, ale powinnaś…
– Mamo? Źle cię słyszę! – krzyczę, przepuszczając przeciskającego się w stronę serów szpakowatego kolesia z koszykiem w ręku. – Mamo?! Oddzwonię z…
– Jedź prosto do domu! W niemieckiej telewizji powiedzieli…
– Nie słyszę! – wrzeszczę poirytowana.
W tym samym momencie zdaję sobie sprawę, że część robiących zakupy ludzi również krzyczy do telefonów.
Rozłączam się.
„Oddzwonię!” – wysyłam mamie esemesa, wkładam do koszyka ulubione drobiowe parówki i rozglądam się wokół, zdając sobie sprawę, że w delikatesach panuje dość dziwna, nerwowa atmosfera.
– Widzę, że pani dziennikarka jada biedne pomordowane kurczaczki. –Słyszę za plecami znajomo brzmiący męski głos i po chwili staję oko w oko z Maxem Millerem. – A ponoć zdrowiej być wegetarianinem.
– Jak dla kogo – kwituję, bo co jak co, ale mięso uwielbiam od zawsze.
– Zrób większe zakupy, dzieje się coś dziwnego – radzi mi Miller i sam sięga po trzy opakowania mozzarelli.
– Czyli? –Przystaję pomiędzy delikatesowymi półkami, a on ironicznie się uśmiecha.
– Dosłownie przed momentem dzwonił do mnie mój ojciec. Jest w Dubaju, ale ponoć znajomy polityk dał mu cynk, że w niemieckiej telewizji podali wiadomość o inwazji – mówi Miller, wkładając do koszyka ser pleśniowy.
– Inwazji? – powtarzam, po czym parskam śmiechem. – Czego? Szarańczy?
– Kosmitów. – Miller nachyla się nade mną i szepcze mi to jedno pojedyncze słowo do ucha, po czym ruchem głowy wskazuje na zawieszony nad kasą niewielki telewizor.
Część klientów delikatesów już się w niego wpatruje – stoją z zadartymi głowami, rozchylonymi ustami i pełnymi jedzenia koszami w rękach, wsłuchani w to, co mówi prezenterka wiadomości, wyraźnie zszokowani.
„Według nieoficjalnych, zbliżonych do Pentagonu źródeł, dziś w godzinach przedpołudniowych Nowy Jork, Waszyngton, Miami, Los Angeles i kilka innych amerykańskich metropolii najechali przybysze z pozaziemskiej cywilizacji. W Nowym Jorku brakuje obecnie prądu, Miami jest odcięte od świata i bez zasięgu sieci komórkowych, a Los Angeles…”– młoda dziennikarka urywa w pół zdania i znika z wizji, po czym na ekranie telewizora pojawia się wychudzona istota w kombinezonie z połyskliwego materiału, która dziwnym, metalicznie brzmiącym głosem, zwracając się do kamery po angielsku, zaczyna nadawać komunikat zaczynający się od słów: „Uwaga, Ziemianie”.
Szybko jednak i ona znika z ekranu, na którym pojawiają się śnieżące zakłócenia i migające poziome pasy.
– Co to, kurwa, jest?! – klnie ktoś stojący obok nas.
Jakaś kobieta wybucha histerycznym śmiechem, ktoś ochryple krzyczy, a za moimi plecami zaczyna płakać dziecko.
Wyjmuję z torebki telefon i wchodzę na Interię.
„Obca cywilizacja atakuje USA!”
„Setki gigantycznych pojazdów kosmicznych opanowały niebo nad Nowym Jorkiem!”
„To koniec świata, który znamy!”
„Kosmiczna zagłada u bram Ameryki!”
„Gdzie wylądują jutro?!”
Czerwone nagłówki dosłownie walą po oczach: Onet, Wirtualna Polska, Facebook, Instagram – wszędzie pisze się wyłącznie o inwazji kosmitów.
– To jakiś żart, prawda? Ktoś robi sobie z nas kosmiczne jaja? – pytam stojącego obok Millera, który w równym osłupieniu przegląda swoją komórkę.
Teraz nie zgrywa już kozaka, chyba powoli zaczyna do niego docierać, że to się dzieje na poważnie…
–Piszą, że oni są już w Norwegii! – szepczę, przechodząc do dodanego dosłownie przed sekundą artykułu na Interii.
– Chodź! – Max chowa komórkę do kieszeni i ciągnie mnie w stronę wyjścia. – Zostaw te nieszczęsne, pomordowane kurczaki! –Wyjmuje mi z ręki koszyk z drobiowymi parówkami, sam porzuca swój, w jednej chwili zapomina o zakupach i przeciska się przez przeszklone drzwi, w których stoi jakaś zapłakana kobieta. – Musimy opuścić miasto – oznajmia nieznoszącym sprzeciwu tonem, kiedy zatrzymujemy się na zalanym deszczem chodniku przed sklepem.
– Co? –Parskam śmiechem. – Ty chyba nie…
– Jeśli to dzieje się naprawdę, dosłownie lada moment rozpęta się tu prawdziwe piekło – wchodzi mi w słowo Max.
– Jeśli co się dzieje naprawdę? Jeśli na Ziemi wylądowali kosmici?! Przecież to niedorzeczne! – krzyczę.
Brzmię histerycznie. Nigdy wcześniej nie słyszałam w swoim głosie takich tonów, co sprawia, że naprawdę totalnie zaczynam panikować.
– Rozejrzyj się – radzi mi Miller, więc przesuwam wzrokiem wokół.
Otaczający nas ludzie płaczą, krzyczą, wpatrują się w telefony albo stoją objęci pośrodku chodnika. Jakaś ruda kobieta w zaawansowanej ciąży przeraźliwie szlocha, zgięta wpół i oparta o drzewo; dwóch młodych mężczyzn bije się właśnie o czekającą przy jednej z kamienic taksówkę, okładając się pięściami.
– Widzisz? Zaczyna się od drobnych incydentów, żeby eskalować w kompletne szaleństwo. Chodź! – Max łapie mnie za rękę i zaczyna się przeciskać przez gęstniejący wokół nas tłum.
Nie mam pojęcia, dokąd mnie zabiera. Nie wiem, kim jest ten koleś z brokatem na popielatoblond czubie. Wiem o nim tylko tyle, co wyczytałam w jakimś durnym tabloidzie, a fakt, że w zasadzie jestem zdana wyłącznie na niego, przeraża mnie jeszcze bardziej…
Ale przecież nie mam nikogo oprócz kota.
Mama, która kilka lat wcześniej drugi raz wyszła za mąż, mieszka w Niemczech, z ojcem nie miałam kontaktu od ponad piętnastu lat, a moi przyjaciele… Cóż, podejrzewam, że w takich chwilach każdy jest zdany głównie na siebie.
– Muszę zabrać z mieszkania kotkę! – krzyczę, kiedy wciąż trzymając się za ręce, pędzimy wzdłuż ulicy.
Deszcz pada coraz silniej, jakby rozwarło się nad nami niebo. Zimne krople skapują za kołnierz mojego płaszcza, pod podeszwami moich botków rozchlapują się głębokie kałuże, świat wydaje się rozmazany, nierealny.
– Wsiadaj!
Kiedy docieramy na róg Królowej Jadwigi i Miodowej, Max otwiera drzwiczki zaparkowanego tam sportowego samochodu i dosłownie wpycha mnie do swojego auta – kanarkowożółtego mustanga.
–Więc będziemy uciekać tym? – chichoczę, ale on nie odpowiada.
Wsiada do środka, przekręca kluczyk w stacyjce i rusza.
– Jesteś pewna, że nie masz nikogo, kto chwilowo zająłby się twoim kotem? – pyta, kiedy zjeżdżamy w Twardowskiego.
– Bez kota nie jadę – cedzę.
– Jasne, bez kota nie jedziesz. Jak się nazywa?
– Kitagawa San – szepczę, a on się uśmiecha.
– Ktoś chyba lubi anime – mruczy, po czym gwałtownie wciska hamulec. – Nie pchaj się, bucu! – wrzeszczy, naciskając klakson.
– Ja śnię, prawda? – rzucam, kiedy tkwimy w gigantycznym korku przy hali targowej.
– Obawiam się, że nie. Pod jakim adresem znajdziemy twoją kotkę? – pyta, dodając pod nosem, że po prostu nie znosi kotów.
Podaję mu adres. Jego kąśliwej uwagi o kotach nie komentuję. Nawet go nie znam, ale aktualnie jest jedyną ludzką istotą, na której pomoc i obecność mogę liczyć. Tak, bardziej niż pomoc liczyła się czyjaś obecność. Przez chwilę myślę o Majce, mojej najlepszej przyjaciółce, która od ponad roku mieszka w Barcelonie, gdzie ma już swoje nowe życie, faceta i dom. Czy ona również ucieka teraz z miasta w narastającej panice? – zastanawiam się. Co z mamą, moim ojczymem, znajomymi z telewizji, moim byłym?
Wspomnienie Artura boli, jest jak bezlitośnie ostra drzazga wbita pod skórę. Zostawił mnie z dnia na dzień, odszedł z taką łatwością, jakby pozbywał się zbędnego bagażu. Ale nie, nie będę teraz o nim myśleć – mówię sobie.
Wybieram numer mamy, ale nie udaje mi się zrealizować połączenia.
– Myślisz, że oni nas zabiją? – pytam cicho, a Max na chwilę odrywa oczy od jezdni.
– Na to, że przylecieli podzielić się z nami przepisem na marsjańskie ciasteczka, raczej bym nie liczył – ironizuje.
– Nie boisz się – zauważam. – Przyjąłeś to tak, jakbyś usłyszał, że gdzieś tam szaleje huragan. Co najwyżej…
– Boję się – przyznaje. – Po prostu tego po sobie nie pokazuję. Idź po tego kota – rzuca, a ja dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że dotarliśmy pod kamienicę, w której wynajmuję mieszkanie. – Weź trochę grubszych rzeczy. Getry, swetry, bluzy, może jakiś koc czy śpiwór. Leki, jeśli musisz coś zażywać, wodę, jeśli masz zapasy. Zresztą czekaj, pójdę z tobą. – Miller zjeżdża na chodnik, wyłącza silnik i dodaje: – Kurwa, jak leje.
Wyjmuję z torebki klucze.
Ulicą biegnie zapłakana ciemnowłosa kobieta, ciągnąc za sobą równie przerażoną, na oko ośmioletnią dziewczynkę.
– Błagam, niech mi pan pomoże. –Dosłownie rzuca się na mijającego ją Millera, wczepiając się w klapy jego sportowej marynarki. – Mój mąż jest w Szczecinie, a ja nie wiem, gdzie uciekać, co zrobić! – szlocha.
– Niech pani wróci do domu albo wsiądzie w auto i wyjedzie. Jest już prawie całkiem ciemno. Bieganie po pełnych spanikowanych tłumów ulicach niewiele pomoże – radzi jej Miller, kiedy już udaje mu się wyswobodzić z jej histerycznego uścisku.
– Może powinniśmy zabrać je ze sobą? – pytam cicho, a on parska śmiechem.
– Lubię twoje poczucie humoru, słoneczko – kwituje i dosłownie wpycha mnie do bramy. – Kot, ciuchy, leki, woda! I nie histeryzuj, błagam – dodaje mało sympatycznym tonem klasycznego mizogina.
– Zawsze jesteś takim nadętym bucem? – syczę, zanim zaczynam wchodzić na piętro.
– Tylko w twojej obecności. Wyzwalasz we mnie najgorsze instynkty, może zaszkodziła mi ta woda z kranu, którą mi zaserwowałaś – rechocze. – Swoją drogą, czemu to zrobiłaś? – pyta nagle, jakby teraz miało to jakiekolwiek znaczenie.
Przystaję na półpiętrze, ale Max momentalnie mnie ponagla.
– Nieważne, pospiesz się! – rzuca przez zęby.
Sekundę później gaśnie światło.
Cicho krzyczę, zaskoczona aksamitną ciemnością, jaka niespodziewanie zapada na klatce.
Max obejmuje mnie ramieniem, gładzi po plecach i włącza latarkę w swoim telefonie.
– Pięćdziesiąt dwa procent baterii – zauważa, kiedy otwieram drzwi do mieszkania.
Weź się w garść, kobieto – mówię sobie, przeszukując szafę i komodę. Bo na razie wygląda to tak, jakby dzielny i niezwyciężony rycerz w osobie tego palanta ratował z opresji biedną, nieporadną dziewczynkę. Niestety, mimo że bardzo chcę być opanowana, dosłownie cała się trzęsę.
Teraz Max przyświeca mi latarką, którą zlokalizowałam w komodzie. Pakując bieliznę, myślę, że to totalnie odjechana sytuacja – nagle, przy moim niestety niepościelonym łóżku, stoi koleś, którego jeszcze trzy godziny temu nawet nie znałam.
Nie ma jednak czasu na rozważania, nie tego dnia, kiedy ponoć kończy się nasza cywilizacja…
*
Kwadrans później, z kotem na kolanach i pełnymi łez oczami, ponownie siedzę w jego mustangu. Tkwimy w korku przy Piłsudskiego, kiedy zdaję sobie sprawę, że nie mam pojęcia, dokąd jedziemy. Szybko jednak dociera do mnie, że w zasadzie jest mi wszystko jedno… Chcę tylko opuścić to oszalałe, pogrążone w egipskich ciemnościach, przepełnione ogłuszającym rykiem klaksonów, krzykami spanikowanych ludzi i skowytem psów miasto, które z minuty na minutę zaczyna przypominać śmiertelną pułapkę…
SEBASTIAN
Siedzimy przy stole, jedząc wczesną kolację. Jesteśmy jedną z tych rodzin, które celebrują wspólne posiłki, o ile to możliwe oczywiście. Kiedy jestem w pracy, nasza tradycja odpada, ale dziś to ten dzień. Siedzę tyłem do telewizora, żona naprzeciwko mnie, po bokach dzieciaki – Kamila i Kamil, nasze czternastoletnie bliźniaki. Myśląc, że nie zauważę, syn rzuca w siostrę zieloną fasolką, a później rechocze.
– Idiota! – Kamila dla odmiany ciska w brata kawałkiem pieczonego ziemniaka i to jest ostatni moment normalności, który zapamiętałem.
Chwilę później rozpoczyna się chaos.
Program ogrodniczy, na który, jedząc, zerkała moja żona, Izabela, zostaje przerwany w trakcie i zza moich pleców dochodzi lekko zdenerwowany, kobiecy głos:
„Szanowni państwo, ciężko nam w tym momencie odnieść się do tego, co podają amerykańskie serwisy informacyjne, ale wygląda na to, że za oceanem może się dziać coś bardzo niepokojącego. Według zaskakująco emocjonalnej relacji wysoko postawionego urzędnika NASA wschodnie i zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych opanowują właśnie przybysze z obcej planety. W Nowym Jorku panuje kompletny chaos, w Miami rozpoczęły się krwawe zamieszki, a Chicago…
– Sebastian, co to jest? – Izabela blednie i gwałtownie wstaje od stołu.
Na jej talerzu smętnie tkwi ostatni kawałek niedojedzonej wątróbki w otoczeniu zielonej fasolki. Tylko pieczone ziemniaki zjadła, co do jednego. Moja żona zawsze wiedziała, co dobre. Uśmiecham się krzywo, wstaję i sięgam po pilota, po czym wyłączam telewizor.
– To pewnie ruscy hakerzy – mówię z całym przekonaniem. – Sprytnie spreparowany atak hakerski mający na celu wywołanie globalnego chaosu. Nie włączajcie telewizora, nie wchodźcie do sieci, lada moment wszystko to pewnie zdementują – pocieszam żonę, która dosłownie na dniach rodzi i z całą pewnością nie powinna się teraz denerwować rzekomą inwazją kosmitów.
– Tato, na Onecie piszą, że oni są też w Norwegii! – W głosie czternastoletniej Kamili słyszę pierwsze nuty histerii.
– Przecież mówię, to ruscy hakerzy! – upieram się przy swojej teorii.
– Czemu akurat ruscy? – pyta Kamil.
– Nie wiem, pierwsza myśl. Równie dobrze mogą być koreańscy, amerykańscy czy hiszpańscy – parskam. – Żyjemy w świecie fake newsów, globalnej manipulacji i totalnej dezinformacji. Jedzcie, zanim wystygnie wątróbka.
– Sebastian, a jeśli to się dzieje naprawdę? – Izabela, wciąż pobladła, sięga po pilota i mimo moich protestów włącza telewizor.
Na TVN relacjonują gwałtowne zamieszki z Miami. Setki ludzi plądrują sklepy, w tle słychać pojedyncze strzały, ekran naszej plazmy wypełniają przerażone twarze, płonące samochody i roztrzaskane sklepowe witryny.
– To mogą być jakieś stare nagrania! – podnoszę głos, usiłując opanować rodzącą się w moim salonie panikę, ale żona już jest przekonana. Ona bez cienia zastrzeżeń uwierzyła, że na Ziemi wylądowali kosmici.
– Piszą, że na niebie pojawiają się jakieś kolorowe światła, a nad stadionem w Atlancie rozpylono coś z drona. Ludzie, którzy śledzili mecz, wyszli stamtąd, zachowując się jak zombie i zostali dosłownie wciągnięci w górę, do zawieszonego nad ulicą, gigantycznego statku kosmicznego. – Izabela czyta najświeższe doniesienia z paska w dole ekranu i łapie się za brzuch. – Przecież ja na dniach rodzę – szepcze i zaczyna płakać.
Przytulam ją, wyjmuję z jej ręki pilota i ponownie wyłączam telewizor.
– Piszą, że kosmici będą zapładniać kobiety – rechocze Kamil, jedyny, który zamiast ulec panice, zdaje się raczej zafascynowany. – Ale wy nie musicie się martwić. Brzuch mamy jest zajęty, a Kamila jest za młoda i za głupia na matkę, to muszą wiedzieć nawet ufoki! – dodaje, wgapiając się w swój telefon.
– Przymknij się, synu! – warczę, widząc, że Kamila jest bliska łez. – Wszystko będzie dobrze, córciu – dodaję, po czym pochylam się nad siedzącą przy stole nastolatką i całuję ją w czubek głowy. – Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
– Może powinniśmy uciekać? – pyta mnie córka łamiącym się głosem, a ja zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, co powinniśmy robić…
Jedno, co przychodzi mi to głowy, to zrobienie solidnego zapasu leków. Cóż, zboczenie zawodowe. Jestem w końcu farmaceutą.
– Sebastian? – Żona łapie mnie za rękę i spogląda mi w oczy z taką ufnością, jakbym był jakąś pieprzoną opoką, która nagle, korzystając z nadprzyrodzonych mocy, przeprowadzi nas wszystkich przez ogólnoświatowy pierdolnik. – Co robimy?
– Nie wiem, poczekajmy. Lada moment mogą to wszystko zdementować – mówię, rozpaczliwie uczepiając się nadziei o ataku hakerskim.
– A jeśli, czekając, tracimy czas? – wtrąca się syn.
– Nie porzucę domu, jeśli to sugerujecie! – Izabela jasno wyraża swoje stanowisko. – To bezpieczna, podmiejska dzielnica! Gdyby co, zabarykadujemy się tu i…
– I co?! Pozabijacie okna dechami i będziemy tu koczować bez prądu, wody i żarcia? – szydzi nasz nastolatek.
Przymknij się, przemądrzały gówniarzu! – mam ochotę wrzasnąć, ale udaje mi się utrzymać nerwy na wodzy.
Jeszcze…
Kamila z płaczem ucieka z salonu. Po chwili słyszę trzask drzwi od jej położonego na piętrze pokoju i w salonie zapada cisza.
– Mamy jakieś zapasy jedzenia? – pyta Izabela. – Oprócz tego, co w lodówce?
– Nie wiem, jakieś mrożonki w zamrażarce w garażu, trochę konserw. Sprawdzę – obiecuję. – Ale najpierw skoczę do apteki. Wezmę kilka inhalatorów dla Kamili, może jakieś witaminy dla ciebie, aspirynę, bandaże, antybiotyki, cokolwiek…
– Idę z tobą! – Kamil aż się rwie, żeby wyrwać się z domu, ale go stopuję.
– Wręcz przeciwnie, zostajesz z mamą i siostrą.
– Chcę zobaczyć, co się dzieje na mieście, a nie pilnować bab! – Młody podnosi głos, ale jestem nieugięty.
– Zostajesz – cedzę, po czym zarzucam na siebie bluzę z kapturem, w pośpiechu zmieniam buty i sięgam po kluczyki od opla.
– Sebastian – żona łapie mnie za rękę, kiedy jestem przy frontowych drzwiach – uważaj na siebie. I wracaj szybko – prosi.
Łamie jej się głos, w oczach ma łzy. Przytulam ją, gładzę po brzuchu, całuję w usta.
– Wszystko będzie dobrze, kociaku. Za kilka godzin będziemy się z tego śmiać, zobaczysz – mówię z największym przekonaniem, na jakie mnie w tym momencie stać.
– Mówią, że kosmici przemieszczają Ziemian ze względu na przeludnienie naszej planety! Na Interii piszą, że obcy planowali to od lat i kilkaset milionów osób bezpowrotnie zostanie pobranych! – drze się Kamil z salonu.
– Kurwa, zaraz mu coś zrobię – syczę i chociaż jestem już w butach, wracam do pokoju i wyrywam synowi telefon. – Przestań straszyć matkę! Jest w ciąży! – warczę, wytrącony z równowagi jego brakiem empatii lub po prostu bezrefleksyjną bezmyślnością.
– Oddaj. – Kamil dosłownie do mnie doskakuje, odebranie telefonu zawsze traktował jako największą formę kary, ale dziś musi to być dla niego szczególnie bolesne.
Zawracam w kierunku przedpokoju, kiedy syn usiłuje mi wyrwać swoją komórkę.
– Tato, oddaj! To nie fair! Mam prawo być poinformowany! – Szarpie mnie za rękaw od bluzy. Wygląda jak dwulatek w pierwszej fazie buntu.
– To chociaż się przymknij! – Po chwili namysłu oddaję mu telefon i nakazuję iść do pokoju. – Siedź u siebie i nie komentuj tego, co czytasz, na głos! Kamila! – wrzeszczę, wołając córkę. – Chodź tu, posiedź z mamą!
Zapłakana córka pojawia się na półpiętrze. W prawej ręce ma telefon, w lewej ulubioną ozdobną poduszkę, którą lubi tulić, kiedy czegoś się boi. Jezu Chryste, musi być przerażona, dociera do mnie. A kiedy Kamila się boi, zamienia się w strachliwą małą dziewczynkę. Jej brat jest znacznie odważniejszy, ona, w sytuacjach kryzysowych, zazwyczaj liczy na niego bądź na mnie, nie lubi się konfrontować z wyzwaniami trudniejszymi niż napompowanie roweru czy przepłynięcie kilku długości basenu. Jest bojaźliwa i neurotyczna, ma mnóstwo fobii i czasem martwię się, że świat, nawet bez inwazji UFO w tle, niebawem zacznie ją niszczyć z całym okrucieństwem, na jakie go stać. Jak poradzi sobie podczas globalnej apokalipsy czternastolatka, która dostaje histerii na widok maleńkiego pająka? – zastanawiam się, patrząc, jak pokonuje ostatnie stopnie schodów.
– Usiądźcie razem, pograjcie w coś. Mamie będzie raźniej – mówię i przytulam roztrzęsioną Kamilę, która przywiera do mnie i pochlipując, prosi, żebym na siebie uważał.
– Idę tylko do apteki. – Puszczam do niej oko. – Idź do mamy, no już – dodaję, a ona rusza w stronę naszego salonu.
*
Wychodzę przed dom. Jednak zamiast do samochodu idę w stronę szopy. Otwieram przerdzewiałą kłódkę, przeglądam skrzynie z narzędziami, biorę do ręki siekierę, kij bejsbolowy, który kiedyś podarował mi brat, nawet młotek. Jeszcze kilkanaście minut temu byłem po prostu czterdziestodwuletnim kolesiem z przyjaznej podmiejskiej okolicy. Czteroletni opel, stabilna praca, dobre, chociaż chwilami nudnawe życie – byliśmy tacy nieznośnie zwyczajni. Dom spłacony przez rodziców zaraz po naszym ślubie, dzieciaki zdrowe i niegłupie, wszystko gra. Jedynym większym zaskoczeniem, jakie nas spotkało w ostatnich miesiącach, była nieplanowana ciąża Izy, mówiąc brzydko – wpadka. Ale wieści o dziecku przyjęliśmy z radością, czekaliśmy na nie, cieszyliśmy się. Miało być prosto i miło, jak zawsze, sielanka na przedmieściach. I nagle z faceta lekkim krokiem kroczącego przez ustabilizowane życie zamieniam się w statecznego ojca rodziny odpowiedzialnego za jej przetrwanie? Mam nastoletnią córkę, żonę w zaawansowanej ciąży i syna, który, choć czuje się taki dorosły, jest jeszcze dzieciakiem.
Myśl o tym, że to głównie ja będę musiał ich ochronić, jeśli doniesienia z telewizora okażą się prawdą, sprawia, że ze stresu robi mi się niedobrze. Gdybyśmy mieli czas, może jakoś bym się przygotował. Poszedłbym na siłownię, wyrobił sobie masę, zaczął ćwiczyć karate czy jakiś inny azjatycki szajs, który robi mężczyznę z mocno sflaczałego mięczaka w firmowym dresie, ale przecież nikt nas wcześniej nie uprzedził… Wszystko wydarzyło się w jednej chwili, dosłownie w kilkanaście sekund zawalił się nasz świat.
Łapię za trzonek siekiery i zaciskam na nim palce. Później notuję w głowie, żeby na noc zabrać ją do domu i włożyć pod łóżko. Jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy coś tak głupiego, jak chęć wtargnięcia do naszego domu, będzie mieć ze mną do czynienia – mówię sobie. Nagle żałuję, że nie mam broni. Glocka czy chociażby sztucera, czegokolwiek. Zerkam na pistolet do gwoździ, później na motykę, łopatę i obcęgi. Czy któreś z tych narzędzi może się okazać użyteczne? Oby nie…
Zamykając szopę, spoglądam na dom. W strugach majowego deszczu wydaje się mniejszy niż w słońcu, jakby skurczył się w otaczającej mnie szarówce. Zapada zmrok, powinienem się pospieszyć – mówię sobie, idąc w stronę furtki.
Na ulicy wpadam na sąsiadów – Baśka i Waldek Konarscy właśnie upychają walizki do swojego minivana.
– Wyjeżdżacie? – pytam, zaskoczony widokiem ewakuujących się sąsiadów.
– Jasne, a wy nie? – Waldemar bierze od żony małą czarną walizkę w żółte kwiaty i wciska ją do wypełnionego po brzegi bagażnika.
– Ale dokąd? – pytam. – Nie boicie się porzucić domu? Będą pewnie włamania, zapanuje chaos – mówię, a Baśka zagryza wargę.
– Waldek? Może jednak lepiej zostać? – pyta cichym, drżącym głosem, ale mąż szybko ją ucisza i każe jej wsiadać do auta.
– Nie mąć jej w głowie, Sebastian – rzuca przez zęby, po czym wyciąga do mnie rękę na pożegnanie. – Uważajcie na siebie i do zobaczenia. Na waszym miejscu jednak bym wyjechał. Duże miasta będą najmniej bezpieczne, jak zawsze w takich sytuacjach. My wolimy przesiedzieć u mojej mamy na wsi niż bać się o życie tutaj, w miejskiej dżungli.
– Ale przecież nic złego się nie dzieje – polemizuję, a Waldek krzywo się uśmiecha.
– Jeszcze. Dobra, jedziemy, zanim drogi zrobią się kompletnie nieprzejezdne – dodaje, po czym wsiada do auta i rusza.
Zerkam na ich dom – dużą, piętrową willę, którą opuścili z taką łatwością.
Może mają rację? Może to życie jest najważniejsze, nie dobytek? – zastanawiam się, podrzucając na dłoni kluczyki. Miałbym jednak skazać na tułaczkę ciężarną żonę i dzieciaki w momencie, w którym w Polsce nie dzieje się jeszcze nawet nic złego? To niedorzeczne – mówię sobie.
Chwilę później wsiadam do samochodu i wolno, przyglądając się otoczeniu, ruszam przez ciche, podmiejskie ulice. Po drodze widzę ludzi w pośpiechu pakujących do aut walizki, płaczące dzieci, przerażone kobiety i kolesi takich jak ja – mężczyzn w domowych dresach, którzy nagle, z minuty na minutę, z podtatusiałych podmiejskich nudziarzy zamienili się w obrońców rodzin.
Włączam radio.
„Pojawia się coraz więcej doniesień z Norwegii, gdzie, wedle relacji świadków, wylądowało kilkaset gigantycznych niezidentyfikowanych obiektów. Na terenie archipelagu Svalbard widziano kilkanaście ubranych w obcisłe kombinezony istot, które wyglądem przypominały istoty nazywane przez nas kosmitami. Płonie kilkaset hektarów lasu w okolicy…” – głos spikerki się urywa, kiedy zmieniam stację.
RMF FM podaje, że nad Polską, a dokładnie w okolicy Trójmiasta i Pucka, zauważono dziwne, kolorowe rozbłyski na niebie przypominające zorzę polarną, ale jak dotąd nie odnotowano bezpośredniego ataku obcych na nasze terytorium.
„Dziś o dwudziestej prezydent wygłosił specjalne orędzie, w którym…”. Wyłączam radio i zjeżdżam na chodnik, chcąc jakoś zebrać myśli.
Deszcz mocno się nasila, bębni o dach samochodu, otula mnie wodną kurtyną i zdaję sobie sprawę, że mógłbym tak siedzieć przez całą noc – odcięty od problemów całego cholernego świata, z daleka od widoku łez córki i żony, wolny. Szybko jednak się ogarniam i ruszam w kierunku centrum. Nie czas na robienie z siebie życiowej ofermy – mówię sobie, mijając budynek poczty.
*
Przed apteką, w której na co dzień pracuję, ciągnie się gigantyczna kolejka – ludzi są setki, może nawet ponad tysiąc.
Przeciskam się przez tłum, pomagając sobie łokciami, kiedy ktoś łapie za kaptur mojej bluzy.
– Na tyły, koleś! – Słyszę, po czym zostaję popchnięty tak mocno, że upadam na chodnik i boleśnie przygryzam sobie wargę.
– Ja tu pracuję! Muszę wejść do środka! – krzyczę, ale tłum nie ma litości.
– Wypierdalaj na szary koniec tego ogonka, frajerze! – radzi mi jakiś rosły koleś w ciemnym dresie.
Inny, równie przypakowany, pyta, czy chcę zerwać po ryju – ewidentnie szuka zaczepki.
Schodzę mu z drogi i potulnie ustawiam się na samym końcu kolejki.
Zaczęło się – myślę. Ludzie zamieniają się w bestie, przebudziło się prawo dżungli.
EWELINA
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Inwazja 2025
ISBN: 978-83-8373-374-6
© Katarzyna Misiołek i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Białek
KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek